Wieloosobowa sala szpitalna – jedna z wielu na oddziale. Przeznaczona jest dla pacjentów, którzy nie mogą pozwolić sobie na luksus w postaci prywatnego pokoju. Każde z pomieszczeń wydaje się być dokładną kopią poprzedniego. Wszystkie utrzymane są we właściwej dla szpitala czystości, w każdym znajdują się po cztery łóżka wyposażone w regulowane wezgłowie, telewizor oraz wydzielona łazienka. Pomimo sterylności, miłej obsługi pielęgniarek i okien, które wpuszczają do wnętrza dużo światła, nadając mu całkiem przytulną atmosferę, nie jest to miejsce, do którego ma się ochotę trafić. Nigdy nie wiadomo, z jakim współlokatorem będzie miało się okazję przebywać. Poza cienkimi kotarami, którymi odseparowywane są łóżka, nie można liczyć tu na prywatność podczas rozmów, jeśli akurat nie jest się szczęściarzem, który jakimś cudem znalazł się w sali sam.
16:31
Sala 237
Krótkie, nieprzemyślane i karkołomne szarpnięcia ciężką maszyną, nerwowe wślizgi w wąskie gardła asfaltowych korytarzy miasta, kiedy opony grubym bieżnikiem wgryzają się zaciekle i bezlitośnie w szorstką fakturę asfaltu. Dławiący się w przeciążeniu silnik, kiedy w jego tłoki wpada kolejny kop energii. Ryk wibracją układa się na dłoniach, brnąc przez spięte mięśnie, grając na kościach. Przez zlane zimnym potem plecy. W fakturę bladej skóry, która pod czarną koszulką (na zbyt krótki jak na połowę wiosny rękaw) targaną impetem wiatru odkrywa lędźwie, wspina się trzepoczącą fałdą tkaniny wyżej. W pośpiech zazwyczaj wpisana jest namiętność; jednak teraz, w tę konkretną, wrysowuje się upiorny szkielet lęku. Lęk, którego Mae zazwyczaj nie odczuwa, odpychał od siebie, jeżeli ten nieposłusznie kąsa w całej gamie nieprzyjemności naskórek, próbując przegryźć się do nerwów, między fioletowe meandry żył, między ludzką, wiotką wrażliwość. Zbyt delikatną, zbyt kruchą, zbyt łagodną, bo dotyczącą Yuushina.
Echo, które rozbija się w przestrzeni podziemnego parkingu, jedynie na moment przynosi ukojenie. W porywczości ruchu nie istnieje już pojęcie cierpliwości. W czerwieni spojrzenia nie da się odnaleźć spokoju, który lizałby krągłe obsydianowe źrenice. Te teraz rozszerzone, przez moment zakryte kosmykami niedbale rozrzuconych włosów, próbują odnaleźć punkt zaczepienia — windę, przejście, klatkę schodową, cokolwiek. Serce pod mostkiem łomocze. Wariuje w urwanym rytmie, jakby organ nagle podziurawiony, ledwo trzymając się swojej konstrukcji, walczył o kolejny takt, o kolejny łomot w klatce żeber, świstem zaciągniętego w płuca powietrza, oświadczając, że nadal jest. Nadal istnieje. Nadal trwa.
Sala 237
Winda stoi.
Czerwone cyfrowe liczby przeskakują zbyt wolno, gdy dłoń w kieszeni czarnych dresowych spodni wciska w ich miękkość pęk kluczy.
Uderzenia podeszwy sportowych butów rozbijają się stłumionym echem na sterylnej klatce piersiowej.
I oddział. Sale 1 - 90
Zęby łapią za dolną wargę, gdy szeroka dłoń sięga wyżej po metalową poręcz, ciągnąc ciało w szumie uderzającej do głowy krwi przez kolejne stopnie.
II oddział. Sale 91 - 140
Mrowienie na przedramionach niesie się przez stawy barków, spięciem osiadając w rdzeń kręgowy.
III oddział. Sale 141 - 190
Spojrzenie przeskakuje przez tłusty druk cyfr na laminowanych metalowych tabliczkach wbitych srebrnymi nitami w jasną gładź ściany, w szamotaninie myśli zamazując ich krągłości. Detale, głupie szczegóły, jak ten połysk srebra rzucanego iskrą w tęczówkę, bo szpitalne żarówki nawet tutaj bielą się jarzeniówkami, nadając wszystkiemu trupiego, opalizującego pozoru.
IV oddział. Sale 191 - 240
Pauza. W zastaniu ciała, które w nagłym szarpnięciu sięga po klamkę przeszklonych dwuskrzydłowych drzwi. Mężczyzna przebija się przez świergot pielęgniarek, rzucając krótkie "przepraszam", niewyraźnym głosem układającym się w bełkocie na linii ust; słowa, które jedynie zabarwieniem gorącej śliny na języku zarysowują spierzchnięte wargi.
Lęk. Ten potęguje się, gdy w przestrzeni sali nie jest w stanie od razu wyłapać znajomej sylwetki. Potrzebuje momentu; kolejnego głębokiego, szarpanego przez zadyszkę oddechu, który unosi tors, bólem tysiąca szpilek wżynając się w żołądek i przeponę. Powieki, te opadają na moment do połowy spojrzenia, kiedy czoło przecina lwia zmarszczka, gdy brwi zbliżają się ku sobie, smolistymi paciorkami starając się przebić przez każdą sterylnie białą kotarę zawieszoną między metalowymi łóżkami. Ruch.
— Yuu — szept, gdy gorące dłonie układają się pod plecami Hyeona, a rozgrzany oddech odnajduje ujście długą smugą na linii jego karku. Zagarnąć go bliżej siebie; powoli, pomimo pędu własnego ciała. Bliżej. Uchronić. Chociaż raz. Chociaż ten jeden pieprzony raz. — Przepraszam — ścieli się na języku ledwie słyszalnie, paliczkami lewej dłoni delikatnie, czule zagłębiając się w fale kosmyków, pozwalając własnemu ciału przysiąść na brzegu sztywnego łóżka. Skrzypnięcie, pisk starych kółek pod metalową ramą nie otrzeźwia go. Zbyt silnie wbity w wyrzuty sumienia, zbyt silnie stęskniony i przerażony myślą, że mógł go stracić. Nie siebie, nie to życie, które znów musiał przeżywać; nie. Yuu.
Krótki pocałunek, jawiący się we wdzięczności, na miękkości rozpalonych warg wpisuje się w kącik ust mężczyzny. Łagodnie. Jak najdelikatniej. Powoli. Cierpliwie. Bo wejrzenie pożera rozgoryczenie rozdzierające karmazyn tarcz tęczówek, mgląc je gęstym zmęczeniem. W zarysie napiętych mięśni, w sztywnej linii ramion, które z każdym kolejnym oddechem odpuszczają i miękną, drga ukojenie. Potrzebuje go. Rozumie to podświadomie, emocjonalnie, chociaż racjonalnie nie potrafiąc nazwać rodzącego się gwałtownie uczucia. Nie potrafi się odsunąć. Nie potrafi odpuścić. Chociaż ofiarowuje sobą oparcie; jest w nim nawarstwiająca się niepewność, tryliard pytań, odłamków niedomówień, które sam przecież wciska we własne podniebienie. Kciuk podąża ospałym ruchem ku zbiegowi warg mężczyzny, rozcierając nieznacznie punkt, który ucałował sekundę temu, odsuwając się od niego na długość oddechu, czoło na moment zapierając na tym jego, neonowym połyskiem wzroku tonąc w złotej łunie tafli wejrzenia Yuushina, próbując wyczytać z płynności miodnych barw jakiekolwiek emocje, choćby ich okruch; cokolwiek, co pozwoliłoby mu uziemić się w zakrzywionej rzeczywistości.
Hyeon Yuushin and Satō Kisara szaleją za tym postem.
Przyjęcie na oddział i wszystko, co miało po nim miejsce, zlało mu się w jeden nieskładny strumień wydarzeń, który jego umęczony umysł ledwo był w stanie rozdzielić. Pytania lekarzy, krzątanie się pielęgniarek, badania, przybycie Reimi, wizyta policjantów i ból, zalewający jego ciało ból, mieszający mu w głowie i osłabiający mięśnie. To było dla niego za dużo, nie był w stanie aktywnie brać udziału w tym, co działo się wokoło, bo wszystko zdawało się prześlizgiwać obok, niby na wyciągnięcie ręki, ale jednak poza zasięgiem. Czuł się trochę tak, jakby znalazł się pod wodą i wszystko dochodziło do niego ze sporym opóźnieniem, choć teoretycznie ból powinien przywrócić mu trzeźwość myślenia – w tym przypadku zaliczał się jednak do czynników obciążających umysł Yuu.
Nawet nie wiedział, kiedy zasnął. Obudziła go jedna z pielęgniarek z oddziału, na który go przeniesiono, bo najwyraźniej nie wolno mu było spać za długo. Zalecenia lekarza. Podobno miało to coś wspólnego ze wstrząśnieniem mózgu, które najpewniej miał. To znaczy, na pewno miał, odczuwał wszystkie jego skutki, jak chociażby gwałtowne wyrzucenie z siebie treści żołądka, krótko po tym, jak odważył podnieść się nieco z łóżka i sięgnąć po telefon, bo jak tylko otworzył oczy, w głowie dźwięczała mu tylko jedna myśl: nie odpisał Hanowi. Musiał odpisać Hanowi. Szczególnie po tym, jak telefon zaatakował go powiadomieniami, które wcześniej zwyczajnie przegapił.
– Przepraszam – wymamrotał ze skruchą słabym głosem, ale pani Shoji, pielęgniarka, która wyrwała go ze snu, jedynie pokiwała głową, jakby czyjeś wymiociny nie były najgorszą rzeczą, z jaką miała do czynienia. I wierzył, że tak było. Niezadowolona zmarszczka przecięła jej czoło dopiero wtedy, gdy zauważyła w jego dłoni telefon.
– Panie Hyeon, zalecenia lekarza są jasne: żadnych ekranów, tylko odpoczynek – cierpki głos pielęgniarki ostro przeciął spokojną ciszę, jaka panowała w jego osłoniętym kotarami wycinku sali.
– Zero ekranów, najmilsza pani Shoji, obiecuję, tylko muszę nagrać wiadomość dla przyjaciela, bo bardzo się o mnie martwi – nawet w swoim obecnym mało reprezentatywnym stanie starał się posłać jej możliwie jak najbardziej czarujący uśmiech, który chyba musiał w jakimś stopniu zadziałać, bo pani Shoji rzuciła jedynie “tylko krótko”, podając mu szklankę z wodą, żeby mógł przepłukać usta.
Choć Han zapowiedział, że pojawi się szybko, Yuu tak naprawdę nie spodziewał się, że faktycznie będzie gnał na złamanie karku. A dokładnie tak wyglądał, kiedy znienacka wyłonił się zza kotary, podchodząc do łóżka szybciej niż Hyeon zdołał zarejestrować. W jednej chwili widział rozczochranego Hana, w drugiej już znajdował się w jego ramionach.
I nagle Mae by był wszędzie.
Ciężki zapach jego perfum co prawda mocno uderzył go po nozdrzach, ale Yuu zaciągnął się nim jeszcze bardziej, wciągając w płuca tak dużo, na ile pozwalało mu pęknięte żebro. Był on tak różny od otaczającej go woni środków czystości, mocnych detergentów czy sporadycznie różnych wydzielin ludzkiego ciała, tak przyjemny, tak kojący, że Yuu nawet nie kontrował przeciągłęgo pomruku zadowolenia, który wydobył się z jego gardła. Przymknął oczy, rozkoszując się tą chwilą, niespodziewanym wytchnieniem, które ułożyło się na jego klatce piersiowej przyjemnym ciężarem. Nie wiedział, czemu zareagował w ten sposób na samą obecność mężczyzny, czemu tak mocno z jakiegoś powodu odczuł ulgę i radość, ale na razie nie chciał się nad tym zastanawiać, nie miał siły. Pewnie dlatego też zupełnie nie zareagował na miękki pocałunek, na ostrożne ułożenie warg w kącikach jego ust – to też wcale nie wydawało się dziwne, wręcz przeciwnie, wydawało się być na miejscu, choć przecież wcale nie tak witają się partnerzy biznesowi. Czy przyjaciele.
