Śnieg w szkarłacie
Haraedo

Join the forum, it's quick and easy

Haraedo
Haraedo
Czy chcesz zareagować na tę wiadomość? Zarejestruj się na forum za pomocą kilku kliknięć lub zaloguj się, aby kontynuować.

Umemiya Eiji

Pon 16 Wrz - 1:41
20/01/2038

C h a o s.

To jedno słowo jest niczym remedium na wszystkie epitety cisnące się na usta, gdy ciemne obrączki źrenic dostrzegają nie tylko agresywnie bijący swoją barwą śnieg, ale też plamy na nim. Szkarłat. Ciepły, gęsty szkarłat stanowiący to, czego być nie powinno w normalnych miejscach. Przeraża mnie to? Otóż nie. Kolejna porażka w ludzkich rękach, kiedy to ranni wymagają interwencji medycznej, jakby historia nie miała takich kartek wypełnionych zamazanym tuszem jeszcze większych i jeszcze bardziej rozległych. Doskonale zdaję sobie sprawę z jednej, bardzo ważnej rzeczy - jeżeli chce się z tym pracować, jeżeli chce się patrzeć na wystające kości, rozerwane ścięgna i wystające tkanki, trzeba się do tego przyzwyczaić.

Trzeba. Inaczej szybko zmysły ulegną zwariowaniu, inaczej straci się chwyt ze strony rzeczywistości i zwariuje pod wpływem ciężaru kolejnych wydarzeń.

Normalność jest pojęciem względnym i o ile dla zwyczajnego obywatela ten widok byłby przerażający, o tyle dla tych wprawionych - mniej lub bardziej - stanowi zaskoczenie. Krew? Widziałem ją już od dawien dawna, dlaczego teraz ma spowodować u mnie obrzydzenie? Gdyby tak było, nie potrafiłbym samemu opatrzeć sobie ran, które sprawiał mi ojciec - i nie mówię tylko o tych, które na duszy ciążą bardziej, aniżeli wypakowany najgęstszym pierwiastkiem świata plecak, którego waga na spokojnie złamałaby ludzki kręgosłup. Wydaje mi się, że przez całe życie, jeżeli chodzi o barwy, ta wiedzie prym bardziej nie jako kolor, a jako życiodajna substancja. No cóż. Nie ma idealnych jednostek, jak również nie ma tych pozbawionych pewnej przeszłości.

Przeszłości, której zmienić się nie da. Dług sam się nie spłaci, trzeba na niego zapracować (tylko gdzie w tym jakaś sprawiedliwość?). Niekończące się koło kolejnych odsetek i kolejnych westchnień, gdy rachunki pozostają poza przychylnością. Takie telefony jak ten potrafią uratować nie tylko ludzkie istnienia, ale też i mój budżet. Podreperować go, zanim ponownie będę miał z nimi styczność.

Lichwiarze - na samą myśl o nich chce mi się co najmniej wymiotować.

Czuję, jak ktoś pragnie mnie zatrzymać; odwracam się we skupieniu, nie bojąc się oceniającego mnie spojrzenia. W oczach żołnierzy na pewno nie jestem kimś wartościowym na polu walki; nic dziwnego, iż czuję nie tyle chwyt, co oceniające mnie spojrzenie, a następnie odgradzającą od sytuacji, męską sylwetkę. O podobnej wysokości, ale kompletnie innej rozpiętości masy mięśniowej; różnicę widać gołym okiem; przyglądam się nawet odznaczeniom i zauważam, że nie jest to nikt ważny. A na pewno nie na tyle ważny, aby marnować mój czas.

Zresztą, widzę tę sytuację na moją korzyść; ciężko jest nie zauważyć kobiety, która stanowi popłoch, wręcz huragan wobec kilkunastu wręcz osób, jakie to wymagają pomocnej ręki.

Wzdycham.

