14/02/2028, późny wieczór
Warui Shin'ya — 14 lat.
Ye Lian — 20 lat.
Warui Shin'ya — 14 lat.
Ye Lian — 20 lat.
Ten wieczór spędzał również samotnie. Nawet jeśli ulice wypełniały się walentynkowym nastrojem, dźwiękami śmiechu i widokiem zakochanych par, to dla Ye Liana dzień ten był, jak każdy inny. Tak jak każdego innego razu siedział w swoim niewielkim mieszkaniu, otulony ciszą. Światło z centrum wpadało przez okno, tworząc na ścianach łagodne cienie, choć nie nadawały im żadnej konkretnej barwy. Na kanapie leżał pomięty koc i otwarta książka, której strony przestały go interesować z pół godziny temu. Litery rozmywały się w jego umyśle. Nie mógł się skupić na sztywnych informacjach obejmujących prawo cywilne. Nie ma co wspominać o notatkach. W każdym innym przypadku połknąłby grubą lekturę w parę godzin, dzisiaj bezustannie spoglądał na wyświetlacz leżącego nieopodal telefonu. Cisza zagęszczała się wokół niego, niczym niewidzialna mgła.
Ye Lian podszedł do okna i oparł się o parapet; odstawił kubek ze świeżo zrobioną kawą. Spoglądał, jak ludzie przechodzą w pośpiechu przez pasy, niektórzy z bukietami kwiatów, inni objęci, jakby dzisiejsza noc była ostatnią w ich życiu. Z jakiegoż powodu czuł się wykluczony z tego kręgu wypełnionego zapachem perfum i aromatów róż, jakby jego świat istniał na marginesie rzeczywistości. Zawsze obok, nigdy w centrum. Próbował odgonić te uprzykrzające, nawiedzające go myśli o Kajitanim. Bezskutecznie. Każdy odgłos kroków na chodniku przypominał mu o ciemnowłosym chłopaku z uczelni; łapał się na tym, że myślał o Ichiru częściej, niż chciałby przyznać i za każdym razem towarzyszyło mu to samo uczucie — ciepło, które natychmiast stygło, zastąpione przez obawę, świadomość, że to uczucie z pewnością nie mogło być przez niego odwzajemnione. Czemu musiał być tak nieudolny w wyrażeniu tego, co od kilkunastu miesięcy nieśmiało budziło się w przestraszonym sercu?
Przeciągnął ręką po popielatych włosach. Spróbował zebrać myśli, ale cisza wypełniająca ciasne mieszkanie ciążyła mu bardziej niż zwykle. Wszystko do momentu pierwszego dźwięku wydobywającego się z obudowy pozostawionego na kanapie telefonu. Odgłos umiejętnie przerwał trwająca w nim apatię. Kiedy spojrzał na ekran i ujrzał na nim błyskający kontakt „Ichi”, serce zabiło mu szybciej. Zaskoczenie i niepokój mieszały się jak w odpalonym mikserze. Zaczęły drżeć mu dłonie, serce obijało się o cherlawe żebra. Odebrał telefon całkowicie sparaliżowany. Czuł, że przestaje oddychać.
Nic nie mówił. Stał w długiej chwili pośrodku posprzątanej, ciasnej kawalerki, jak wrośnięty w podłogę; w niepokoju wsłuchiwał się w napływający z głośnika rozeźlony głos.
— Spotkajmy się w centrum — odpowiedział, ale czuł, że głos ma jak spopielony papier. Założył płaszcz i ruszył w stronę drzwi. — Znajdziemy go.
Klucz przekręcił się w zamku, a on nie wiedział, czego tak naprawdę oczekiwał. Miał ochotę wydrapać tę durną nadzieję, która przez chwile — na drobną sekundę — rozpaliła się w jego sercu. Teraz mógł jedynie wrzucić telefon do kieszeni, zejść po schodach i zagryźć rozczarowanie.
* * *
Postanowili się rozdzielić. Ye Lian miał rozejrzeć się po ulicach centrum, a Ichiru zajrzeć do najbliższych galerii, do parków, w których chłopakowi zdarzało się czasem przesiadywać. Był luty. Z nieba sypał śnieg, ozdabiając szary płaszcz Ye Liana śnieżynkami wymyślnych kształtów; wplątywały się w starannie ułożone włosy. Przemierzał ulice miasta w narastającym niepokoju. Szare spojrzenie szukało dzieciaka w tłumach przemierzających chodnik, ale nie udało mu się dojrzeć rudej czupryny w żadnej alejce. Czuł, jak z wolna kostnieją mu palce dłoni, czerwienieją policzki i nos. Zatrzymał się i wyciągnął z kieszeni parę czarnych rękawiczek i nawlekł materiał na cienkie palce. Spoglądnął w górę. Chciał jedynie upewnić się, że pogodna nie ulegnie drastycznej zmianie i wtedy to dostrzegł. Majestatyczny, najwyższy budynek w całym centrum. Punkt widokowy niknący w kobalcie nadchodzącej mroźnej nocy. Przechodzący drogą piesi, mijali mężczyznę nie zwracając na niego żadnej uwagi, niektóry trącali nawet ramieniem, nie racząc obrócić się i przeprosić. Ye Lian nie ruszał się z miejsca. Żołądek spętał bezlitosny węzeł.
* * *
Widok z punktu obserwacyjnego roztaczał się niczym obraz bazgrany ręką utalentowanego malarza, pragnącego uchwycić najpiękniejsza noc w mieście. Przed oczami Ye Liana rozciągało się niesłabnące morze świateł, migające w spokojnym pulsacyjnym rytmie — mignięcia przypominały gwiazdy, które opuściły niebo i osiadły na płaszczu tętniącej życiem metropolii. Łydki mężczyzny szczypały z wysiłku (z powodu pokonania stopni), kolana ugięły się, gdy stanął w końcu na kondygnacji dachu; usta schły na wiór, serce natomiast pragnęło wyrwać się z piersi, niczym zniewolony ptak. Starał skupiać się na ciemnej wylewce, ale mimo tego w jego tęczówkach odbijały się główne ulice — były jak rzeki pełne błysku. Samochody sunęły w nieskończoności, pozostawiając po siebie jasne ślady, niczym komety na nocnym niebie. W oddali widać było dachy domów, które falowały w delikatnych krzywiznach, zlewając się z pejzażem. Gdzieniegdzie światła lamp ulicznych rzucały długie cienie tańczące na brukowanych drogach. Wydawały się opowiadać historię o tysiącach istnień skrytych w ich blasku.
Strach przed wysokością wpędzał Ye Liana w impas. Wcześniej skostniała skóra nabrała rumieńców przypominających wykwity po większym wysiłku. Dostrzegł go, gdy zdobył się na uniesienie głowy. Siedział na barierce, jak gdyby nigdy nic, co spowodowało tylko napływ mieszaniny ulgi i irytacji. Był tam — bezpieczny, w jednym kawałku — ale jego postawa zdradzała napięcie. Miał wrażenie, że nawet z tej znacznej odległości jest w stanie dojrzeć promenujący z czternastolatka gniew i bunt, a ta sytuacja była kolejnym dowodem na to, że brat Ichiru nigdy nie potrafił zachowywać się w inny sposób. To było typowe dla Shin'yi — zniknąć, zamartwiać wszystkich, tylko po to, by okazało się, że to kolejny kaprys, kolejne próby zwrócenia na siebie uwagi. Choć siedział do niego tyłem, wyglądał, jakby złość gotowała się tuż pod powierzchnią tych roziskrzonych rudych pasem.
Dlaczego zawsze musiał robić wszystko po swojemu? Ye Lian zaciągnął płaszcz ciaśniej, gdy wiatr smagnął go w lico. Choć był panicznie przerażony wizją stania na szczycie dachu wieżowca, twarz miał spokojną, a rysy wyraźnie zarysowane; wąskie policzki i prosty nos dodawały mu jedynie dystynkcji. Oczy dwudziestoletniego chłopaka były głębokie i przenikliwe, ukrywały wewnętrzne rozterki — jasne, choć niepozbawione blasku, który przebijał się spod tafli, jakby każda myśl i emocja skrzętnie skrywana była pod maską obojętności. Usta miał zaciśnięte, ledwo zauważalnie. Trzymał się blisko schodów, którymi wszedł. Był niemal przyklejony do ściany tej niewielkiej betonowej konstrukcji. Sprawiał wrażenie, iż jeden mocniejszy podmuch wiatru mógłby zwalić go z nóg.
— Shin'ya.
Delikatny półszept przebił się przez stłumiony hałas żyjącego miasta. Był lekki. Niewiele cięższy od spadającego na ich czoła śnieżnobiałego puchu.
Warui Shin'ya, Naiya Kō and Matsumoto Hiroshi szaleją za tym postem.
Domyślał się, dlaczego bogowie upodobali sobie niebo. Z ich perspektywy ludzie byli malutcy. Wszystkie ich wynalazki, pojazdy i potężne wieżowce także były malutkie. Wcale nie trzeba było rosnąć i stawać się gigantem, bo wystarczyło tylko tyle, aby zmienić swoje położenie - usiąść na brzegu Takamagahary albo, jak on teraz, na barierce jednego z punktów widokowych. I tyle. Człowiek stawał się mniejszy od mrówki, a wielkie domy można by zmiażdżyć w palcach jak łuskę słonecznika. Zwykle tyle wystarczało, aby napięcie zrodzone gdzieś pod skórą, pełgające stadem wściekłych karaluchów, przynajmniej zelżało. Dzisiaj jednak problem nie został na dole, nie zmniejszył się do wielkości drobiny piasku. Wspiął się za nim po niepoliczalnej ilości schodów, szedł krok za krokiem aż do metalowej przegrody, przycupnął tuż obok, wsiąknął zimnem pod materiał wiatrówki zarzuconej na grzbiet. Źle się ubrał, za cienko, ale to nie było ważne, nie miał na to czasu, kiedy wybiegał z mieszkania, zostawiając za sobą echo wrzasku - zbyt podniesionego. Na samą myśl gniew rozgorzał na nowo, bo - na litość boską - naprawdę musiał wtedy tak piszczeć? Z drugiej strony nie doszłoby do tego, gdyby ten cholerny buc się zamknął. Mógł zostawić go w spokoju, a nie dopytywać, a wreszcie ironizować. Na pewno domyślał się co zaszło i to kolejna rzecz, którą Shin'ya zakodował w głowie. Następnym razem, oczywiście, jeżeli będzie następny raz, wszelkie dowody niepowodzenia wyrzuci jeszcze w drodze do domu. Dziś był zbyt wzburzony, aby racjonalnie to rozplanować. Po prostu porwał pakunek i uciekł; chciał wbiec do swojego pokoju i trzasnąć drzwiami, tym hukiem zamykając też komnaty pamięci. Drzwi wspomnienia pozostawały jednak nieznośnie otwarte, błyskały zza ramy ogromne, wyszczerzone pogardliwie zęby. Miała zawsze onieśmielająco ładną buzię, więc jakim cudem potrafiła uśmiechać się w taki sposób? Nigdy nie sądził, że gnieździła w sobie tyle gorzkich cech. Właściwie aż do dzisiaj nie zakładał, że ktokolwiek potrafił wykrzywić mimikę w taki sposób. Każdy byłby zszokowany; każdy by zwiał z podkulonym ogonem i każdy chciałby zostać sam. Ichiru nie mógł tego zwyczajnie zrozumieć?
Oczywiście, że nie - zazgrzytał głos nad uchem. Ichiru nie znał pojęcia porażek. Nie kojarzył nawet widoku marszczącej się skóry, przymrużonych oczu, ściągniętych w litościwym obrzydzeniu brwi. Nie miał pojęcia, jak to jest stać na środku dziedzińca, z drętwiejącym ramieniem i oglądać okropny spektakl. Nie można się wtedy ruszyć, bo wszystkie tkanki zmieniają się w atomy lodu. Zęby mocniej się zaciskają, aż zaczyna szumieć w uszach, wytężonych tak bardzo, jakby stojąca przed nim dziewczyna miała zamiar szeptać. Rzecz jasna nie szeptała.
- Ty serio sądziłeś...
Wypielęgnowana dłoń dotykała małych, smagniętych błyszczykiem ust. Czasami fantazjował, że upiekłby jej ciastka i całe kwadranse przyglądał się, jak raz za razem zlizuje z nich nadmiar lukru, ale teraz był przerażony i kompletnie ogołocony ze wszystkich barier, a ona mówiła dalej i mówiła, i mówiła, i nie chciało się to skończyć, tak samo, jako nie kończyła się arogancka tyrada Ichiru.
- Możesz wziąć się za siebie i wtedy może któraś...
"Któraś". Ichiru też gadał i gadał, i nie miało to finiszu, choć Shin nie pragnął niczego ponad wejściem do swojego pokoju. Brat zastąpił mu jednak drogę, próbując przekazać kolejne rady. Wymachiwał wtedy znalezionym w koszu pakietem z łakociami, łamiąc je jeszcze bardziej. Chyba nawet nie do końca rejestrował, że trzyma ten niewielki, przeźroczysty woreczek, machając nim na prawo i lewo podczas żywej gestykulacji. Wzrokiem krążył gdzieś po suficie, jakby szukał tam kolejnych argumentów pod swoje zalecenia.
- Przepuść mnie, do cholery, nie mam nastroju...
Syczenie na nic się nie zdawało, bo Ichiru był uparty jak osioł.
- Po prostu ważne, abyś wiedział, że trzeba o siebie zadbać, żeby móc wystartować do dziewczyny i najlepiej jakbyś...
W jego tonie dźwięczała szczera troska, okupowana jednak w wojskowy, poważny ton. Wydawał się więc jednocześnie chętny do pomocy, co gotowy dołożyć wszelkich starań, aby wypowiedzieć nawet najbrutalniejszą prawdę.
A najbrutalniejsza prawda wcale Shinowi nie pomagała. Czuł jedynie, jak zalęgły w żołądku żal mocniej zaciska trzewia. Jak sylwetka, krytykowana przez brata, zaczyna się naprężać. Jak w twarz bucha gorący powiew ciepła i coś szczypie go pod powiekami. Chciał, do diabła, wleźć tylko do. jebanego. pokoju. Czy to tak wiele?
Jak za mgłą pamiętał swój wrzask. Tym razem nie warczał pod nosem; wydarł się za to na całe mieszkanie, aby spieprzał, zostawił go w świętym spokoju. Zanim się obejrzał biegł już do wyjścia, ściskając w pięści wyrwane zawiniątko ze zmaltretowanymi słodyczami.
Błądził po mieście tak długo, aż stracił poczucie czasu. Nawet nie zorientował się, w którym dokładnie momencie znalazł się tutaj. Kiedy przysiadł na barierce, z podeszwami butów wspartymi na dolnym pręcie. Kiedy rozpakował prezent i zaczął kruszyć ciastka w palcach. Musiał to robić od co najmniej godziny - część tego rzucał pod nogi, na świeży śnieg, ale reszta zalegała wewnątrz opakowania, przypominając piasek. Gapił się gdzieś w przestrzeń, w miasto błyskające w dole. Dziś oglądanie potężnej metropolii wcale nie ukoiło nerwów. Świeże rany pulsowały w całym ciele, choć przecież nie odniósł fizycznych. Czuł się jednak tak nieszczęśnie zmęczony, że bolało go dosłownie wszystko. Uda, na których siedział, ramiona, które napinał, nos, który wycierał już sto dwudziesty raz o rękaw, nadgarstek, który musiał trzymać w bezruchu, bo dzierżył w dłoni... co go właściwie podkusiło, aby zagadać akurat do niej? Faktycznie była za ładna. Dopiero jakiś czas temu zaczął ćwiczyć, nie schudł jeszcze wystarczająco, a poza tym znów go wysypało na szczęce, czuł za uchem kilka krost, które drapał i to pewnie było dla niej obrzydliwe, bo nawet dla niego było. Lubiła pewnie Karasumiego, bo każda leciała na tego typa. Przypominał nastoletnią wersję Ichiru - ten sam tępy uśmieszek, zuchwałe spojrzenie, czarne włosy odgarnięte z czoła.
Może powinien zacząć się farbować?