– Haneul – przywitał go słabym głosem i równie słabym uśmiechem, którego prawdziwa moc odbijała się dopiero w oczach: złote oczy Yuu pojaśniały, silne emocje wprawiły je w ruch, zdawał się nie odczuwać nic oprócz czystej radości. I chwilowo faktycznie tak było. Chyba nigdy nie zwrócił się do Mae jego pełnym imieniem, ale teraz miał na to ochotę, chciał usłyszeć jego miękką dźwięczność, teoretycznie obce, bo koreańskie brzmienie, ale było to brzmienie tak bliskie jego sercu, że wydawało się być jednym odpowiednim w tej sytuacji. – Gnałeś na złamanie karku – zarzucił mu na wpół oskarżycielsko, ciągnąc ospale zdrową, lewa dłoń po ramieniu mężczyzny. Chciał odgarnąć niesforne kosmyki z jego twarzy, ale w obecnej sytuacji, kiedy Han trzymał czoło przyciśnięte do jego, jedynie wplótł palce we włosy u podstawy czaszki, krótko przeciągając po nich palcami w drobnej pieszczocie. – Nie masz za co przepraszać, to był prawie środek nocy, to raczej normalne, że wtedy spałeś – wymamrotał miękko. – To raczej moja wina za wpakowanie się w kłopoty po raz enty. Podobno miałem szczęście, bo tych typów stosunkowo szybko przepłoszyli pracownicy magazynów. To oni wezwali karetkę. I jestem tutaj, z obitą mordą, wstrząśnieniem mózgu, pękniętym żebrem, mocnym urazem nadgarstka i siniakami prawie na całej powierzchni ciała – westchnął głęboko, wyliczając swoje obrażenia. Dłoń przeniósł z karku Hana na jego udo, bo choć nie miał siły zbyt długo trzymać w ten sposób wyciągniętą rękę, tak nie chciał rezygnował z kontaktu fizycznego, bo obecność mężczyzny uziemiła go na tyle, że w końcu uzyskał bardziej stabilną łączność z rzeczywistością. – Mają mnie wypisać za parę dni, bo mój stan nie jest jakiś tragiczny. Rekonwalescencja w domu. Zdrowo się odżywiać, unikać wysiłku umysłowego, dużo spać, blablabla – wywrócił oczami, wyraźnie pokazując, jak nowe wytyczne jego życia na powrót do zdrowia bardzo mu się nie podobają. Ale z drugiej strony, kiedy będzie u siebie, nikt nie zauważy małych odstępstw od zaleceń. Inaczej przecież umrze z nudów. – Jeśli nie wykończyła mnie grupka tych skurwysynów, to pewnie sam wykorkuję z nudów – dodał jeszcze, uzewnętrzniając swoje myśli.
@Mae Haneul
Munehira Aoi and Mae Haneul szaleją za tym postem.
Subtelny uśmiech połączony z głuchym, przyciszonym śmiechem rozbił się w klatce piersiowej, kiedy usłyszał miękką reprymendę. — Może — ton delikatny, łagodnie rolujący się na języku, układając się w kąciku ust powoli rozpływającym się po ciele spokojem. Zdawkowość odpowiedzi mogła uwierać, ale nie teraz; przecież Yuu doskonale wiedział, jaka była prawda. Nie trzeba było być wnikliwym obserwatorem, aby zauważyć wymemłane ubrania, te, które Mae przecież zawsze nosił na sobie wyprasowane i idealnie dopasowane; rozczochrane włosy, które w gładkości swoich kosmyków, zazwyczaj zaczesane w tył, teraz rozgonione na twarzy, smagały zaróżowione od wysiłku policzki. Nie był sobą, będąc w pełni sobą. Pierwszy raz od bardzo dawna. Pierwszy raz od nigdy.
Pomruk, ten bardziej podobny do mruczenia kota, zawirował subtelnie w krtani, kiedy mężczyzna poruszył czołem, ocierając się nim nieznacznie o czoło Yuushina. Potrzebował go. Potrzebował go tak bardzo. Choćby namiastki jego ciepła i obecności. Tego dotyku na ramieniu, palców biegnących przez kark, opuszek kreślących nieznacznymi ruchami pieszczotę na skalpie. Głęboki oddech. Ten już po chwili rozciągnął płuca, wyślizgując się przez nos razem z najczarniejszymi myślami, jakimi karmił go jego umysł przez ostatnie kilka godzin.
Kiedy dłoń Hyeona opadła na udo Mae, ten delikatnie oderwał się od niego, palcami zagarniając te jego, gładząc kciukiem jej wierzch, przeciągając opuszką przez wystające knykcie i linię ścięgien. Każde słowo, jakie wypadało spomiędzy warg Yuushina zagnieżdżało się w umyśle yurei, wtapiało się czerwień tęczówek pod przymrużonymi powiekami. Słuchał uważnie w milczeniu, bez drgania na linii brwi, bez zmarszczki, która przecięłaby czoło. Cisza. Chłodna kalkulacja tego, co się wydarzyło, jak wielka była w tym jego wina. Szczególnie to drugie. Jak dużo z tego, co opowiadał mu mężczyzna, ciążyło u szyi yurei niczym głaz ściągając go w odmęty poczucia winy. Sińce, złamania, zwichnięcia. Usta zwęziły się w prostą linię, zanim koniuszek języka otarł się o wargi, ściągając z nich gorzki posmak niemego przewinienia. Uniósłszy ponownie swoje wejrzenie w miodne tęczówki Yuu, dostrzegając tę promienną iskrę, pewna łagodność okaliła jego rozedrgane wnętrze. To wibrowało w sposób konwulsyjny, nie mogąc pogodzić się z jego stanem. Każde uderzenie, jakie przyjął na siebie, powinno spotkać się z ciałem Hana. Po to był. Po to miał być. Dla niego.
— Na czas rekonwalescencji będziesz u mnie — odpowiedział spokojnie, układając dłoń na jego policzku, delikatnie przeciągając przez posiniałą skórę kciukiem; subtelność wpisująca się w ruch szerokiej dłoni, zdawać by się mogła abstrakcyjna. Była jednak niczym muślinowy materiał, smugą jedynie czułości, spowijającą krwisty wypiek, który w ciągu kolejnych kilku godzin zacznie zmieniać barwę, zatonie w purpurze, żeby na koniec, już za kilka dni, zgnić w żółtawej zieleni. — To nie jest propozycja, już postanowiłem — wiedział jednak, że tego typu stwierdzenie wybudzi w mężczyźnie jedynie chęć postawienia się, nawet jeżeli doskonale zdawał sobie sprawę, ze swojego fizycznego, opłakanego swoją drogą, stanu. Dlatego czuły uśmiech zadrgał w kąciku warg, kiedy Mae ponownie zagarnął go do siebie, ramionami okalając jego barki i łopatki, pozwalając skroni Yuu zaprzeć się na obojczyku. — Spędzisz ze mną kilka dni, nic więcej. Nie będę Cię do niczego zmuszał, możesz robić, co chcesz w granicach zdrowego rozsądku — mojego zdrowego rozsądku; brodę zaparł na czubku głowy Hyeona, zawieszając spojrzenie za zakratowanym widokiem rozciągającym się za oknem. — Chce po prostu, żebyś przy mnie był — wyznanie wypuścił na linii oddechu, czując jego wagę, która w nieznacznym zakłopotaniu wspięła się przez tchawicę, umościł wargi w splotach fal włosów mężczyzny, powoli wdychając jego zapach. Ten, nadal wyłącznie jego, zdawał się nie mieszać ze stęchłą wonią szpitalną. Ukojenie. Teraz wszystko będzie już dobrze. Był przy nim i tak miało pozostać. Czy właśnie tak rodzą się uczucia? W zagmatwaniu, w nerwowości i lęku? W tych ciemnych i kolczastych odczuciach, które zmieniały się w miękkie i przyjemne, kiedy na ramiona opadał znajomy ciężar bliskiej osoby?
Hyeon Yuushin ubóstwia ten post.
Szpital.
Gdy powoli otwierał oczy, wtedy jeszcze niczego nie pamiętał. Jakby to był dzień jak co dzień i właśnie obudził się we własnym łóżku. Błogi spokój imałby się go jeszcze może przez milisekundę dłużej, gdyby nie ta oślepiająca biel, która przemknęła niczym brzytwa i boleśnie uderzyła do jego oczu.
Chyba jakaś pielęgniarka próbowała zetrzeć z jego twarzy zaschnięte czerwone strugi, zmieszane z resztkami maskary. Chyba, bo natychmiastowo podniósł się z miejsca, nerwowo rozglądając po otoczeniu, gdy przebłyski poprzednich wydarzeń zaczęły bombardować obolałą głowę. No tak, ból. Ten niesłychanie przeżerał się przez mięśnie, wszystkie nowo nabyte siniaki, nos i czaszkę, o czym sam zainteresowany dopiero zaczynał się orientować. Gwałtowne pulsowanie wróciło do niego jakby wszystko stało się zupełnie przed chwilą, a nie miał nawet pojęcia, ile czasu minęło. Musieli dopiero go tu przywieść.
- Proszę Pana... Pani? Proszę się położyć. Proszę się nie ruszać! -
Nie reagował. Kłucie w stawach nie powstrzymywało go, podniósł się, rozejrzał i pobladł jak trup. Poczuł na sobie dotyk pielęgniarskiej ręki, który automatycznie wręcz odrącił. Jak zwierzę zapędzone w kąt.
- Proszę zachować spokój... -
Spokój?
Logiczne myślenie nie wracało do niego równie szybko co panika, być może nawet silniejsza niż przed pojawieniem się w białej sali. Zakrył twarz dłonią, wciąż nerwowo wodząc szeroko otwartymi ślepiami po wszystkim i po niczym, dając wrażenie, jakby tak naprawdę nie widział i nie słyszał nic. Nic nie mówił. Nie odpowiadał na pytania. Prośby i groźby też zdawał się mieć gdzieś głęboko. A on po prostu czuł, jak od brzucha po serce znów rozpływa się nad wyraz kłująca i dusząca trucizna; wyprodukowany przez mózg kortyzol sięgał zenitu, niczym pasożyt wyniszczał swojego właściciela, odbierając mu nad sobą wszelką władzę.
Ból. Strach. Panika. Ludzie. Hałasy z zewnątrz. Nieświadomość, co sie stało. Przebodźcowanie. Brak kontroli. Brak jakiegokolwiek poczucia bezpieczeństwa. Nagle powracające stare wspomnienia.
Wszystko w tym samym momencie zbiło się w czarną dziurę, pochłaniającą wszystkie podstawowe funkcje układu nerwowego... i rozsądek.
Tylko raz w życiu był w szpitalu. Albo tylko ten raz mu się właśnie przypomniał, nieistotne. Stanął w obronie matki, on, niedożywiony kolos na glinianych nogach. Chyba tylko dlatego zreflektowała się na tyle, by ten jeden raz pominąć dawkę narkotycznej substacji i zorganizować mu jakąś pomoc po tym incydencie. Pamiętał jej wzrok. Nie mówiła nic. Jej twarz była pusta. Za to mina lekarza, który próbował udawać że im wierzy, że wątły, nieostrożny dzieciak tylko spadł ze schodów i stąd to złamanie, wyrażała więcej niż tysiąc słów.
Już wtedy doskonale potrafił kłamać. W imię lęku udawać, że wszystko okej.
Wówczas szło mu to chyba nawet lepiej... bo cały ten nagromadzony strach z wiekiem stał się o wiele silniejszy, od czasu do czasu nie pozwalając mu dłużej nie dawać go po sobie poznać. A wtedy...
Hiperwentylacja.
Nagle coś zakłuło go mocniej. Przyłożył dłoń na wysokość obojczyków, czując, że coraz bardziej nie może złapać powietrza. Odparł kolejną desperacką próbę dotknięcia go, po czym jak poparzony odepchnął się obolałymi nogami na sam koniec łóżka, jak najdalej od kogokolwiek i czegokolwiek.
Skulił się. Przyciągnął kolana do siebie, opierając na nich głowę, po czym schował ją we własnych rękach. Ograniczył sobie tym samym jeszcze bardziej możliwości dostarczania tlenu; jego płuca zaczęły cicho świszczeć, gdy dławił się własnymi zbyt szybkimi oddechami. Zakrył twarz dłonią. Chciał tylko się ukryć, tylko zniknąć i pozbyć napierającej wciąz myśli, że każdy dookoła na niego patrzy.
Oczy których nie powstydziłby się wściekły wilk. Szał w głosie i każdym charkliwym oddechu. Zimna pustka, cisza którą rozrywał niby kawałek starego materiału tylko dźwięk zamachnięć i cichy szloch.
Nie można płakać. Nie można uciec.
Można tylko trwać w tym koszmarze. Czuć, jak stoi tuż za plecami i ściska, dusi z całej siły, przytula jak matka dziecko. Zapiera dech w piersiach.
Jego serce rozpływało się w lęku jak wiśnia w spirytusie, trując cały organizm i odbierając siłę w mięśniach. Przerażająca duszność odbierała zmysły, a zaciśnięte gardło jakby próbowało wycisnąć z niego łzy. On za to uparcie powstrzymywał się przed tym do ostatniej chwili, samemu sobie dokładając tylko kolejną pętlę duszącego, niewyrażonego napięcia. Miał wrażenie jakby jego mostek łamał się pod ciężarem tego uścisku; uścisku paniki, która znowu próbowała go uśpić, upić swoją obecnością, odebrać świadomość i zabrać tam, gdzie nie będzie już musiał cierpieć.