- Zostałem wezwany ze względu na niedobór osób posiadających odpowiednich umiejętności i kwalifikacji w zakresie opatrywania rannych. Dokładniej: medycyny polowej. Możesz próbować mnie legitymować, ale uwierz mi, to tylko marnowanie twojego i mojego czasu. - oboje w tym momencie moglibyśmy zacząć działać, ale zamiast tego - poprzedzony nieufnością, brakiem dopasowania logicznego do tej całej układanki, wyglądający za młodo na kogoś, kto ma mieć doświadczenie - stoimy. Czy mamy na to kolejne minuty? No niespecjalnie. Torba, w której trzymam potrzebne elementy do możliwości zmniejszenia ilości krwi wylewającej się na śnieg, jedynie czeka na to, aż zostanie doszczętnie sprawdzona. Aż tak żołnierze weryfikują to, kogo wpuszczą? Niespodziewane. Z jednej strony prawidłowe, z drugiej... coś mi się wydaje, że to zbyt długo nie potrwa. - Słuchaj. Możesz wezwać kogoś z wyżej, ale uwierz mi, będziesz miał wtedy problemy. - nie boję się - bo czego mam się bać?

Że ktoś mi zdecyduje się zrobić krzywdę? Uciszyć? A proszę bardzo. Żyję w strachu od tak młodzieńczych lat, że absolutnie mi to nie przeszkadza.

A dookoła trwa c h a o s. Tak jak rozmawiamy, tak jak się spieramy, tak tragedia ludzka ma miejsce i jedynie czeka na kolejne tyknięcia wskazówek zegara, aby udowodnić pierwsze straty w ludziach.

Ugniesz się
czy jednak nadal będziesz tkwił w swojej racji?

@Shiratori Ran


nozomi

見つかって無くして わからないままで fate somehow brings me hope inside my heart
Umemiya Eiji

Shiratori Ran ubóstwia ten post.

Shiratori Ran

Dzisiaj o 3:59
  K r e w.
  Wgryzała się we mnie tym okropnie mdławym zapachem wabiącym drapieżniki, boleśnie drażniła nozdrza przyzwyczajone do chłodnej sterylności, za jaką przepadałam całym sercem, które z każdą sekundą wścieklej wyrywało do zimnej, martwej rzeczywistości będącej moim naturalnym środowiskiem oraz światem znanym bardziej, lepiej, szczegółowiej — wielokrotnie żartowano, jakobym była pisana śmierci; wcześniej nigdy nie protestowałam ani nie potakiwałam tym słowom, pozwalałam za to rykoszetować pogłosowi, jaki tworzyły głoski prędzej czy później lgnące do każdego i chociaż wciąż pozostawałam beznamiętna w spojrzeniu czy znieruchomieniu ust, wybierając pustkę ponad uciążliwy zgiełk, coraz częściej dostrzegałam okruchy prawdy rozsypane dookoła tamtego wyrażenia. Dystansowałam się od tego, co żyło, co wymagało wielogodzinnych poświęceń nacechowanych kolosalną zmiennością, nieustannego doglądania oraz nużącej opieki; wystarczyły sekundy na
  z a ł a m a n i e,
  na niespodziewane zatrzymanie serca,
  na pęknięcie tętniaka aorty,
  na wykrwawienie powodowane wypadkiem, którego nikt się nie spodziewał.
  I po wszystkim we wnętrzu człowieka tkwiła okrutna bezsilność osiadająca pod firmamentem czaszki na ramionach każdej myśli, do jakich powracaliśmy machinalnie, w pierwotnym impulsie obwiniania się bądź zadawania niemożliwych pytań — czy mogłam zrobić więcej; czy mogłam pomóc lepiej; czy mogłam (…); nienawidziłam tego, w przeszłości wciąż dostrzegając tę naiwną siebie wypruwającą z życiodajności własne żyły dla ratowania cudzych i ilekroć wspominałam przeszłość, zażółcony wstręt rozlewał się przez arterie zatrutą posoką, kwasem palącym podskórnie wszystkie nerwy, dlatego porzuciłam żywych.
  Bez zawahania.
  Bez wątpliwości, których teraz również nie miałam, pochylona nad jednym ze zranionych żołnierzy o bełkotliwej mowie i rozciętym podbrzuszu niemalże wypluwającym wnętrzności zarysowane wyraźnie w rozszczepieniu skórnych fałdów, oszacowałam jego szanse na przeżycie; n i e i s t n i e j ą c e. Było to okrutne, jednak prawdziwe i poza tą obezwładniającą szczerością oraz przeciwbólowymi ampułkami niewiele mogłam zaoferować, i gotowa do odejścia po wstrzyknięciu fentanylu jedynej wyłapanej żyle, ze zdziwieniem potraktowałam skomlenie młodego rekruta próbującego jeszcze mnie zatrzymać.

