20/01/2038
C h a o s.
To jedno słowo jest niczym remedium na wszystkie epitety cisnące się na usta, gdy ciemne obrączki źrenic dostrzegają nie tylko agresywnie bijący swoją barwą śnieg, ale też plamy na nim. Szkarłat. Ciepły, gęsty szkarłat stanowiący to, czego być nie powinno w normalnych miejscach. Przeraża mnie to? Otóż nie. Kolejna porażka w ludzkich rękach, kiedy to ranni wymagają interwencji medycznej, jakby historia nie miała takich kartek wypełnionych zamazanym tuszem jeszcze większych i jeszcze bardziej rozległych. Doskonale zdaję sobie sprawę z jednej, bardzo ważnej rzeczy - jeżeli chce się z tym pracować, jeżeli chce się patrzeć na wystające kości, rozerwane ścięgna i wystające tkanki, trzeba się do tego przyzwyczaić.
Trzeba. Inaczej szybko zmysły ulegną zwariowaniu, inaczej straci się chwyt ze strony rzeczywistości i zwariuje pod wpływem ciężaru kolejnych wydarzeń.
Normalność jest pojęciem względnym i o ile dla zwyczajnego obywatela ten widok byłby przerażający, o tyle dla tych wprawionych - mniej lub bardziej - stanowi zaskoczenie. Krew? Widziałem ją już od dawien dawna, dlaczego teraz ma spowodować u mnie obrzydzenie? Gdyby tak było, nie potrafiłbym samemu opatrzeć sobie ran, które sprawiał mi ojciec - i nie mówię tylko o tych, które na duszy ciążą bardziej, aniżeli wypakowany najgęstszym pierwiastkiem świata plecak, którego waga na spokojnie złamałaby ludzki kręgosłup. Wydaje mi się, że przez całe życie, jeżeli chodzi o barwy, ta wiedzie prym bardziej nie jako kolor, a jako życiodajna substancja. No cóż. Nie ma idealnych jednostek, jak również nie ma tych pozbawionych pewnej przeszłości.
Przeszłości, której zmienić się nie da. Dług sam się nie spłaci, trzeba na niego zapracować (tylko gdzie w tym jakaś sprawiedliwość?). Niekończące się koło kolejnych odsetek i kolejnych westchnień, gdy rachunki pozostają poza przychylnością. Takie telefony jak ten potrafią uratować nie tylko ludzkie istnienia, ale też i mój budżet. Podreperować go, zanim ponownie będę miał z nimi styczność.
Lichwiarze - na samą myśl o nich chce mi się co najmniej wymiotować.
Czuję, jak ktoś pragnie mnie zatrzymać; odwracam się we skupieniu, nie bojąc się oceniającego mnie spojrzenia. W oczach żołnierzy na pewno nie jestem kimś wartościowym na polu walki; nic dziwnego, iż czuję nie tyle chwyt, co oceniające mnie spojrzenie, a następnie odgradzającą od sytuacji, męską sylwetkę. O podobnej wysokości, ale kompletnie innej rozpiętości masy mięśniowej; różnicę widać gołym okiem; przyglądam się nawet odznaczeniom i zauważam, że nie jest to nikt ważny. A na pewno nie na tyle ważny, aby marnować mój czas.
Zresztą, widzę tę sytuację na moją korzyść; ciężko jest nie zauważyć kobiety, która stanowi popłoch, wręcz huragan wobec kilkunastu wręcz osób, jakie to wymagają pomocnej ręki.
Wzdycham.
- Zostałem wezwany ze względu na niedobór osób posiadających odpowiednich umiejętności i kwalifikacji w zakresie opatrywania rannych. Dokładniej: medycyny polowej. Możesz próbować mnie legitymować, ale uwierz mi, to tylko marnowanie twojego i mojego czasu. - oboje w tym momencie moglibyśmy zacząć działać, ale zamiast tego - poprzedzony nieufnością, brakiem dopasowania logicznego do tej całej układanki, wyglądający za młodo na kogoś, kto ma mieć doświadczenie - stoimy. Czy mamy na to kolejne minuty? No niespecjalnie. Torba, w której trzymam potrzebne elementy do możliwości zmniejszenia ilości krwi wylewającej się na śnieg, jedynie czeka na to, aż zostanie doszczętnie sprawdzona. Aż tak żołnierze weryfikują to, kogo wpuszczą? Niespodziewane. Z jednej strony prawidłowe, z drugiej... coś mi się wydaje, że to zbyt długo nie potrwa. - Słuchaj. Możesz wezwać kogoś z wyżej, ale uwierz mi, będziesz miał wtedy problemy. - nie boję się - bo czego mam się bać?
Że ktoś mi zdecyduje się zrobić krzywdę? Uciszyć? A proszę bardzo. Żyję w strachu od tak młodzieńczych lat, że absolutnie mi to nie przeszkadza.
A dookoła trwa c h a o s. Tak jak rozmawiamy, tak jak się spieramy, tak tragedia ludzka ma miejsce i jedynie czeka na kolejne tyknięcia wskazówek zegara, aby udowodnić pierwsze straty w ludziach.
Ugniesz się
czy jednak nadal będziesz tkwił w swojej racji?
@Shiratori Ran
nozomi
見つかって無くして わからないままで fate somehow brings me hope inside my heart
Shiratori Ran ubóstwia ten post.
K r e w.
Wgryzała się we mnie tym okropnie mdławym zapachem wabiącym drapieżniki, boleśnie drażniła nozdrza przyzwyczajone do chłodnej sterylności, za jaką przepadałam całym sercem, które z każdą sekundą wścieklej wyrywało do zimnej, martwej rzeczywistości będącej moim naturalnym środowiskiem oraz światem znanym bardziej, lepiej, szczegółowiej — wielokrotnie żartowano, jakobym była pisana śmierci; wcześniej nigdy nie protestowałam ani nie potakiwałam tym słowom, pozwalałam za to rykoszetować pogłosowi, jaki tworzyły głoski prędzej czy później lgnące do każdego i chociaż wciąż pozostawałam beznamiętna w spojrzeniu czy znieruchomieniu ust, wybierając pustkę ponad uciążliwy zgiełk, coraz częściej dostrzegałam okruchy prawdy rozsypane dookoła tamtego wyrażenia. Dystansowałam się od tego, co żyło, co wymagało wielogodzinnych poświęceń nacechowanych kolosalną zmiennością, nieustannego doglądania oraz nużącej opieki; wystarczyły sekundy na
z a ł a m a n i e,
na niespodziewane zatrzymanie serca,
na pęknięcie tętniaka aorty,
na wykrwawienie powodowane wypadkiem, którego nikt się nie spodziewał.
I po wszystkim we wnętrzu człowieka tkwiła okrutna bezsilność osiadająca pod firmamentem czaszki na ramionach każdej myśli, do jakich powracaliśmy machinalnie, w pierwotnym impulsie obwiniania się bądź zadawania niemożliwych pytań — czy mogłam zrobić więcej; czy mogłam pomóc lepiej; czy mogłam (…); nienawidziłam tego, w przeszłości wciąż dostrzegając tę naiwną siebie wypruwającą z życiodajności własne żyły dla ratowania cudzych i ilekroć wspominałam przeszłość, zażółcony wstręt rozlewał się przez arterie zatrutą posoką, kwasem palącym podskórnie wszystkie nerwy, dlatego porzuciłam żywych.
Bez zawahania.
Bez wątpliwości, których teraz również nie miałam, pochylona nad jednym ze zranionych żołnierzy o bełkotliwej mowie i rozciętym podbrzuszu niemalże wypluwającym wnętrzności zarysowane wyraźnie w rozszczepieniu skórnych fałdów, oszacowałam jego szanse na przeżycie; n i e i s t n i e j ą c e. Było to okrutne, jednak prawdziwe i poza tą obezwładniającą szczerością oraz przeciwbólowymi ampułkami niewiele mogłam zaoferować, i gotowa do odejścia po wstrzyknięciu fentanylu jedynej wyłapanej żyle, ze zdziwieniem potraktowałam skomlenie młodego rekruta próbującego jeszcze mnie zatrzymać.
