Tomikoani jeszcze dziesięć lat temu należało do Karafuruny Chiku, ale w roku 2021 zostało zakwalifikowane jako ulica Nanashi, ze względu na upadające jeden po drugim sklepy i knajpy. Dawniej dało się tu dostać wszystkie najpotrzebniejsze produkty, a wieczorem zza zamkniętych drzwi dobiegała barowa muzyka. Obecnie mało kto uczęszcza tą trasą, a ci nieliczni, którzy postanowili postawić stopę na brudnej od śmieci ścieżce, napatoczą się co najwyżej na niemal doszczętnie pozbawione asortymentu pomieszczenia handlowe, działające już chyba tylko dzięki ostatniej nadziei ich właścicieli.
Istnieją liczne pogłoski, że gdy noc czerni niebo na ebonit, a sporadycznie działające latarnie próbują rozgonić mrok z zaułków Tomikoani, kątem oka dostrzec można przechadzającą się po ulicy kobietę, wołającą o pomoc. Jej głos przeszywa duszę do szpiku; czuć w nim ton pełen napięcia, błagania i przemożnego smutku, jednak nie należy reagować na jej prośby. Choć nikt nie wierzy w podobne opowiastki, zbywając je lekceważąco ręką, historie tego pokroju to dobry motyw na wieczorne, straszne spotkania. Mówi się, że nieznajomą szlochającą o wsparcie jest Rakatomi Imeko - kobieta, która lata temu zginęła w letnią, bezchmurną noc, podczas porodu, dokładnie tu, na ulicach Tomikoani. Po śmierci stała się ubume i od tego momentu krąży po terenach, w których zginęła, w zakrwawionych szatach i z nieżywym niemowlęciem w ramionach. Ponoć, kiedy tylko zbliża się do niej człowiek, próbuje przekonać go, aby przyjął jej dziecko i zaopiekował się nim. Jeżeli napotkana osoba się zgodzi i pozwoli, aby tobołek z maleństwem spoczął w jej objęciach, Rakatomi znika przy pierwszym mrugnięciu powiek, a zawiniątko staje się coraz cięższe i cięższe, aż pomocny przybysz zostaje zmiażdżony pod jego wagą.
godzina.: 05:10
Czarny plecak wyjątkowo ciążył; o te cztery puszkowe piwa, które obijały się o łopatki, chłodem kładąc się na kręgosłupie, kiedy ciało Seigi opuściło pośpiesznie akademik, kolejno kierując się w coraz to bardziej rozrzedzoną ciemność. I tak nie poszedłby jeszcze spać, ledwo się rozbudzał, ledwo zyskiwał jasność umysłu. Szum autobusu, który jako jedyny odważył się o tej godzinie zajeżdżać z centrum w obręb Nanashi, wypełniony był już pojedynczymi jednostkami, które wracały z nocnych zmian z innych części miasta do tej zapadłej dziury. Znał to zbyt dobrze — bo czy właśnie nie taki żywot pędzili teraz jego rodzice? Czy nie tak wyglądało ich życie, odkąd opuścili Tamurę? Ciężka klucha zawiesiła się w gardzieli, na moment spowalniając oddech. Nie chciał tego pamiętać; ale jako jedne z poszarpanych wspomnień, to wybijało się najmocniej. Poczucie biedy. Gęstej, przeszywającej szkielet biedy, która kłami ryła tunele w wapiennej kości. Chciał się oszukiwać, że nie tylko to kuło w pierś, tłukąc agresywnie w splot słoneczny. Jeszcze coś, bardziej ciemnego, bardziej lepkiego i paskudnego, osadzało się na zastanym spojrzeniu, które świdrowało szybę bujającego się pojazdu. Tamura śmierdziała śmiercią. Jego śmiercią. Tak jak dusza rzężąca za jego plecami, której rozpłatane gardło nadal sączyło się krwistym wodospadem, mocząc niewygodne siedzenie autobusu. Przywykł. Widział gorsze rzeczy. Byleby go nie sięgało, byleby nie zauważyło, że wie o obecności duchowego bytu. To tylko glitch... to tylko glitch, Yaku. Nawet jeżeli kobiecy profil odbijał się w tafli szkła, znacząc jego gładką ścianę sinym obrazem.