Przemknęło mu to już kilkakrotnie przez myśl. Odstawał na tle rówieśników. Niektórzy nauczyciele do dzisiaj sądzili, że rude pasma są wyrazem jego walki ze wszystkimi i wszystkim, co w sumie nie wydawało się takie znowu nieprawdopodobne. Buntował się na tak wielu podłożach, że jedno w tę czy drugą stronę nie stanowiło różnicy. Jedynie ciotka obstawiała przy tym, aby mówił w tej materii prawdę. "Nie chcesz przecież, aby obniżyli ci zachowanie, prawda?" Było mu wszystko jedno, ale kiedy tak miękko wypowiadała jego imię...
Drgnął nagle.
Barki ugięły się pod niewidzialnym ciężarem, zaszklone ślepia błysnęły ponad ramieniem, gdy oglądał się za siebie. Przez sekundę wydawał się zaskoczony, ale zaraz wzrok nabrał marsowości.
- Możesz mu przekazać, żeby spierdalał. - Planował warknąć, ale z gardła wydobył mu się tylko słaby, zachrypnięty szept. Obrócił z powrotem głowę, garbiąc się mocniej i przytykając wierzch ręki do załzawionych oczu. - Musi się zawsze wcinać? - Domyślał się, że Ichiru, po sprzeczce, od razu ruszył za nim. Stracił jednak cenne sekundy na zakładaniu butów i kurtki, więc pościg był skazany na porażkę. Śnieg wcale niczego nie ułatwiał - na drodze było go sporo, ale ślady niosły się wszędzie, w każdym możliwym kierunku, i jego trop urwał się na pewno prędko. Nie sądził natomiast, że brat zadzwoni po posiłki. - Naprawdę nie mogę zostać na CHWILĘ sam? - Śmiech nagle jakby ułamał się wpół, ugrzązł w ściśniętej krtani i zapanowało napięte milczenie.
Oczywiście, że nie - zazgrzytał głos nad uchem. Ichiru nie znał pojęcia porażek. Nie kojarzył nawet widoku marszczącej się skóry, przymrużonych oczu, ściągniętych w litościwym obrzydzeniu brwi. Nie miał pojęcia, jak to jest stać na środku dziedzińca, z drętwiejącym ramieniem i oglądać okropny spektakl. Nie można się wtedy ruszyć, bo wszystkie tkanki zmieniają się w atomy lodu. Zęby mocniej się zaciskają, aż zaczyna szumieć w uszach, wytężonych tak bardzo, jakby stojąca przed nim dziewczyna miała zamiar szeptać. Rzecz jasna nie szeptała.
- Ty serio sądziłeś...
Wypielęgnowana dłoń dotykała małych, smagniętych błyszczykiem ust. Czasami fantazjował, że upiekłby jej ciastka i całe kwadranse przyglądał się, jak raz za razem zlizuje z nich nadmiar lukru, ale teraz był przerażony i kompletnie ogołocony ze wszystkich barier, a ona mówiła dalej i mówiła, i mówiła, i nie chciało się to skończyć, tak samo, jako nie kończyła się arogancka tyrada Ichiru.
- Możesz wziąć się za siebie i wtedy może któraś...
"Któraś". Ichiru też gadał i gadał, i nie miało to finiszu, choć Shin nie pragnął niczego ponad wejściem do swojego pokoju. Brat zastąpił mu jednak drogę, próbując przekazać kolejne rady. Wymachiwał wtedy znalezionym w koszu pakietem z łakociami, łamiąc je jeszcze bardziej. Chyba nawet nie do końca rejestrował, że trzyma ten niewielki, przeźroczysty woreczek, machając nim na prawo i lewo podczas żywej gestykulacji. Wzrokiem krążył gdzieś po suficie, jakby szukał tam kolejnych argumentów pod swoje zalecenia.
- Przepuść mnie, do cholery, nie mam nastroju...
Syczenie na nic się nie zdawało, bo Ichiru był uparty jak osioł.
- Po prostu ważne, abyś wiedział, że trzeba o siebie zadbać, żeby móc wystartować do dziewczyny i najlepiej jakbyś...
W jego tonie dźwięczała szczera troska, okupowana jednak w wojskowy, poważny ton. Wydawał się więc jednocześnie chętny do pomocy, co gotowy dołożyć wszelkich starań, aby wypowiedzieć nawet najbrutalniejszą prawdę.
A najbrutalniejsza prawda wcale Shinowi nie pomagała. Czuł jedynie, jak zalęgły w żołądku żal mocniej zaciska trzewia. Jak sylwetka, krytykowana przez brata, zaczyna się naprężać. Jak w twarz bucha gorący powiew ciepła i coś szczypie go pod powiekami. Chciał, do diabła, wleźć tylko do. jebanego. pokoju. Czy to tak wiele?
Jak za mgłą pamiętał swój wrzask. Tym razem nie warczał pod nosem; wydarł się za to na całe mieszkanie, aby spieprzał, zostawił go w świętym spokoju. Zanim się obejrzał biegł już do wyjścia, ściskając w pięści wyrwane zawiniątko ze zmaltretowanymi słodyczami.
Błądził po mieście tak długo, aż stracił poczucie czasu. Nawet nie zorientował się, w którym dokładnie momencie znalazł się tutaj. Kiedy przysiadł na barierce, z podeszwami butów wspartymi na dolnym pręcie. Kiedy rozpakował prezent i zaczął kruszyć ciastka w palcach. Musiał to robić od co najmniej godziny - część tego rzucał pod nogi, na świeży śnieg, ale reszta zalegała wewnątrz opakowania, przypominając piasek. Gapił się gdzieś w przestrzeń, w miasto błyskające w dole. Dziś oglądanie potężnej metropolii wcale nie ukoiło nerwów. Świeże rany pulsowały w całym ciele, choć przecież nie odniósł fizycznych. Czuł się jednak tak nieszczęśnie zmęczony, że bolało go dosłownie wszystko. Uda, na których siedział, ramiona, które napinał, nos, który wycierał już sto dwudziesty raz o rękaw, nadgarstek, który musiał trzymać w bezruchu, bo dzierżył w dłoni... co go właściwie podkusiło, aby zagadać akurat do niej? Faktycznie była za ładna. Dopiero jakiś czas temu zaczął ćwiczyć, nie schudł jeszcze wystarczająco, a poza tym znów go wysypało na szczęce, czuł za uchem kilka krost, które drapał i to pewnie było dla niej obrzydliwe, bo nawet dla niego było. Lubiła pewnie Karasumiego, bo każda leciała na tego typa. Przypominał nastoletnią wersję Ichiru - ten sam tępy uśmieszek, zuchwałe spojrzenie, czarne włosy odgarnięte z czoła.
Może powinien zacząć się farbować?
Przemknęło mu to już kilkakrotnie przez myśl. Odstawał na tle rówieśników. Niektórzy nauczyciele do dzisiaj sądzili, że rude pasma są wyrazem jego walki ze wszystkimi i wszystkim, co w sumie nie wydawało się takie znowu nieprawdopodobne. Buntował się na tak wielu podłożach, że jedno w tę czy drugą stronę nie stanowiło różnicy. Jedynie ciotka obstawiała przy tym, aby mówił w tej materii prawdę. "Nie chcesz przecież, aby obniżyli ci zachowanie, prawda?" Było mu wszystko jedno, ale kiedy tak miękko wypowiadała jego imię...
Shin'ya.
Drgnął nagle.
Barki ugięły się pod niewidzialnym ciężarem, zaszklone ślepia błysnęły ponad ramieniem, gdy oglądał się za siebie. Przez sekundę wydawał się zaskoczony, ale zaraz wzrok nabrał marsowości.
- Możesz mu przekazać, żeby spierdalał. - Planował warknąć, ale z gardła wydobył mu się tylko słaby, zachrypnięty szept. Obrócił z powrotem głowę, garbiąc się mocniej i przytykając wierzch ręki do załzawionych oczu. - Musi się zawsze wcinać? - Domyślał się, że Ichiru, po sprzeczce, od razu ruszył za nim. Stracił jednak cenne sekundy na zakładaniu butów i kurtki, więc pościg był skazany na porażkę. Śnieg wcale niczego nie ułatwiał - na drodze było go sporo, ale ślady niosły się wszędzie, w każdym możliwym kierunku, i jego trop urwał się na pewno prędko. Nie sądził natomiast, że brat zadzwoni po posiłki. - Naprawdę nie mogę zostać na CHWILĘ sam? - Śmiech nagle jakby ułamał się wpół, ugrzązł w ściśniętej krtani i zapanowało napięte milczenie.
Ye Lian, Naiya Kō and Matsumoto Hiroshi szaleją za tym postem.
Skrzywił się na usłyszane przekleństwo i wydawać się mogło, że chce dać dzieciakowi reprymendę, ale powstrzymał się w ostatniej sekundzie. Słowa unoszące się ponad falą jaskrawych świateł były jak igła. Igła, która niechcący wymsknęła się spod sumiennie zaszywanej tkaniny. Tknęła opuszek. Pojawił się pierwszy maleńki bąbel krwi. Ye Lian stał (jak idiota) na samym szczycie wieżowca; nie mógł czuć się inaczej, niż jak śmiałek, który zdecydował, iż spróbuje zacerować niezdarnie poprucie, nie mając w sobie za grosz talentu. Nie posiadał precyzji ani wiedzy; nie wiedział, jak nie dopuścić do szkód większych niż ta, która rozlazła się właśnie w jego palcach. Miał dwadzieścia lat. Był młodym chłopakiem — jeszcze pełnym nadziei. Bez wstydu karmił się najmniejszą uwagą swojego przyjaciela, jakby ta składała się ze słodkości dotychczas zakazanych w jego życiu. Czy naprawdę pognał na poszukiwanie Shin'yi, bo widział dla siebie szansę, aby w dniu — takim jak ten — móc być znów blisko niego; bo mógł coś zrobić, coś wnieść, pokazać się z pozytywnej strony? Nie mógł ukryć przed samym sobą, że patrzenie na zdenerwowaną twarz, którą miał szansę ujrzeć w wirze fruwających płatków śniegu (tych nikczemnych wkradających się również w czarną czuprynę), samo obserwowanie ciemni węgielków oczu, wzmagało dudnienie we wnętrzu cherlawej piersi. Gdyby tylko miał odwagę... złapałby go za rękawy czarnej kurtki (w umyśle słyszał jej szelest), a wtedy delikatnie wspiąłby na koniuszki palców stóp, posmakowałby tych drżących warg; gdyby tylko wiedział, że to ledwie cmoknięcie byłoby w stanie stłumić jego najczarniejsze myśli. I byłoby w porządku.
Ale ostatecznie okazywał się tchórzem.
Nie wtórował Ichiru, nie towarzyszył mu podczas poszukiwań, nie zaglądał z nim w każdy otwarty sklep, w każdą lukę otwieranych się drzwi. Stał tu sam. Na najwyższym piętrze, ogarnięty paraliżującym lękiem o każdy najmniejszy krok. Wiatr na tej wysokości był wilgotny i ostry, przede wszystkim mroźny, szarpiący za każda najdelikatniejszą tkankę rumianych policzków. Starał się nie skupiać na okolicy, choć widok, który nie pozwalał mu puszczać metalowej barierki, był oszałamiający; pełen melancholii i tęsknoty. Jakby miasto w całym swoim blasku stało się symbolem czegoś nieuchwytnego — marzeń, których nie dało się dotknąć, emocji, które wirując między blaskiem ulicznych latanii, nigdy nie schodziły na ziemię. Wepchnął wolną dłoń w kieszeń; wyczuł zimną obudowę komórki. Wydawać się mogło, że cały wszechświat chciał, aby się tu spotkali.
Cienkie paliczki objęły urządzenie. Nie musiał wdawać się z nim w dyskusję. Mógł po prostu napisać Ichiru SMS-a, że znalazł chłopaka, żeby wracał do domu, ale coś mu nie pozwalało — czyżby przekonanie, że Ichiru nie odpuści i do niego zadzwoni, starając się za wszelką cenę poznać ich lokalizację? Czy może przeczucie, że rozumie chłopaka lepiej, niż mógłby sobie wyobrazić? Bo czy nie spoglądał właśnie na własną zagubioną wersję siebie, walczącą o przetrwanie w świecie pełnym wstydliwie wypowiedzianych uczuć? Znów poczuł tę bezradność, jakby żaden kolejny rok nie zdołał przynieść mu rozwiązania.
Przyklejony ramieniem do ściany, obserwował skuloną sylwetkę. Znajdował się od niego spory kawałek. Z tej odległości nie był pewny, co tak naprawdę natrętnie wyrzuca w śnieg. Do rzęs Ye Liana przykleiło się parę śnieżnych płatków, sprawiając, iż znany każdemu szklany odległy wzrok, stał się jeszcze bardziej mityczny. Domyślał się, że Shin'ya czuje się osaczony przez Ichiru — potrafił monitorować każdy jego ruch, każdy krok surowo oceniać, poddawać pod komentarz. Wiedział jednak, że Kajitani robił to z troski, martwił się o niego, tak jak Ye Lian... martwił się o Ichiru. To był przeklęty łańcuszek trosk prowadzący do bólu i nieporozumień.
Śnieg zaskrzypiał cierpko pod ciemnym, wypolerowanym obuwiem. Ucichł. To musiał być jedynie jeden strachliwy krok niewykraczający nie dalej niż poręcz, której wciąż uparcie się trzymał.
— Shin'ya, szukaliśmy cię dwie godziny.
Poruszył zmarzłymi palcami. Paliczki, mimo iż obleczone w rękawiczki wydawały się całkowicie ścierpnięte. Szybko zdał sobie sprawę, że nie ma pojęcia, jak powinien odpowiedzieć na ten gnieżdżący się w chłopaku gniew. Nie był skierowany wyłącznie do niego czy Ichiru, miał wrażenie, że do całego świata.
— Nie ma go ze mną.
Ye Lian zaczerpnął powietrza, czując, jak chłód wkrada się na podniebienie, wzrok wciąż utkwiony miał w zalegającym na dachu śniegu; co jakiś czas starał się go unieść, jednakże nieznacznie. Za każdym razem, gdy widział siedzącego na barierce Shin'ye, odczuwał wstępującą na czoło gorączkę. Zdążył poznać buntowniczą naturę chłopaka, ale obraz dziecięcej sylwetki, na dodatek siedzącej tak wysoko, w połączeniu z jego stanem emocjonalnym był niepokojący, a on nie miał odwagi nawet do niego podejść.
Jeszcze jeden krok.
Ręka puściła metalowy uchwyt.
— Dlaczego akurat punkt widokowy? — Za plecami Shin'yi trzeszczał wolno śnieg. — Znam inne miejsca. Bardziej spokojne, bezpiecznie. Przede wszystkim takie, gdzie można pomyśleć. Bez ulicznego zgiełku.
Kontynuował swoim cichym głosem, akcentując elegancko każdą głoskę.
— Wiem, że jesteś wściekły i masz prawo taki być — cokolwiek się stało — ale siedzenie tutaj, na tej barierce nic nie zmieni.
Tak jak nie zmieni nic twoja bierność, Ye. Nieprawdaż?
Ale ostatecznie okazywał się tchórzem.
Nie wtórował Ichiru, nie towarzyszył mu podczas poszukiwań, nie zaglądał z nim w każdy otwarty sklep, w każdą lukę otwieranych się drzwi. Stał tu sam. Na najwyższym piętrze, ogarnięty paraliżującym lękiem o każdy najmniejszy krok. Wiatr na tej wysokości był wilgotny i ostry, przede wszystkim mroźny, szarpiący za każda najdelikatniejszą tkankę rumianych policzków. Starał się nie skupiać na okolicy, choć widok, który nie pozwalał mu puszczać metalowej barierki, był oszałamiający; pełen melancholii i tęsknoty. Jakby miasto w całym swoim blasku stało się symbolem czegoś nieuchwytnego — marzeń, których nie dało się dotknąć, emocji, które wirując między blaskiem ulicznych latanii, nigdy nie schodziły na ziemię. Wepchnął wolną dłoń w kieszeń; wyczuł zimną obudowę komórki. Wydawać się mogło, że cały wszechświat chciał, aby się tu spotkali.