— Czy nie może pani, no…
— Co? — pytam wyzbyta delikatności.
Tutaj nie mamy na nią miejsca.
— … zostać? Nie powinien umierać sam.
— Ma ciebie, dotrzymasz mu towarzystwa. — Unoszę dłoń, dostrzegając skrzenie sprzeciwu w jego załzawionych oczach. — Nie, nie jestem żołnierzem i nie jest to moim obowiązkiem, zresztą pozostali wciąż potrzebuję mojej pomocy. Za to ty powinieneś się przyzwyczaić. — Do śmierci, do tracenia towarzyszy, do ryzyka, myślę. I odchodzę, pozostawiając bezimiennego chłystka z ciężarem wypowiedzianych słów, jednocześnie wymacawszy opakowanie szlugów w kieszeni spranych jeansów ledwie trzymających się moich bioder bez paska, który minuty wcześniej posłużył za prowizoryczną zaciskową opaskę, i wszystko to wzmaga wcześniejsze rozdrażnienie splecione nierozerwalnie ze zmęczeniem, i podświadomie podnoszę głos, kiedy dostrzegam rozwydrzony chaos rozściełany w przestrzeni ograbionej z jakiejkolwiek kontroli.
Niezamierzenie wywracam oczami, wtykając papierosa za ucho.
— Kazumi — z powagą zarysowującą imię mężczyzny przywołuję jego wysoką, postawną sylwetkę, by zaraz wskazać palcami każdą z wykreowanych pospiesznie enklaw złożonych z członków Tsunami o najróżniejszych obrażeniach, zarówno tych zatrważająco poważnych, jak i prześmiewczo powierzchownych, niezasługujących zawieszania spojrzenia, jednak uciekanie przed obowiązkami było mi obce. — Tamta czwórka wyniesie się o własnych siłach, więc dopilnuj, by nie wchodzili mi w drogę — wydanej komendzie towarzyszy spochmurniałe spojrzenie, którym odmierzam czas utracony na poobijanych rekrutów. — Piątka żołnierzy spod ściany potrzebuje pomocy, dlatego zaangażuj więcej ludzi wraz z transportem i to priorytetowe zadanie, rozumiesz? Zrobiłam tyle, ile mogłam w panujących warunkach, jednak każda sekunda będzie ważna, by nie powiedzieć decydująca o ich przetrwaniu. — Palec przesuwa się dalej, do miejsca osaczonego przez przydzielonych z innej dywizji medyków. — Widoczna ósemka jest względnie zaopiekowana, jednak wyraźne osłabiona — połamane kości, pęknięte żebra, ktoś stracił oko, ktoś palce, kogoś bestia pozbawiła ręki, no i jeszcze uszkodzenie nerwów, do tego będą potrzebowali transfuzji… — wymieniam cicho, a ciężkie westchnienie wymyka się ustom. — Postaram się utrzymać każdego przy życiu, jednak potrzebujemy się stąd wynieść.
Mężczyzna w milczeniu potakuje moim słowom na znak zrozumienia, by momentalnie przystąpić do działania i odprowadzam szerokie barki czujnym wzrokiem, wychwytując rzeczowość wybrzmiewającą z żołnierskiego tonu, kiedy zaczyna wydawać wszystkie polecenia bazujące na tym, co sekundy wcześniej usłyszał ode mnie.
Wreszcie obracam się tam, gdzie nikt nie chce sięgać wzrokiem. — Hachirō — przywołuję drugiego mężczyznę łaskawie nietkniętego uszczerbkami, jednak ten pozostaje poza zasięgiem własnego imienia i wychwytuję go dalej, d a l e k o; za daleko. Wtykam papierosa w usta i odpalam pożyczoną zapalniczką, kierując ku wejściu do prowizorycznego namiotu rozkładanego w żenującym pośpiechu wciąż ciążącym moim ramionom, jednak wszystko wydaje się wyblakłe w konfrontacji ze śniegiem zbroczonym potężną porażką, bolesną klęską zrodzoną przez naiwność kogoś, kto nieumiejętnie oszacował siłę. Tą należącą do Tsunami oraz tą stanowiącą o przeżyciu stworzenia, którego rozmiary jedynie wyobrażam sobie w oparciu o pozostawione zniszczenia.
— Hachirō — powtarzam głośniej, pokonując dzielącą nas odległość i dostrzegam niespokojnie nabrany przez niego oddech, nagłe zesztywnienie ramion; najwyraźniej nieprzychylna legenda mojego charakteru ponownie wyprzedziła o krok, co przyjmuję niejako z bezczelnością. — Posłuchaj, zabezpiecz tamte ciała do drogi, dobrze? Teraz. Za to ty… — Wzrokiem sięgam wysokiej sylwetki nieznajomego chłopca.
Mlecznobiały obłok wydostaje się w próżnię oddzielającej przestrzeni i bezwstydnie przebiegam ametystem przez jego torbę, prostotę stroju, nienaznaczone drżeniem dłonie; tyle wystarcza do wystawienia diagnozy. — Chodź. Zostało jeszcze kilku durniów do opatrzenia.
Co mógł dostrzec we mnie?
Zmęczenie, oczywiście.
Frustrację, naturalnie.
Niedbale upięte włosy, których pojedyncze kosmyki przywarły do twarzy, do czoła wysmarowanego zaschniętą krwią oraz policzków naznaczonych w szkarłatne krople opatrywanego przed minutę żołnierza. Wymięty kołnierz ciemnej koszuli kontrastujące z pobielałą, alabastrową wręcz skórę łabędziej szyi pozbawionej szalika, pomimo chłodu przedzierającego się przez płaszczyzny mojego ciała. Na zakończenie — a może na początek? — paskudnie wyraźne znamię, jakie pozostawiła katana byłego męża; podłużna blizna prawego policzka musiała złowrogo łypać na chłopaka, trochę ostrzegawczo z echem przeżycia w każdym milimetrze.
— Musimy zająć się dwoma złamaniami oraz poparzeniem, oczyszczeniem kilku ran i jeśli się nie mylę, Tadashi wymagałby szycia. Możemy zacząć właśnie od niego — powiedziałam ze spokojem wtłoczonym w głos. Paradoksalnym na tle chaosu, którego swąd wciąż dało się wyczuć. — Masz jakieś pytania?
Rzucam mu wyraźnie wyzywające spojrzenie, jakbym próbowała oszacować poziom niewielkiego doświadczenia i zarazem psychiczną odporność na to, co wkrótce ujrzą jego oczy, kiedy wślizgniemy się do drugiego z prowizorycznych lazaretów. Woń krwi wydobywająca się spod płachty namiotu była tam bardziej intensywna, prawdopodobnie przez hektolitry posoki wsiąkłej w śnieg i glebę oraz fragmenty wybebeszonych ciał żołnierzy, którzy posłużyli za pierwszą linię frontu.
@Umemiya Eiji no to lecimy. <3
Wgryzała się we mnie tym okropnie mdławym zapachem wabiącym drapieżniki, boleśnie drażniła nozdrza przyzwyczajone do chłodnej sterylności, za jaką przepadałam całym sercem, które z każdą sekundą wścieklej wyrywało do zimnej, martwej rzeczywistości będącej moim naturalnym środowiskiem oraz światem znanym bardziej, lepiej, szczegółowiej — wielokrotnie żartowano, jakobym była pisana śmierci; wcześniej nigdy nie protestowałam ani nie potakiwałam tym słowom, pozwalałam za to rykoszetować pogłosowi, jaki tworzyły głoski prędzej czy później lgnące do każdego i chociaż wciąż pozostawałam beznamiętna w spojrzeniu czy znieruchomieniu ust, wybierając pustkę ponad uciążliwy zgiełk, coraz częściej dostrzegałam okruchy prawdy rozsypane dookoła tamtego wyrażenia. Dystansowałam się od tego, co żyło, co wymagało wielogodzinnych poświęceń nacechowanych kolosalną zmiennością, nieustannego doglądania oraz nużącej opieki; wystarczyły sekundy na
z a ł a m a n i e,
na niespodziewane zatrzymanie serca,
na pęknięcie tętniaka aorty,
na wykrwawienie powodowane wypadkiem, którego nikt się nie spodziewał.