Jak w transie pokonywał trasę spod przystanku do Tomikoani. Słuchawki huczały, muzyką rozrywając bębenki, nadając nowego rytmu sercu oraz energicznemu krokowi smukłego ciała, które owinięte w czarny płaszcz, istniało przyklejone do tego świata na przymus, który starało się przetkać w „na przekór".
Pierwszy dźwięk, jaki przywitał go po wyłączeniu muzyki, to zgrzyt metalowej rampy, na którą ułożył plecak. Cisza. Gęsta, ciężka, przyjemna cisza. Czasami zapominał, że Nanashi potrafiło się wygłuszyć, umrzeć nie tylko na niby, ale naprawdę zagrzebać się pod brunatną ziemią i stracić oddech. Pierwszy haust powietrza w akompaniamencie pustki potrafił być przytłaczający, jednak wszelka niepewność ginęła w wężowym spojrzeniu krojącym każdy milimetr przestrzeni. Głęboki wdech napinający grzbiet, pozwalający czarnemu kapturowi bluzy opaść, odsłaniając opalizującą bladość twarzy i wijące się w nieładzie smoliste kosmyki włosów. Niby żywy, niby martwy, dziwny, inny, wybijający się na tle norm, które i tak od lat były naciągane, jak guma do żucia, w każdą możliwą stronę.
Zębami ująwszy koniuszek rękawiczki na czubku wskazującego palca prawej dłoni, Sei pozbył się materiału okalającego ciasno skórę. Szybka wiadomość. Ponaglenie. Tak dla czystej zasady, bo czas przelewał mu się między palcami i nie miał znaczenia. Czy cokolwiek jeszcze miało znaczenie? Kiedy obijał się co chwilę o anomalie i zakrzywienia w materii, siąknąc w molekularne cząsteczki, które dziwnie szybko puchły; albo to świat zaczął się po prostu szybciej renderować? Świst rozbawienia, syk powietrza mnący przez zęby przebił się przez wargi, między którymi ułożył filtr papierosa. To tylko glitche...
— No kogo ja widzę... — mknęło razem z dymem w szum odległego samochodu i wibrację wczesnego poranku. Źrenice zaparły się na niskiej sylwetce, kiedy płomień rudości rozbił się żywym kolorem w szarości betonowych reliktów dawnego gwaru tomikoani. Skórzana rękawiczka z plaskiem opadła na metalową rampę, na którą powędrował też prawy łokieć, wychylając nad nią pajęcze ciało. — Wyciągnij sobie. — Łagodniej, spokojniej, a może po prostu w zmęczeniu, zakręca się na języku, muskając chłodną stal kolczyka. Przygląda mu się, jak wszystkim; uważnie, długo i bez większej emocji, która mogłaby obgryzać źrenicę.
— Seiga, masz potwierdzenie wydania przesyłki. Na kiedy umówić spotkanie? — Zabrzęczało w głębi ucha, płynąc białą słuchawką, wibrując na jej cienkich membranach. Ten syntezatorowy głos... musiał go jak najszybciej zmienić. Znaleźć kogoś odpowiedniego. Kogoś, kto mógł stać się częścią Sally. Częścią niego samego. — Sally, ustaw datę na jutro na 02:30, tam, gdzie zawsze, proszę... I wyłącz teraz nawigację. — Kończy spokojnie, układając płynnie język w każde kolejne słowo, na moment zawieszając obsydianowe źrenice na siatce metalowych splotów rampy. Przesyłka oznacza tylko jedno — pieniądze. Więc i kącik warg wygina się subtelnie ku górze, ciągnąc za sobą bliznę naznaczającą usta, tonąc w zagłębieniu dwukolorowego spojrzenia. — Specjalnie się stroiłeś na spotkanie ze mną, że tyle Ci to zajęło? — Kpina iskrą osadzającą się w spojrzeniu pada na twarz Ajzela, ponownie ściągając całą uwagę na niego. Tylko na niego, kiedy papieros ląduje w ustach, żarząc się gorącem czerwieni w głębokim zaciągnięciu.
Seiwa-Genji Rainer and Chaisiri Ajzel szaleją za tym postem.
Nie zwracał na to sam uwagi.