Obaj nieszczęśliwi.
Obaj zranieni.
Obaj samotni.
Obaj zranieni.
Obaj samotni.
Cienkie paliczki objęły urządzenie. Nie musiał wdawać się z nim w dyskusję. Mógł po prostu napisać Ichiru SMS-a, że znalazł chłopaka, żeby wracał do domu, ale coś mu nie pozwalało — czyżby przekonanie, że Ichiru nie odpuści i do niego zadzwoni, starając się za wszelką cenę poznać ich lokalizację? Czy może przeczucie, że rozumie chłopaka lepiej, niż mógłby sobie wyobrazić? Bo czy nie spoglądał właśnie na własną zagubioną wersję siebie, walczącą o przetrwanie w świecie pełnym wstydliwie wypowiedzianych uczuć? Znów poczuł tę bezradność, jakby żaden kolejny rok nie zdołał przynieść mu rozwiązania.
Przyklejony ramieniem do ściany, obserwował skuloną sylwetkę. Znajdował się od niego spory kawałek. Z tej odległości nie był pewny, co tak naprawdę natrętnie wyrzuca w śnieg. Do rzęs Ye Liana przykleiło się parę śnieżnych płatków, sprawiając, iż znany każdemu szklany odległy wzrok, stał się jeszcze bardziej mityczny. Domyślał się, że Shin'ya czuje się osaczony przez Ichiru — potrafił monitorować każdy jego ruch, każdy krok surowo oceniać, poddawać pod komentarz. Wiedział jednak, że Kajitani robił to z troski, martwił się o niego, tak jak Ye Lian... martwił się o Ichiru. To był przeklęty łańcuszek trosk prowadzący do bólu i nieporozumień.
Śnieg zaskrzypiał cierpko pod ciemnym, wypolerowanym obuwiem. Ucichł. To musiał być jedynie jeden strachliwy krok niewykraczający nie dalej niż poręcz, której wciąż uparcie się trzymał.
— Shin'ya, szukaliśmy cię dwie godziny.
Poruszył zmarzłymi palcami. Paliczki, mimo iż obleczone w rękawiczki wydawały się całkowicie ścierpnięte. Szybko zdał sobie sprawę, że nie ma pojęcia, jak powinien odpowiedzieć na ten gnieżdżący się w chłopaku gniew. Nie był skierowany wyłącznie do niego czy Ichiru, miał wrażenie, że do całego świata.
— Nie ma go ze mną.
Ye Lian zaczerpnął powietrza, czując, jak chłód wkrada się na podniebienie, wzrok wciąż utkwiony miał w zalegającym na dachu śniegu; co jakiś czas starał się go unieść, jednakże nieznacznie. Za każdym razem, gdy widział siedzącego na barierce Shin'ye, odczuwał wstępującą na czoło gorączkę. Zdążył poznać buntowniczą naturę chłopaka, ale obraz dziecięcej sylwetki, na dodatek siedzącej tak wysoko, w połączeniu z jego stanem emocjonalnym był niepokojący, a on nie miał odwagi nawet do niego podejść.
Jeszcze jeden krok.
Ręka puściła metalowy uchwyt.
— Dlaczego akurat punkt widokowy? — Za plecami Shin'yi trzeszczał wolno śnieg. — Znam inne miejsca. Bardziej spokojne, bezpiecznie. Przede wszystkim takie, gdzie można pomyśleć. Bez ulicznego zgiełku.
Kontynuował swoim cichym głosem, akcentując elegancko każdą głoskę.
— Wiem, że jesteś wściekły i masz prawo taki być — cokolwiek się stało — ale siedzenie tutaj, na tej barierce nic nie zmieni.
Tak jak nie zmieni nic twoja bierność, Ye. Nieprawdaż?
Warui Shin'ya, Naiya Kō and Matsumoto Hiroshi szaleją za tym postem.
W tym problem, że go szukali, skoro wcale nie chciał być znaleziony - w przeciwnym razie nie podniósłby się po upadku w śniegu, nie szukałby wzrokiem krętych, nieuczęszczanych uliczek, nie wślizgiwał w tłum z pochyloną nisko głową, byle wtopić się w kolorowe szale i czapki. Człowiek, który nie chce się schować, po prostu się nie kryje. Już to powinno dać Ye Lianowi do myślenia, kiedy wspominał o dwóch godzinach, choć Shin musiał przyznać, że nie spodziewał się, że minęło aż tyle. Przeświadczenie, że żenujący pokaz jego umiejętności został rozegrany dopiero co, wcale nie zelżało. Mięśnie dalej się napinały, w głowie miał pustkę stremowanego chłopczyka, a serce waliło jak pięść próbująca dobić się do zabarykadowanego pokoju. Spojrzał na swoje palce; w lewej ręce trzymał przeźroczysty, śliski papier, do którego wpakował świeżo wypieczone ciastka i umieścił ostrożnie czekoladki w kształcie serc i płatków kwiatów; prawa natomiast była cała pooblepiana drobnymi okruszkami w kolorze wypieczonego beżu. Obydwie nosiły ślady niskiej temperatury; stawy paliczków zaróżowiły się, opuszki z kolei przybrały odcień karmazynowego wyziębienia. Aż do tego momentu jakoś umykał mu fakt, że było cholernie zimno.
Zapewnienie, że Ichiru nie było w pobliżu, wcale nie poprawiło sytuacji. Zaskoczenie od razu zalęgło się gdzieś u dna gardła; dlaczego się nie cieszył, że nie było tutaj brata? Od niego przede wszystkim starał się zwiać. To przez niego w ogóle wystrzelił z mieszkania, kompletnie na oślep. Z drugiej strony Shin'ya nie ufał Ye Lianowi. Nikomu nie ufał, ale były osoby, którym nie zawierzał w szczególności, i mężczyzna podkradający się w tle do tego grona należał. Mógł być w stałej łączności z Kajitanim; może niekoniecznie teraz, ale jeszcze przed pokonaniem pierwszego schodka. "Sprawdzę punkt widokowy" - Ichiru, gdyby nie uzyskał dalszych wytycznych, przecież prędzej czy później zakręciłby się właśnie tutaj.
Głos Ye Liana rozwiał mgliste wyobrażenie palca wciskającego "wyślij". Popielisty śnieg prószył dookoła jak mikroskopijne płatki kwiatów. Osiadał na popękanych knykciach Shin'yi, na paskudnej bliźnie o kształcie półksiężyca szpecącej lewą dłoń, na jego nieco zawilgoconych, powywijanych włosach barwy wściekłych płomieni.
- To miejsce było spokojne i bezpieczne, póki się nie zjawiłeś - warknął.
Ktoś pewnie źle wyhamował, bo w dole rozległ się dźwięk klaksonu. Warui nie był w stanie zlokalizować samochodu - kiedy pomknął meandrami ulic w okolice hałasu, ruch wydawał się już bez zarzutu. Po niektórych wypadkach życie po prostu mknęło dalej i najlepszy przykład miał tuż pod sobą. Mrówcze pojazdy ślizgały się po jezdniach, ciągnąc za sobą jaskrawe smugi. Wyglądały jak spadające gwiazdy, dla których nie wystarczyło miejsca na niebie.
Shin ciężko odetchnął. Pierś pod rozpiętą kurtką uniosła się i gwałtownie opadła; i naprawdę był wściekły, ale wciskanie kolejnych dennych tekstów tylko ten gniew karmiło. Rzucało mu ochłapy złożone z wykwintnych dań - z prowokacji, aluzji. Zaczynał rozumieć, dlaczego ci dwaj się przyjaźnili. To samo wybujałe ego, utwierdzające w przekonaniu, że mają słuszne rady na każdą okoliczność.
Kiedy mężczyzna podszedł bliżej, plecy nastolatka przygarbiły się jeszcze mocniej, a on sam, jakby znalazł się w towarzystwie trędowatego, przekrzywił ciało w przeciwnym kierunku. Metalowa barierka wydała cichy zgrzyt; stare pręty dawno pożegnały lata swojej świetności.
- Możesz się odsunąć? - Po rozdrażnionej intonacji pozostały tylko szczątkowe ślady. - Śmierdzisz moralizowaniem.
W głowie mu huczało od myśli i pytań. Nie wiedział, co powinien zrobić w takiej sytuacji. Mógłby znów rzucić się do ucieczki, znajdując kolejną rzadko odwiedzaną lokalizację, ale był wyczerpany, zziębnięty i po ludzku nieszczęśliwy. Piekły go oczy w ten najbardziej upokarzający sposób, odwracał więc głowę, byle nie pozwolić na demonstrację słabości. Tliła się nieustannie pod powiekami, ocieplała żołądek, wykręcała struny gardła, spomiędzy których jakimś cudem wydarł się jednak głos.
- W 1944 roku, w ostatnich miesiącach, po prawie dekadzie wojny chińsko-japońskiej, los zaczął zwracać się przeciwko Japonii. Upadała gospodarka, wojsko sobie nie radziło, klęska stała się nieunikniona, podobnie jak zwycięstwo Stanów Zjednoczonych.
Gdzieś w tym wszystkim podporucznik Hiroo Onoda został wysłany na Lubang na Filipnach. To taka niewielka wyspa, ale pewnie wiesz. - Parsknięciu towarzyszyła jakaś szyderczość.
- Otrzymał proste rozkazy: jak najdłużej spowalniać amerykańską armię. Wiedział, że misja jest właściwie samobójcza, ale stawiał opór i odpierał ataki za wszelką cenę. W niedługim czasie wyspę zajęły wrogie siły, japońskich żołnierzy pojmano lub zabito. Onodzie, oraz trzem jego ludziom, udało się jednak ukryć w dżungli. Stamtąd prowadził partyzantkę przeciwko Amerykanom i lokalnej ludności. Niszczył zaopatrzenie, atakował samotnych wojskowych i tak dalej. Minęło pół roku, Japonia się poddała. Pojawił się jednak problem, bo takich jak Onoda było mnóstwo. Wielu Japończyków utknęło na małych wysepkach Pacyfiku, zaszywali się w lasach, i nie wiedzieli nawet, że nie mają po co dalej walczyć. Za porozumieniem postanowiono przepuścić nad tymi rejonami samoloty, z których zrzucano ulotki. Informowały o zakończeniu wojny i apelowały, aby udano się do domów. Onoda uznał je jednak za fałszywe, założył wtedy, że wszystko jest niezbyt wymyślną pułapką, aby tylko wyciągnąć niedobitki prosto w ostrzał broni. Pozostał więc dalej w ukryciu i walczył. Minęło pięć lat, Ye Lian, a Onoda, razem z kompanami, dalej terroryzowali miejscową ludność, która starała się powrócić do normalnego rytmu. Palili zboża, strzelali do rolników i rybaków. Znów pojawiły się ulotki. Znów je zignorowano.
Kolejną próbą wywabienia ostałych żołnierzy były listy zrzucane z samolotów, napisane przez ich rodziny. Potem dołączono jeszcze orzeczenia od samego cesarza, ale na to także machnięto ręką. Populacja Lubanga w końcu się uzbroiła i zaczęła odpowiadać ogniem. Jeden z towarzyszy Onody postanowił się poddać. Dwójka pozostałych została zabita. Minęło dwadzieścia pięć lat od zakończenia wojny, a gość dalej nie ulegał - bronił swojego kraju i wpojonych idei.
Tym, kto go wreszcie znalazł, nie były służby policyjne przeczesujące lasy, ani nawet nie mieszkańcy znający wyspę od jednego do drugiego brzegu. Natrafił na niego typ, który nic nie potrafił, a już na pewno nie umiał przetrwać w dzikich warunkach. Uznał jednak, że skoro jest poszukiwaczem przygód, to odnajdzie Hiroo Onodę. I odnalazł. Po czterech dniach, chociaż organy prawa tropiły go, no, znacznie dłużej, jakby nie patrzeć.
Po tym Onoda wreszcie wrócił do Japonii. Stał się swego rodzaju ikoną lojalności - walczył do ostateczności za imperium, które nie istniało od dawna, tylko dlatego, że taki otrzymał rozkaz. Udzielał potem licznych wywiadów, ustawiano się do niego w kolejkach. Przyznał, że za nic nie oddałby tych trzydziestu lat przetrwanych w spartańskich warunkach. Sypiał na gołej ziemi, jadł owady i strzelał do cywilów, ale robił to wszystko z jakiegoś powodu. Miał w tym cel tak głęboko zakorzeniony, że cierpienie przestało odgrywać pierwsze skrzypce. Wrócił jednak do kraju, do cywilizacji, i kompletnie go to przeraziło. Gdzie nie spojrzał tam korupcja, konsumpcjonizm, zatarcie tradycji. Wszystko to, o co walczył i czemu się poświęcał, po prostu w ogóle już nie istniało. Wieloletni wysiłek, narażanie się, wyciskanie z siebie siódmych potów - każda z tych rzeczy nie miała sensu. Zmarnował ogromny procent swojego życia.
Zamarł nagle. Cisza zaczęła osiadać w okolicy jak spadające gwiazdki płatków. Szczęki miał lekko zaciśnięte; walczył z gulą w krtani, ze łzami wciąż obmywającymi wnętrze powiek. Raz jeszcze podniósł wolną dłoń i jej grzbietem przeciągnął po twarzy; uważając na to, aby nie ukazać oblicza Ye Lianowi.
- Dzisiaj jestem takim Onodą, a wy nawet nie pozwolicie mi na rozczarowanie.
Zaszeleścił pakunek, gdy palce zamknęły się na nim mocniej. Kilka kolejnych ciastek ułamało się jeszcze bardziej; w okrągłych łakociach pojawiły się szczeliny i nadłamania w kształcie błyskawic.
- Miałeś na pewno swoją wojnę i swoją przegraną, Ye Lian. Chciałeś wtedy słuchać, że siedzenie na barierce nic nie zmieni? Bo ja, tak dla przykładu, gdyby ktokolwiek w ogóle pytał mnie o zdanie, chociaż wiem, że nie pyta, ale z tego samego powodu po prostu je wyrażę, bez względu na to, czy marzy ci się, aby tego słuchać: chcę sobie pooglądać cholerne nocne miasto i zjeść resztę równie cholernych słodyczy. Bez twojego jazgotu nad uchem, za to w spokoju i... - westchnął nagle. Na moment zamilkł, jakby musiał coś przegryźć, przetrawić. Ostatecznie do tematu nie wrócił. Zamiast tego padło tylko poddańcze:
- Za ile będzie?
Zapewnienie, że Ichiru nie było w pobliżu, wcale nie poprawiło sytuacji. Zaskoczenie od razu zalęgło się gdzieś u dna gardła; dlaczego się nie cieszył, że nie było tutaj brata? Od niego przede wszystkim starał się zwiać. To przez niego w ogóle wystrzelił z mieszkania, kompletnie na oślep. Z drugiej strony Shin'ya nie ufał Ye Lianowi. Nikomu nie ufał, ale były osoby, którym nie zawierzał w szczególności, i mężczyzna podkradający się w tle do tego grona należał. Mógł być w stałej łączności z Kajitanim; może niekoniecznie teraz, ale jeszcze przed pokonaniem pierwszego schodka. "Sprawdzę punkt widokowy" - Ichiru, gdyby nie uzyskał dalszych wytycznych, przecież prędzej czy później zakręciłby się właśnie tutaj.
Głos Ye Liana rozwiał mgliste wyobrażenie palca wciskającego "wyślij". Popielisty śnieg prószył dookoła jak mikroskopijne płatki kwiatów. Osiadał na popękanych knykciach Shin'yi, na paskudnej bliźnie o kształcie półksiężyca szpecącej lewą dłoń, na jego nieco zawilgoconych, powywijanych włosach barwy wściekłych płomieni.
- To miejsce było spokojne i bezpieczne, póki się nie zjawiłeś - warknął.
Ktoś pewnie źle wyhamował, bo w dole rozległ się dźwięk klaksonu. Warui nie był w stanie zlokalizować samochodu - kiedy pomknął meandrami ulic w okolice hałasu, ruch wydawał się już bez zarzutu. Po niektórych wypadkach życie po prostu mknęło dalej i najlepszy przykład miał tuż pod sobą. Mrówcze pojazdy ślizgały się po jezdniach, ciągnąc za sobą jaskrawe smugi. Wyglądały jak spadające gwiazdy, dla których nie wystarczyło miejsca na niebie.