I po wszystkim we wnętrzu człowieka tkwiła okrutna bezsilność osiadająca pod firmamentem czaszki na ramionach każdej myśli, do jakich powracaliśmy machinalnie, w pierwotnym impulsie obwiniania się bądź zadawania niemożliwych pytań — czy mogłam zrobić więcej; czy mogłam pomóc lepiej; czy mogłam (…); nienawidziłam tego, w przeszłości wciąż dostrzegając tę naiwną siebie wypruwającą z życiodajności własne żyły dla ratowania cudzych i ilekroć wspominałam przeszłość, zażółcony wstręt rozlewał się przez arterie zatrutą posoką, kwasem palącym podskórnie wszystkie nerwy, dlatego porzuciłam żywych.
Bez zawahania.
Bez wątpliwości, których teraz również nie miałam, pochylona nad jednym ze zranionych żołnierzy o bełkotliwej mowie i rozciętym podbrzuszu niemalże wypluwającym wnętrzności zarysowane wyraźnie w rozszczepieniu skórnych fałdów, oszacowałam jego szanse na przeżycie; n i e i s t n i e j ą c e. Było to okrutne, jednak prawdziwe i poza tą obezwładniającą szczerością oraz przeciwbólowymi ampułkami niewiele mogłam zaoferować, i gotowa do odejścia po wstrzyknięciu fentanylu jedynej wyłapanej żyle, ze zdziwieniem potraktowałam skomlenie młodego rekruta próbującego jeszcze mnie zatrzymać.
— Czy nie może pani, no…
— Co? — pytam wyzbyta delikatności.
Tutaj nie mamy na nią miejsca.
— … zostać? Nie powinien umierać sam.
— Ma ciebie, dotrzymasz mu towarzystwa. — Unoszę dłoń, dostrzegając skrzenie sprzeciwu w jego załzawionych oczach. — Nie, nie jestem żołnierzem i nie jest to moim obowiązkiem, zresztą pozostali wciąż potrzebuję mojej pomocy. Za to ty powinieneś się przyzwyczaić. — Do śmierci, do tracenia towarzyszy, do ryzyka, myślę. I odchodzę, pozostawiając bezimiennego chłystka z ciężarem wypowiedzianych słów, jednocześnie wymacawszy opakowanie szlugów w kieszeni spranych jeansów ledwie trzymających się moich bioder bez paska, który minuty wcześniej posłużył za prowizoryczną zaciskową opaskę, i wszystko to wzmaga wcześniejsze rozdrażnienie splecione nierozerwalnie ze zmęczeniem, i podświadomie podnoszę głos, kiedy dostrzegam rozwydrzony chaos rozściełany w przestrzeni ograbionej z jakiejkolwiek kontroli.
Niezamierzenie wywracam oczami, wtykając papierosa za ucho.
— Kazumi — z powagą zarysowującą imię mężczyzny przywołuję jego wysoką, postawną sylwetkę, by zaraz wskazać palcami każdą z wykreowanych pospiesznie enklaw złożonych z członków Tsunami o najróżniejszych obrażeniach, zarówno tych zatrważająco poważnych, jak i prześmiewczo powierzchownych, niezasługujących zawieszania spojrzenia, jednak uciekanie przed obowiązkami było mi obce. — Tamta czwórka wyniesie się o własnych siłach, więc dopilnuj, by nie wchodzili mi w drogę — wydanej komendzie towarzyszy spochmurniałe spojrzenie, którym odmierzam czas utracony na poobijanych rekrutów. — Piątka żołnierzy spod ściany potrzebuje pomocy, dlatego zaangażuj więcej ludzi wraz z transportem i to priorytetowe zadanie, rozumiesz? Zrobiłam tyle, ile mogłam w panujących warunkach, jednak każda sekunda będzie ważna, by nie powiedzieć decydująca o ich przetrwaniu. — Palec przesuwa się dalej, do miejsca osaczonego przez przydzielonych z innej dywizji medyków. — Widoczna ósemka jest względnie zaopiekowana, jednak wyraźne osłabiona — połamane kości, pęknięte żebra, ktoś stracił oko, ktoś palce, kogoś bestia pozbawiła ręki, no i jeszcze uszkodzenie nerwów, do tego będą potrzebowali transfuzji… — wymieniam cicho, a ciężkie westchnienie wymyka się ustom. — Postaram się utrzymać każdego przy życiu, jednak potrzebujemy się stąd wynieść.
Mężczyzna w milczeniu potakuje moim słowom na znak zrozumienia, by momentalnie przystąpić do działania i odprowadzam szerokie barki czujnym wzrokiem, wychwytując rzeczowość wybrzmiewającą z żołnierskiego tonu, kiedy zaczyna wydawać wszystkie polecenia bazujące na tym, co sekundy wcześniej usłyszał ode mnie.
Wreszcie obracam się tam, gdzie nikt nie chce sięgać wzrokiem. — Hachirō — przywołuję drugiego mężczyznę łaskawie nietkniętego uszczerbkami, jednak ten pozostaje poza zasięgiem własnego imienia i wychwytuję go dalej, d a l e k o; za daleko. Wtykam papierosa w usta i odpalam pożyczoną zapalniczką, kierując ku wejściu do prowizorycznego namiotu rozkładanego w żenującym pośpiechu wciąż ciążącym moim ramionom, jednak wszystko wydaje się wyblakłe w konfrontacji ze śniegiem zbroczonym potężną porażką, bolesną klęską zrodzoną przez naiwność kogoś, kto nieumiejętnie oszacował siłę. Tą należącą do Tsunami oraz tą stanowiącą o przeżyciu stworzenia, którego rozmiary jedynie wyobrażam sobie w oparciu o pozostawione zniszczenia.
— Hachirō — powtarzam głośniej, pokonując dzielącą nas odległość i dostrzegam niespokojnie nabrany przez niego oddech, nagłe zesztywnienie ramion; najwyraźniej nieprzychylna legenda mojego charakteru ponownie wyprzedziła o krok, co przyjmuję niejako z bezczelnością. — Posłuchaj, zabezpiecz tamte ciała do drogi, dobrze? Teraz. Za to ty… — Wzrokiem sięgam wysokiej sylwetki nieznajomego chłopca.
Mlecznobiały obłok wydostaje się w próżnię oddzielającej przestrzeni i bezwstydnie przebiegam ametystem przez jego torbę, prostotę stroju, nienaznaczone drżeniem dłonie; tyle wystarcza do wystawienia diagnozy. — Chodź. Zostało jeszcze kilku durniów do opatrzenia.
Co mógł dostrzec we mnie?
Zmęczenie, oczywiście.
Frustrację, naturalnie.
Niedbale upięte włosy, których pojedyncze kosmyki przywarły do twarzy, do czoła wysmarowanego zaschniętą krwią oraz policzków naznaczonych w szkarłatne krople opatrywanego przed minutę żołnierza. Wymięty kołnierz ciemnej koszuli kontrastujące z pobielałą, alabastrową wręcz skórę łabędziej szyi pozbawionej szalika, pomimo chłodu przedzierającego się przez płaszczyzny mojego ciała. Na zakończenie — a może na początek? — paskudnie wyraźne znamię, jakie pozostawiła katana byłego męża; podłużna blizna prawego policzka musiała złowrogo łypać na chłopaka, trochę ostrzegawczo z echem przeżycia w każdym milimetrze.
— Musimy zająć się dwoma złamaniami oraz poparzeniem, oczyszczeniem kilku ran i jeśli się nie mylę, Tadashi wymagałby szycia. Możemy zacząć właśnie od niego — powiedziałam ze spokojem wtłoczonym w głos. Paradoksalnym na tle chaosu, którego swąd wciąż dało się wyczuć. — Masz jakieś pytania?