Ale on się bronił. Sam nie wiedział po co, ale bał się znowu odpłynąć i to na oczach tych wszystkich ludzi wokół, których sylwetki były dla niego tylko zmazami widocznymi gdzieś w rażąco białej przestrzeni, co pozornie tylko wzmagało jego trudności. Świadomość uciekała mu przez palce jak ostatnie krople wody przenoszone w dłoniach na pustyni, jedyny życiodajny ratunek, który znikał w oschłej przestrzeni kawałek po kawałku i nie było od tego ratunku.
Jego myśli były jak chińska elektronika. Niby do wszystkiego, ale tak naprawdę do niczego. Kłęby które pojawiały się w wirującym umyśle to strzępki wspomnień nie tylko z baru, ale i z całego życia, które przeciążały wszelkie możliwości obliczeniowe jego procesora. Co najgorsze, to że nawet nie ci dwaj mężczyźni doprowadzili go do tego stanu. To nawet nie ochroniarze i nie uderzenie Jiro które pozostawiło mu wciąż bolący, rozkrawiony nos, przy którym zaschnięte strugi nadal trwały na swoim miejscu. Nie czarne smugi rozmytego makijażu, o tym już prawie w ogóle zapomniał.
Te wszystkie rzeczy obudziły jego największy skryty lęk, który był dlań tak straszny, że ukrywał go nawet przed samym sobą.
Wiecznie przed nim uciekał. Gdy tylko widział jego błyszczące ślepia we własnym odbiciu, odwracał wzrok. Udawał że go nie ma choć chodzi za nim dzień w dzień, krok w krok. W tej chwili już nie mógł udawać. Dotykał go niemal fizycznie, wkłuwał ten jad w miejsce każdego siniaka i zranienia, nie wystarczyło zamknąć oczu i udawać odważnego żeby od tego uciec. Lęk złapał go w swoje szpony i tak trzymał, przypominając przeszłość której się wyparł, której dogłębnie nie chciał pamiętać. A największą wadą tej przeszłości był fakt, że głównym jej składnikiem była bezsilność.
This boy is so nice - Never seen a boy like him
So cute and polite - Better keep him humble,
Cuz he might wanna learn to bite
Look at me, look at me, look at me - Tell me that you don't like what you see
Look at me, look at me, look at me -Tell me that you don't like
Satō Kisara, Yōzei-Genji Setsurō, Itou Alaesha, Yakushimaru Sanari and Matsumoto Hiroshi szaleją za tym postem.
W wyniku długiej stagnacji jednego z graczy wątek zostaje odgórnie zakończony, a lokacja zwolniona do użytku nowych fabuł. W razie chęci kontynuowania gry, zapraszamy do rozegrania dalszej akcji w retrospekcjach.
Czym jest śmierć?
Odrodzeniem? Przeniknięciem do racji niebytu, kiedy jedynie wspomnienia są w stanie zachować twoją egzystencję przed jej wymazaniem, będąc podatnymi na zniekształcenia nadawane przez umysł? Skąd te pytania dotyczące życia po śmierci? Wierzę, że mi się uda powrócić do łask i z tego wyjdę? Może ma na to wpływ mężczyzna, z którym dane mi jest obecnie rozmawiać, a może gdzieś wewnątrz tli się jeszcze jakaś nadzieja, która utrzymuje mnie przy przytomności - nie mam bladego pojęcia.
Nie zasłużyłem na to - te słowa przelewają się poprzez mój umysł z takim oporem, jakby nie miały racji bytu. Jest powód, dla którego jednych spotykają takie sytuacje, a inni zostają kompletnie ominięci przez dłoń nieszczęścia. W tym świecie istnieją proste, zrozumiałe zasady, które nim władają - jeżeli się do nich nie ktoś nie dostosuje, konsekwencje są jasne. Zaryzykowałem i wynik tego ryzyka obecnie czuję poprzez metaliczną woń, odczuwam w ramach sygnałów bólowych, jak i realizuję, konając i kładąc się powoli w tych nieprzyjemnych, kościstych dłoniach, z ostrzem znajdującym się na szyi. Nie chce puścić i zdaję sobie z tego doskonale sprawę, stanowię obecnie jej własność. Własność bytu, który jedynie odlicza kolejne sekundy do tego, aż stanę się w pełni jej, nie tylko w niezadowalającej, powodującej większe pragnienie, części.
Jest coraz to gorzej. Czuję się tak, jakbym tonął we własnym szkarłacie, tudzież całkowicie się w nim zanurzał. Ogień gaśnie, traci na swoim paliwie. Autostrady żył i tętnic nie mają jak zapełnić się kolejnymi uderzeniami serca, pustoszejąc na swoim znaczeniu. Dochodzi do wstrząsu, ciałem zaczynają władać dreszcze, jest mi tak cholernie zimno. Chemiczny smak powietrza i tego miejsca nie daje mi spokoju; nie chcę pociągnąć za sobą innych, którzy zwyczajnie postanowili przejść. Zerknąć, zobaczyć, co ma miejsce w tej samotnej, okrytej mrokiem uliczce. Zaciskam powieki w akompaniamencie bólu - kolejne słowa są bardziej niezrozumiałe, obraz niemal całkowicie się zamazuje.
W świecie pełnym złego, mam nadzieję, iż ten człowiek uniknie krzywd wszelakich; okoliczności poznania się nie są przychylne. Są ograniczone tym, do kiedy skończy się w klepsydrze piasek, wyznaczając niemożliwą do przekroczenia granicę.
- M-Mi też... - ach, co za żałosne miejsce do wymienianie się godnościami. Jest to jednak konieczne - pozwala na przekroczenie pewnych barier - co wiąże się również z odpowiedzialnością. Chcę jednak znać imię tego, kto w tym całym chaosie przejmującym kontrolę nad otoczeniem zdecydował się na udzielenie mi pomocy. Własna, egoistyczna pobudka, acz na tyle istotna w tej chwili, że aż niemożliwa do stłumienia, zostaje zrealizowana. To dobrze. Minimalne podniesienie kącików ust do góry przejęło kontrolę nad wyrazem mojej twarzy na ten specyficzny ułamek sekundy, aby następnie ustąpić miejsca cierpieniu.
Drętwieję. Ruszenie czymkolwiek wydaje się wręcz niemożliwą rzeczą do wykonania, jakby ktoś dorzucił mi dodatkowy ciężar. Kończyny odmawiają posłuszeństwa, kiedy to nawet asfalt jest cieplejszy ode mnie, mimo że powinno być kompletnie na odwrót. Znajduję jeszcze w sobie resztki siły na kolejną walkę, jaką jest rachunek sumienia - naturalny, oczyszczający i pozwalający na zakończenie pewnego rozdziału. I chociaż mogę go zawrzeć w kompletnie innych słowach, i chociaż powinien być bardziej staranny, jest od serca, które może nie bije już prawidłowo, ale nadal jakoś walczy o dalsze sekundy. Jest tym, co trapiło moją duszę od zdecydowanie dłuższego czasu.
Bo przecież mogłem być przy matce i jej o wiele bardziej pomóc. Bo przecież mogłem powstrzymać postępujący alkoholizm ojca, gdybym tylko wcześniej zareagował. Oddycham, choć każdy kolejny wdech wydaje się być tym, który doprowadzi mnie do końca tego nieskończonego tunelu, pozwalając wreszcie wytchnąć. Sen wydaje się zbyt kuszący, ale wiem, że nie mogę się poddać - nie teraz.
Obnażanie własnych ran nagle nie boli. Cały ten ciężar ze mnie spada, uwalniając zmarkotniałe naczynie na duszę ze wszelkich trosk, które się w nim ukryły i nawiedzały aż do teraz. I chociaż dzieje się to w tak paskudnych okolicznościach, że nie widzę twarzy Hiroshiego w mroku otaczającym nasze sylwetki, tak pozwala na dziwny, otępiający wręcz spokój. Upadam, tracę to wszystko, co zdołałem osiągnąć, a mimo to nie potrafię postąpić inaczej. W końcu co mam do stracenia?
Nie ma znaczenia to, jak bardzo zacznę przeklinać i krzyczeć w stronę bóstw, skoro te nie odpowiedzą na prośby - czy to z pożałowaniem, czy to ze śmiechem - wiara w siły wyższe zostaje spalona i zostaje po niej tylko popiół, wzbudzony do tańca poprzez podmuchy powietrza.
Znika.
Dlatego dotyk na początku wydaje się być przerażający, jakoby pochłaniający w swoim istnieniu, gdy palcami przestaję szukać ciepła w otoczeniu, a zamiast tego znajduję się w dłoni mężczyzny. Początkowo kończyna drży w połączeniu z utratą życiodajnej substancji i trudnego do opisania ziarna strachu, które staram się wyplenić za wszelką cenę. Przebywanie w tej pozycji pozwala zakamuflować prawdziwy powód takiej reakcji - nie jestem przyzwyczajony. Nie jestem przyzwyczajony do splotu palców, gdzie jedyne, co otrzymywałem ze strony "bliskich" - poza matką, która naprawdę się starała - to rany na ciele i psychice.
Każde uderzenie.
Dlaczego mi to robisz, ojcze?
Każde wylądowanie plecami na podłodze.
Jest chłodna - jak jego serce.
Każde poddanie się.
Z tej walki nie ma wyjścia.
Każde odsłonięcie materiału podkoszulki.
Im szybciej, tym lepiej.
Każde rozcięcie.
I krew wydobywająca się z kolejnych ran.
Każde "nienawidzę cię".
Które wydobywało się z jego ust.
Każde jego zniknięcie.
Ze strachem, że zrobi sobie krzywdę.
Każde jego stłuczenie butelki o podłogę.
Z chęcią, aby ten koszmar się zakończył, a szkło te nie było kolejnym narzędziem.
Kiedy nadzieja w innych przerodziła się w działanie tylko i wyłącznie dla własnego dobra. Kiedy "miłość" zamieniła się w bycie płótnem, które zaczęło się zapełniać krzywymi śladami, wyblakłymi już w odmętach mijających lat, ale nadal istniejących. Uciekłem, bo tyle mogłem dla siebie zrobić. Ale co z tego, skoro tamte wydarzenia skutecznie pozostawiły zniekształcenie na psychice, którego nie jestem w stanie naprawić?
To kolejne, od czasu do czasu nieprzespane noce i postępujące pytania, które krążą pod kopułą czaszki, nakazując pochylenie się nad nimi. Kolejne niepewności wobec siebie i wobec tego, co nadejdzie następnego dnia; co to za życie? Staram się resztkami sił ścisnąć dłoń należącą do Hiroshiego, ledwo co powstrzymując się przed zamknięciem na dłuższy czas powiek. Tak się boję, a tak jednocześnie nie chcę, aby odchodził. Jestem niczym nieufne zwierzę, przy którym każdy zły krok może przyczynić się do ucieczki; chowam ogon między nogami, warczę, gdy czuję na swojej sierści cudzy dotyk i mnie przeraża. Nie jest on zły, ale poprzednie wydarzenia wpływają na jego odbiór, skutecznie zakrzywiając rzeczywistość - fala niepewności staje się niewyraźna.
- C-Ciepła… - jak głos, który stara się mnie utrzymać przy świadomości, ale niestety, sekundy upadają na ziemię i się rozsypują na milion kawałków. Nieważne, jak bardzo bym się starał, nie mogę utrzymać samego siebie w nieskończoność. Utrata krwi powoduje ostatecznie rozluźnienie dłoni, uścisk staje się niewyczuwalny, tak samo jak uderzenia serca.
Tonę.
Nie ma z tej drogi odwrotu.
---
Budzę się, ale niczego nie widzę.
Okres braku przytomności stanowi ten czas, kiedy ciało wydaje się być lekkie. Nie wiem, co się dzieje dookoła, ale jest to dla mnie czymś, na co nie mam wpływu. Dźwięki wydają się być zagłuszone, jakoby dostające się przez mgłę - aż do czasu, gdy nie następuje pełna, prawidłowa cisza. Czas, który mija, przedostaje się przez palce, gdy stoję na środku tej otchłani samotnie i bez żadnej duszy obok. Jestem sam. Nie widzę własnej twarzy, nie widzę absolutnie niczego, a zamiast tego z niepewnością zerkam dookoła, próbując wystawić dłonie.
I wtedy zauważam, jak coś spływa po mojej prawej ręce. Odkrywam materiał bluzy, będąc zaintrygowanym tym zjawiskiem, które działa na moje zmysły niczym kubeł z zimną wodą na śpiącego człowieka. To właśnie wtedy odkrywam ranę, która wydaje się być tak obca i tak znajoma jednocześnie. Ta jednak nie boli. Wydaje się być jedynie atrakcją, moją cechą charakterystyczną, gdy wykonuję kolejne kroki do przodu, nie wiedząc, czy w tej ciemności kiedykolwiek uda mi się dotrzeć do wyjścia. Oczy patrzą w pustkę; nie jest mi ani zimno, ani ciepło. Nie słyszę niczego.