Shin ciężko odetchnął. Pierś pod rozpiętą kurtką uniosła się i gwałtownie opadła; i naprawdę był wściekły, ale wciskanie kolejnych dennych tekstów tylko ten gniew karmiło. Rzucało mu ochłapy złożone z wykwintnych dań - z prowokacji, aluzji. Zaczynał rozumieć, dlaczego ci dwaj się przyjaźnili. To samo wybujałe ego, utwierdzające w przekonaniu, że mają słuszne rady na każdą okoliczność.
Kiedy mężczyzna podszedł bliżej, plecy nastolatka przygarbiły się jeszcze mocniej, a on sam, jakby znalazł się w towarzystwie trędowatego, przekrzywił ciało w przeciwnym kierunku. Metalowa barierka wydała cichy zgrzyt; stare pręty dawno pożegnały lata swojej świetności.
- Możesz się odsunąć? - Po rozdrażnionej intonacji pozostały tylko szczątkowe ślady. - Śmierdzisz moralizowaniem.
W głowie mu huczało od myśli i pytań. Nie wiedział, co powinien zrobić w takiej sytuacji. Mógłby znów rzucić się do ucieczki, znajdując kolejną rzadko odwiedzaną lokalizację, ale był wyczerpany, zziębnięty i po ludzku nieszczęśliwy. Piekły go oczy w ten najbardziej upokarzający sposób, odwracał więc głowę, byle nie pozwolić na demonstrację słabości. Tliła się nieustannie pod powiekami, ocieplała żołądek, wykręcała struny gardła, spomiędzy których jakimś cudem wydarł się jednak głos.
- W 1944 roku, w ostatnich miesiącach, po prawie dekadzie wojny chińsko-japońskiej, los zaczął zwracać się przeciwko Japonii. Upadała gospodarka, wojsko sobie nie radziło, klęska stała się nieunikniona, podobnie jak zwycięstwo Stanów Zjednoczonych.
Gdzieś w tym wszystkim podporucznik Hiroo Onoda został wysłany na Lubang na Filipnach. To taka niewielka wyspa, ale pewnie wiesz. - Parsknięciu towarzyszyła jakaś szyderczość.
- Otrzymał proste rozkazy: jak najdłużej spowalniać amerykańską armię. Wiedział, że misja jest właściwie samobójcza, ale stawiał opór i odpierał ataki za wszelką cenę. W niedługim czasie wyspę zajęły wrogie siły, japońskich żołnierzy pojmano lub zabito. Onodzie, oraz trzem jego ludziom, udało się jednak ukryć w dżungli. Stamtąd prowadził partyzantkę przeciwko Amerykanom i lokalnej ludności. Niszczył zaopatrzenie, atakował samotnych wojskowych i tak dalej. Minęło pół roku, Japonia się poddała. Pojawił się jednak problem, bo takich jak Onoda było mnóstwo. Wielu Japończyków utknęło na małych wysepkach Pacyfiku, zaszywali się w lasach, i nie wiedzieli nawet, że nie mają po co dalej walczyć. Za porozumieniem postanowiono przepuścić nad tymi rejonami samoloty, z których zrzucano ulotki. Informowały o zakończeniu wojny i apelowały, aby udano się do domów. Onoda uznał je jednak za fałszywe, założył wtedy, że wszystko jest niezbyt wymyślną pułapką, aby tylko wyciągnąć niedobitki prosto w ostrzał broni. Pozostał więc dalej w ukryciu i walczył. Minęło pięć lat, Ye Lian, a Onoda, razem z kompanami, dalej terroryzowali miejscową ludność, która starała się powrócić do normalnego rytmu. Palili zboża, strzelali do rolników i rybaków. Znów pojawiły się ulotki. Znów je zignorowano.
Kolejną próbą wywabienia ostałych żołnierzy były listy zrzucane z samolotów, napisane przez ich rodziny. Potem dołączono jeszcze orzeczenia od samego cesarza, ale na to także machnięto ręką. Populacja Lubanga w końcu się uzbroiła i zaczęła odpowiadać ogniem. Jeden z towarzyszy Onody postanowił się poddać. Dwójka pozostałych została zabita. Minęło dwadzieścia pięć lat od zakończenia wojny, a gość dalej nie ulegał - bronił swojego kraju i wpojonych idei.
Tym, kto go wreszcie znalazł, nie były służby policyjne przeczesujące lasy, ani nawet nie mieszkańcy znający wyspę od jednego do drugiego brzegu. Natrafił na niego typ, który nic nie potrafił, a już na pewno nie umiał przetrwać w dzikich warunkach. Uznał jednak, że skoro jest poszukiwaczem przygód, to odnajdzie Hiroo Onodę. I odnalazł. Po czterech dniach, chociaż organy prawa tropiły go, no, znacznie dłużej, jakby nie patrzeć.
Po tym Onoda wreszcie wrócił do Japonii. Stał się swego rodzaju ikoną lojalności - walczył do ostateczności za imperium, które nie istniało od dawna, tylko dlatego, że taki otrzymał rozkaz. Udzielał potem licznych wywiadów, ustawiano się do niego w kolejkach. Przyznał, że za nic nie oddałby tych trzydziestu lat przetrwanych w spartańskich warunkach. Sypiał na gołej ziemi, jadł owady i strzelał do cywilów, ale robił to wszystko z jakiegoś powodu. Miał w tym cel tak głęboko zakorzeniony, że cierpienie przestało odgrywać pierwsze skrzypce. Wrócił jednak do kraju, do cywilizacji, i kompletnie go to przeraziło. Gdzie nie spojrzał tam korupcja, konsumpcjonizm, zatarcie tradycji. Wszystko to, o co walczył i czemu się poświęcał, po prostu w ogóle już nie istniało. Wieloletni wysiłek, narażanie się, wyciskanie z siebie siódmych potów - każda z tych rzeczy nie miała sensu. Zmarnował ogromny procent swojego życia.
Zamarł nagle. Cisza zaczęła osiadać w okolicy jak spadające gwiazdki płatków. Szczęki miał lekko zaciśnięte; walczył z gulą w krtani, ze łzami wciąż obmywającymi wnętrze powiek. Raz jeszcze podniósł wolną dłoń i jej grzbietem przeciągnął po twarzy; uważając na to, aby nie ukazać oblicza Ye Lianowi.
- Dzisiaj jestem takim Onodą, a wy nawet nie pozwolicie mi na rozczarowanie.
Zaszeleścił pakunek, gdy palce zamknęły się na nim mocniej. Kilka kolejnych ciastek ułamało się jeszcze bardziej; w okrągłych łakociach pojawiły się szczeliny i nadłamania w kształcie błyskawic.
- Miałeś na pewno swoją wojnę i swoją przegraną, Ye Lian. Chciałeś wtedy słuchać, że siedzenie na barierce nic nie zmieni? Bo ja, tak dla przykładu, gdyby ktokolwiek w ogóle pytał mnie o zdanie, chociaż wiem, że nie pyta, ale z tego samego powodu po prostu je wyrażę, bez względu na to, czy marzy ci się, aby tego słuchać: chcę sobie pooglądać cholerne nocne miasto i zjeść resztę równie cholernych słodyczy. Bez twojego jazgotu nad uchem, za to w spokoju i... - westchnął nagle. Na moment zamilkł, jakby musiał coś przegryźć, przetrawić. Ostatecznie do tematu nie wrócił. Zamiast tego padło tylko poddańcze:
- Za ile będzie?
Ye Lian and Naiya Kō szaleją za tym postem.
Po wyścielanym puchem dachu nie rozległy się już żadne dźwięki; pytanie Shin'yi stało się kropką stawianą na końcu zdania, wykrzyknikiem, który podkreślał bunt gotującego się w nim gniewu. Ucichł szelest wiatru, ucichły trzaski stawianych kroków w tych niewielkich wątpliwych zaspach; zniknął obłok ciepłego oddechu formujący się tuż przy lekko rozwartych bladych wargach. Ye Lian również zastygł. Przełknął chłód oblepiający gardło i milczał. Smukła sylwetka znajdowała się z trzy metry od chłopaka. Jej szary wzrok nie unosił się wyżej aniżeli zlodowaciała krawędź budynku — wciąż próbowała wmawiać sobie, że nie stoi na szczycie wielkiej konstrukcji pnącej się aż do chmur; na początku myślał, że w okłamywaniu samego siebie pomoże mu wzrok utkwiony w ciemnej podeszwie butów Shin'yi, ale nic z tego, stopy zaczęły zapadać się w śnieg, nogi lekko uginać, dokładnie jakby ciężar wiszących w powietrzu emocji osiadł na jego barkach; jakby każda spadająca z chmury kruszynka ważyła co najmniej jeden kilogram. Czy miał na tyle siły, aby je wszystkie udźwignąć?
Kiedyś usłyszał tę historię. Ojciec miał w zwyczaju wypytywać go przy stole z omawianych w szkole działów, oczywiście — bezustannie — wtrącając swoje trzy grosze. Opowieść o Onodzie go nie zaskoczyła, jego zdumienie miało początek w wypowiadanych słowach, jakby dzieciak był w stanie nakreślić kolorem każdą codzienność. Nie umiał zrozumieć jakim cudem wpadał bezustannie w tarapaty, czemu Ichiru wymagał od niego tak wiele. Shin'ya sprawił, że poczuł się przez chwilę jak wykładowca, który w zaskoczeniu obserwował, jak jego uczeń wychodzi na środek sali z gotowym referatem. Ile w tych słowach było swobody, ile wyuczonej, sztywnej treści? Wcale się nie zająknął.
Chciał coś powiedzieć, ale powstrzymał się od komentarza. To było niepotrzebne. Wiedział. Co on właściwie próbował zrobić? Do czego tak naprawdę zmierzał? Uniósł ostrożnie spojrzenie, choć te nadal nieludzko szklane spoglądało spod pasemek gęstej grzywki, jakby sylwetka bała się wyprostować; unieść te gładkie policzki, zadrzeć szczupły podbródek; wzrok przesunąć na barierkę, na której siedział młodszy brat Ichiru, a potem na rozciągającą się pustkę zaraz za nim; wziąć głęboki oddech. W ustach wezbrał przeraźliwy chłód. Od dziecka obawiał się wysokości, nie chciał już nigdy więcej poczuć na nowo, iż grunt znika pod jego stopami, a nad głową zostaje tylko przestrzeń. W sercu gnieżdżącą niepewność. Ale teraz – teraz nie chodziło o niego.
Powoli, bez pośpiechu, przeszedł kilka kolejnych kroków, zdradzających każde zetknięcie buta ze śnieżną pokrywą. Kiedy kładł obleczoną w szarą rękawiczkę dłoń na zamrożonej balustradzie, robił, co mógł, aby nie zdradzić trzepoczącego w piersi serca; uważał, aby nie pokazać zżerającego od środka lęku. Ruchy studenta okazały się spokojne, przede wszystkim przesiąknięte dziwną, niepasującą do stereotypów gracją; łagodnością. Złapał poręcz po obu stronach ud; oparł tyłek o ramę, nie odrzucając spod siedzenia połów płaszcza. Gdyby Shin'ya na niego spojrzał, zdałby sobie sprawę, że dzielił ich co najmniej metr pustej przestrzeni. Siedział tyłem do rozciągającej się przepaści złożonej z miejskich świateł, wzrok ulokowany miał w długim dachu. Ye Lian od zawsze wydawał się dziwny, autystyczny, pełen niedopowiedzeń. Unikał kontaktów, zbliżeń, rozmów. Dla wielu uchodził za dziwaka, Shin'ya nie mógł patrzeć na niego inaczej. Może stąd rodziła się ta niechęć? Mimowolnie powrócił do wspomnienia, w którym mokry jak szczur zgodził się na nocleg, kiedy przepełniony tą przeklętą adrenaliną i uniesieniem miał możliwość przytknąć suche ubrania Ichiru do swoich rozgrzanych kąpielą policzków. Pamiętał nieustannie dudniący deszcz, przelewającą się z parapetu wodę i ich — siedzących we trójkę na kanapie, grających na konsoli. Ichiru był wtedy wściekły, bo przegrał jako pierwszy. Teraz nie byli otoczeni ciepłem, zapachem świeżo przyrządzonej kolacji, ale bez wątpienia mieli przed sobą kolejną rozgrywkę.
Czy powinien odrzucić pad i odpuścić?
Nie obracając głowy, zogniskował wzrok na okruchach po ciastkach, później spojrzał na okrągłą twarz, na pełne piegowate policzki, na ślady, jakie nieumiejętnie starał się przed nim skryć. Nagle wszystko ożyło, nagle wszystko okazało się takie znajome – ten ból.
(miałeś na pewno swoją wojnę i swoją przegraną, Ye Lian)
Miałem.
Czuł, jak melancholia zaczyna oplatać jego serce, przypominać o przeszłości, o tamtej nocy, o najgorszym doznanym wstydzie. Zawiesił głowę, a ramiona lekko się uniosły.
— Jesteś w środku? — Patrzał na własną wiadomość, zaglądał w jaskrawy ekran, stojąc na werandzie. Pamiętał, jak rozglądał się po okolicy, jak spoglądał w kierunku innych rozsianych po polu bryłach, jednak w żadnym budynku nie paliło się światło. Jedynie gdzieś z daleka niosła się przytłumiona muzyka, co jakiś czas było słychać śmiechy nastoletnich dziewczyn. Drapał się po karku, może z nerwów? Może nie były to komary, które wydawały się nerwowo obsiadać skórę i kąsać go przez materiał cienkiej koszulki?
Uchylające się drzwi wpuściły Ye Liana w nieznośne ciemności. Cień nie zaświecił światła, złapał stremowanego nastolatka za nadgarstek i wciągnął do środka. Czuł, pulsujące napięcie w skroni. Wszyscy są na dyskotece, słyszał, jak szepcze. Rozmyśliłeś się? Słodki ton lawirował przy uchu Ye Liana, doprowadzając go do obłędu; strach, panika, nastoletnie niespożytkowane podniecenie mieszało mu w głowie; w tamtej chwili wszystkiego pożałował, chciał zerwać się z miejsca i zwyczajnie uciec. Co chciałbyś ze mną robić? Ledwie pamiętał, w którym momencie zdobył się na odwagę i ściągnął koszulkę, kiedy zdobył się na ułożenie szczupłych, rozdygotanych palców na metalowym guziku jego spodni. Wtedy jeszcze się nie domyślał. Nie wiedział, jak powinno to wszystko wyglądać, wstydził się, więc nie wydawało mu się podejrzane, że go nie dotyka. Tylko patrzał. W ciemnościach ledwie widział nastoletnią twarz, oznaczało to, że nie mógł widzieć rosnących na policzkach czerwonych wykwitów Ye Liana i to go uspokajało. Ale ktoś pękł, jak pękał teraz śnieg pod markowym butem. Ktoś się głośno zaśmiał i cały czar prysł. Błysnęło światło. Ledwie pamiętał wypadających z szafy kolegów z klasy, ledwie zarejestrował, że trzymają wyciągnięte telefony komórkowe, zasłaniają usta i śmieją się do rozpuku.
Czuł, że ruszył naprzód, ale złapały go mokre dłonie. Nie wiedział czyje. Zrobiło się głośno. Całe wezbrane w nim pragnienie spłynęło, jakby ktoś wylał na jego głowę wiadro pomyj. Nie miał pojęcia, w jaki sposób się uwolnił. Kiedy biegł w ciemność, przyciskając do piersi zmiętoloną koszulkę, słyszał jeszcze odbijające się od podstawy czaszki słowa
Chciał?
Rodzice. Kiedy się o tym dowiedzieli zamiast wsparcia, usłyszał jedynie krzyki. Awantura w domu była gorsza niż samo odrzucenie. Dowiedzieli się o wszystkim. Myślał, że nie może być już gorzej, ale mogło. Film wyciekł do sieci. Otrzymał szlaban, złość i rozczarowanie. I bilet w jedną stronę. Zmusili go, żeby zapomniał o tym, co czuł, aby tłumił prawdę o sobie, jakby uczucia były czymś nieważnym, nieistotnym. Czymś, co można w każdej chwili zmienić.