Rzucam mu wyraźnie wyzywające spojrzenie, jakbym próbowała oszacować poziom niewielkiego doświadczenia i zarazem psychiczną odporność na to, co wkrótce ujrzą jego oczy, kiedy wślizgniemy się do drugiego z prowizorycznych lazaretów. Woń krwi wydobywająca się spod płachty namiotu była tam bardziej intensywna, prawdopodobnie przez hektolitry posoki wsiąkłej w śnieg i glebę oraz fragmenty wybebeszonych ciał żołnierzy, którzy posłużyli za pierwszą linię frontu.
@Umemiya Eiji no to lecimy. <3
Zauważam emocje.
Być może i odczuwam wiele, gdy membrany umysłu pozostają wyczulone na to, co ma miejsce - nie tylko na zapach krwi, nie tylko na to, iż polegli w czymkolwiek, co się nie zadziało w tym miejscu, leżeli na śniegu. Martwi. W bólu. W niechęci i gęstej atmosferze, jaką to mógłbym pokroić nożem, gdybym tylko zechciał na to tracić kolejne sekundy. Dla człowieka, który nigdy nie widział wnętrzności, ten widok mógłby być przerażający. Dla mnie, jako byłego studenta medycyny - codzienność.
Ciemne obrączki źrenic jeszcze przez chwilę konfrontują się ze żołnierzem, gdzie różnica między nami polega głównie na sile fizycznej. Ja? Jestem jej pozbawiony, być może nieco wątły, być może kompletnie niepasujący do reszty znajdujących się tutaj ludzi. Choć, podążając pewnymi słowami, nie zawsze można być szybszym czy silniejszym, nie zawsze można wybijać się głową ponad treningi innych. To naturalne; nikt nie jest chodzącym omnibusem posiadającym w swoich ramionach wszystko, co wydawać by się mogło najlepszym.
Zawsze można być jednak bardziej przygotowanym.
Nie oszukujmy się - jak często jest mi dane wejść w wir wszelkich działań ratowniczych mających na celu ocalić ostatnie, żyjące jednostki? To pokazuje doskonale różnice między nami: oni nie są na to przygotowani. Nie są przygotowani na utratę bliskich, nie są przygotowani na widok ostatniego błysku w tęczówkach konającego w śniegu człowieka. W tym scenariuszu nie jest potrzebna wiedza żołnierska, która polega na zabijaniu i wypełnianiu rozkazów, choć te - z moich obserwacji - mieszczą się w dezorganizacji. Tutaj potrzebna jest wiedza, która pozwoli wykrwawiającym się przetrwać.
Zszyć rany.
Ustabilizować złamania.
Przetransportować.
Zauważam kobietę, która - gdy spojrzenie nie tyle drapieżnika, co prędzej zdystansowanej osoby - najwidoczniej jest osobą odpowiedzialną za koordynację odpowiednich działań mających na celu zminimalizować straty. Dopiero bliższa konfrontacja pozwala dostrzec w jej mimice mikroekspresje - dopiero wtedy, gdy dowiaduję się o ciałach wymagających zabezpieczenia, dane jest mi dostrzec więcej. Wydaje się być niczym rzeka, która została wzburzona i powoduje wstrzyknięcie drobnymi igłami trwogi w osoby znajdujące się pod jej skrzydłami.
Pierwsze wrażenie - spokojna. Wyrachowana. Kierująca się argumentami nie emocji, a czystej, funkcjonującej pod kopułą czaszki logiki, gdzie zmęczenie pląta się z innymi uczuciami, niekoniecznie pozytywnymi. Trzeba być ślepym, aby ich nie zauważyć tego, co daje do wglądu ludzka sylwetka.
Ignorantem.
- Jasne. - prosto. Bez jakichkolwiek sprzeciwów. W końcu przyszedłem tutaj nie bez konkretnej przyczyny - dług sam się nie spłaci.
To właśnie wtedy zwracam uwagę na jej ubiór i wszelkie możliwe cechy charakterystyczne. Wbrew pozorom nawet jeden, nieszczęsny pieprzyk może służyć do identyfikacji potencjalnego oprawcy. Tatuaże natomiast są niczym indywidualny identyfikator, w związku z czym nic dziwnego, iż ich nie posiadam - im bardziej człowiek jest w stanie wtopić się w szary tłum, tym lepiej dla niego. Tym mniej się rzuca oczy. W szczególności w Fukkatsu, gdzie raz po raz wydaje mi się, że nic w nim normalnym nie jest.
Nawet wcześniej wydeptane, niby znane ścieżki.
Ciężko, abym nie zauważył blizny na jej prawym policzku; oczy ją dostrzegają, ale nie wpatrują się ani na sekundę dłużej, coby nie naruszyć prywatności. Coby nie wprowadzić negatywnej atmosfery, gdzie i tak czy siak szalejący chaos po boju wydaje się nieść ze sobą znacznie głośniejszy wydźwięk. To tak samo, jak ze siatką szram na plecach - rozkopywanie niepotrzebnych i bezużytecznych w tym momencie tematów.
Bólu, cierpienia, niechęci.
- Złamania poczekają, dopóki nie są otwartymi. - mówię prostoliniowo, być może beznamiętnie i bez bagażu emocjonalnego, jakim człowiek normalnie powinien się odznaczać. - Poparzenie w takich warunkach nie jest aż tak problematyczne. - choć niewątpliwie nietypowe, kusi dodać, dorzucić do tej całej mieszaniny słów wydobywających się spomiędzy moich ust. - Nie mam pytań. - w końcu nie powinienem ich zadawać.
Nie powinienem szukać powodów. Jest zadanie, które muszę wykonać i nie ma możliwości wycofania się.
Nie żebym o tym myślał.
Strach nie jest tym, co przejawia się w moich oczach.
To czyste działanie, ocena sytuacji, stwierdzanie, czy ktoś jest jeszcze do odratowania - tylko za pomocą wzroku i obserwacji; wybór między kategorią pierwszą a zerową w przyjętym systemie triażu. To właśnie w tym momencie docieramy do lazaretu; metaliczny zapach z łatwością dociera do nozdrzy, tak samo widok ciał pozbawionych jakiejkolwiek szans na przeżycie. Zmarli. Pozbawione skóry mięśnie. Części narządów wewnętrznych, które jeszcze niedawno transportowały odpowiednie składniki do organizmu. Większość osób na taki widok wyrzuciłaby ostatni, zjedzony przez nich posiłek, nie mogąc przemóc się w zakresie przejścia dalej. Udzielenia pomocy.
Tutaj nie ma czego ratować. Kogo ratować.
Naprędce próbuję oszacować, co dokładnie się stało i z jakiego powodu, nie zwracając na siebie szczególnej uwagi - powoli, skrupulatnie, choć nie podejrzewam, żeby było to coś absolutnie normalnego.
Im człowiek mniej wie, tym lepiej śpi.
- Hm. - mruczę jedynie pod nosem, poprawiając pasek od torby na swoim ramieniu. Na pewno, gdy wrócę, będę musiał wrzucić ubrania do prania. Ten zapach przesiąknie do tkanin bez najmniejszego zahamowania. Szkoda mi tych ludzi, ale obecnie mogę jedynie iść dalej, tudzież nie poddawać się. Kierowany przez kolejne kroki nieznajomej kobiety, wszak na formalności tutaj nie ma zbyt dużo czasu, docieramy koniec końców do mężczyzny, który wymaga szycia.
A tkanki wychodzą wręcz same z siebie z paskudnie rozwalonej głowy, gdzie ogrom krwi pragnie opuścić ciało tego człowieka. Głowa jest mocno ukrwiona. Ale to nie tylko jedna z możliwych dla człowieka atrakcji - przynajmniej dla nas, medyków polowych obecnie dzierżących tę nazwę samozwańczo - gdy mięśnie z rozciętej, poszarpanej wręcz ręki pragną wyjść na zewnątrz, ujawniając poważne uszkodzenie. Ilość posoki znajdującej się poza organizmem jest ujawniana także poprzez bladnące lico żołnierza, którego oddech staje się powoli niespokojny - powolny, pojawiający się wstrząs hipowolemiczny, któremu trzeba przeciwdziałać.