Nie czuję niczego.
Człowiek w takich warunkach nie ma prawa funkcjonować; jest ciemno, za ciemno, abym dostrzegł cokolwiek, co pozwoliłoby mi na ucieczkę. Mój czas wydaje się powoli kończyć, gdy idę nieustannie do przodu, pragnąc tak bardzo wydostania się z tego dziwnego miejsca. Umarłem? Kiedy to się wydarzyło? Jak to się wydarzyło? Tak wiele pytań mam pod kopułą czaszki, pragnąc jedynie, aby ten dziwny sen się zakończył i pozwolił mi powrócić do normalności.
Jakakolwiek by nie była; biorę głębszy wdech i zakładam ręce na klatce piersiowej, jakby miało mi to zastąpić towarzystwo drugiej osoby.
- Zastanawiasz się, czyż nie? - odwracam się do źródła dźwięku, widząc nieznaną mi sylwetkę, całą okrytą w specyficznym, zrozumiałym dla mnie szkarłacie. Otępiałym wzrokiem staram się wyłuskać najważniejsze cechy, które z czasem układają się nie tyle w jedną całość, ale stanowią za to coś, czego nie potrafię opisać. Wydaje się być tak znajoma, tak charakterystyczna w błysku tych wydarzeń, że skupiam na niej swoje spojrzenie do tego stopnia skrupulatnie, jakbym chciał ją zapamiętać. Rana dosłownie w tym samym miejscu nie daje mi spokoju, tak samo włosy okryte w czerwonej mazi, gdy światło pada właśnie na niego w tym całym melancholijnym świecie. Nic więcej nie ma miejsca. Łączę kropki gładko i bez większego problemu, aby zrozumieć, co tutaj się dzieje. - Co się wydarzyło.
Przytakuję, ale widzę na twarzy mężczyzny jedynie smętny, starający się mnie pocieszyć uśmiech. Czyli jest tak, jak udało mi się założyć; znajduję się na granicy, która powoli ulega objawieniu, udowadniając tenże stan rzeczy - krok w jednym kierunku zaważy na absolutnie wszystkim.
- Niestety nie mogę ci powiedzieć. Nawet gdy bardzo tego pragnę. - odpowiedź ta może i wydaje się być bez nadmiaru emocji, starając się jednak utrzymać w ryzach moje usposobienie. Boli mnie to cholernie, gdy ciało, w którym siedzę, wydaje się być obce, nienależące wręcz do mnie, a oczy ulegają zeszkleniu, wydobywając powoli z siebie jedną, acz wystarczającą do tego czasu łzę. Kurwa, nie wiem, kim jestem. Kogo stanowię. Kim byłem. Nie mam niczego, czego tak cholernie pragnę się chwycić, ażeby poczuć, że nie wali mi się grunt pod nogami...
Zaciskam mocniej pięści, czując uczucie palenia w klatce piersiowej, jakoby serce nie może znieść tego całego ciężaru, który nam nie spoczywa. Pragnę się ukryć. Pragnę zniknąć. Pragnę, aby to uczucie pustki przeminęło wraz z kolejnymi sekundami, ale tak się nie dzieje.
Nie słyszę kroków, ale zamiast tego czuję, jak dłoń dotyka mojego policzka i gładzi go kciukiem, starając się o to, aby uspokajająca aura przejęła kontrolę nad sercem, które pragnie wydostać się za wszelką cenę z tego więzienia. Z oczu wydostają się kolejne łzy, które ten wyciera rękawem swojej bluzy z widoczną na twarzy troską.
- Będę przy tobie. Nie będziesz wiedział, kiedy konkretnie, ale będę przy tobie. - widzę, jak ten traci na swojej wierze pozostania tu i teraz i waha się, choć nie ma tak naprawdę wyjścia. Jeszcze chwila wystarcza, aby następnie zaobserwować wykonany przez niego jeden krok do tyłu i spuszczenie wzroku prosto w dół. Ciepło jego palców w tym momencie zanika, stając się jedynie reliktem przeszłości, który tak pragnę ponownie poznać, ale nie mogę - próba ruszenia się z miejsca zostaje skutecznie powstrzymana. - Czekaj! - krzyczę, choć ten nie przestaje zanikać, a zamiast tego się oddala. Albo... to ja się oddalam? Odwracam się ponownie, widząc, jak kompletnie obca dłoń szarpie mnie w stronę światła, nie chcąc, abym dłużej tutaj pozostał. Warczę, wyrywam się, ale te starania są praktycznie na darmo - nie mam takiej siły.
- Może kiedyś się spotkamy. Ale nie teraz, mój czas się kończy. - czuję jakąś ulgę w jego głosie, której nie potrafię opisać. Z mieszanki tej emocji wyczuwam poświęcenie, konieczność, aby to wszystko właśnie tak wyglądało; zaciskam zęby i wystawiam ku niemu dłoń. - Dlaczego? - wydobywam z siebie, pragnąc tak naprawdę wielu odpowiedzi, jakich to nie mogę uzyskać. - Dlaczego tak musi być? - podnoszę głos, czując jedynie ostatni dotyk opuszek palców na swoich własnych, nie rejestrując już dźwięku. Widzę tylko ruch warg, z których odczytuję kolejno słowa wywołujące we mnie falę kolejnych emocji, zanim to siła szarpie mnie do tyłu i zabiera z powrotem tej otchłani oczekiwania.
Ostatkiem sił i możliwości staram się, aby słowa dotarły do jego umysłu i zagnieździły się w nim na dobre; wrócę. Muszę wrócić, wszak nie mam innego wyjścia. Jest odpowiedzią na pytania. Jest tym, czego nie jestem w stanie obecnie dosięgnąć - jest czymś, co zostało ode mnie zabrane. Albo kimś? Lekkie podniesienie ust jest jedynym, co udaje mi się dostrzec, zanim to nie uderzam o twardy grunt rzeczywistości, który jest tak bolesny, że aż wręcz niezrozumiały w przejawiającym się bólu. Dławię się, krztuszę, uderzam o ścianę rzeczywistości; nie mogę nic więcej zdziałać.
Czekaj… nie-
---
- Słyszałaś?
- O tym Koreańczyku?
- Tak. Był cały we krwi. Ledwo co dostał się na izbę przyjęć i stracił przytomność...
Zarys rozmów dociera do moich uszu, gdy budzę się z potwornym bólem głowy, który uniemożliwia mi prawidłowe myślenie w tymże momencie. Jestem otępiały, wizja ulega rozmazaniu przez parę dobrych sekund, zanim klaruje się w pełni, zwiększa możliwości w zakresie obserwacji otoczenia. Ciało wydaje się być tak ciężkie, że nie jestem w stanie podnieść się ani na centymetr, mogąc jedynie poruszać głową, na której wyczuwam materiał - prawdopodobnie bandaż, jak myślę na samym początku - przyglądając się sali, w której to leżę na łóżku. Chyba jestem na razie sam, a przynajmniej takie odnoszę wrażenie, kiedy to staram się poukładać wszystkie elementy w jakąś jedną logiczną całość, co niespecjalnie mi wychodzi. Liczne iniekcje na rękach, w tym jedna powiązana z powolnym przetaczaniem krwi, świadczą o tym, w jak krytycznym stanie musiałem się znajdować.
W co się wpakowałem? Kim ja jestem? Dlaczego to wszystko wydaje mi się być tak obce… Grom pytań uniemożliwia mi prawidłową ocenę sytuacji.
Kardiomonitor wydaje charakterystyczne piknięcia zgodne z każdym uderzeniem serca, do nosa dociera zapach sterylności i leków wykorzystywanych - chyba - na oddziale. Im bardziej się stresuję, tym te uderzenia są szybsze. Może właśnie to powoduje, iż jedna z przechodzących obok pomieszczenia pielęgniarek zauważa anomalię. Prawa ręka mnie tak cholernie boli. Ciało mnie boli. Wszystko mnie boli; nie jestem w stanie normalnie myśleć ani przez chwilę, gdy nie potrafię odpowiedzieć sobie na tak proste pytania w akompaniamencie rozchodzących się bodźców bólowych. Pulsujących, świadczących o tym, jak organizm stara się walczyć o powrót do zdrowia.
- Doktorze, pacjent się obudził! - słyszę podniesiony głos wymieszany następnie z przedstawieniem się przez personel, co kompletnie mi umyka, kiedy staję się dziwnie nieświadomy i spięty kolejnymi krokami. Tak słaby. Tak żałosny. Nie widzę tutaj nikogo znajomego, żadna twarz nie budzi we mnie wspomnień, nawet sam nie wiem, jak obecnie wyglądam; to powoduje chęć uderzenia głową co najmniej o sufit, mimo i tak występującego już bólu.
Zaczynam szybciej oddychać, pragnę wręcz uciec i, o dziwo, znajduję na to jakieś resztki sił. To ten moment, kiedy organizm, nieprzyzwyczajony i kompletnie odbiegający od realiów, decyduje się na samoobronę dla wymęczonej natłokiem pytań, niepewności i wątpliwości umysłu; to ten moment, kiedy panika pragnie przejąć kontrolę nad ciałem. Zanim do tego dochodzi, zanim całkowicie udaje mi się wydostać z łoża szpitalnego - a może tylko mi się wydawało, że to robię? - czuję, jak coś nakazuje mi przestać; czuję nagle nadchodzący i przygniatający mnie spokój, nakazujący wręcz konkretne zachowanie.
Ostatkiem wymęczenia zauważam, jak lekarz odsuwa się, trzymając w dłoni małą, szklaną butelkę, etykiety której nie jestem w stanie odczytać. Im bardziej próbuję tym otępiałym wzrokiem zerknąć na to, co się dzieje, tym bardziej sobie zdaję sprawę z tego, że musiało to być coś, co mnie uspokoi. Oddech spowalnia, uderzenia serca także, natomiast rzeka myśli spowalnia całkowicie, tudzież zatrzymuje się w czasie.
- N-Nie pamiętam...
Niczego nie pamiętam; nie pamiętam, co mówię i dlaczego, gubię się w kolejnych bólach i kolejnych dawkach nieznanych mi leków, pragnąc jedynie spokoju. Dodatkowe badania zaburzają poczucie czasu, kolejne rozmowy, które wydają się nie wnosić odpowiedzi na moje pytania powiązane z tym, kim dokładnie jestem, jak do tego doszło czy może jest droga odwrotna, odbierają nadzieję. To brzmi niczym jakiś dramat wystawiany na scenie, gdzie za sznurki mojej postaci pociągam nie ja, a ktoś zupełnie inny.
- Umemiya Eiji, lat dwadzieścia jeden, chorób brak, podejrzewamy amnezję...
Tak, to się zgadza - niczego, do cholery, nie pamiętam.
- Może to być tymczasowe, wywołane uderzeniem głowę...
Tymczasowe? Czyli możliwe, że te wspomnienia do mnie powrócą?
- Psychika w pańskim przypadku mogła wymazać wspomnienia...
Na jakiej zasadzie to działa?
- To cud, że pan przeżył, biorąc pod uwagę, szczęście, że ktoś...
Czyli nie byłem tam sam?
---
Nie wiem, ile czasu mija - godziny, doba, a może dni, kto wie - zanim to widzę, po obudzeniu się z ramion drzemki, przy swoim łóżku kolejną osobę, tym razem trzymającą w dłoniach prawdopodobnie kwestionariusz. Nie jestem w stanie się doczytać, ani tym bardziej dowidzieć, co to konkretnie jest i do czego służy - zamiast tego cisza zostaje przerwana przedstawieniem się przez lekarkę, tym razem o specjalizacji psychiatrii w połączeniu z psychologią. Cel jest prosty - przeprowadzenie ze mną wywiadu pozwalającego stwierdzić mój obecny stan ducha. Tylko... tego aż tak nie widać? Nie widać, jak jestem zagubiony? Nie widać, że nie czuję się komfortowo w czterech ścianach i zapachu antyseptyków?
Co jednak mam konkretnie zrobić, żeby otrzymać zadowalający wynik? Jakie odpowiedzi będą skuteczne, a które z nich doprowadzą mnie do upadku? Czy powinienem być jednak szczery? Rozglądam się niepewnie po pomieszczeniu, słysząc kroki za zamkniętymi drzwiami mającymi zapewnić mi jakąkolwiek dozę prywatności. Nie ma stąd ucieczki, tak więc nie mogę tego procesu ominąć; muszę się mu poddać.
- Liczę na pańską szczerość. - rozbrzmiewa to z niemal dziecięcą łatwością pod kopułą czaszki, ale nie jest wcale takie proste w wykonaniu, kiedy na warsztat wydobywają się kolejne pytania i kolejne szuranie długopisu o kartkę papieru. Moje odpowiedzi są na tyle szczerze, na ile prawidłowe i na ile komfortowe, gdy nawet przedstawienie się przez kobietę nie sprawia, iż zaczynam czuć się przy niej komfortowo. Ile czasu mija? Ile trwa to spowiadanie się ze swoich win, których przecież się nie zna? Czy naprawdę muszę przez to przechodzić? Zaciskam usta, czując się tak, jakby ktoś pragnął grzebać mi w umyśle i tak na tyle rozwalonym, że aż wręcz niemożliwym do ponownego poukładania w jedną, logiczną całość. Fundamenty zostały naruszone - jak więc mam je ponownie odbudować własnymi rękoma?