Od zawsze walczył z ich oczekiwaniami. Wymagali perfekcji, sukcesu i pełnej kontroli nad emocjami, nigdy nie pozwalali na porażkę, na chwilę słabości. Zawsze musiał być silny, zawsze musiał walczyć, a kiedy upadał, nie dawali mu nawet szansy na płacz. A teraz? Machinalnie wchodził w ich skórę, stosował tę samą niesprawiedliwość. Siedzenie na barierce nic nie zmieni? Naprawdę Ye Lian? To nie czternastolatek powinien naprawiać twoją toksyczną przeszłość; spaczone nawyki. Nie chciał powielać błędów, które dominowały w jego domu. Nie chciał być taki jak oni. Miał w sobie tę potrzebę, aby pomóc, ale czy to było naprawdę to, czego chłopak teraz potrzebował?
— Nie wie, że tu jestem — odparł, a biały obłok urósł przy poruszających się ustach. Podniósł głowę i zapatrzał się w zalegający na dachu śnieg; w tańczące nad puchatą kołdrą drobne śnieżynki. Pozwolił, aby cisza znów wypełniła powietrze. — Rozdzieliliśmy się. Najprawdopodobniej szuka cię po wschodniej części miasta.
Przeniósł swoją uwagę na ciastka, zatrzymał chłodny wzrok na tych wściekle kruszących słodycz palcach.
Były dla kogoś, prawda?
Nie zapytał, choć odpowiedź wydawała się przecież oczywista
Kiedyś usłyszał tę historię. Ojciec miał w zwyczaju wypytywać go przy stole z omawianych w szkole działów, oczywiście — bezustannie — wtrącając swoje trzy grosze. Opowieść o Onodzie go nie zaskoczyła, jego zdumienie miało początek w wypowiadanych słowach, jakby dzieciak był w stanie nakreślić kolorem każdą codzienność. Nie umiał zrozumieć jakim cudem wpadał bezustannie w tarapaty, czemu Ichiru wymagał od niego tak wiele. Shin'ya sprawił, że poczuł się przez chwilę jak wykładowca, który w zaskoczeniu obserwował, jak jego uczeń wychodzi na środek sali z gotowym referatem. Ile w tych słowach było swobody, ile wyuczonej, sztywnej treści? Wcale się nie zająknął.
Chciał coś powiedzieć, ale powstrzymał się od komentarza. To było niepotrzebne. Wiedział. Co on właściwie próbował zrobić? Do czego tak naprawdę zmierzał? Uniósł ostrożnie spojrzenie, choć te nadal nieludzko szklane spoglądało spod pasemek gęstej grzywki, jakby sylwetka bała się wyprostować; unieść te gładkie policzki, zadrzeć szczupły podbródek; wzrok przesunąć na barierkę, na której siedział młodszy brat Ichiru, a potem na rozciągającą się pustkę zaraz za nim; wziąć głęboki oddech. W ustach wezbrał przeraźliwy chłód. Od dziecka obawiał się wysokości, nie chciał już nigdy więcej poczuć na nowo, iż grunt znika pod jego stopami, a nad głową zostaje tylko przestrzeń. W sercu gnieżdżącą niepewność. Ale teraz – teraz nie chodziło o niego.
Powoli, bez pośpiechu, przeszedł kilka kolejnych kroków, zdradzających każde zetknięcie buta ze śnieżną pokrywą. Kiedy kładł obleczoną w szarą rękawiczkę dłoń na zamrożonej balustradzie, robił, co mógł, aby nie zdradzić trzepoczącego w piersi serca; uważał, aby nie pokazać zżerającego od środka lęku. Ruchy studenta okazały się spokojne, przede wszystkim przesiąknięte dziwną, niepasującą do stereotypów gracją; łagodnością. Złapał poręcz po obu stronach ud; oparł tyłek o ramę, nie odrzucając spod siedzenia połów płaszcza. Gdyby Shin'ya na niego spojrzał, zdałby sobie sprawę, że dzielił ich co najmniej metr pustej przestrzeni. Siedział tyłem do rozciągającej się przepaści złożonej z miejskich świateł, wzrok ulokowany miał w długim dachu. Ye Lian od zawsze wydawał się dziwny, autystyczny, pełen niedopowiedzeń. Unikał kontaktów, zbliżeń, rozmów. Dla wielu uchodził za dziwaka, Shin'ya nie mógł patrzeć na niego inaczej. Może stąd rodziła się ta niechęć? Mimowolnie powrócił do wspomnienia, w którym mokry jak szczur zgodził się na nocleg, kiedy przepełniony tą przeklętą adrenaliną i uniesieniem miał możliwość przytknąć suche ubrania Ichiru do swoich rozgrzanych kąpielą policzków. Pamiętał nieustannie dudniący deszcz, przelewającą się z parapetu wodę i ich — siedzących we trójkę na kanapie, grających na konsoli. Ichiru był wtedy wściekły, bo przegrał jako pierwszy. Teraz nie byli otoczeni ciepłem, zapachem świeżo przyrządzonej kolacji, ale bez wątpienia mieli przed sobą kolejną rozgrywkę.
Czy powinien odrzucić pad i odpuścić?
Nie obracając głowy, zogniskował wzrok na okruchach po ciastkach, później spojrzał na okrągłą twarz, na pełne piegowate policzki, na ślady, jakie nieumiejętnie starał się przed nim skryć. Nagle wszystko ożyło, nagle wszystko okazało się takie znajome – ten ból.
(miałeś na pewno swoją wojnę i swoją przegraną, Ye Lian)
Miałem.
Czuł, jak melancholia zaczyna oplatać jego serce, przypominać o przeszłości, o tamtej nocy, o najgorszym doznanym wstydzie. Zawiesił głowę, a ramiona lekko się uniosły.
— Jesteś w środku? — Patrzał na własną wiadomość, zaglądał w jaskrawy ekran, stojąc na werandzie. Pamiętał, jak rozglądał się po okolicy, jak spoglądał w kierunku innych rozsianych po polu bryłach, jednak w żadnym budynku nie paliło się światło. Jedynie gdzieś z daleka niosła się przytłumiona muzyka, co jakiś czas było słychać śmiechy nastoletnich dziewczyn. Drapał się po karku, może z nerwów? Może nie były to komary, które wydawały się nerwowo obsiadać skórę i kąsać go przez materiał cienkiej koszulki?
Uchylające się drzwi wpuściły Ye Liana w nieznośne ciemności. Cień nie zaświecił światła, złapał stremowanego nastolatka za nadgarstek i wciągnął do środka. Czuł, pulsujące napięcie w skroni. Wszyscy są na dyskotece, słyszał, jak szepcze. Rozmyśliłeś się? Słodki ton lawirował przy uchu Ye Liana, doprowadzając go do obłędu; strach, panika, nastoletnie niespożytkowane podniecenie mieszało mu w głowie; w tamtej chwili wszystkiego pożałował, chciał zerwać się z miejsca i zwyczajnie uciec. Co chciałbyś ze mną robić? Ledwie pamiętał, w którym momencie zdobył się na odwagę i ściągnął koszulkę, kiedy zdobył się na ułożenie szczupłych, rozdygotanych palców na metalowym guziku jego spodni. Wtedy jeszcze się nie domyślał. Nie wiedział, jak powinno to wszystko wyglądać, wstydził się, więc nie wydawało mu się podejrzane, że go nie dotyka. Tylko patrzał. W ciemnościach ledwie widział nastoletnią twarz, oznaczało to, że nie mógł widzieć rosnących na policzkach czerwonych wykwitów Ye Liana i to go uspokajało. Ale ktoś pękł, jak pękał teraz śnieg pod markowym butem. Ktoś się głośno zaśmiał i cały czar prysł. Błysnęło światło. Ledwie pamiętał wypadających z szafy kolegów z klasy, ledwie zarejestrował, że trzymają wyciągnięte telefony komórkowe, zasłaniają usta i śmieją się do rozpuku.
On też się śmiał.
Czuł, że ruszył naprzód, ale złapały go mokre dłonie. Nie wiedział czyje. Zrobiło się głośno. Całe wezbrane w nim pragnienie spłynęło, jakby ktoś wylał na jego głowę wiadro pomyj. Nie miał pojęcia, w jaki sposób się uwolnił. Kiedy biegł w ciemność, przyciskając do piersi zmiętoloną koszulkę, słyszał jeszcze odbijające się od podstawy czaszki słowa
...czy naprawdę chciałeś się z nim pieprzyć?
Chciał?
Rodzice. Kiedy się o tym dowiedzieli zamiast wsparcia, usłyszał jedynie krzyki. Awantura w domu była gorsza niż samo odrzucenie. Dowiedzieli się o wszystkim. Myślał, że nie może być już gorzej, ale mogło. Film wyciekł do sieci. Otrzymał szlaban, złość i rozczarowanie. I bilet w jedną stronę. Zmusili go, żeby zapomniał o tym, co czuł, aby tłumił prawdę o sobie, jakby uczucia były czymś nieważnym, nieistotnym. Czymś, co można w każdej chwili zmienić.
Od zawsze walczył z ich oczekiwaniami. Wymagali perfekcji, sukcesu i pełnej kontroli nad emocjami, nigdy nie pozwalali na porażkę, na chwilę słabości. Zawsze musiał być silny, zawsze musiał walczyć, a kiedy upadał, nie dawali mu nawet szansy na płacz. A teraz? Machinalnie wchodził w ich skórę, stosował tę samą niesprawiedliwość. Siedzenie na barierce nic nie zmieni? Naprawdę Ye Lian? To nie czternastolatek powinien naprawiać twoją toksyczną przeszłość; spaczone nawyki. Nie chciał powielać błędów, które dominowały w jego domu. Nie chciał być taki jak oni. Miał w sobie tę potrzebę, aby pomóc, ale czy to było naprawdę to, czego chłopak teraz potrzebował?
— Nie wie, że tu jestem — odparł, a biały obłok urósł przy poruszających się ustach. Podniósł głowę i zapatrzał się w zalegający na dachu śnieg; w tańczące nad puchatą kołdrą drobne śnieżynki. Pozwolił, aby cisza znów wypełniła powietrze. — Rozdzieliliśmy się. Najprawdopodobniej szuka cię po wschodniej części miasta.
Przeniósł swoją uwagę na ciastka, zatrzymał chłodny wzrok na tych wściekle kruszących słodycz palcach.
Były dla kogoś, prawda?
Nie zapytał, choć odpowiedź wydawała się przecież oczywista
Warui Shin'ya and Naiya Kō szaleją za tym postem.
Ye Lian był otwartą księgą - wprawdzie zapisaną po hiszpańsku i o poziomie fizyki kwantowej, ale wciąż otwartą. Można się było w niego wczytać, jeżeli chciałoby się poznać zawartą na stronach treść. Rzecz w tym, że Shin'ya nie chciał. Gdyby mógł, wsunąłby palce pod ciężką, twardą okładkę i zamknął ją z głuchym trzaskiem. Odsunąłby opasły tom, wetknął w pudło i nigdy więcej nie otwierał kartonu zaklejonego kilkakrotnie dookoła mocną taśmą. Ten człowiek go nie interesował; nie chciał go w swoim towarzystwie, nie chciał go jako obserwatora tak prywatnej porażki, a mimo tego był zmuszony, aby go znosić, bo nie miał siły, ani nawet argumentów, żeby jakoś się z tego wymigać. W przypływie naiwnej wiary wydawało mu się, że długi wstęp, recytacja historycznych wydarzeń i puenta, dla której stworzył tak zaawansowane podłoże, zdadzą egzamin. Ye Lian zawaha się, a potem odejdzie. Albo może nic nie zrobi - po prostu będzie tutaj czekał, nadzorując Shin'yę tak długo, aż Ichiru wreszcie nie dotrze pod wskazany adres. Gorsze od tych dwóch opcji było już tylko marznięcie na lodowatej, metalowej barierce, przyglądanie się rozmazywanemu przez łzy pejzażowi miejskiemu i usłyszenie, że są sami. Że nikt nie wbiegnie nagle po stopniach, u szczytu nabierając tchu do reprymendy; nikt nie przeszkodzi w ich rozmowie, ale co to niby za rozmowa, skoro żaden nie miał nic drugiemu do powiedzenia? Więcej niż pewne, że dzisiejsza data rozgoniła wątpliwości Ye Liana, o ile w ogóle jakiekolwiek były. Przez to wszystko Shin czuł się jeszcze mniejszy, jeszcze bardziej komiczny. Kulił się na samym szczycie punktu widokowego, miejsca praktycznie nieodwiedzanego przez ludzi o zdrowych zmysłach, kruszył pięknie opakowane ciastka, tworząc z ich precyzyjnie dobranych kształtów piaszczysty osad na dnie przeźroczystej folijki. I co jakiś czas, próbując to ukryć, pocierał nosem, modląc się, aby figurujący obok mężczyzna zrzucił dźwięk na karb mrozu.
Nie pamiętał, kiedy ostatnim razem został tak zapędzony w kąt. Ewentualne myśli, które wpadały do jego głowy, zaraz z niej wypadały; nie był w stanie wychwycić nawet ich ogólnego kształtu, aby na podstawie spróbować wykreować coś solidnego. Miał ochotę jednocześnie wrzeszczeć i nic nie robić. Może Ye Lian się znudzi i sobie pójdzie.
Zerknął na niego kątem oka.
Raczej nie miał co liczyć na machnięcie ręką. Domyślał się, że przyjaciel Ichiru był wierny jak Szarik Pancernym. Prędzej doszłoby do szarpaniny pomiędzy nim a Shin'yą niż do złożenia broni. Warui był tego wybitnie świadom; znał ten typ. Lojalny do przesady, porządny, wypacykowany. Nie dało się na takich patrzeć bez skrzywienia, więc nawet sobie nie zarzucał, kiedy zmarszczył nos i mocniej zacisnął wargi. W pewnej mierze dlatego, że naprawdę brzydził go ten sort, ale poza tym dostrzegł na czym zawiesił uwagę mężczyzna.
- Co? - bąknął pod nosem, przygarniając ciastka bliżej siebie. Zniknęły częściowo za rozpiętą kurtką, ale różowa wstążka, poluzowana u wylotu, powiewała na zimowym wietrze. - Czego ty właściwie chcesz?
Tak po prawdzie to niezbyt znał Ye Liana. Mieli wątpliwą przyjemność wpaść na siebie ten czy tamten raz w apartamencie wynajmowanym przez ciotkę, ale poza tym Shin'ya raczej nie był wielkim fanem towarzystwa sprowadzanego przez Ichiru. Każdorazowo i tak kazano mu wracać do swojego pokoju, jakby był zabłąkanym kocięciem, na które ktoś z obecnych ma niefortunną alergię. Aby nie płoszyć gości, trzeba go było zamykać tam, gdzie i tak nikt nie zamierzał wchodzić. Siedział więc u siebie, podminowany, niepotrafiący się odciąć od głosów i wybuchów śmiechu, przebijających przez drzwi, jakby te nie stanowiły żadnej tłumiącej dźwięki przeszkody. Zatykał uszy, a gdy to nie zdawało egzaminu zakładał wypełnione muzyką słuchawki, ale wciąż miał wrażenie, że wszystko do niego dociera w formie wibracji albo czegoś podobnego, co wywoływało mrowienie i cierpnięcie skóry. Godzinami dławił się nawałnicami pretensji i pytań. Dlaczego nie mogę pograć z wami? Dlaczego zapraszasz ich wszystkich do salonu? Dlaczego ciotka na to pozwala? Dlaczego Ran nie ma nic przeciwko?