I nie zastanawiać się; wyciągam potrzebny bagaż z torby. Odpowiednie środki odkażające, zestawy szwów nierozpuszczalnych, opatrunki jałowe; wszystko, co jest potrzebne nie tyle do szczęścia, co do opatrzenia nieszczęśnika.
- W takim tempie się wykrwawi. Prędzej czy później. - rzucam prawdopodobnie w eter, nie potrafiąc stwierdzić, czy kobieta będzie skora do rozmowy. To proste stwierdzenie faktu nie wymagało potwierdzenia moimi słowami, gdy biorę się za ranę na głowie, nie dostrzegając - przynajmniej na razie, wszak nie posiadam w oczach rentgenu - uszkodzenia czaszki. Jej pęknięcia, tudzież dziwnego kształtu. Całe szczęście - najwidoczniej jest to tylko i wyłącznie mocne rozcięcie. Dla własnego bezpieczeństwa zakładam rękawiczki jednorazowe, nie chcąc przyjąć niczego z krwi rannego mężczyzny, biorąc się za odkażenie. - Ostrzegam, może zaboleć. Nie bardziej niż wcześniej, ale nadal. - chociaż to jest prawdopodobnie najmniejszy problem, tak nakazuje uprzejmość.
I to, żeby przypadkiem w pysk nie dostać, gdy nerwy prześlą kolejne bodźce bólowe do mózgu.
Spoglądam hebanowymi tęczówkami w kierunku tych ametystowych.
- Powinienem pytać, z czego wynikają te rany? - nie rzucam z nadzieją w oczach, a zamiast tego z rutyną, jakobym pierwszy raz widział to wszystko na własne oczy. To, czy otrzymam odpowiedź, jest mi całkowicie obojętnym. Ciekawość w końcu jest pierwszym stopniem do piekła.
Bo owszem, scena ta jest pierwszą. Ale nie potrzebuję tego zdradzać, gdy obecnie zajmuję się poszkodowanym, a nieopodal dane było mi mijać szkarłatne plamy w połączeniu z, jakkolwiek by to nie zabrzmiało, resztkami.
Rozbitymi wspomnieniami minionych wydarzeń.
@Shiratori Ran
Być może i odczuwam wiele, gdy membrany umysłu pozostają wyczulone na to, co ma miejsce - nie tylko na zapach krwi, nie tylko na to, iż polegli w czymkolwiek, co się nie zadziało w tym miejscu, leżeli na śniegu. Martwi. W bólu. W niechęci i gęstej atmosferze, jaką to mógłbym pokroić nożem, gdybym tylko zechciał na to tracić kolejne sekundy. Dla człowieka, który nigdy nie widział wnętrzności, ten widok mógłby być przerażający. Dla mnie, jako byłego studenta medycyny - codzienność.
Ciemne obrączki źrenic jeszcze przez chwilę konfrontują się ze żołnierzem, gdzie różnica między nami polega głównie na sile fizycznej. Ja? Jestem jej pozbawiony, być może nieco wątły, być może kompletnie niepasujący do reszty znajdujących się tutaj ludzi. Choć, podążając pewnymi słowami, nie zawsze można być szybszym czy silniejszym, nie zawsze można wybijać się głową ponad treningi innych. To naturalne; nikt nie jest chodzącym omnibusem posiadającym w swoich ramionach wszystko, co wydawać by się mogło najlepszym.
Zawsze można być jednak bardziej przygotowanym.
Nie oszukujmy się - jak często jest mi dane wejść w wir wszelkich działań ratowniczych mających na celu ocalić ostatnie, żyjące jednostki? To pokazuje doskonale różnice między nami: oni nie są na to przygotowani. Nie są przygotowani na utratę bliskich, nie są przygotowani na widok ostatniego błysku w tęczówkach konającego w śniegu człowieka. W tym scenariuszu nie jest potrzebna wiedza żołnierska, która polega na zabijaniu i wypełnianiu rozkazów, choć te - z moich obserwacji - mieszczą się w dezorganizacji. Tutaj potrzebna jest wiedza, która pozwoli wykrwawiającym się przetrwać.
Zszyć rany.
Ustabilizować złamania.
Przetransportować.
Zauważam kobietę, która - gdy spojrzenie nie tyle drapieżnika, co prędzej zdystansowanej osoby - najwidoczniej jest osobą odpowiedzialną za koordynację odpowiednich działań mających na celu zminimalizować straty. Dopiero bliższa konfrontacja pozwala dostrzec w jej mimice mikroekspresje - dopiero wtedy, gdy dowiaduję się o ciałach wymagających zabezpieczenia, dane jest mi dostrzec więcej. Wydaje się być niczym rzeka, która została wzburzona i powoduje wstrzyknięcie drobnymi igłami trwogi w osoby znajdujące się pod jej skrzydłami.
Pierwsze wrażenie - spokojna. Wyrachowana. Kierująca się argumentami nie emocji, a czystej, funkcjonującej pod kopułą czaszki logiki, gdzie zmęczenie pląta się z innymi uczuciami, niekoniecznie pozytywnymi. Trzeba być ślepym, aby ich nie zauważyć tego, co daje do wglądu ludzka sylwetka.
Ignorantem.
- Jasne. - prosto. Bez jakichkolwiek sprzeciwów. W końcu przyszedłem tutaj nie bez konkretnej przyczyny - dług sam się nie spłaci.
To właśnie wtedy zwracam uwagę na jej ubiór i wszelkie możliwe cechy charakterystyczne. Wbrew pozorom nawet jeden, nieszczęsny pieprzyk może służyć do identyfikacji potencjalnego oprawcy. Tatuaże natomiast są niczym indywidualny identyfikator, w związku z czym nic dziwnego, iż ich nie posiadam - im bardziej człowiek jest w stanie wtopić się w szary tłum, tym lepiej dla niego. Tym mniej się rzuca oczy. W szczególności w Fukkatsu, gdzie raz po raz wydaje mi się, że nic w nim normalnym nie jest.
Nawet wcześniej wydeptane, niby znane ścieżki.
Ciężko, abym nie zauważył blizny na jej prawym policzku; oczy ją dostrzegają, ale nie wpatrują się ani na sekundę dłużej, coby nie naruszyć prywatności. Coby nie wprowadzić negatywnej atmosfery, gdzie i tak czy siak szalejący chaos po boju wydaje się nieść ze sobą znacznie głośniejszy wydźwięk. To tak samo, jak ze siatką szram na plecach - rozkopywanie niepotrzebnych i bezużytecznych w tym momencie tematów.
Bólu, cierpienia, niechęci.
- Złamania poczekają, dopóki nie są otwartymi. - mówię prostoliniowo, być może beznamiętnie i bez bagażu emocjonalnego, jakim człowiek normalnie powinien się odznaczać. - Poparzenie w takich warunkach nie jest aż tak problematyczne. - choć niewątpliwie nietypowe, kusi dodać, dorzucić do tej całej mieszaniny słów wydobywających się spomiędzy moich ust. - Nie mam pytań. - w końcu nie powinienem ich zadawać.
Nie powinienem szukać powodów. Jest zadanie, które muszę wykonać i nie ma możliwości wycofania się.
Nie żebym o tym myślał.
Strach nie jest tym, co przejawia się w moich oczach.
To czyste działanie, ocena sytuacji, stwierdzanie, czy ktoś jest jeszcze do odratowania - tylko za pomocą wzroku i obserwacji; wybór między kategorią pierwszą a zerową w przyjętym systemie triażu. To właśnie w tym momencie docieramy do lazaretu; metaliczny zapach z łatwością dociera do nozdrzy, tak samo widok ciał pozbawionych jakiejkolwiek szans na przeżycie. Zmarli. Pozbawione skóry mięśnie. Części narządów wewnętrznych, które jeszcze niedawno transportowały odpowiednie składniki do organizmu. Większość osób na taki widok wyrzuciłaby ostatni, zjedzony przez nich posiłek, nie mogąc przemóc się w zakresie przejścia dalej. Udzielenia pomocy.