Sekundy uciekają przez palce nieubłaganie, tyknięcia zegara rozbrzmiewają w sali wraz z dźwiękami z kardiomonitora - nie mam już pojęcia, ile upływa czasu, zanim wreszcie dochodzimy do końca tego procesu, a ja mogę odpocząć, przynajmniej przez ten krótki moment doznając świętego spokoju. Coś mi tutaj nie pasuje, ale co? Kompletnie nie mam pojęcia.
Niestety, ten zostaje zaburzony - ponownie - tym razem przez kogoś kompletnie innego. Ciężkie, naruszające ten bezpieczny świat kroki starają się zaburzyć moją percepcję, gdy oczy dostrzegają dwie, rosłe sylwetki z odpowiednimi mundurami, które świadczą o działaniu w imię prawa. Mrużę oczy, trochę nieprzytomnie spoglądam na mężczyzn, a następnie otrzymuję masę pytań wywołujących we mnie niepotrzebną dawkę stresu. Kim był Eiji? Dlaczego w to się wpakował? Czy ktoś go zaatakował? Czy może samemu coś sprowokował?
Z jednej strony chcę się dowiedzieć, z drugiej zaczynam się bać tego, co przeszłość ma mi do zaoferowania. Co, jeżeli będę żałował jej odkrycia? Co, jeżeli wiąże się z tak ogromną odpowiedzialnością, że mnie przerośnie?
Mundurowi w pewnym momencie są całkowicie zrezygnowali odpowiedziami, które im udzielam. “Nie wiem”, “Nie pamiętam” to jedyne sentencje, które potrafię z siebie wyłuskać. Bo skąd mam wiedzieć, co tam się, do jasnej cholery, wydarzyło? Zaciskam lewą dłoń, wszak prawa znajduje się w szwach, czując, że jedynie marnuję ich cenny czas. Ktoś inny ich zapewne potrzebuje bardziej niż ja, ale dopiero później dopuszczam do siebie konieczność spełnienia żmudnego obowiązku w postaci zebrania zeznań - wtedy, gdy ostatni raz ich widzę podczas opuszczania sali, a ja ponownie kładę się bardzo ostrożnie na łóżku, nie wiedząc o sobie absolutnie niczego. Nóż? Jaki nóż? Skąd mam o nim wiedzieć? Mam ochotę przyłożyć w bezradności własne dłonie do twarzy i się ukryć, ale wiem, że nie jest to w moim obecnym stanie możliwą opcją.
Za. Dużo. Tego. WSZYSTKIEGO.
- Pan Umemiya? - wchodzi do pomieszczenia jedna z pielęgniarek, starając się skupić na mnie swój wzrok. Spoglądam na nią z zapytaniem w ciemnych obrączkach źrenic, choć są one widocznie zmęczone, pozwalając na kontynuowanie tego całego chaosu. - Ma pan gościa, nazywa się Matsumoto Hiroshi. Wygląda na to, iż nie jest z panem jakkolwiek spokrewniony, ale pragnie się z panem spotkać. - dowiaduję się, a pewien błysk rodzi się na nowo, udowadniając zaintrygowanie.
Kto?
Dlaczego?
Czy ja go znałem? Czy ma ze mną jakieś inne powiązanie? Marszczę brwi w zamyśleniu, zaciskając materiał pościeli, jakoby pragnąc, aby ten gest pozwolił mi na zachowanie względnego spokoju. Jakiś powód chęci jego odwiedzin musi być, ale jaki konkretnie? Mieszanka tych wszystkich leków na mnie wpływa do tego stopnia, iż ciężko mi stwierdzić, co jest dla mnie dobre, a co złe - jakbym gdzieś za sobą pozostawił w oddali kręgosłup moralny. Tonę w morzu tego, co oferuje mi w tym momencie umysł; z jednej strony chcę, z drugiej pragnę pozostać samemu, aby nie wystawić się na potencjalne współczucie czy inne spojrzenia, z którymi tak często się teraz spotykam. Bolą. Powodują niechęć do samego siebie.
Powinienem się zgodzić?
A może nie?
Trwam w zastanowieniu przez kilkanaście sekund, wpatrując się w ścianę, jakbym miał na niej odczytać prawidłową odpowiedź. Nie, nie ma jej tam wypisanej, nie ma jej też gdzie indziej. Czy to bym się modlił do bóstw, czy do czegokolwiek innego - muszę wziąć sprawy w swoje ręce i zadecydować, co trwa na tyle, iż skupia na sobie uwagę kobiety.
- Panie Umemiya?
- P-Poproszę. - kiwam bardzo ostrożnie głową, starając się jakoś lepiej oprzeć o łoże szpitalne, czując niepewność, która jest wynikiem zasiania ziarenka wątpliwości. - P-Proszę, żeby wszedł. - potwierdzenie raz jeszcze wydobywa się z moich strun głosowych, ażebym się nagle nie wycofał.
Nie chcę się wycofywać, nie chcę się odwracać - przyjmuję zatem gościa, z nadszarpniętymi nerwami oczekując możliwości spojrzenia na jego oblicze.
@Matsumoto Hiroshi
Arihyoshi Hotaru, Itou Alaesha, Naiya Kō and Matsumoto Hiroshi szaleją za tym postem.
Hiroshi nie potrafił w tej chwili ułożyć dźwięków w żadną spójną całość, czując się trochę jak w zamkniętym prawie dźwiękoszczelnym pomieszczeniu, tkwiąc w kajdanach własnego nie do końca świadomego umysłu. Jego wciąż nieprzytomne źrenice zaatakowało agresywne, bardzo jasne światło, w chwili kiedy niemrawo uchylił kamienne powieki. Skrzywił się wyraźnie pod wpływem bodźców i nagłego zwężenia się nieprzyzwyczajonych do tego źrenic, a długie palce, wciąż wilgotne, pokryte krwią, zdecydowanym ruchem przetarły obolałe skronie, pozostawiając na twarzy kolejne, przykre, szkarłatne pamiątki.
Do jeszcze niezupełnie odzyskanej świadomości zaczął docierać kobiecy głos. Słyszał go wcześniej, nie mogąc wówczas rozpoznać żadnego z wypowiadanych słów.
— Słyszy mnie pan...? — spod niewyraźnego bełkotu, mowy zniekształconej przez zwodniczy w tej chwili słuch, zaczęły przebijać się zrozumiałe dla niego słowa.
Niechętnie otworzył powieki ponownie i wolno rozejrzał się wokół siebie. Jeszcze przez chwilę nie reagował na głos, który niestrudzenie próbował się przedostać, przez niewidzialną ścianę splecioną z zamroczenia, zagłuszane momentami przez nierówne bicie własnego, równie zdezorientowanego, jak umysł serca.
Okropny, bardzo jasny błękit pomieszczenia, w jakim się znajdował i charakterystyczny zapach sterylności, zrodził w jego żołądku nieprzyjemne mdłości. Paradoksalnie chciało mu się rzygać, mimo że niczego nie jadł od co najmniej kilku godzin. Pamiętał, że spieszył się do domu, by w końcu coś zjeść, lecz echo późniejszych zdarzeń skąpanych w jeziorze wypływającego szkarłatu, które właśnie podsunęła mu wyraźnie nadwyrężona lękiem pamięć, sprawiło, że nawet z trudem przełykana przez niego własna ślina, zwyczajnie stawała mu w gardle.
Przedmioty, pedantycznie poustawiane po kątach, medyczne rzeczy, których nie potrafiłby nawet nazwać, jeszcze przez kilka sekund zdawały się wykonywać chaotyczne ruchy wokół własnej osi, mażąc się nieznośnie w jego umyśle, póki ciemne oczy nie odzyskały na nowo, prawidłowej ostrości widzenia.
Leżał półprzytomny na twardej, szpitalnej kozetce, a nad nim pochylała się właśnie pielęgniarka, która w skupieniu śledziła każdy jego ruch, zaprzysięgle próbując do niego dotrzeć.
— Zajmijcie się nim, a nie mną. — wymamrotał, w akcie sprzeciwu dosuwając od siebie ciśnieniomierz, który pielęgniarka starała się właśnie założyć na jego rękę. - Marnujecie na mnie czas. - powiedział, siląc się, by zaspany głos wybrzmiał w pełnej stanowczości.
Nie rozumiał, dlaczego ktoś miałby się nim zajmować, wówczas gdy inne, niewinne, uciekające życie dużo bardziej potrzebowało tej uwagi, dodatkowych rąk, gotowych do niesienia pomocy.
Zdążył pojąć, że znajdował się w jakimś pomieszczeniu, najpewniej służącym do przyjmowania pacjentów, nie wiedział natomiast w jaki sposób znalazł się na tej twardej kozetce. I dlaczego ktoś zaprzątał sobie nim głowę.
Nie było takiej potrzeby.
— Jak się pan czuje? — kobieta nie dając za wygraną, ponowiła pytaniem, wciąż badawczo mu się przyglądając.
— Dobrze. — mruknął z utrapieniem, nieco zirytowany tą sytuacją. Dostrzegł niedowierzający wyraz twarzy pielęgniarki, która zmarszczyła czoło, wciąż taksując go uważnym wzrokiem.
— Dobrze się czuję. — jego głos wybrzmiał dobitniej, na tyle, na ile pozwalał mu jego stan.
Skłamał. Zwyczajnie skłamał, bo to, co przed chwilą powiedział w żadnym stopniu nie pokrywało się z prawdą.
Jego skóra, pomimo cieplejszej, obcej barwy poza noszeniem krwawych śladów nie przypomniała zdrowego kolorytu, zdradzając jej bladość i postępujące mdłości. Przemilczał zbierające się mimowolnie wymioty, w nieprzyjemnym skręcie trzewi, które reagowało na każdą myśl, krążącą wokół zaułka. Patrzył na nią, jakby samym wzrokiem chciał przekonać ją, że przecież wszystko jest w porządku.
— Nie wygląda pan najlepiej. Może poproszę lekarza.
— Nic mi nie jest! — przerwał jej i z wyraźną werwą zerwał się z pozycji leżącej do siedzącej. Lekceważenie sygnałów, jakie wysyłał mu jego własny organizm, odwdzięczyło się istnym orkanem w jego głowie, gdy tak nagła zmiana położenia sprawiła, że świat dosłownie zawirował mu przed oczami, wszystko dopełniając pulsującym bólem, który opanował jego czaszkę. Nie dał jednak tego po sobie poznać, częstując kobietę kamiennym wyrazem twarzy, która za nic nie chciała zdradzić grymasu, jaki winien pojawić się na niej wskutek tych odczuć.
--- (Następnego dnia, popołudnie)
Przekroczył próg szpitala głównego Fukkatsu, zdziwiony widokiem holu.
Ogromne pomieszczenie z recepcją znajdującą się w centralnym punkcie tak bardzo różnił się od tego, jakie nosił w pamięci, będąc tutaj przecież zaledwie kilkanaście godzin temu. Teraz wyglądał zupełnie inaczej, kiedy był skąpany w świetle słonecznego dnia, kiedy promienie wpadały niemal beztrosko przez duże okna.
Blade światło zawieszone na górze nie raziło tak bardzo, a całe wnętrze zdawało się nabierać, żywszych, cieplejszych barw.
A może tylko mu się wydawało?
Pora dnia nie wskazywała na wielki ruch. Wręcz przeciwnie, pielęgniarki wychodzące z poszczególnych pomieszczeń, nie spieszyły się, pokonując spokojnie kolejne metry, zagłuszając delikatnie ciszę, swoim wygodnym obuwiem, uderzającym o marmurowe kafelki. Wszystko toczyło się tak spokojnie.
Zupełnie jakby wczoraj nic się nie wydarzyło. Zupełnie jakby to miejsce wcale nie nosiło brzemienia śmierci, tych, których nie udało się uratować.
Instynktownie zerknął na dół, dostrzegając, że posadzki, nie szpecą już krople kapiącej krwi, jakie widział, a jakie pozostawiały rany Eiji'ego, gdy w pośpiechu przemieszczano go w głąb szpitala, najpewniej w kierunku bloku operacyjnego. Tymczasem ta sama posadzka, była teraz tak sterylnie czysta, nie niosąc na sobie żadnego śladu, żadnej historii, tragedii uchodzącego życia. Skrupulatnie wyczyszczona, jakby echo wczorajszego szkarłatu wcale nie istniało. Jakby był to jedynie kolejny z koszmarów, z których się zbudził.
A przecież wiedział, że tak nie jest.