Wcale nie był od nich tyle znowu młodszy. Mogliby na pewno o czymś porozmawiać i kilka razy zdarzyło się, że Ichiru do tego dopuścił. Warui nie wiedział po dziś dzień czy była to inicjatywa pani Kajitani, czy jego własny zryw litości dla młodszego brata, ale Shinowi wydawało się, że wygrywał los na loterii i od tego etapu wszystko miało być już dobrze. Siadał na kanapie, wśród starszych, sięgał po pada, wcześniej przygotowywał przekąski, czasami się nawet odzywał (w swoim mniemaniu z całkiem trafnymi ripostami). I było fajnie; przyjemnie. Przynajmniej żył w tym przekonaniu aż do kolejnej schadzki, w której Ichiru ruchem nadgarstka kazał mu spadać do siebie. Jakby ktoś wyprał mu wspomnienia, wyciął z nich fragmenty, w których tak dobrze się razem bawili.
Żaden z kompanów Ichiru nigdy nie oponował. Najwyraźniej usuwanie z otoczenia młodszego rodzeństwa stało się niepisaną zasadą, rozumianą wyłącznie przez szwadron starszych. Tamci trzymali się razem, tworząc ciasne grupki, do których nie dało się zbyt łatwo dostać - selekcjonowali członków jak w jakimś tajnym, ważnym stowarzyszeniu. Co w sumie uświadomiło Shinowi, że Ye Lian odłączył się od hałastry.
- Naprawdę możesz sobie iść.
Wiedział, że tego nie zrobi. Wiedział też, że Ye Lian wiedział, że on wiedział, że tego nie zrobi. Bo tak nie wypada; bo byłoby to nieodpowiedzialne. Bo pada śnieg i cienka kurtka wcale nie chroniła od chłodu. Bo był wyjątkowy dzień, w którym nikt nie powinien być sam i może mieściła się w tym jakaś aura godna wigilijnej, skoro mężczyzna postanowił zostać.
Warui odwrócił od niego wzrok i przetoczył spojrzeniem wzdłuż migających świateł. Widok zapierałby dech - wszędzie prószył śnieg, osiadał bielą na zupełnie czarnych wieżowcach, malutkich jak elementy klocków. Doceniłby ten obraz bardziej, gdyby był teraz z nią, częstowany wypiekami, nad którymi spędził tyle ostatnich tygodni.
Dopracowywał przepis do perfekcji.
- Na pewno masz kogoś, z kim powinieneś dzisiaj pogadać. - Obrócił w palcach pakunek, który ostatecznie wyjął zza połów kurtki. Przyjrzał się paru nietkniętym łakociom - nagle wydawały mu się trochę żenujące i sztampowe. Formy serc i płatków kwiatów, zdobione lukrem, posypkami, oblane mleczną i gorzką czekoladą, naszpikowane drobinkami orzechów i całkowicie gładkie. Zrobił ciastka i praliny, i pewnie wykarmiłby tym połowę Nanashi, gdyby nie był egoistycznym, lamentującym nad swoim losem przegrywem. Zaszeleściło, kiedy odginał ramię, wyciągając dłoń z zawiniątkiem. - Weź je dla dziewczyny. Są dobre.
Nie pamiętał, kiedy ostatnim razem został tak zapędzony w kąt. Ewentualne myśli, które wpadały do jego głowy, zaraz z niej wypadały; nie był w stanie wychwycić nawet ich ogólnego kształtu, aby na podstawie spróbować wykreować coś solidnego. Miał ochotę jednocześnie wrzeszczeć i nic nie robić. Może Ye Lian się znudzi i sobie pójdzie.
Zerknął na niego kątem oka.
Raczej nie miał co liczyć na machnięcie ręką. Domyślał się, że przyjaciel Ichiru był wierny jak Szarik Pancernym. Prędzej doszłoby do szarpaniny pomiędzy nim a Shin'yą niż do złożenia broni. Warui był tego wybitnie świadom; znał ten typ. Lojalny do przesady, porządny, wypacykowany. Nie dało się na takich patrzeć bez skrzywienia, więc nawet sobie nie zarzucał, kiedy zmarszczył nos i mocniej zacisnął wargi. W pewnej mierze dlatego, że naprawdę brzydził go ten sort, ale poza tym dostrzegł na czym zawiesił uwagę mężczyzna.
- Co? - bąknął pod nosem, przygarniając ciastka bliżej siebie. Zniknęły częściowo za rozpiętą kurtką, ale różowa wstążka, poluzowana u wylotu, powiewała na zimowym wietrze. - Czego ty właściwie chcesz?
Tak po prawdzie to niezbyt znał Ye Liana. Mieli wątpliwą przyjemność wpaść na siebie ten czy tamten raz w apartamencie wynajmowanym przez ciotkę, ale poza tym Shin'ya raczej nie był wielkim fanem towarzystwa sprowadzanego przez Ichiru. Każdorazowo i tak kazano mu wracać do swojego pokoju, jakby był zabłąkanym kocięciem, na które ktoś z obecnych ma niefortunną alergię. Aby nie płoszyć gości, trzeba go było zamykać tam, gdzie i tak nikt nie zamierzał wchodzić. Siedział więc u siebie, podminowany, niepotrafiący się odciąć od głosów i wybuchów śmiechu, przebijających przez drzwi, jakby te nie stanowiły żadnej tłumiącej dźwięki przeszkody. Zatykał uszy, a gdy to nie zdawało egzaminu zakładał wypełnione muzyką słuchawki, ale wciąż miał wrażenie, że wszystko do niego dociera w formie wibracji albo czegoś podobnego, co wywoływało mrowienie i cierpnięcie skóry. Godzinami dławił się nawałnicami pretensji i pytań. Dlaczego nie mogę pograć z wami? Dlaczego zapraszasz ich wszystkich do salonu? Dlaczego ciotka na to pozwala? Dlaczego Ran nie ma nic przeciwko?
Wcale nie był od nich tyle znowu młodszy. Mogliby na pewno o czymś porozmawiać i kilka razy zdarzyło się, że Ichiru do tego dopuścił. Warui nie wiedział po dziś dzień czy była to inicjatywa pani Kajitani, czy jego własny zryw litości dla młodszego brata, ale Shinowi wydawało się, że wygrywał los na loterii i od tego etapu wszystko miało być już dobrze. Siadał na kanapie, wśród starszych, sięgał po pada, wcześniej przygotowywał przekąski, czasami się nawet odzywał (w swoim mniemaniu z całkiem trafnymi ripostami). I było fajnie; przyjemnie. Przynajmniej żył w tym przekonaniu aż do kolejnej schadzki, w której Ichiru ruchem nadgarstka kazał mu spadać do siebie. Jakby ktoś wyprał mu wspomnienia, wyciął z nich fragmenty, w których tak dobrze się razem bawili.
Żaden z kompanów Ichiru nigdy nie oponował. Najwyraźniej usuwanie z otoczenia młodszego rodzeństwa stało się niepisaną zasadą, rozumianą wyłącznie przez szwadron starszych. Tamci trzymali się razem, tworząc ciasne grupki, do których nie dało się zbyt łatwo dostać - selekcjonowali członków jak w jakimś tajnym, ważnym stowarzyszeniu. Co w sumie uświadomiło Shinowi, że Ye Lian odłączył się od hałastry.
- Naprawdę możesz sobie iść.
Wiedział, że tego nie zrobi. Wiedział też, że Ye Lian wiedział, że on wiedział, że tego nie zrobi. Bo tak nie wypada; bo byłoby to nieodpowiedzialne. Bo pada śnieg i cienka kurtka wcale nie chroniła od chłodu. Bo był wyjątkowy dzień, w którym nikt nie powinien być sam i może mieściła się w tym jakaś aura godna wigilijnej, skoro mężczyzna postanowił zostać.
Warui odwrócił od niego wzrok i przetoczył spojrzeniem wzdłuż migających świateł. Widok zapierałby dech - wszędzie prószył śnieg, osiadał bielą na zupełnie czarnych wieżowcach, malutkich jak elementy klocków. Doceniłby ten obraz bardziej, gdyby był teraz z nią, częstowany wypiekami, nad którymi spędził tyle ostatnich tygodni.
Dopracowywał przepis do perfekcji.
- Na pewno masz kogoś, z kim powinieneś dzisiaj pogadać. - Obrócił w palcach pakunek, który ostatecznie wyjął zza połów kurtki. Przyjrzał się paru nietkniętym łakociom - nagle wydawały mu się trochę żenujące i sztampowe. Formy serc i płatków kwiatów, zdobione lukrem, posypkami, oblane mleczną i gorzką czekoladą, naszpikowane drobinkami orzechów i całkowicie gładkie. Zrobił ciastka i praliny, i pewnie wykarmiłby tym połowę Nanashi, gdyby nie był egoistycznym, lamentującym nad swoim losem przegrywem. Zaszeleściło, kiedy odginał ramię, wyciągając dłoń z zawiniątkiem. - Weź je dla dziewczyny. Są dobre.
Seiwa-Genji Enma, Ye Lian and Naiya Kō szaleją za tym postem.
Ye Lian pochwycił młode, posępne spojrzenie. Oczy okryte wachlarzem nienaturalnie długich i oprószonych śniegiem rzęs wydawały się pozbawione resztek emocji. Wyglądał jak kukła stworzona przez kapryśnego socjopatę, który nie był w stanie tknąć w swój twór nawet grama życia. Kiedy patrzyło się na tę sztywną, nieruchomą twarz, trudno było uwierzyć, że ta szklana powłoka kryje w sobie duszę — wrażliwą, a przede wszystkim złamaną na pół. Chłopak był jak porcelanowa lalka, delikatna, perfekcyjna w swym wyglądzie, ale popękana w środku, w miejscach, które okrywała cienka warstwa skóry.
Każde kolejne słowo mogło wszystko naprawić, albo wszystko zniszczyć. I choć na zewnątrz Ye Lian trwał w niezłomnym bezruchu, jakby każda myśl zamieniała się w skorupę, chroniącą przed kolejnym ciosem, to w jego głowie echem odbijał się pozostawiony za morzem ból. Niepokój i gniew musiał w końcu dać o sobie znać. Zranienie go nie opuściło. To przeszłość kazała mu zakuć się w zbroje; okryć obojętnością każdą myśl.
W ciszy, której towarzyszyły im tylko szelest śmigających w dole samochodów i ich własne oddechy czuł coś znajomego w smutku Shin'yi, coś, co powstrzymywało go przed sięgnięciem do telefonu zalegającego w kieszeni płaszcza. To, co zobaczył w jego oczach... Wtedy też nie chciał widzieć swoich rodziców. Jak można jednak się domyśleć — nikt go nie pytał o zdanie. Otwieranie starych ran nie było łatwe — jak również nie było łatwe życie z konsekwencji tamtej decyzji. Zamiast tego, zebrał się w sobie, aby odpowiedzieć spokojnie i delikatnie — jak zawsze miał w zwyczaju:
— Nie mam dziewczyny — choć słowa były pozbawione emocji, to wydawały się być szczere. — A Walentynki to nie coś, co obchodzę.
Spojrzał na ciasteczka, a potem na Shin'ye.
— Ale jeśli zrobiłeś je dla kogoś, to może jeszcze nie wszystko stracone. Może nie musisz się poddawać, jeśli czujesz, że warto. — I nie oddawaj ich w ten sposób, Shin'ya. Jakby były jakimś zwykłym przedmiotem. — Zrobiłeś je, bo ci zależało. I choć teraz wydają się głupie, to nie były głupie, kiedy nad nimi pracowałeś.
Nie wyciągnął ręki po wypieki, choć szare, kryształowe oczy z zainteresowaniem otaksowały szczęśliwe niedobitki przez przeźroczystą folię. Ciastka wyglądały pięknie — zdobienia, kolory, każdy szczegół. Ten widok ściskał za serce. Misterna praca, teraz złamana przez ból.
— Czego ja chcę? — powtórzył pytanie Shin'yi, jakby mówił bardziej do siebie niż do niego. Oparł się mocniej o barierkę. Czuł chłód metalu przenikający przez materiał płaszcza — przedzierał się już na tkaninę opinającą pośladki. Szczypiące, pokraśniałe policzki, przypominały o mrozie.
Czego właściwie chciał?
Czy w ogóle umiał odpowiedzieć na to pytanie? Co chciał wnieść, siedząc na tej barierce w kompletnej ciszy, jakby ta miała chłopakowi jakkolwiek pomóc? Czemu powstrzymywał się z poinformowaniem Ichiru, który brnął teraz w mrozie z kołatającym w piersi sercem, pełen złych myśli? Spoglądnął na swoją kieszeń i zacisnął usta; czy to była forma reakcji na zazdrość? Zazdrość, która pojawiła się o poranku? Wciąż pamiętał, z jaką euforią zareagował na stos liścików i słodkości, które wypadły z jego szafki. Ye Lian nie mógł wtedy nic powiedzieć, choć gdzieś głęboko w kieszeni swojego płaszcza trzymał maleńki liścik i zapakowane w szeleszczący papier migdałowe ciasteczko. Nie był w stanie mu go podarować, nie w momencie, gdy Kajitani rozpromieniony opowiadał o wszystkich miłych słowach, które otrzymał. Nie mógł rywalizować z tą radością, komplementami, tymi wszystkimi zdjęciami czy słodkościami wielbicielek. Jego mały gest wydawał się tak bezwartościowy wobec tej fali uwagi, że wolał zagryźć wstyd.
Zacisnął dłonie na balustradzie.
— Wiesz... — zaczął cicho, odwracając wzrok; patrzał gdzieś przed siebie. — Czasem trudno powiedzieć, czego się chce, kiedy nawet nie wiesz, czy to, co oferujesz, wystarczy.
Pozwolił tym słowom zawisnąć w powietrzu, jednocześnie czuł, jakby coś w tym śnieżnym miejskim pejzażu zaczęło w końcu pękać.
Każde kolejne słowo mogło wszystko naprawić, albo wszystko zniszczyć. I choć na zewnątrz Ye Lian trwał w niezłomnym bezruchu, jakby każda myśl zamieniała się w skorupę, chroniącą przed kolejnym ciosem, to w jego głowie echem odbijał się pozostawiony za morzem ból. Niepokój i gniew musiał w końcu dać o sobie znać. Zranienie go nie opuściło. To przeszłość kazała mu zakuć się w zbroje; okryć obojętnością każdą myśl.
W ciszy, której towarzyszyły im tylko szelest śmigających w dole samochodów i ich własne oddechy czuł coś znajomego w smutku Shin'yi, coś, co powstrzymywało go przed sięgnięciem do telefonu zalegającego w kieszeni płaszcza. To, co zobaczył w jego oczach... Wtedy też nie chciał widzieć swoich rodziców. Jak można jednak się domyśleć — nikt go nie pytał o zdanie. Otwieranie starych ran nie było łatwe — jak również nie było łatwe życie z konsekwencji tamtej decyzji. Zamiast tego, zebrał się w sobie, aby odpowiedzieć spokojnie i delikatnie — jak zawsze miał w zwyczaju:
— Nie mam dziewczyny — choć słowa były pozbawione emocji, to wydawały się być szczere. — A Walentynki to nie coś, co obchodzę.
Spojrzał na ciasteczka, a potem na Shin'ye.
— Ale jeśli zrobiłeś je dla kogoś, to może jeszcze nie wszystko stracone. Może nie musisz się poddawać, jeśli czujesz, że warto. — I nie oddawaj ich w ten sposób, Shin'ya. Jakby były jakimś zwykłym przedmiotem. — Zrobiłeś je, bo ci zależało. I choć teraz wydają się głupie, to nie były głupie, kiedy nad nimi pracowałeś.
Nie wyciągnął ręki po wypieki, choć szare, kryształowe oczy z zainteresowaniem otaksowały szczęśliwe niedobitki przez przeźroczystą folię. Ciastka wyglądały pięknie — zdobienia, kolory, każdy szczegół. Ten widok ściskał za serce. Misterna praca, teraz złamana przez ból.
— Czego ja chcę? — powtórzył pytanie Shin'yi, jakby mówił bardziej do siebie niż do niego. Oparł się mocniej o barierkę. Czuł chłód metalu przenikający przez materiał płaszcza — przedzierał się już na tkaninę opinającą pośladki. Szczypiące, pokraśniałe policzki, przypominały o mrozie.
Czego właściwie chciał?