Tutaj nie ma czego ratować. Kogo ratować.
Naprędce próbuję oszacować, co dokładnie się stało i z jakiego powodu, nie zwracając na siebie szczególnej uwagi - powoli, skrupulatnie, choć nie podejrzewam, żeby było to coś absolutnie normalnego.
Im człowiek mniej wie, tym lepiej śpi.
- Hm. - mruczę jedynie pod nosem, poprawiając pasek od torby na swoim ramieniu. Na pewno, gdy wrócę, będę musiał wrzucić ubrania do prania. Ten zapach przesiąknie do tkanin bez najmniejszego zahamowania. Szkoda mi tych ludzi, ale obecnie mogę jedynie iść dalej, tudzież nie poddawać się. Kierowany przez kolejne kroki nieznajomej kobiety, wszak na formalności tutaj nie ma zbyt dużo czasu, docieramy koniec końców do mężczyzny, który wymaga szycia.
A tkanki wychodzą wręcz same z siebie z paskudnie rozwalonej głowy, gdzie ogrom krwi pragnie opuścić ciało tego człowieka. Głowa jest mocno ukrwiona. Ale to nie tylko jedna z możliwych dla człowieka atrakcji - przynajmniej dla nas, medyków polowych obecnie dzierżących tę nazwę samozwańczo - gdy mięśnie z rozciętej, poszarpanej wręcz ręki pragną wyjść na zewnątrz, ujawniając poważne uszkodzenie. Ilość posoki znajdującej się poza organizmem jest ujawniana także poprzez bladnące lico żołnierza, którego oddech staje się powoli niespokojny - powolny, pojawiający się wstrząs hipowolemiczny, któremu trzeba przeciwdziałać.
I nie zastanawiać się; wyciągam potrzebny bagaż z torby. Odpowiednie środki odkażające, zestawy szwów nierozpuszczalnych, opatrunki jałowe; wszystko, co jest potrzebne nie tyle do szczęścia, co do opatrzenia nieszczęśnika.
- W takim tempie się wykrwawi. Prędzej czy później. - rzucam prawdopodobnie w eter, nie potrafiąc stwierdzić, czy kobieta będzie skora do rozmowy. To proste stwierdzenie faktu nie wymagało potwierdzenia moimi słowami, gdy biorę się za ranę na głowie, nie dostrzegając - przynajmniej na razie, wszak nie posiadam w oczach rentgenu - uszkodzenia czaszki. Jej pęknięcia, tudzież dziwnego kształtu. Całe szczęście - najwidoczniej jest to tylko i wyłącznie mocne rozcięcie. Dla własnego bezpieczeństwa zakładam rękawiczki jednorazowe, nie chcąc przyjąć niczego z krwi rannego mężczyzny, biorąc się za odkażenie. - Ostrzegam, może zaboleć. Nie bardziej niż wcześniej, ale nadal. - chociaż to jest prawdopodobnie najmniejszy problem, tak nakazuje uprzejmość.
I to, żeby przypadkiem w pysk nie dostać, gdy nerwy prześlą kolejne bodźce bólowe do mózgu.
Spoglądam hebanowymi tęczówkami w kierunku tych ametystowych.
- Powinienem pytać, z czego wynikają te rany? - nie rzucam z nadzieją w oczach, a zamiast tego z rutyną, jakobym pierwszy raz widział to wszystko na własne oczy. To, czy otrzymam odpowiedź, jest mi całkowicie obojętnym. Ciekawość w końcu jest pierwszym stopniem do piekła.
Bo owszem, scena ta jest pierwszą. Ale nie potrzebuję tego zdradzać, gdy obecnie zajmuję się poszkodowanym, a nieopodal dane było mi mijać szkarłatne plamy w połączeniu z, jakkolwiek by to nie zabrzmiało, resztkami.
Rozbitymi wspomnieniami minionych wydarzeń.
@Shiratori Ran
nozomi
見つかって無くして わからないままで fate somehow brings me hope inside my heart
Shiratori Ran ubóstwia ten post.
Często pytano mnie — czy można się tego nauczyć?
Ale czego? — odpowiadałam za każdym razem, nie dostrzegając wyraźnego sensu wystosowanych do mnie słów, nie potrafiąc pochwycić czegoś solidnego w konstrukcie wyrazów zbyt szerokich, bym zamierzała bawić się we właściwą identyfikację, w interpretowanie zgodne z oczekiwaniami rozmówcy wpatrującego się w spokój, który emanował ze wszystkich ruchów wykonywanych podczas przeprowadzanych sekcji zwłok; m a c h i n a l n i e, tak właśnie działałam i częściowo z mięśniową pamięcią, bowiem pewne elementy pozostawały niezmienne, a moje nadwyrężone nadgodzinami ciało pomimo wyraźnych sprzeciwów, skurczy mięśni, drgających powiek, kłujących boleści atakujących nerwy, zawsze poddawało się mej woli. Naturalnie, że każdy mógłby opanować podręcznikowe nacięcia skóry czy ułożenie poszczególnych organów, jednak przyzwyczajenie do obcowania ze zmarłymi, ze śmiercią, wydawało się dla większości abstrakcyjne i ciężkie do pojęcia, do zaakceptowania w świecie pozbawionym takich potwornych obrazów rozciągających teraz przed moimi oczami, kiedy sunęłam cierpliwie przez kolejne obrażenia czy kurhany usypane z niedbałością, rozpoznając pojedyncze twarze bestialsko zamordowanych żołnierzy. Sprowadzonych właśnie do mięsa, bo dokładnie tym byli wszyscy razem i każdy z osobna, nawet ja i nawet smukły chłopak stojący naprzeciw. W rzeczywistości Tsunami nikt nie powinien się łamać ani rozpaczać, każdy powinien sięgać nieosiągalnego wyzucia z ludzkich emocji pozwalającego funkcjonować na gruncie profesjonalizmu, w którym pomordowani zasługiwali na opłakiwanie dopiero
p o
w s z y s t k i m.
Na zakończenie działań, na pogrzebowe uroczystości, na istnienie jedynie niematerialnością w snutych opowieściach, które prędzej czy później przycichną i niespiesznie rozmiękną jak prochy rozrzucone w zroszoną ulewą glebę lub morską toń pożerającą okruchy ludzkiego jestestwa. Ja — chociaż niekoniecznie walczyłam w sposób, jaki należałoby określić prawdziwym — wciąż stałam o własnych siłach, przyklejona ciężarem do podłoża oraz nietknięta najmniejszą wątpliwością, rozwiązująca problemy przerastające pozostałych, chociaż przeciwności losy z upartością wydawały się ciskać w twarz siarczyste policzki, jeden za drugim, to nie uległam żadnemu z ciosów. Jedynie przecierałam dłonią przez zmęczoną twarz, próbując zapanować nad chaosem rozsiewającym namacalne przerażenie, które dostrzegałam we wszystkich oczach, kiedy pierwsi członkowie jednej z dywizji upadli, a
C o ś
czego nigdy nie powinno się dotykać, by nie rozgniewać samych bogów, wyszarpywało delikatność ludzkiego życia z trzewi.
— Twoje doświadczenie? — spytałam rzeczowo, kiedy obydwoje skierowaliśmy się w kierunku namiotu. Potrzebowałam równie krótkiej, zwartej odpowiedzi pozwalającej rozeznać się w posiadanych przez chłopaka umiejętnościach, by wiedzieć na ile rzeczywiście pomoże; warunki były ciężkie, tnące powietrze wonią świeżej krwi wyciekającej ze wszystkich obrażeń i jeśli miałam dopuścić nieznajomego do czegokolwiek, musiałam usłyszeć jego prawdę. Wymalowana na twarzy beznamiętność nie świadczyła o czymkolwiek, autentyczna indyferentność zderzająca się ze skalą pobojowiska poszarpanych mundur czy dekapitowanych głów bądź kończyn oderwanych od korpusów — również nie, ponieważ ludzie potrafili znosić wiele i gwałtownie wyłamać się w najmniej spodziewanym momencie na samym końcu, zaskakując tym nawet siebie.