Ludzie wewnątrz zdawali się w ogóle nie zauważać obecności Koreańczyka, a jego wzrok wciąż tępo spoczywał na tej cholernej posadzce, jakby liczył, że zobaczy w niej cokolwiek, co pozwoliłoby mu otrzymać odpowiedzi na nurtujące go pytania.
Ostatnia noc docierała do niego tylko częściowo, na tyle, na ile pozwoliła mu na to toczona traumą głowa, pamiętając jedynie krótkie urywki, jakie wyryły mu się w pamięci, gdy mózg walcząc o przetrwanie, w pewnej chwili, zwyczajnie odciął zasilanie, odcinając tym samym jego własną świadomość.
Zastanawiał się właśnie, czy Eiji w ogóle dożył operacji i czy potraktowali go z należytym szacunkiem.
Tak bardzo boleśnie dźgała go ta niesprawiedliwość losu, kończąca niewinny żywot przypadkowej, poznanej wczoraj osoby, która prawdopodobnie znalazła w nieodpowiednim miejscu i nieodpowiednim czasie.
Tak bardzo drażniło.
Tak bardzo drażniły rozmowy pielęgniarek.
Tak bardzo drażnił chichot salowej zajętej rozmową z drugą salową.
Tak bardzo drażnił spokój tego miejsca.
Aż w końcu tak bardzo drażniło cholerne słońce, które śmiało wzejść po tym wszystkim, co się wydarzyło.
Podszedł do recepcji, chcąc przerwać korowód wyniszczających go myśli, nie mogąc znieść napięcia, które wspinało się kręgosłupem.
— W czym mogę pomóc? — kobieta siedząca przy recepcji nawet nie zaszczyciła go swoim spojrzeniem, bo te w skupieniu wlepione było w monitor komputera.
— Chciałem zapytać...
Chciał, choć nawet naiwność nie chciała dać mu żadnej nadziei na to, że kartę przeznaczenia dało się odwrócić.
Nie dane mu było skończyć swojego pytania, gdy w słowo wszedł mu znajomo brzmiący kobiecy głos. Natychmiast przeniósł ciemny wzrok na źródło hałasu, dostrzegając za ladą recepcji pielęgniarkę, która wczoraj starała się zupełnie niepotrzebnie mu pomóc.
— To pan. — zauważyła. — Już panu, lepiej? Nabrał pan zdrowszych barw. — powiedziała przyjaźnie, lustrując go spojrzeniem. — Wiem, po co pan przyszedł.
Jak to wie?
Ciemne brwi zmarszczyły się w zdziwieniu, kiedy obserwował, jak kobieta wyciąga z jakiegoś pudełka jego telefon komórkowy.
Był pewny, że przepadł. I to jeszcze w zaułku, pamiętając, jak wzywał wówczas karetkę.
— Zostawił go pan na kozetce w gabinecie. Musiał panu wypaść. — dodała po chwili, kładąc na ladzie jego własność.
— Dziękuję. — powiedział cicho i spojrzał badawczo na telefon, po który sięgnął, a którego ekran szpeciła zaschnięta, okrutnie szkarłatna zmaza, niewidoczna przy zgaszonym aparacie, a wyraźnie odznaczająca się na jasnych, sprowokowanych, odblokowaniem ekranu, pikselach.
Na jego twarzy momentalnie pojawił się grymas, zrodzony nie z obrzydzenia, lecz z bólu, który ponownie opanował jego mostek, gdy dostrzegł ten agresywny życiodajny kolor.
Przełknął gęstą ślinę, znów wracając myślami do dnia wczorajszego. Nie miał pojęcia, w jaki sposób zasnął, choć pamiętał, jak wrócił do domu. W asyście Alaeshy. Zrobiło mu się słabo na samą myśl, że musiała wlec się z Asakury w środku nocy, by odstawić go do domu przy porcie.
Kobieta obierająca znajomego mężczyznę ze szpitala jak jakiegoś gówniarza.
Co za nie niedorzeczność.
— Przepraszam najmocniej. — rzucił nieśmiało, spoglądając pytająco na tę samą kobietę, która na samym początku nawet na niego nie zerknęła. — A co z tym chłopakiem?
— Jakim chłopakiem?
— Eiji... — odpowiedział szybko, by równie szybko się zatrzymać w zastanowieniu — nie znam, nie pamiętam nazwiska. Tym, który pojawił się ze mną. Wczoraj, ten w krytycznym stanie. — mówił bez składu ani ładu, zwyczajnie nie potrafiąc w tej chwili ułożyć logicznego zdania. Umysł pochłonięty korowodem wspomnień uniemożliwiał mu prostego artykułowania własnych myśli.
— Dochodzi do siebie po operacji.
ŻYJE?!
Oczy Hiroshiego instynktownie otworzyły się na pełną szerokość, gdy na rysach jego twarzy wymalował się szok, z niemożliwą do opisania ulgą.
— Mogę się z nim zobaczyć...? — spytał z wyraźną nadzieją w głosie.
— Jeśli pacjent wyrazi zgodę. — odezwała się nagle inna pielęgniarka. — Wskażę panu drogę. A nazywa się pan?
— Matsumoto Hiroshi. — pokornie ruszył za kobietą, gdy pielęgniarka w recepcji nie poświęciła im nawet sekundy dłużej, gdy z powrotem wpiła zmęczone oczy w monitor komputera. Oddalając się od niej, można było usłyszeć cichnącą rozmowę kobiet pozostających za ladą recepcji.
— A ty jeszcze w pracy? Nie skończyłaś dyżuru?
— Czekam na policjantów, muszę złożyć zeznania...
---
Snycerz stał przez dłuższą chwilę pod salą, nie mając pewności, czy poznany wczoraj w tragicznych okolicznościach chłopak, zechce w ogóle zamienić z nim choć jedno słowo.
Nie wiedział, dlaczego zareagował tak emocjonalnie na wieść o jego przeżyciu, ale w ferworze zdecydowanie pozytywnych emocji, chciał go zobaczyć i po ludzku zapytać, czy czegoś nie potrzebuje.
Wciąż czuł nieprzyjemne mrowienie w nogach, gdy ledwie kilka minut temu mijał na szpitalnym korytarzu dwójkę wspomnianych przez pielęgniarkę funkcjonariuszy policji. Jeden z nich zgromił go takim spojrzeniem, że nogi się pod nim ugięły. Siła pełnego uprzedzenia wzroku spadła na niego z tak wielkim ciężarem, że przez chwilę zapomniał, jak się oddycha, na nowo przypominając sobie powody, dla których wolał nie spoglądać mijanym ludziom w oczy. Choć w większości wypadków nie spotykał się z aż takimi reakcjami na swoją obecność, wystarczyły w zupełności te skrajne jednostki, które pragnęły zaznaczyć tę różnicę, rosnącą między nimi przepaść. Doskonale znał to spojrzenie kwestionujące jego przynależność do tego kraju. Był Azjatą, zupełnie jak oni, lecz subtelne różnice były dostrzegalne dla bardziej wprawnego oka. Choć jego skóra była znacznie jaśniejsza od większości jego rodaków, wciąż nosiła w sobie tę ciepłą, obcą dla Japonii nutę ochry. Nawet rysy jego twarzy były znacznie ostrzejsze, a nos zdecydowanie mniej płaski. Ciemnie oczy, mimo że skośne niemal identycznie jak japońskie, nadawały jego powiekom nieco innego kształtu. Wyraźnie koreańskiego.
Przeniósł rozkojarzony wzrok na drewniane drzwi, a na nich srebrną blaszkę z numerem sali, w której zniknęła pielęgniarka, pozostawiając go na korytarzu, w rosnącym gąszczu własnych, prześcigających się myśli.
Aż w końcu jasne skrzydło drzwi stanęło otworem.
— Może pan wejść. —powiedziała do niego i oddaliła się szybko, nawet nie udzielając informacji o amnezji pacjenta.
Niemrawo przekroczył próg szpitalnego pokoju, napotykając wzrokiem cztery identyczne łóżka, z czego na jednym z nich leżał prawie bezwładnie chłopak, na pierwszy rzut oka o normalnej budowie ciała. Pośród białej, czystej pościeli, gdy wokół niego tak przytłaczająco pałętało się bez liku, ciężkiej medycznej aparatury i różnorodnych szpitalnych przyrządów, przeźroczystych, płynnych leków, powoli skapujących kroplami, pokonując rurkę wenflonu i odnajdując miejsce w nadwyrężonych autostradach krwiobiegu.
Pojedyncze piknięcia szpitalnej aparatury zakłócały niemal równie sterylną ciszę tego pomieszczenia i cichutkie ruchy wskazówek zegara, zawieszonego gdzieś nad drzwiami, które zdawały się tutaj przesuwać zupełnie inaczej — mozolnie, aż człowieka opanuje ten dziwny spokój, w przeczuciu, że nie musi się nigdzie spieszyć, bo przed nim prawdopodobnie jeszcze sporo czasu.
Niemal czarne, ale łagodne tęczówki Hiroshiego złapały kontakt z ciemnymi obrączkami źrenic chłopaka. Jedno krótkie spojrzenie, które jakby w obawie urwał w chwili, w której zgodnie ze swoją naturą, pokłonił mu się nisko w wyrażającym wielki szacunek geście.
Zdawał sobie sprawę, że Eiji — z tego, co zdążył zaobserwować, prawdopodobnie był od niego młodszy, ale nie miał prawa oczekiwać, by i on, w takim stanie, w jakim się znajdował, miał mu się kłaniać.
Poza tym chłopak wyglądał na rodowitego Japończyka. Ładna, jasna cera, delikatność urody, ciemne, hebanowe włosy, opadające w nieładzie na poduszkę i bliżej nieokreślona łagodność, której z kolei nie spotykał jednak na swojej drodze.
Hiroshi natomiast był tylko nic nieznaczącym Gaikokujin, którego przed chwilą zrównał z ziemią jeden z policjantów tylko jednym spojrzeniem.
— Witaj, Eiji... — powiedział ze znaną sobie, wyraźną uprzejmością, a jego głos wybrzmiał w swojej najbardziej delikatnej formie. Pamiętał o tym, że wymienili się imionami wczorajszej, prawie feralnej nocy, w jeziorze szkarłatnej czerwieni.
Przez chwilę wodził z wyraźnym przejęciem, po pokaźnych ilościach bandaży, skrywających, o wiele więcej ran, niż mógł wówczas dostrzec w gęstym mroku nieszczęsnego zaułka. Coś nieprzyjemnie ścisnęło go w środku na ten widok, a czarne oczy spoczęły ostatecznie na oczach pacjenta — zmęczonych, mętnych, tak bardzo zbolałych, tak bardzo zdezorientowanych.
— Jak ty się czujesz...? — zadane pytanie zawisło w sterylnej sali.
@Umemiya Eiji
Naiya Kō and Umemiya Eiji szaleją za tym postem.
Szwy powoli zaczynają być zbędnym balastem - przynajmniej w moim odczuciu.
Światło dociera do źrenic (dlaczego jest tak jasno?).
Sterylny zapach zniechęca do dalszych działań.
To wszystko tak cholernie uderza. Te bodźce niosą ze sobą niepotrzebny, zbędny bagaż, nad którym ciężko jest mi obecnie zapanować. I chociaż wiem, że to też może być wina leków, które z jednej strony mają na celu mnie na tyle ogłupieć, ażeby ból dochodzący z prawej ręki nie był tak mocny. Męczące. Odbieranie bólu wszelkimi nerwami może umożliwiłoby mi bardziej klarowne spoglądanie na tę całą sytuację, choć wewnątrz dusza wręcz nie wie, co ma ze sobą zrobić. Może tak jest lepiej? Może tak musi być? Czy to myślę ja? Czy może już szaleję od tych wszystkich kroplówek, medykamentów i innych remedium na obecny stan?
Może dlatego musiała mnie dotknąć ta cholerna amnezja?
Niczego nie pamiętam. A co, jeżeli ten ktoś będzie chciał mnie skrzywdzić jeszcze gorzej, niż to miało wcześniej miejsce?
Nie mogę nikomu zaufać, przynajmniej nie teraz, choć na ile uda mi się w tym przekonaniu utrzymać?
Ziarno wątpliwości na razie nie kiełkuje; wysiłek włożony w przytomne spojrzenie tęczówek odwdzięcza się niedługo po paru (kilkunastu?) sekundach, gdy widzę, jak do sali wchodzi nieznany mi mężczyzna. Skupiam się w pełni na zapamiętaniu szczegółów jego wyglądu, chodu, czy też i aury, którą o dziwo jest mi zdecydowanie łatwiej wyczuć niż w przypadku pielęgniarek wędrujących między pomieszczeniami w celu opieki nad wszystkimi pacjentami tegoż szpitala. Pragnę się podnieść nieco wyżej, choć sprawia mi to zdecydowany problem - tak samo, jak problemem jest dla mnie pokłon, który ten wykonuje. Kim on jest? Dlaczego chciał mnie odwiedzić? Kiedy nie widzę nikogo z rodziny, kogo on stanowił w moim "poprzednim" - jakkolwiek by to nie brzmiało - życiu?