Czy w ogóle umiał odpowiedzieć na to pytanie? Co chciał wnieść, siedząc na tej barierce w kompletnej ciszy, jakby ta miała chłopakowi jakkolwiek pomóc? Czemu powstrzymywał się z poinformowaniem Ichiru, który brnął teraz w mrozie z kołatającym w piersi sercem, pełen złych myśli? Spoglądnął na swoją kieszeń i zacisnął usta; czy to była forma reakcji na zazdrość? Zazdrość, która pojawiła się o poranku? Wciąż pamiętał, z jaką euforią zareagował na stos liścików i słodkości, które wypadły z jego szafki. Ye Lian nie mógł wtedy nic powiedzieć, choć gdzieś głęboko w kieszeni swojego płaszcza trzymał maleńki liścik i zapakowane w szeleszczący papier migdałowe ciasteczko. Nie był w stanie mu go podarować, nie w momencie, gdy Kajitani rozpromieniony opowiadał o wszystkich miłych słowach, które otrzymał. Nie mógł rywalizować z tą radością, komplementami, tymi wszystkimi zdjęciami czy słodkościami wielbicielek. Jego mały gest wydawał się tak bezwartościowy wobec tej fali uwagi, że wolał zagryźć wstyd.
Zacisnął dłonie na balustradzie.
— Wiesz... — zaczął cicho, odwracając wzrok; patrzał gdzieś przed siebie. — Czasem trudno powiedzieć, czego się chce, kiedy nawet nie wiesz, czy to, co oferujesz, wystarczy.
Pozwolił tym słowom zawisnąć w powietrzu, jednocześnie czuł, jakby coś w tym śnieżnym miejskim pejzażu zaczęło w końcu pękać.
Warui Shin'ya and Naiya Kō szaleją za tym postem.
- Nie mam dziewczyny.
Zero zaskoczenia; nie wydawał się kimś, kto ugania się za spódniczkami i prawdę mówiąc, Shin'ya nawet nie potrafił go sobie wyobrazić w scenerii, w której prym wiodą trzepotanie rzęsami i chichoty po kątach. Mimo tego trzymał rękę wysuniętą w jego kierunku; opuścił ją na tyle, aby oprzeć zmarznięte knykcie o lodowatą, metalową barierkę, ale gest był wystarczająco wymowny: weź to.
- A walentynki to nie coś, co obchodzę.
- Może w tym problem - wymsknięte słowa brzmiały niemal jak wyrzut; jakby chciał do tego coś dodać. Coś innego niż: może nie ty masz obchodzić święto, tylko ono ma zacząć obchodzić ciebie.
I na jakiej podstawie mu to niby wygarniał? Sam nie wierzył w atmosferę dni do celebracji. Urodziny przestały mieć znaczenie, od kiedy zginęła matka. Po jej śmierci, choć stawiano mu przed nosem najprawdziwsze torty, wszystkie kęsy czekoladowych, truskawkowych i waniliowych, cukierniczych dzieł sztuki smakowały jak przeżuwany papier. Podobnie z Nowym Rokiem, który dawniej z czerwonymi plamami rumieńców na policzkach wyczekiwał na dachu opuszczonego hotelu, z biegiem czasu stał się jedynie następną irytującą powinnością - czymś do odhaczenia, wieczorem, w którym denerwował go dźwięk drewnianych geta wystukujących po panelach rytm nerwowo stawianych kroków, denerwowało go nawet to, jak pięknie wyglądała ciotka w tradycyjnym stroju i jak wyrafinowanie Ran spinała swoje włosy, zdobiąc je broszkami w kształcie kwiatów. Teraz do długiej listy znienawidzonych tradycji dopisał jeszcze 14 lutego, bo choć nigdy wcześniej nie zwracał szczególnej uwagi akurat na tę datę, dzisiaj pierwszy raz poczuł to żenujące, ale ciepłe uczucie - coś pomiędzy wyczekiwaniem, a nadzieją. To w nim narastało z każdą mijaną godziną; chodził w tę i z powrotem, drążąc w ziemi podłużną dziurę. Miało być idealnie. Miało być tak, jak to zaplanował. Miała się uśmiechnąć, a w tej lepszej wersji - rzucić mu się na szyję, przyciskając smagnięte błyszczykiem usta do policzka. Zdjął dla niej maseczkę i już wtedy powinien zorientować się, że nic z tego. Był jednak zbyt zaaferowany przemową, którą ułożył. Z nerwów i tak nie patrzył w jej twarz; wpierw krążył wzrokiem po ziemi, po okolicy, nie potrafiąc scentralizować uwagi akurat na jej szeroko otwartych, a potem coraz bardziej przymrużanych oczach. Gdyby nie był tchórzem, finał byłby inny. Naprędce wymyśliłby jakąś historyjkę, nie wyciągnąłby zza pleców podarunku. Obyłoby się bez parsknięcia śmiechem i warg ułożonych w najprawdziwsze obrzydzenie.
- ... może jeszcze nie wszystko stracone.
Pokręcił głową.
- Nie.
Chciał mu się wciąć w połowie wypowiedzi, ale głos jakby osłabł, zniżył się prawie do szeptu. Nadłamał jak patyk, ale Shin'ya nie mógł się przecież przed nim rozkleić. Nabierając tchu, uniósł spojrzenie; wysoko w górę, w niebo skrzące się od gwiazd, praktycznie niemożliwych do zobaczenia przez nocne światła metropolii.
Może był jak te gwiazdy - zasłonięty przez oczywisty blask miejskich gigantów, upchnięty gdzieś w czarnym tle, wypalający się, spełniający cudze marzenia własnym kosztem? Łatwo było poddać się falą takich myśli; zdegradować się do roli ofiary i męczennika. Zrzucić winę na karb uczniów, którzy nie chcieli mieć z nim nic wspólnego, na brata, który każdego ranka budził się z nowym pomysłem na wytyczenie granic pomiędzy nimi, na ciotkę, która tego nie dostrzegała, zachowując się przy tym jak świergoczący kanarek. Nie mógł być na nią zły tylko dlatego, że nie rozumiała, podobnie jak nie powinien gniewać się na Ye Liana.
Różniło ich właściwie wszystko. Maniery. Światopogląd. Doświadczenie. Shin poszedłby o zakład, że gdyby doszło co do czego i karty wyłożono by na stół, obydwoje byliby zaskoczeni tym, co odkrył przeciwnik. Nie umiał jednak wybaczyć mu tych wszystkich przemilczanych sytuacji, w których Kajitani odprawiał go machnięciem ręki, jakby był zagubioną w salonie muchą. Mógł go przynajmniej upomnieć; nawet nie chodziło o to, by uparł się na wspólne spędzenie czasu. Wystarczyłoby tyle, żeby wytknął sposób Ichiru: nie musisz go tak strofować - tyle rozrzedziłoby napiętą atmosferę. Jakby nie patrzeć: Ye Lian potrafił zachowywać się jak człowiek.
Jak teraz.
- Widziałem jak patrzysz na mojego brata. - Usłyszał to kwaśne stwierdzenie i dopiero po upływie kilku sekund zdał sobie sprawę, że był jego autorem. Obrócił wtedy twarz, aby spojrzeć na opartego obok mężczyznę. Na idealnie skrojony profil, blade pasma falujące od wiatru. Na spąsowiałe kości jarzmowe, szczypane okropnym zimnem. Wpatrywał się w niego uparcie, jakby czekał na reakcję, na potwierdzenie albo oczywiste zaprzeczenie, ale kiedy minęły - według niego całe eony - ciszy absolutnej nabrał ponownie tchu. - Nie jest taki wspaniały jak wam się wydaje. Nie łapie najprostszych wzorów z matematyki i jest nieznośny, i zawsze przypala omlety. - Zawahał się, dodając raptownie: mnie wychodzą i dziesięć lat przed nim pojąłem, że minus i minus daje plus. Ale kogo to obchodzi? - Nie potrafił się już zatrzymać; ruszyła machina, ktoś popchnął wagonik, a ten runął po szynach w dół, wraz z wystrzeliwanymi słowami. - Liczy się rodowód - Ichiru go ma, a my nie. Wyrobił sobie ten prestiż za ładną gębę, na którą lecą dziewczyny i za obranie roli dobrego kumpla, na co łapie się wytestosterowana część społeczeństwa, ale popularność potrzebuje wyznawców. - Prychnął. - Zasilasz mu szeregi. - Dlaczego tak bardzo się na nim odbijał? Za odrzucenie, na które Ye Lian nie miał wpływu? Za fakt, że doskonale wiedział, że przyjaciel brata nie był mu winny lojalności i na pewno dawno temu poinformował o ich lokalizacji? Dłoń, w której nie trzymał łakoci, zamknęła się mocno na pręcie barierki. Zimno przechodzące z metalu nieco otrzeźwiało; na pewno studziło emocje, bo zdobył się na spokojniejszy ton. Westchnął. - Gdybyś przestał skakać wokół niego jak reszta cyrkowych piesków, pewnie siedziałbyś teraz z jakąś elegancką brunetką w równie eleganckiej restauracji, gruchalibyście do siebie i zajadali się kawiorem. - Poruszył drugą ręką, szeleszcząc pakunkiem. - A tak masz tylko to. - Kilka pralin, ciasteczek i czekoladek. - Zjedz, zanim tutaj dotrze. Inaczej będę musiał się tego pozbyć, bo nie zniosę myśli, że Ichiru miałby to zobaczyć. I przy takiej stronniczości losu ktoś pechowy oberwie w głowę. - Przewrócił nagle oczami. - Miłość jest ciężka.
Zero zaskoczenia; nie wydawał się kimś, kto ugania się za spódniczkami i prawdę mówiąc, Shin'ya nawet nie potrafił go sobie wyobrazić w scenerii, w której prym wiodą trzepotanie rzęsami i chichoty po kątach. Mimo tego trzymał rękę wysuniętą w jego kierunku; opuścił ją na tyle, aby oprzeć zmarznięte knykcie o lodowatą, metalową barierkę, ale gest był wystarczająco wymowny: weź to.
- A walentynki to nie coś, co obchodzę.
- Może w tym problem - wymsknięte słowa brzmiały niemal jak wyrzut; jakby chciał do tego coś dodać. Coś innego niż: może nie ty masz obchodzić święto, tylko ono ma zacząć obchodzić ciebie.
I na jakiej podstawie mu to niby wygarniał? Sam nie wierzył w atmosferę dni do celebracji. Urodziny przestały mieć znaczenie, od kiedy zginęła matka. Po jej śmierci, choć stawiano mu przed nosem najprawdziwsze torty, wszystkie kęsy czekoladowych, truskawkowych i waniliowych, cukierniczych dzieł sztuki smakowały jak przeżuwany papier. Podobnie z Nowym Rokiem, który dawniej z czerwonymi plamami rumieńców na policzkach wyczekiwał na dachu opuszczonego hotelu, z biegiem czasu stał się jedynie następną irytującą powinnością - czymś do odhaczenia, wieczorem, w którym denerwował go dźwięk drewnianych geta wystukujących po panelach rytm nerwowo stawianych kroków, denerwowało go nawet to, jak pięknie wyglądała ciotka w tradycyjnym stroju i jak wyrafinowanie Ran spinała swoje włosy, zdobiąc je broszkami w kształcie kwiatów. Teraz do długiej listy znienawidzonych tradycji dopisał jeszcze 14 lutego, bo choć nigdy wcześniej nie zwracał szczególnej uwagi akurat na tę datę, dzisiaj pierwszy raz poczuł to żenujące, ale ciepłe uczucie - coś pomiędzy wyczekiwaniem, a nadzieją. To w nim narastało z każdą mijaną godziną; chodził w tę i z powrotem, drążąc w ziemi podłużną dziurę. Miało być idealnie. Miało być tak, jak to zaplanował. Miała się uśmiechnąć, a w tej lepszej wersji - rzucić mu się na szyję, przyciskając smagnięte błyszczykiem usta do policzka. Zdjął dla niej maseczkę i już wtedy powinien zorientować się, że nic z tego. Był jednak zbyt zaaferowany przemową, którą ułożył. Z nerwów i tak nie patrzył w jej twarz; wpierw krążył wzrokiem po ziemi, po okolicy, nie potrafiąc scentralizować uwagi akurat na jej szeroko otwartych, a potem coraz bardziej przymrużanych oczach. Gdyby nie był tchórzem, finał byłby inny. Naprędce wymyśliłby jakąś historyjkę, nie wyciągnąłby zza pleców podarunku. Obyłoby się bez parsknięcia śmiechem i warg ułożonych w najprawdziwsze obrzydzenie.
- ... może jeszcze nie wszystko stracone.
Pokręcił głową.
- Nie.
Chciał mu się wciąć w połowie wypowiedzi, ale głos jakby osłabł, zniżył się prawie do szeptu. Nadłamał jak patyk, ale Shin'ya nie mógł się przecież przed nim rozkleić. Nabierając tchu, uniósł spojrzenie; wysoko w górę, w niebo skrzące się od gwiazd, praktycznie niemożliwych do zobaczenia przez nocne światła metropolii.
Może był jak te gwiazdy - zasłonięty przez oczywisty blask miejskich gigantów, upchnięty gdzieś w czarnym tle, wypalający się, spełniający cudze marzenia własnym kosztem? Łatwo było poddać się falą takich myśli; zdegradować się do roli ofiary i męczennika. Zrzucić winę na karb uczniów, którzy nie chcieli mieć z nim nic wspólnego, na brata, który każdego ranka budził się z nowym pomysłem na wytyczenie granic pomiędzy nimi, na ciotkę, która tego nie dostrzegała, zachowując się przy tym jak świergoczący kanarek. Nie mógł być na nią zły tylko dlatego, że nie rozumiała, podobnie jak nie powinien gniewać się na Ye Liana.
Różniło ich właściwie wszystko. Maniery. Światopogląd. Doświadczenie. Shin poszedłby o zakład, że gdyby doszło co do czego i karty wyłożono by na stół, obydwoje byliby zaskoczeni tym, co odkrył przeciwnik. Nie umiał jednak wybaczyć mu tych wszystkich przemilczanych sytuacji, w których Kajitani odprawiał go machnięciem ręki, jakby był zagubioną w salonie muchą. Mógł go przynajmniej upomnieć; nawet nie chodziło o to, by uparł się na wspólne spędzenie czasu. Wystarczyłoby tyle, żeby wytknął sposób Ichiru: nie musisz go tak strofować - tyle rozrzedziłoby napiętą atmosferę. Jakby nie patrzeć: Ye Lian potrafił zachowywać się jak człowiek.
Jak teraz.
- Widziałem jak patrzysz na mojego brata. - Usłyszał to kwaśne stwierdzenie i dopiero po upływie kilku sekund zdał sobie sprawę, że był jego autorem. Obrócił wtedy twarz, aby spojrzeć na opartego obok mężczyznę. Na idealnie skrojony profil, blade pasma falujące od wiatru. Na spąsowiałe kości jarzmowe, szczypane okropnym zimnem. Wpatrywał się w niego uparcie, jakby czekał na reakcję, na potwierdzenie albo oczywiste zaprzeczenie, ale kiedy minęły - według niego całe eony - ciszy absolutnej nabrał ponownie tchu. - Nie jest taki wspaniały jak wam się wydaje. Nie łapie najprostszych wzorów z matematyki i jest nieznośny, i zawsze przypala omlety. - Zawahał się, dodając raptownie: mnie wychodzą i dziesięć lat przed nim pojąłem, że minus i minus daje plus. Ale kogo to obchodzi? - Nie potrafił się już zatrzymać; ruszyła machina, ktoś popchnął wagonik, a ten runął po szynach w dół, wraz z wystrzeliwanymi słowami. - Liczy się rodowód - Ichiru go ma, a my nie. Wyrobił sobie ten prestiż za ładną gębę, na którą lecą dziewczyny i za obranie roli dobrego kumpla, na co łapie się wytestosterowana część społeczeństwa, ale popularność potrzebuje wyznawców. - Prychnął. - Zasilasz mu szeregi. - Dlaczego tak bardzo się na nim odbijał? Za odrzucenie, na które Ye Lian nie miał wpływu? Za fakt, że doskonale wiedział, że przyjaciel brata nie był mu winny lojalności i na pewno dawno temu poinformował o ich lokalizacji? Dłoń, w której nie trzymał łakoci, zamknęła się mocno na pręcie barierki. Zimno przechodzące z metalu nieco otrzeźwiało; na pewno studziło emocje, bo zdobył się na spokojniejszy ton. Westchnął. - Gdybyś przestał skakać wokół niego jak reszta cyrkowych piesków, pewnie siedziałbyś teraz z jakąś elegancką brunetką w równie eleganckiej restauracji, gruchalibyście do siebie i zajadali się kawiorem. - Poruszył drugą ręką, szeleszcząc pakunkiem. - A tak masz tylko to. - Kilka pralin, ciasteczek i czekoladek. - Zjedz, zanim tutaj dotrze. Inaczej będę musiał się tego pozbyć, bo nie zniosę myśli, że Ichiru miałby to zobaczyć. I przy takiej stronniczości losu ktoś pechowy oberwie w głowę. - Przewrócił nagle oczami. - Miłość jest ciężka.