  — Czy nie może pani, no…

  — Co? — pytam wyzbyta delikatności.
  Tutaj nie mamy na nią miejsca.

  — … zostać? Nie powinien umierać sam.

  — Ma ciebie, dotrzymasz mu towarzystwa. — Unoszę dłoń, dostrzegając skrzenie sprzeciwu w jego załzawionych oczach. — Nie, nie jestem żołnierzem i nie jest to moim obowiązkiem, zresztą pozostali wciąż potrzebuję mojej pomocy. Za to ty powinieneś się przyzwyczaić. —  Do śmierci, do tracenia towarzyszy, do ryzyka, myślę. I odchodzę, pozostawiając bezimiennego chłystka z ciężarem wypowiedzianych słów, jednocześnie wymacawszy opakowanie szlugów w kieszeni spranych jeansów ledwie trzymających się moich bioder bez paska, który minuty wcześniej posłużył za prowizoryczną zaciskową opaskę, i wszystko to wzmaga wcześniejsze rozdrażnienie splecione nierozerwalnie ze zmęczeniem, i podświadomie podnoszę głos, kiedy dostrzegam rozwydrzony chaos rozściełany w przestrzeni ograbionej z jakiejkolwiek kontroli.
Niezamierzenie wywracam oczami, wtykając papierosa za ucho.
  — Kazumi — z powagą zarysowującą imię mężczyzny przywołuję jego wysoką, postawną sylwetkę, by zaraz wskazać palcami każdą z wykreowanych pospiesznie enklaw złożonych z członków Tsunami o najróżniejszych obrażeniach, zarówno tych zatrważająco poważnych, jak i prześmiewczo powierzchownych, niezasługujących zawieszania spojrzenia, jednak uciekanie przed obowiązkami było mi obce. — Tamta czwórka wyniesie się o własnych siłach, więc dopilnuj, by nie wchodzili mi w drogę — wydanej komendzie towarzyszy spochmurniałe spojrzenie, którym odmierzam czas utracony na poobijanych rekrutów. — Piątka żołnierzy spod ściany potrzebuje pomocy, dlatego zaangażuj więcej ludzi wraz z transportem i to priorytetowe zadanie, rozumiesz? Zrobiłam tyle, ile mogłam w panujących warunkach, jednak każda sekunda będzie ważna, by nie powiedzieć decydująca o ich przetrwaniu. — Palec przesuwa się dalej, do miejsca osaczonego przez przydzielonych z innej dywizji medyków. — Widoczna ósemka jest względnie zaopiekowana, jednak wyraźne osłabiona — połamane kości, pęknięte żebra, ktoś stracił oko, ktoś palce, kogoś bestia pozbawiła ręki, no i jeszcze uszkodzenie nerwów, do tego będą potrzebowali transfuzji… — wymieniam cicho, a ciężkie westchnienie wymyka się ustom. — Postaram się utrzymać każdego przy życiu, jednak potrzebujemy się stąd wynieść.
  Mężczyzna w milczeniu potakuje moim słowom na znak zrozumienia, by momentalnie przystąpić do działania i odprowadzam szerokie barki czujnym wzrokiem, wychwytując rzeczowość wybrzmiewającą z żołnierskiego tonu, kiedy zaczyna wydawać wszystkie polecenia bazujące na tym, co sekundy wcześniej usłyszał ode mnie.