Mnie podpiera doświadczenie oraz obcowanie ze śmiercią, jej wielowymiarowością rozrzuconą przez wszelkie możliwe płaszczyzny, przez co niewiele jeszcze zaskakuje czy powoduje odruchy wymykające się potężnej kontroli, poza tym wciąż istnieje druga rzeczywistość, której egzystowanie rozrysowane pozostaje w sferze legend oraz mitów dla każdego, kto nigdy nie utracił oddechu na dłużej. Współistnienie ze światem niezależnym do końca od nas, jednak przenikającym do niego ze swobodą niekiedy wręcz zaskakującą, zakrawającą o niemożliwą, musiało doświadczyć wrażliwy umysł dziecka bardziej niż mogłabym powiedzieć, chociaż większość dawnych koszmarów odeszła w zapomnienie i wreszcie przestałam śnić o tym, co niewytłumaczalne oraz nieosiągalne do wyobrażenia.
Lekko unoszę brew ku górze przy wypowiadanych przez młodzieńca słowach, chłonąc chłodną kalkulację rozrysowaną w eterze prostotą wysnutych głośno wniosków opartych o to, co przekazałam w krótkim czasie, który dla poszczególnych żołnierzy kurczył się wraz z ulotnością kolejnych sekund, powoli odbierając szansę na przeżycie, jednak właśnie takie były wojny. Ojciec wielokrotnie mówił w ten sposób, obrysowując ładnymi słowami nieatrakcyjną prawdę i wielokrotnie zastanawiałam się nad tym, co oraz w jaki sposób widziały jego oczy, czy wszystkie te opowieści nieszczędzące szczegółów i otwierające przede mną wrota do krainy duchów, jak w dzieciństwie nazywałam to miejsce pomiędzy żywym a martwym, były częścią większego rytuału pozwalającego nierozerwalnie spleść moje istnienie z oddziałami, którym on poświęcił wszystko, włącznie ze swoim sercem, jakie okrutnie wyrwano z piersi, kiedy zabrakło mu amunicji.
Potrząsnęłam głową dla wyrwania się ze szponów przeszłości i powracając do poprzedniego skupienia, poprowadziłam naszą dwójkę do człowieka oznaczonego priorytetem, ponieważ krwiste kałuże zbierające się dookoła pozwalały zorientować się w sytuacji lepiej nić cokolwiek innego.
— Tadashi — zwracam się do mężczyzny z wyuczoną delikatnością kogoś, komu wyjątkowo zależy na wzbudzeniu należytego zaufania, zduszeniu niepotrzebnej paniki przed niekontrolowanym w gwałtowności wybuchem supernowej, dlatego pozwalam opuszkom palców opaść na ramię okaleczonego żołnierza, z wyważeniem zaciskając dłoń dla dodania otuchy oraz podniesienia morale, chociaż nienawidzę tego zakłamania wylewającego wiadro przekleństw pod sklepieniem czaszki. To nienależące do codziennych obowiązków przedstawienie zostaje urwane sekundy później, kiedy ametystowe spojrzenie pochwytuje skalę obrażeń i ponownie znikam Ja sprzed oddechu, teraz spuszczam ze smyczy instynkty.
Tadashi, które brzmiało trochę jak zapewnienie już jestem rozmywa się w powietrzu.
Pozwalam obsesyjności opleść opuszki palców wyszarpujące z wnętrza kieszeni spranych spodni kolejny komplet jednorazowych rękawiczek, które prawdopodobnie pękną gdzieś po drodze, jak kruche i łamliwe kości trzaskały dzisiaj, w tę zaśnieżoną noc w zetknięciu ze światem będącym ponad siłami Tsunami, i odruchowo zaczynam przyglądać się poszarpanej ranie, wychwytując każdą niepokojącą nieprawidłowość wymagającą zdolności wykraczających poza te godne polowego namiotu rozstawionego w pośpiechu. Gdzieś pomiędzy docierająca mnie okruchy pytania.
— Prawdopodobnie nie powinieneś — odpowiadam cicho, jednak na długość płytkiego oddechu mężczyzny splatam nasze spojrzenia w jedność i niemalże niezauważenie kręcę głową na boki, ponieważ doskonale wiem, że wciąż nas słuchają, że zawsze w cieniu skrywa się twarz rejestrująca niby nieznaczące momenty zdolne nadkruszyć fundamenty, na których wybudowano organizację, dlatego przestrzegam chłopaka ciężarem wychylającym zza konturu źrenic. — Zresztą i tak nie mogłabym — nie chciałabym — niczego konkretnego ci powiedzieć — dodaję sekundę później. — Protokoły — sięgam taniej wymówki, chociaż w wypowiedzianych dźwiękach skrywa się melodia prawdy drgającej wraz z ostatnią struną koto.
Westchnienie wymyka się spierzchniętym wargom wraz z uczuciem ulgi, kiedy kończę analizę krwawiącego rozcięcia i jednocześnie wyciągam z gardzieli głębokiej kieszeni płaszcza niewielki przedmiot, to staza taktyczna, której używam tylko w ostateczności i klnę w duchu za potężne braki wyposażenia, chociaż podświadomie wiem, że nikt nie mógł przewidzieć rozwoju wydarzeń dzisiejszej nocy. Ponownie sięgam chłopaka przelotnym spojrzeniem, zadając bezgłośne pytanie czy mogę? w tym samym momencie, w którym wkładam dłoń do przyniesionej przez niego torby, próbując na oślep wymacać coś kształtem zbliżonym do opaski uciskowej.
— Od czego zamierzasz zacząć? — Podbródkiem wskazuję rozszczepienie skóry na męskiej głowie.
Nie pytam z troski o kogokolwiek, jestem zwyczajnie ciekawa poziomu jego wiedzy i może umiejętności (bądź jej braku) oceniania własnych zdolności w skrajnych warunkach, bowiem tego nikt nie nauczy się z podręczników.
@Umemiya Eiji
Ale czego? — odpowiadałam za każdym razem, nie dostrzegając wyraźnego sensu wystosowanych do mnie słów, nie potrafiąc pochwycić czegoś solidnego w konstrukcie wyrazów zbyt szerokich, bym zamierzała bawić się we właściwą identyfikację, w interpretowanie zgodne z oczekiwaniami rozmówcy wpatrującego się w spokój, który emanował ze wszystkich ruchów wykonywanych podczas przeprowadzanych sekcji zwłok; m a c h i n a l n i e, tak właśnie działałam i częściowo z mięśniową pamięcią, bowiem pewne elementy pozostawały niezmienne, a moje nadwyrężone nadgodzinami ciało pomimo wyraźnych sprzeciwów, skurczy mięśni, drgających powiek, kłujących boleści atakujących nerwy, zawsze poddawało się mej woli. Naturalnie, że każdy mógłby opanować podręcznikowe nacięcia skóry czy ułożenie poszczególnych organów, jednak przyzwyczajenie do obcowania ze zmarłymi, ze śmiercią, wydawało się dla większości abstrakcyjne i ciężkie do pojęcia, do zaakceptowania w świecie pozbawionym takich potwornych obrazów rozciągających teraz przed moimi oczami, kiedy sunęłam cierpliwie przez kolejne obrażenia czy kurhany usypane z niedbałością, rozpoznając pojedyncze twarze bestialsko zamordowanych żołnierzy. Sprowadzonych właśnie do mięsa, bo dokładnie tym byli wszyscy razem i każdy z osobna, nawet ja i nawet smukły chłopak stojący naprzeciw. W rzeczywistości Tsunami nikt nie powinien się łamać ani rozpaczać, każdy powinien sięgać nieosiągalnego wyzucia z ludzkich emocji pozwalającego funkcjonować na gruncie profesjonalizmu, w którym pomordowani zasługiwali na opłakiwanie dopiero
p o
w s z y s t k i m.