- N-Nie, nie... - nie trzeba; pragnę powiedzieć, gdy automatycznie pragnę podnieść obie ręce do góry. Na szczęście i na moją głupotę, prawa kończyna jedynie tylko lekko drgnie, podczas gdy w ogóle nie powinienem nią poruszać, lewa natomiast robi to tak mozolnie, że aż wręcz po chwili musi upaść z powrotem na miękką pościel, nie mogąc utrzymać się w tej pozycji przez dłużej niż parę sekund. To właśnie w tym momencie zauważam, jak naprawdę jestem osłabiony, gdy nawet użycie jednego z mięśni sprawia mi ogrom problemów, na które muszę zwrócić uwagę. Urządzenia rozstawione dookoła, głównie te monitorujące działanie serca, zaczynają nie tyle szwankować, co informować o lekkim wyrzucie adrenaliny do krwioobiegu - tętno wzrasta, uderzenia zaczynają być bardziej zauważalne. Nie gwałtownie, ale na tyle, aby mogło to być do zanotowania.
Biorę głębszy wdech - muszę się uspokoić. Czuję, jak każdy skurcz i rozkurcz mięśni sercowych przepływa przez moje ciało, zamykając je w swojej chciwości. A stanowi ona zimną, metalową klatkę, gdzie samotność jest jedynym towarzyszem.
Ani wstać nie mogę, ani zgiąć się prawidłowo nie potrafię. To właśnie w tym momencie zapach antyseptyków miesza się z nieznaną wonią, której nie jestem w stanie określić. Wydaje się być trochę znajoma, trochę uspokajająca, jakoby niosąca ze sobą pokłady emocji, które są mi teraz bardzo potrzebne; do których lgnę. Lgnę po to, aby nie popaść w istne szaleństwo spowodowane obecnym stanem, niewiadomą dotyczącą własnego istnienia i tym, co się wydarzyło.
Kim dokładnie jesteś?
Postanawiam zatem bardzo ostrożnie, na ile mi pozwala rana w obrębie głowy, kiwnąć głową w ramach "odwzajemnienia" gestu, choć nijak to ma się wobec pokłonu. No cóż. Najwidoczniej jestem tutaj uziemiony na jakiś czas, a przynajmniej dopóty nie wstanę na nogi. Bolesna wizja, bycie zależnym od kogokolwiek, kto akurat postanowi zerknąć w moją stronę.
- To... To p-powinno w-wystarczyć, przepraszam. - staram się być łagodny w tym, co mówię, choć jąkanie się z łatwością przejmuje nade mną kontrolę. W głosie mieści się nuta zwątpienia w to, czy aby na pewno tenże gest wystarczy, spełni jakiekolwiek wymagania. Z jednej strony boję się nieznanego, z drugiej chcę odkryć cokolwiek, co pozwoli mi na zapoznanie z tym, kim byłem. - K-Kiedy stąd wyjdę, t-to na pewno uraczę - utykam na moment w tej wypowiedzi, decydując się ryzykiem na formę nie do końca grzecznościową - cię r-równie niskim pokłonem...
Coś czuję, że jakbym mógł, to bym przeprosił nawet za to, że kradnę potrzebny dla innych tlen. Stawiam innych ponad siebie, nie widząc miejsca na upchanie w szeregi własnej osoby - przynajmniej teraz, w tej chwili, gdy ciało jest nadal spięte, nadal zmęczone, a wzrok tak mętny.
Matsumoto, jak dobrze zapamiętałem, wygląda na starszego ode mnie. To nie ja powinienem tutaj otrzymywać szacunek, to jego postać powinna otrzymywać pokłon. Problem jest inny - gdybym zdecydował się wstać, na pewno czekałoby mnie więcej komplikacji, niż mógłbym się po sobie spodziewać.
Mężczyzna jest wysoki, trochę przygarbiony - to na pewno potrafię stwierdzić resztkami działających pod wpływem leków przeciwbólowych, szarych komórek. Z czasem, gdy może tak się przyglądam, zaczyna wydawać mi się, że rozchodząca się wokół niego aura trzyma w ryzach coś jeszcze - coś, czego obecnie nie jestem w stanie stwierdzić, ale ciężko, aby jego aparycja pozostawała poza muśnięciem ręki. Coś innego. Coś, czego nie można odebrać słowami. I tutaj nie chodzi tylko o ubiór, ale też i o...
emocje?
Dlaczego tak łatwo jest mi nie tyle rozczytać, co poczuć na własnej skórze pewne elementy, które powinny zostać niewidoczne? Wszak idzie odczuć, kiedy jest się pierwszym obsługiwanym pacjentem podczas zmiany, a kiedy ta rutyna już zaczyna dobijać, ale tutaj odnoszę wrażenie, iż mam do czynienia z czymś kompletnie innym; czymś, czego nie było mi dane wcześniej zaznać. Tym bardziej, gdy ta aparycja ponurego, wyróżniającego się ubiorem pośród reszty personelu gościa, nawet teraz nie wydaje mi się być modą powszechną.
Tym bardziej, gdy słyszę jego głos - tak połączony z delikatnością i ciepłem, nie współgra z zarostem, krótkimi włosami i aparycją tworzoną na wzór nie tyle widma, co prędzej kogoś, kto pragnie pozostać na uboczu. Kogoś, kto wydaje się na pierwszy rzut oka nie skupiać na sobie uwagi, choć właśnie tym podejściem to robi - przyciąga oko tych osób, które są w stanie wyciągnąć więcej.
A może się mylę?
Meritum pojawia się tak szybko, jak nieznajomy przekroczył próg tejże sali.
- Hiroshi, zgadza s-się? - powtarzam to, co zdołałem wcześniej usłyszeć od pielęgniarki. Jego twarz, niestety, nie widnieje w moich wspomnieniach. Nieważne, jak bardzo chciałbym się do nich dostać, obecnie te wrota pozostają zamknięte, a w głowie panuje pustka, w której słowa wybrzmiewają jedynie echem. Nikogo w środku. Niczego w środku. Poza tym, że potrafię rozmawiać i potrafię się komunikować z innymi, inne rzeczy pozostają dla mnie jak za mgłą; gęstą, niemożliwą do odsunięcia, jednolitą. Zaciskam dłonie na pościeli w jakiejś dziwnej, pojawiającej się bezradności. Co mnie z nim łączyło? Dlaczego postanowił mnie odwiedzić?
Tak cholernie boję się interakcji, tych spojrzeń, tego współczucia, którego nie chcę dostrzec; nic dziwnego, że na czarnych wręcz oczach ciężko jest mi się skupić, a wzrok wędruje na cokolwiek innego, byleby się nie konfrontować z tym, co mógłbym z nich odczytać. Każda próba szybkiego zerknięcia kończy się przytłoczeniem emocjonalnym spowodowanym kilkoma aspektami. Jednym z nich jest możliwość zauważenia w nich żalu, choć to - ze względów wszelakich - mogę dopowiadać sobie na różne sposoby.
Drugi wiąże się bezpośrednio z utratą pamięci.
I gdyby przyciągnięcie kolan do siebie było teraz takie proste, na pewno bym się tego podjął, aby zakryć klatkę piersiową i poczuć się mniej "wystawiony" na potencjalny atak. Boję się. Tak cholernie się boję, jestem sam. Zdany na siebie. Zdany na to, że albo wykryję to, iż ktoś pragnie mi zrobić krzywdę, albo nie uda mi się tego osiągnąć. Narażony na to, iż brak świadomości wobec tego, co mnie łączyło z konkretnymi jednostkami, może doprowadzić do naszarpania i kolejnych ran, tym razem na psychice, gdy nie wiem, czy mam spodziewać się pomocnej dłoni, czy dosłownie wbicia noża w plecy.
Nic nie wiem.
- Szczerze...? Sam nie w-wiem... - biorę głębszy wdech, choć to i tak nie daje mi żadnego spokoju. Spojrzenie ląduje na dłoniach, które są czyste i pozbawione szkarłatu, który wcześniej ze mnie uszedł tak gładko, że lekarze nie bez powodu udaną operację uznają za cud. Sam fakt tego, jak te kilkanaście sekund pozwoliło mi na utrzymanie się w tym miejscu i na tym świecie, wzbudza we mnie zaintrygowanie. Trzeba mieć cholerne szczęście i jakoś dziwnie czuję, że jego zapasy właśnie w momencie utrzymania mnie w ryzach skutecznie wyparowały. - Zmęczony. S-Słaby. Trochę o-otumaniony. Ale żywy. - sam fakt tego, iż nadal znajduję się na mocniejszych przeciwbólowych, zapewne opioidówkach, nie napawa mnie optymizmem. Niech się jeszcze teraz okaże, że rozmawiam z jakimś nieistniejącym bytem, a pielęgniarki obok myślą nad wezwaniem psychiatrzy, doprawdy. Prawdopodobieństwo, iż to się nie dzieje naprawdę, jest powyżej zera, a to już stanowi potencjalne ryzyko.
Zaciskam palce lewej dłoni na pościeli na tyle, na ile potrafię w akcie jakiejś wewnętrznej desperacji. Rozmowa z mężczyzną naprawdę wiele mnie kosztuje, nawet jeżeli wszelkie znaki na niebie i te odbierane przez zmysły mowią mi, że ten raczej złym człowiekiem nie jest. Odczuwam emocje, osobie o tak ciepłym głosie na dłoniach nie pasowałaby krew, życiodajna i tak gęsta.
Pozory mogą mylić.
- P-Przepraszam, ale... - na chwilę się zatrzymuję z kolejnymi słowami, tak bardzo pragnąc spojrzeć na twarz Matsumoto, ale idzie mi to co najmniej marnie. Boję się krytyki, boję się tego, co mogę odczytać, nawet zerknięcie na pół sekundy napawa mnie niezrozumiałością samokrytyki, która we mnie wstępuje. Czego mogę się spodziewać? Jak to wszystko ubrać, żeby nie poczuł się urażony? - Nie odbierz tego źle czy c-coś. - wlepiam spojrzenie w dłonie, gdy nawet oddech staje się zdecydowanie cięższy i trudniejszy do utrzymania. Kardiomonitor wykazuje zwiększenie tętna i uderzeń na minutę, gdy stres bez problemu pragnie przejąć kontrolę nad tym słabym, wiotkim wręcz ciałem. - W o-ogóle cię nie pamiętam. - zaczynam, pragnąc zakopać się pod ziemię. - N-Nie pamiętam, gdzie cię p-poznałem, jak cię p-poznałem. Ale to nie t-tak, że tylko ciebie. - wargi zaciskają się na ten drobny moment na tyle, na ile jest to im dane, a następnie kontynuuję, choć kontynuacją średnio można to nazwać, gdy co chwilę potrzebuję chwili wytchnienia na zlepienie słów w jedną, logiczną całość. - W-Wszystkich. Wszystkiego.
Jest mi wstyd. Jest mi tak cholernie wstyd; nie wiem, co mam dalej począć. Zmęczony wzrok spoczywa głównie na pościeli, wędruje niepewnie wokół ścian i stara się cokolwiek wychwycić ze sylwetki, ale nie bezpośrednio z twarzy. To nic innego, jak bycie tchórzem.
- To mnie b-bardziej trapi. N-Nawet bardziej od bólu, ręki, czy tej r-rozbitej głowy. - czy ta pościel na pewno wytrzyma tak - jak na mnie obecnie - silne wbicie w nią palców? - Także p-przepraszam i wybacz mi, jeżeli n-nie będę tym samym Eiji, z którym m-miałeś wcześniej do czynienia... - mówię, a w tym momencie odwracam głowę niczym zbity przez właściciela pies pragnący uniknięcia konfrontacji.
Pragnący uniknięcia oceniania.
Pragnący tego, aby ten stan się zakończył.
- J-Jeżeli mogę spytać... - ta niepewność mnie tak przeraża. - C-Co nas łączyło...? - te słowa tak ciężko przechodzą mi przez gardło, gdy nie wiem, czy chcę znać odpowiedź, czy jednak wolę jej uniknąć za wszelką cenę.
Może każdy by się na moim miejscu bał, ale obecnie czuję się tak, jakbym nie był w stanie sprostać tego, co sprowadził na mnie mój poprzednik. To wszystko zdaje się mnie przygniatać swoim ciężarem i zabierać z każdą kolejną chwilą rozsądek, zastępując go narastającymi pytaniami, których zignorować nie potrafię. Może to znak, a może to tylko przygotowanie samego siebie do ostatecznego upadku. Do uderzenia o twardą kostkę brukową niczym wyrzucone z gniazda pisklę, które nie potrafi latać; nie chcę tego losu.
@Matsumoto Hiroshi
Naiya Kō and Matsumoto Hiroshi szaleją za tym postem.