Ye Lian and Naiya Kō szaleją za tym postem.
Ye Lian poczuł nieprzyjemne ciepło — zalało przypudrowane zimnem policzki; sprawiło, iż zabolały go same kości. Widziałem, jak patrzysz na mojego brata — słowa wyraźne, kwaśne jak cytryna, wystarczająco dosadne, aby zasiać w studencie chwilowy niepokój. Zastygł. Pod powierzchnią tej opanowanej, dystyngwowanej facjaty, pod płytą kamiennej twarzy wezbrała się niechciana fala uczuć, na którą dyskretnie przegryzł wnętrze policzka. Pragnienia względem Ichiru, tak długo tłumione przed światem i zaprzeczane we własnej głowie, teraz zadudniły w każdym koniuszku serca tłukącego się w szaleńczym pędzie o kruche żebra. Spoglądnął na Shin'ye, ale gdy tylko napotkał to uparte złote spojrzenie, zdał sobie sprawę, że jest za słaby, aby je udźwignąć i przekierował uwagę najpierw na oprószone świeżym śniegiem eleganckie buty, na migoczące, brokatowe połacie szronu obsiadającego czyste zaspy. Zwiewne blond pasma wypełzły zza ucha, ukrywając pod tą miękką strukturą zaczerwieniony skrawek małżowiny. Próbował zakamuflować się pod odchrząknięciem, pod tą nieszczęsną maską obojętności — jakby mógł wepchnąć pod nią zakłopotanie, stres i strach; jakby jego nabierające oddech — rozwarte, zwilżone cienką warstwą śliny — usta mogły nakarmić mroźnym powietrzem prawdziwe emocje, oblepić je w kształtną śnieżkę, sprawić, że obawa zabrzmi spokojnie, subtelnie, że dźwięk tego dystansu nie zadrży, że nie zdradzi się żadnym żałosnym zająknięciem.
— Wiem, że nie wszystko jest takie, jak nam się wydaje na pierwszy rzut oka — mówił wolno. Nie ufał sam sobie, a tym bardziej dźwiękom umykającym w białej, półprzeźroczystej parze, dlatego zastosował krótką pauzę. — Każdy ma swoją własną wersję rzeczywistości, a to, co o kimś myślimy, to tylko refleks naszego spojrzenia. Tylko i wyłącznie naszego.
Doskonale wiedział, jak łatwo było ubrać Ichiru w same superlatywy, bo sam przecież popadł w tę pułapkę. Był jego ideałem. Jednakże jego ideał ze snów nigdy nie był nietknięty skazą. Wcale nie potrzebował kogoś bez wad; potrzebował kogoś, kto chciał być blisko; kogoś, kto bez wstydu usiądzie obok, uśmiechnie się szczerze, zaśmieje z kompletnie sztywnej oczywistości, którą przedstawi, kto będzie chciał przy nim trwać pomimo tego, jaki jest, kto wyciągnie do niego rękę i udowodni, że życie w cieniu to przeżytek, że nie musi ze wszystkim walczyć sam. Dlatego te wszystkie przedstawione przez Shin'ye niedoskonałości, zamiast rozwiać jego uczucia, tylko podsyciły ciepło, które Ye Lian nosił w sobie przez ostatnie lata.
Pamiętał tamto zimowe popołudnie, kiedy Ichiru niespodziewanie zapukał do jego mieszkania z termosem pełnym zupy, którą rzekomo ugotował sam. Miał rozczochrane włosy i policzki czerwone od mrozu, a kiedy Ye Lian otworzył drzwi, zakatarzony i rozpalony gorączką, Kajitani uśmiechnął się i zaczął przepraszać, że po drodze stracił gdzieś nakrętkę i ledwo udało mu się przetransportować zawartość, nie wspominając, że niegdyś rozgrzewające danie, było teraz zamrożone na kość. Dla Ye Liana był to moment niemal magiczny — ślad nieporadności, jaki zarysował się na twarzy chłopaka, który próbował być perfekcyjny dla całego świata, w tamtej chwili wydawał się tak ludzki, że nie nie mógł oderwać od niego wzroku.
— Miłość jest ciężka, ale może nie dlatego, że taka jest jej natura... — zawiesił głos, ściskając pręt barierki, jakby zimny metal mógł odciąć go od tych wszystkich myśli. — Może my sami ją komplikujemy, stawiamy przed nią własne lęki, niedoskonałości. I to sprawia, że staje się za każdym razem taka parszywa.
Słowa Shin'yi — choć rzucone w nieładzie — poruszyły go głębiej, niż chciałby przyznać. Przez całe swoje dzieciństwo postrzegał miłość jako coś, co wydaje się odległe, nieosiągalne — jakby ta była przeznaczona wyłącznie dla innych, nie dla niego. Dorastał, nie zaznając ciepła ze strony rodziców; miłość w ich wydaniu była szorstka, wymagająca, pozbawiona wyrozumiałości. Później wyznał uczucia komuś, kto serwował mu fałszywe oparcie i ostatecznie spotkało go największe upokorzenie w całym życiu. Tamte emocje były pierwszymi, które mógł nazwać miłością — surową, pełną bólu, ale własną. Przez długi czas bał się zaufać, nadal się bał, przede wszystkim otworzyć, jakby miłość była ładunkiem, który wybuchnie, jeśli nie zachowa wystarczającej ostrożności. Aż w końcu na jego drodze pojawił się Ichiru — zbyt natarczywy, wesoły i bezpośredni, aby Ye Lian mógł go zignorować i zbyt szczery, aby mógł podejrzewać go o nieczyste intencje. Początkowo był nie do zniesienia, ale z każdą kolejną zaczepką zaczął zauważać, że brunet jest jedną z niewielu osób, które nie tylko chcą, ale i potrafią go wysłuchać. Stopniowo, prawie niepostrzeżenie, czuł, jak kruszy się jego własny mur. Pozwalał mu zbliżyć się na odległość, jakiej sam nie próbował przekroczyć, i po raz pierwszy zaczynał rozumieć, że uczucie to może mieć więcej odcieni. Czy to była miłość? A co, jeśli popadł w kolejną pułapkę; jeśli myli ją z czymś zupełnie innym?
Ciemny but przesunął się naprzód, pozostawiając po sobie długi rozjechany ślad.
— Wiesz… nasze doświadczenia — podjął, starannie dobierając słowa — to takie małe światełka. Wskazują nam drogę, na której powinniśmy w końcu wylądować. Jakbyśmy całe życie błądzili w wysokich trawach, gdzieś na polu kukurydzy, w które przypadkiem wpadliśmy. Nie wiadomo gdzie. Nie wiadomo jak. Natarczywie potykamy się więc o zarośla, nogi grzęzną nam w błocie, czasem przebiegająca mysz wywołuje w nas szybsze bicie serca, czujemy się, jakbyśmy się kompletnie zgubili, ale… w końcu wychodzimy na szosę z liśćmi sterczącymi we włosach. W końcu widzimy kierunek.
Wyglądał, jakby jego myśli błądziły gdzieś daleko, jakby widział przed sobą coś więcej niż tylko oblodzony śnieg.
— Chce przez to powiedzieć, że w tym całym błądzeniu z czasem zaczynamy dostrzegać coś więcej niż mgłę. Wyobraź sobie, że siedzisz właśnie obok swojej przyszłej dziewczyny. Za kilka lat będziesz tutaj nie sam, ale z kimś, kto będzie dla ciebie tak ważny, że miejsce to stanie się częścią wspomnień, czymś więcej niż tylko zmarźniętym metalem i surowym widokiem miasta.
Przeniósł wzrok na szeleszczący papier, na zamknięte w opakowaniu pokruszone ciastka.
— Wtedy, być może, ciężar stanie się lżejszy. Zrozumiesz, że dzisiejszy dzień był potrzebny, bo był częścią, która cię ukształtowana, która sprawiła, że nigdy nie cofnąłbyś czasu, bo wtedy nie skończyłoby się to w ten konkretny sposób. Może warto spojrzeć dalej niż tylko na dzisiejszą trudność. Może warto zejść na ziemie. A słyszałem, że tam kruche ciasteczka najlepiej smakują z rozgrzewająca imbirową herbatą. Zgodzisz się?
Srebrne spojrzenie uniosło się ujawniając dwa oszronione brylanty; zaglądnęły spod cienkich wypłowiałych pasem z dozą tajemnicy i niezidentyfikowanego spokoju. Shin'ya mógł odebrać te słowa jak luźne zaproszenie, coś, z czego bez problemu mógłby skorzystać, albo się wycofać.
Bez żadnych konsekwencji.
— Wiem, że nie wszystko jest takie, jak nam się wydaje na pierwszy rzut oka — mówił wolno. Nie ufał sam sobie, a tym bardziej dźwiękom umykającym w białej, półprzeźroczystej parze, dlatego zastosował krótką pauzę. — Każdy ma swoją własną wersję rzeczywistości, a to, co o kimś myślimy, to tylko refleks naszego spojrzenia. Tylko i wyłącznie naszego.
Doskonale wiedział, jak łatwo było ubrać Ichiru w same superlatywy, bo sam przecież popadł w tę pułapkę. Był jego ideałem. Jednakże jego ideał ze snów nigdy nie był nietknięty skazą. Wcale nie potrzebował kogoś bez wad; potrzebował kogoś, kto chciał być blisko; kogoś, kto bez wstydu usiądzie obok, uśmiechnie się szczerze, zaśmieje z kompletnie sztywnej oczywistości, którą przedstawi, kto będzie chciał przy nim trwać pomimo tego, jaki jest, kto wyciągnie do niego rękę i udowodni, że życie w cieniu to przeżytek, że nie musi ze wszystkim walczyć sam. Dlatego te wszystkie przedstawione przez Shin'ye niedoskonałości, zamiast rozwiać jego uczucia, tylko podsyciły ciepło, które Ye Lian nosił w sobie przez ostatnie lata.
Pamiętał tamto zimowe popołudnie, kiedy Ichiru niespodziewanie zapukał do jego mieszkania z termosem pełnym zupy, którą rzekomo ugotował sam. Miał rozczochrane włosy i policzki czerwone od mrozu, a kiedy Ye Lian otworzył drzwi, zakatarzony i rozpalony gorączką, Kajitani uśmiechnął się i zaczął przepraszać, że po drodze stracił gdzieś nakrętkę i ledwo udało mu się przetransportować zawartość, nie wspominając, że niegdyś rozgrzewające danie, było teraz zamrożone na kość. Dla Ye Liana był to moment niemal magiczny — ślad nieporadności, jaki zarysował się na twarzy chłopaka, który próbował być perfekcyjny dla całego świata, w tamtej chwili wydawał się tak ludzki, że nie nie mógł oderwać od niego wzroku.
— Miłość jest ciężka, ale może nie dlatego, że taka jest jej natura... — zawiesił głos, ściskając pręt barierki, jakby zimny metal mógł odciąć go od tych wszystkich myśli. — Może my sami ją komplikujemy, stawiamy przed nią własne lęki, niedoskonałości. I to sprawia, że staje się za każdym razem taka parszywa.
Słowa Shin'yi — choć rzucone w nieładzie — poruszyły go głębiej, niż chciałby przyznać. Przez całe swoje dzieciństwo postrzegał miłość jako coś, co wydaje się odległe, nieosiągalne — jakby ta była przeznaczona wyłącznie dla innych, nie dla niego. Dorastał, nie zaznając ciepła ze strony rodziców; miłość w ich wydaniu była szorstka, wymagająca, pozbawiona wyrozumiałości. Później wyznał uczucia komuś, kto serwował mu fałszywe oparcie i ostatecznie spotkało go największe upokorzenie w całym życiu. Tamte emocje były pierwszymi, które mógł nazwać miłością — surową, pełną bólu, ale własną. Przez długi czas bał się zaufać, nadal się bał, przede wszystkim otworzyć, jakby miłość była ładunkiem, który wybuchnie, jeśli nie zachowa wystarczającej ostrożności. Aż w końcu na jego drodze pojawił się Ichiru — zbyt natarczywy, wesoły i bezpośredni, aby Ye Lian mógł go zignorować i zbyt szczery, aby mógł podejrzewać go o nieczyste intencje. Początkowo był nie do zniesienia, ale z każdą kolejną zaczepką zaczął zauważać, że brunet jest jedną z niewielu osób, które nie tylko chcą, ale i potrafią go wysłuchać. Stopniowo, prawie niepostrzeżenie, czuł, jak kruszy się jego własny mur. Pozwalał mu zbliżyć się na odległość, jakiej sam nie próbował przekroczyć, i po raz pierwszy zaczynał rozumieć, że uczucie to może mieć więcej odcieni. Czy to była miłość? A co, jeśli popadł w kolejną pułapkę; jeśli myli ją z czymś zupełnie innym?
Ciemny but przesunął się naprzód, pozostawiając po sobie długi rozjechany ślad.
— Wiesz… nasze doświadczenia — podjął, starannie dobierając słowa — to takie małe światełka. Wskazują nam drogę, na której powinniśmy w końcu wylądować. Jakbyśmy całe życie błądzili w wysokich trawach, gdzieś na polu kukurydzy, w które przypadkiem wpadliśmy. Nie wiadomo gdzie. Nie wiadomo jak. Natarczywie potykamy się więc o zarośla, nogi grzęzną nam w błocie, czasem przebiegająca mysz wywołuje w nas szybsze bicie serca, czujemy się, jakbyśmy się kompletnie zgubili, ale… w końcu wychodzimy na szosę z liśćmi sterczącymi we włosach. W końcu widzimy kierunek.
Wyglądał, jakby jego myśli błądziły gdzieś daleko, jakby widział przed sobą coś więcej niż tylko oblodzony śnieg.
— Chce przez to powiedzieć, że w tym całym błądzeniu z czasem zaczynamy dostrzegać coś więcej niż mgłę. Wyobraź sobie, że siedzisz właśnie obok swojej przyszłej dziewczyny. Za kilka lat będziesz tutaj nie sam, ale z kimś, kto będzie dla ciebie tak ważny, że miejsce to stanie się częścią wspomnień, czymś więcej niż tylko zmarźniętym metalem i surowym widokiem miasta.
Przeniósł wzrok na szeleszczący papier, na zamknięte w opakowaniu pokruszone ciastka.
— Wtedy, być może, ciężar stanie się lżejszy. Zrozumiesz, że dzisiejszy dzień był potrzebny, bo był częścią, która cię ukształtowana, która sprawiła, że nigdy nie cofnąłbyś czasu, bo wtedy nie skończyłoby się to w ten konkretny sposób. Może warto spojrzeć dalej niż tylko na dzisiejszą trudność. Może warto zejść na ziemie. A słyszałem, że tam kruche ciasteczka najlepiej smakują z rozgrzewająca imbirową herbatą. Zgodzisz się?
Srebrne spojrzenie uniosło się ujawniając dwa oszronione brylanty; zaglądnęły spod cienkich wypłowiałych pasem z dozą tajemnicy i niezidentyfikowanego spokoju. Shin'ya mógł odebrać te słowa jak luźne zaproszenie, coś, z czego bez problemu mógłby skorzystać, albo się wycofać.
Bez żadnych konsekwencji.
Warui Shin'ya and Naiya Kō szaleją za tym postem.
maj 2038 roku