  Wreszcie obracam się tam, gdzie nikt nie chce sięgać wzrokiem. — Hachirō — przywołuję drugiego mężczyznę łaskawie nietkniętego uszczerbkami, jednak ten pozostaje poza zasięgiem własnego imienia i wychwytuję go dalej, d a l e k o; za daleko. Wtykam papierosa w usta i odpalam pożyczoną zapalniczką, kierując ku wejściu do prowizorycznego namiotu rozkładanego w żenującym pośpiechu wciąż ciążącym moim ramionom, jednak wszystko wydaje się wyblakłe w konfrontacji ze śniegiem zbroczonym potężną porażką, bolesną klęską zrodzoną przez naiwność kogoś, kto nieumiejętnie oszacował siłę. Tą należącą do Tsunami oraz tą stanowiącą o przeżyciu stworzenia, którego rozmiary jedynie wyobrażam sobie w oparciu o pozostawione zniszczenia.
  — Hachirō — powtarzam głośniej, pokonując dzielącą nas odległość i dostrzegam niespokojnie nabrany przez niego oddech, nagłe zesztywnienie ramion; najwyraźniej nieprzychylna legenda mojego charakteru ponownie wyprzedziła o krok, co przyjmuję niejako z bezczelnością. — Posłuchaj, zabezpiecz tamte ciała do drogi, dobrze? Teraz. Za to ty… — Wzrokiem sięgam wysokiej sylwetki nieznajomego chłopca.
  Mlecznobiały obłok wydostaje się w próżnię oddzielającej przestrzeni i bezwstydnie przebiegam ametystem przez jego torbę, prostotę stroju, nienaznaczone drżeniem dłonie; tyle wystarcza do wystawienia diagnozy. — Chodź. Zostało jeszcze kilku durniów do opatrzenia.
  Co mógł dostrzec we mnie?
  Zmęczenie, oczywiście.
  Frustrację, naturalnie.
  Niedbale upięte włosy, których pojedyncze kosmyki przywarły do twarzy, do czoła wysmarowanego zaschniętą krwią oraz policzków naznaczonych w szkarłatne krople opatrywanego przed minutę żołnierza. Wymięty kołnierz ciemnej koszuli kontrastujące z pobielałą, alabastrową wręcz skórę łabędziej szyi pozbawionej szalika, pomimo chłodu przedzierającego się przez płaszczyzny mojego ciała. Na zakończenie — a może na początek? — paskudnie wyraźne znamię, jakie pozostawiła katana byłego męża; podłużna blizna prawego policzka musiała złowrogo łypać na chłopaka, trochę ostrzegawczo z echem przeżycia w każdym milimetrze.
  — Musimy zająć się dwoma złamaniami oraz poparzeniem, oczyszczeniem kilku ran i jeśli się nie mylę, Tadashi wymagałby szycia. Możemy zacząć właśnie od niego — powiedziałam ze spokojem wtłoczonym w głos. Paradoksalnym na tle chaosu, którego swąd wciąż dało się wyczuć. — Masz jakieś pytania?
  Rzucam mu wyraźnie wyzywające spojrzenie, jakbym próbowała oszacować poziom niewielkiego doświadczenia i zarazem psychiczną odporność na to, co wkrótce ujrzą jego oczy, kiedy wślizgniemy się do drugiego z prowizorycznych lazaretów. Woń krwi wydobywająca się spod płachty namiotu była tam bardziej intensywna, prawdopodobnie przez hektolitry posoki wsiąkłej w śnieg i glebę oraz fragmenty wybebeszonych ciał żołnierzy, którzy posłużyli za pierwszą linię frontu.


@Umemiya Eiji no to lecimy. <3
Shiratori Ran
maj 2038 roku