Pozostał przez chwilę w tym perfekcyjnym, wytresowanym wręcz ukłonie, pomimo delikatnego głosu sprzeciwu, jaki wybrzmiał z dużym wysiłkiem. Pamiętał ten ton z ciemnego zaułka, gdzie ledwie mogące cokolwiek dostrzec oczami zmysły wyostrzyły maksymalnie słuch, zewsząd atakowany przez chaotyczne odgłosy nigdy niezasypiającej dzielnicy. Pamiętał go tak doskonale, pomimo tego, że zaraz potem jego mózg sam zaczął płatać mu figle, pobudzając lęki i traumy skrzętnie skryte za niewzruszoną, spokojną sylwetką, pobudzone widokiem szkarłatnej czerwieni, której do pory nie widział w aż takich ilościach, nie wyczuwał jej ciepła i gęstości pod opuszkami palców, obserwując ją w przeszłości jedynie z odległości jaka dzieliła kata od skazańca.
Pamiętał ten głos, wówczas o wiele bardziej rozdrgany zimnem ciała tracącego ciepłą życiodajną krew. Wtedy jak i zarówno teraz barwa dźwięków wydobywających się z gardła Eijiego, nie potrafiła być stanowcza, pozostając w swojej przyjemnej w odbiorze łagodności, która spowijała nie tylko te struny głosowe lecz także całą sylwetkę chłopaka.
A wtedy niemalże alarmujące urządzenia medyczne momentalnie wychwyciły podniesiony puls Eijiego, powodując że zgięty wpół Hiroshi natychmiast się wyprostował wlepiając w niego pełne trwogi spojrzenie. Cały czas słyszał ten stonowany, powtarzający się odgłos pikania aparatury, że nie sposób było nie zauważyć/usłyszeć jego nagłego pobudzenia.
— Spokojnie, Eiji. — powiedział cicho, nie chcąc pogarszać jego sytuacji jeszcze bardziej. Poczuł się winny, zakłócając jego rekonwalescencję jakąś bzdurną chęcią sprawdzenia, czy czegoś nie potrzebuje.
Oczywiście, że czegoś potrzebuje. SPOKOJU.
Demony głowie na nowo rozpoczęły swoją ucztę karmiąc się każdą z myśli przepływających przez synapsy jego mózgu.
Czarne tęczówki otworzyły się szerzej gdy tylko spostrzegł jak chłopak
Ciało Hiroshiego poruszyło się niespokojnie, jakby chciał zaprotestować.
Wystarczyć?
— Nie jesteś mi niczego winien. Przeprosin tym bardziej. —odparł łagodnym tonem, wzmocnionym gestem, w którym pokręcił głową. — To naprawdę zbyteczne. — wytłumaczył natychmiast nie rozumiejąc dlaczego miałby mu się w przyszłości odwdzięczać równie niskim pokłonem.
W gruncie rzeczy lubił tę powinność wymuszona konwenansem, jednak okazywanie komuś szacunku przychodziło mu znacznie łatwiej niżeli jego przyjmowanie. Narosłe przez lata kompleksy i ciężar własnych win niemal namacalnie przygważdżał jego sylwetkę, a przekaz płynący z głowy był jednoznaczny: nie zasługiwał na żaden szacunek. I choć tak bardzo kłuł brak manier wśród niektórych, z góry negatywnie nastawionych wobec niego osobników, było mu znacznie prościej odnaleźć się w takiej sytuacji, z gorzkim posmakiem uprzedzeń, niż wymierzony w jego stronę ukłon, natychmiast wzbudzający pełne goryczy poczucie winy, podsycane przez nieprzestające szeptania demony przeszłości.
Doskonale znał zasady tych ukłonów i równie doskonale zdawał sobie sprawę z faktu, że był starszy —wciąż jednak, nie był u siebie, wciąż wedle własnego postrzegania nie zasługiwał.
— Zgadza się. — potwierdził słysząc własne imię, jeszcze nieświadomy zasłony amnezji, która spowijała umysł chłopaka, a o której nie poinformował go personel. Poczuł się nie na miejscu, zupełnie jakby przyszedł tu po oklaski dla swojego czynu, który w jego świadomości winien podjąć się każdy znajdujący się w jego sytuacji człowiek. Coś, co powinno być normalnością reakcji każdego posiadającego choć odrobinę empatii osobnika. Coś, czego nie powinno się nagminnie chełpić, a uznać za zupełnie prawidłową postawę. Nie wiedział jeszcze, że Eiji wypowiedział jego imię, tylko dlatego, że podała mu je pielęgniarka, która opuściła salę w chwili go on sam został do niej wpuszczony.
— Ale to nieistotne. — dodał po dłuższej chwili. Przecież nie przyszedł tutaj, by o nim rozmawiali.
— Jak ty się czujesz...? — zadane pytanie zawisło w sterylnej sali.
Jeszcze przez chwilę zerkał na niego badawczo, nie chcąc jednak robić tego nachalnie, co wymuszało chwilowe odwracanie spojrzenia, choć miał wrażenie, że poszkodowany chłopak robił dokładnie to samo. Dostrzegał jak jego ciemne obrączki źrenic zdawają się momentami uciekać, przenosić zupełne przypadkowo i bezzasadnie. Widział doskonale spięcie słabego, okaleczonego ciała, które spoczywało tak bezbronnie na białej, szpitalnej pościeli, niejako przytłoczone ogromem medycznego sprzętu, które mąciło ciszę, która nastała, podobnie jak nieprzyjemne światło, niemal oślepiającej jarzeniówki, która mrugała nieznośnie w nieczystym rytmie dźwięków, jakie wydawała dokonując końcówki swojego życia.
Mimo wszystko coś, czego do końca nie potrafił nazwać, powodowało, że chłopak przyciągał uwagę — nie patrzył na niego rzecz jasna pod względem atrakcyjności, jednak zwracał uwagę na aparycję, które z jakiegoś powodu wydawały mu się interesujące. W przypadku Ume było to coś, czego nie spotykał często na swojej drodze. Eiji był łagodnością i czymś, co już po pierwszym spotkaniu uderzyło go swoją wyjątkowością. Cecha, którą tak cenił, a która coraz częściej zdawała się niemal na wymarciu.
Była nią dobroć. Jednak czy dało się stwierdzić czyjąś dobroć po samym stwierdzeniu, że dobrze mu z oczu patrzy?
Nie potrafił jednak w żaden sposób zwątpić w swoje pierwsze wrażenie, jakie odniósł w chwili, gdy ich ścieżki losu się ze sobą skrzyżowały. Pierwszym odczuciem była właśnie ta dobroć.
Nieskażona złem tego świata, gdzie nawet troska o niego, zupełnie obcego mu człowieka, który po prostu starał się mu pomóc, była dla Eijiego tak niezwykle ważna, wówczas gdy większość ludzi zwyczajnie odwróciłaby spojrzenie. Łatwiej było nie widzieć i nie ponosić ciężaru odpowiedzialności.
Sam był przykładem tego, jak pozory mogą mylić, choć osobiście przez wzgląd na własną przeszłość nigdy nie nazwałby się dobrym człowiekiem.
Spięcie chłopaka oddziaływało na niego podobnie jak niezręczność chwilowego milczenia, która także spięła sylwetkę snycerza, gdy dłonie z widoczną krzyżówką żył zacisnęły się samoistnie na krawędziach pedantycznie wyprasowanej koszuli. Z wiadomych względów nie był emanującym otwartością ekstrawertykiem, a podtrzymywanie rozmów z natury przychodziło mu z wielkim trudem.
Nie docierało do niego jak bardzo podobną energię dzielili, tę przepraszającą, która otulała ich sylwetki w specyficznym spięciu, charakterystycznym dla poczucia winy z samej obecności i odbierania komuś choć krztyny czasu czy tlenu.
"Sam nie wiem."
Ożywił się nieznacznie słysząc odpowiedź na swoje pytanie dotyczące jego samopoczucia. Eiji najwyraźniej potrzebował czasu, by jej udzielić choć sama jej forma nie dostarczała właściwie żadnej informacji. Skinął twierdząco głową na jego słowa, czując się trochę niedorzecznie, jakby zdał sobie sprawę z faktu, że chłopak nie mógł czuć się inaczej leżąc w tym miejscu, które cudem wyrwało go z objęć śmierci. Hiroshi już miał otworzyć usta, by przeprosić za własne, niestosowne i praktycznie niespotykane w Japonii pytanie, jednak uprzedziła go łagodność tonu Eijiego, który jak na ironię sam z niewiadomych Matsumoto przyczyn, zaczął go przepraszać.
Spojrzał na niego wyraźnie zdziwiony oczekując kolejnych słów jakie zbierał ciemnowłosy chłopak. Widział jego zawahanie, to jak spuszczał wzrok na własne blade, pokłute medycznymi igłami dłonie, które trzymały w ściśniętej niewoli draperie, sztywnej, szpitalnej pościeli. W spięciu.
Słyszał, że chłopak się jąka, jednak nie miało to dla niego żadnego znaczenia, bez względu na to, czy stan ten powodowały nerwy, cecha posiadana od zawsze czy swego rodzaju uraz nabyty wraz z napaścią.
Chciał się do niego łagodnie uśmiechnąć, jednak jego czarne oczy w obawie powędrowały w kierunku Kardiomonitora, który zdawał się właśnie prześcigać piknięciami z przyspieszonym rytmem serca chłopaka.
Cokolwiek Eiji chciał teraz powiedzieć, najwyraźniej nie była to najlepsza na to pora.
— Nie musisz... — zaczął ledwie, by usłyszeć pacjenta.
"N-Nie pamiętam, gdzie cię p-poznałem, jak cię p-poznałem."
— Nie przejmuj się. Nie należę do ludzi, którzy zapadają w pamięci. — odparł spokojnie. — Nie musisz mi się z tego wszystkiego tłumaczyć... — Spoglądał na niego jeszcze chwilę, widząc wciąż uciekające spojrzenie, zaciśnięcie w niewypowiedzianej emocji wargi, aż po spięcie, które trzymało w nieprzyjemnych kajdanach każdy mięsień ciała.
Zdziwił się słysząc kolejne słowa. Nie chciałby mieć z nim wcześniej do czynienia, bo jedyne z czego znał starego Eijiego był ten umierający, tracący oddech wraz ze zbawiennym szkarłatem czerwieni, która umykała wraz z ciepłem słabnącego ciała. Na samo wspomnienie zrobiło mu się słabo, a jego grdyka przesunęła się gwałtownie wraz z połknięciem gęstej śliny, zupełnie jakby ta czynność pozwoliła mu przełknął gorycz wspomnień z mrocznego zaułka.
— Eiji fakt, że czegoś nie pamiętasz, nie zmienia tego kim jesteś — powiedział łagodnie. — a jesteś dobrym człowiekiem. — dodał z pełnym przekonaniem. — To cud, że przeżyłeś, bo sam myślałem, że z tego nie wyjdziesz... — tłumaczyć, w chęci dotarcia do niego, choć miał świadomość, że nie miał takiej mocy sprawczej. Mógł się jedynie domyślać, co mógł czuć.
— Pytaj, o co tylko chcesz. — zachęcił go na kolejne pełne uprzejmości słowa, by nieco znieruchomieć słysząc kolejne.
— Byłem na miejscu, kiedy to się stało. — rzucił nieco niechętnie, nie chcąc stawać w świetle czyjejś uwagi, ze względu na swój na czyn. — Byłem na miejscy, kiedy tych dwóch mężczyzn... — nie potrafił dokończyć. I choć nie widział całego zdarzenia, słowa "starali się cię zabić" nie mogły przejść mu przez gardło. — To wszystko.
Jeszcze raz pozwolił sobie spojrzeć w te ciemne obrączki źrenic, akurat kiedy nie uciekały, a wtedy chyba do niego dotarło, że przez cały ten czas widział w nich obawę.
— Chyba nie powinien cię dłużej niepokoić. — drgnął w świadomości, że jego niezapowiedziana wizyta przeciąga się, a Umemiya potrzebował czasu i spokoju, by powrócić do względnej sprawności. Nie wiedział co mu może powiedzieć na odchodne, poza zwyczajowym "powrotu do zdrowia", pomyślał o jego amnezji i choć dla większości ludzi, nieprześwitująca zasłona niepamięci oznaczałaby tragedię, w Hiroshim wzbudzała zupełnie odmienne odczucie.
— Nie chcę, by to źle zabrzmiało Eiji, ale w gruncie rzeczy, to ci zazdroszczę — powiedział nieśmiało. — Szczerze mówiąc, sam wolałbym nie pamiętać własnego życia. — rzucił niby żartem z bladym uśmiechem, który zniknął równie szybko jak się pojawił.
— W każdym razie, zostawię ci moją wizytówkę. — dodał po chwili, wyciągając z kieszeni niewielką, zwyczajną, białą kartę i z wahaniem zbliżył się do łóżka, by odłożyć ją na szpitalną szafkę. — Możesz zadzwonić, jeśli będziesz czegoś potrzebować.
@Umemiya Eiji
Naiya Kō and Umemiya Eiji szaleją za tym postem.