Na zakończenie działań, na pogrzebowe uroczystości, na istnienie jedynie niematerialnością w snutych opowieściach, które prędzej czy później przycichną i niespiesznie rozmiękną jak prochy rozrzucone w zroszoną ulewą glebę lub morską toń pożerającą okruchy ludzkiego jestestwa. Ja — chociaż niekoniecznie walczyłam w sposób, jaki należałoby określić prawdziwym — wciąż stałam o własnych siłach, przyklejona ciężarem do podłoża oraz nietknięta najmniejszą wątpliwością, rozwiązująca problemy przerastające pozostałych, chociaż przeciwności losy z upartością wydawały się ciskać w twarz siarczyste policzki, jeden za drugim, to nie uległam żadnemu z ciosów. Jedynie przecierałam dłonią przez zmęczoną twarz, próbując zapanować nad chaosem rozsiewającym namacalne przerażenie, które dostrzegałam we wszystkich oczach, kiedy pierwsi członkowie jednej z dywizji upadli, a
C o ś
czego nigdy nie powinno się dotykać, by nie rozgniewać samych bogów, wyszarpywało delikatność ludzkiego życia z trzewi.
— Twoje doświadczenie? — spytałam rzeczowo, kiedy obydwoje skierowaliśmy się w kierunku namiotu. Potrzebowałam równie krótkiej, zwartej odpowiedzi pozwalającej rozeznać się w posiadanych przez chłopaka umiejętnościach, by wiedzieć na ile rzeczywiście pomoże; warunki były ciężkie, tnące powietrze wonią świeżej krwi wyciekającej ze wszystkich obrażeń i jeśli miałam dopuścić nieznajomego do czegokolwiek, musiałam usłyszeć jego prawdę. Wymalowana na twarzy beznamiętność nie świadczyła o czymkolwiek, autentyczna indyferentność zderzająca się ze skalą pobojowiska poszarpanych mundur czy dekapitowanych głów bądź kończyn oderwanych od korpusów — również nie, ponieważ ludzie potrafili znosić wiele i gwałtownie wyłamać się w najmniej spodziewanym momencie na samym końcu, zaskakując tym nawet siebie.
Mnie podpiera doświadczenie oraz obcowanie ze śmiercią, jej wielowymiarowością rozrzuconą przez wszelkie możliwe płaszczyzny, przez co niewiele jeszcze zaskakuje czy powoduje odruchy wymykające się potężnej kontroli, poza tym wciąż istnieje druga rzeczywistość, której egzystowanie rozrysowane pozostaje w sferze legend oraz mitów dla każdego, kto nigdy nie utracił oddechu na dłużej. Współistnienie ze światem niezależnym do końca od nas, jednak przenikającym do niego ze swobodą niekiedy wręcz zaskakującą, zakrawającą o niemożliwą, musiało doświadczyć wrażliwy umysł dziecka bardziej niż mogłabym powiedzieć, chociaż większość dawnych koszmarów odeszła w zapomnienie i wreszcie przestałam śnić o tym, co niewytłumaczalne oraz nieosiągalne do wyobrażenia.
Lekko unoszę brew ku górze przy wypowiadanych przez młodzieńca słowach, chłonąc chłodną kalkulację rozrysowaną w eterze prostotą wysnutych głośno wniosków opartych o to, co przekazałam w krótkim czasie, który dla poszczególnych żołnierzy kurczył się wraz z ulotnością kolejnych sekund, powoli odbierając szansę na przeżycie, jednak właśnie takie były wojny. Ojciec wielokrotnie mówił w ten sposób, obrysowując ładnymi słowami nieatrakcyjną prawdę i wielokrotnie zastanawiałam się nad tym, co oraz w jaki sposób widziały jego oczy, czy wszystkie te opowieści nieszczędzące szczegółów i otwierające przede mną wrota do krainy duchów, jak w dzieciństwie nazywałam to miejsce pomiędzy żywym a martwym, były częścią większego rytuału pozwalającego nierozerwalnie spleść moje istnienie z oddziałami, którym on poświęcił wszystko, włącznie ze swoim sercem, jakie okrutnie wyrwano z piersi, kiedy zabrakło mu amunicji.
Potrząsnęłam głową dla wyrwania się ze szponów przeszłości i powracając do poprzedniego skupienia, poprowadziłam naszą dwójkę do człowieka oznaczonego priorytetem, ponieważ krwiste kałuże zbierające się dookoła pozwalały zorientować się w sytuacji lepiej nić cokolwiek innego.
— Tadashi — zwracam się do mężczyzny z wyuczoną delikatnością kogoś, komu wyjątkowo zależy na wzbudzeniu należytego zaufania, zduszeniu niepotrzebnej paniki przed niekontrolowanym w gwałtowności wybuchem supernowej, dlatego pozwalam opuszkom palców opaść na ramię okaleczonego żołnierza, z wyważeniem zaciskając dłoń dla dodania otuchy oraz podniesienia morale, chociaż nienawidzę tego zakłamania wylewającego wiadro przekleństw pod sklepieniem czaszki. To nienależące do codziennych obowiązków przedstawienie zostaje urwane sekundy później, kiedy ametystowe spojrzenie pochwytuje skalę obrażeń i ponownie znikam Ja sprzed oddechu, teraz spuszczam ze smyczy instynkty.
Tadashi, które brzmiało trochę jak zapewnienie już jestem rozmywa się w powietrzu.
Pozwalam obsesyjności opleść opuszki palców wyszarpujące z wnętrza kieszeni spranych spodni kolejny komplet jednorazowych rękawiczek, które prawdopodobnie pękną gdzieś po drodze, jak kruche i łamliwe kości trzaskały dzisiaj, w tę zaśnieżoną noc w zetknięciu ze światem będącym ponad siłami Tsunami, i odruchowo zaczynam przyglądać się poszarpanej ranie, wychwytując każdą niepokojącą nieprawidłowość wymagającą zdolności wykraczających poza te godne polowego namiotu rozstawionego w pośpiechu. Gdzieś pomiędzy docierająca mnie okruchy pytania.
— Prawdopodobnie nie powinieneś — odpowiadam cicho, jednak na długość płytkiego oddechu mężczyzny splatam nasze spojrzenia w jedność i niemalże niezauważenie kręcę głową na boki, ponieważ doskonale wiem, że wciąż nas słuchają, że zawsze w cieniu skrywa się twarz rejestrująca niby nieznaczące momenty zdolne nadkruszyć fundamenty, na których wybudowano organizację, dlatego przestrzegam chłopaka ciężarem wychylającym zza konturu źrenic. — Zresztą i tak nie mogłabym — nie chciałabym — niczego konkretnego ci powiedzieć — dodaję sekundę później. — Protokoły — sięgam taniej wymówki, chociaż w wypowiedzianych dźwiękach skrywa się melodia prawdy drgającej wraz z ostatnią struną koto.
Westchnienie wymyka się spierzchniętym wargom wraz z uczuciem ulgi, kiedy kończę analizę krwawiącego rozcięcia i jednocześnie wyciągam z gardzieli głębokiej kieszeni płaszcza niewielki przedmiot, to staza taktyczna, której używam tylko w ostateczności i klnę w duchu za potężne braki wyposażenia, chociaż podświadomie wiem, że nikt nie mógł przewidzieć rozwoju wydarzeń dzisiejszej nocy. Ponownie sięgam chłopaka przelotnym spojrzeniem, zadając bezgłośne pytanie czy mogę? w tym samym momencie, w którym wkładam dłoń do przyniesionej przez niego torby, próbując na oślep wymacać coś kształtem zbliżonym do opaski uciskowej.
— Od czego zamierzasz zacząć? — Podbródkiem wskazuję rozszczepienie skóry na męskiej głowie.
Nie pytam z troski o kogokolwiek, jestem zwyczajnie ciekawa poziomu jego wiedzy i może umiejętności (bądź jej braku) oceniania własnych zdolności w skrajnych warunkach, bowiem tego nikt nie nauczy się z podręczników.
@Umemiya Eiji
maj 2038 roku