Sunie ciemną ulicą, niosąc za sobą cichy zgrzyt plastikowych kółek wbijających się w asfalt. Nie przygląda się drodze, bo dobrze pamięta już gdzie pochowane są wyrwy. Wpadł w nie za dziecka zbyt wiele razy, by zapomnieć płacz każdego rozwalonego kolana. Na głowie stare, wysłużone już dawno słuchawki, ale zgrzyt basu nie przeszkadza; zagłusza to, na co nie chce zwracać uwagi. Krzyki odbijające się od poobdzieranych ścian budynków, kłótnie, z których to wiązanek sam bałby się użyć. Zsuwa je z ucha zaledwie na moment, gdy mija nisko osadzone okno, okratowane, z którego zza zasłony wyłania się światło starej lampki.
Zapierdolę Cię, słyszysz mnie? Jeszcze raz zobaczę Cię z tym kurwiszczem, to-
Nie słucha. Odbija się od powierzchni, by tylko nabrać tempa, pominąć to, co znał za dobrze. Na co uwagi nie chciał zwracać, zamykając się w kolorowej bańce, byleby nie dać jej przebić, byleby budowany latami pozór pozostał takim, w jakim żyło mu się najwygodniej. Skupia się na muzyce, na piosence, której tekst bezwiednie mruczy pod nosem.
Za wygrzebane z dna kieszeni drobne kupuje piwo, równe 88 yenów. Wie dobrze, że z piwem ma to niewiele wspólnego, nie z tym, które zdarzało się pić w centrum, za cenę kompletnie kolosalną. Nie narzeka jednak, bo nie wypada. Pięć procent alkoholu przy tej cenie? Za to dołożyłby nawet do równej setki.
Kontynuuje drogę, w dłoni niewielka puszka, w kącik ust wsadzony kiep ciągnie za nim smugę gęstego dymu, osiadającego rytmicznie na świetle każdej z mijanych lamp. Pod każdą z nich rude kosmyki rozpalają się nowym życiem, by po chwili zniknąć, jak lisi ogon w gęstwinie liści, mknie niezauważony. Tak myśli; nawet jeśli, jakie ma to znaczenie?
Na horyzoncie, zza skraju budynków okalających to, co od dziecka nazywał domem, coraz więcej światła. Było ledwo po piątej, moment, w którym Nanashi udawało, że śpi spokojnie. Na tle szarzejącego nieba postać, wysoka, jak rozciągnięta plama smoły, Seiga. Wzdycha ostatni raz, ciężko, jakby przygotowywał się na starcie ze swoim największym wrogiem. A sam przecież się na to spotkanie zgodził. Głupi, ale uparty jak nikt inny.
Zatrzymuje się kilka metrów przed nim, w pędzie porywając deskę w wolną rękę, by do chłopca podejść już wolnym krokiem; niewzruszonym, niby. Usta rozciągają się w uśmiechu.
— Musiałem, żebyś na uczelni nie napierdalał, że wiecznie w powyciąganym dresie latam — wzrusza ramionami. Sięga plecaka, choć resztkę swojego piwa jeszcze ma. Wypija ją haustem, otwiera kolejne. Nie mógł się ociągać, jeszcze by niepotrzebnie zwietrzało.
— Oohhh, Sally, to twoje AI, nie? Musiałeś sobie laskę zrobić, skoro żadna nie chcę z tobą gadać? — spalonym petem strzela przed siebie, gdzieś w ciemny kąt. Twarz nadal miał rozbawioną, jeszcze przez moment, bo po chwili wpływa na nią coś, co inni mogliby nazwać spójną myślą. Zdarzało mu się.
— A, właśnie! Babcia wieczorem wcisnęła mi pohpia, powiedziała, że mam zjeść wszystkie, albo się jej na oczy nie pokazywać — puszkę balansuje na metalowej barierce, by sięgnąć wiszącego z tyłu plecaka, a z czeluści jego, pełnej przedmiotów kompletnie przypadkowych, wyłania się niewielkie pudełko, z ułożonymi skrupulatnie w jego wnętrzu przekąskami — Więc musisz zjeść ze mną, albo zabierasz do domu.
Wygląd: Neonowozielona bluza, czarna puchowa kurtka, luźne jeansy, trampki, szyja opatulona grubym szalikiem.
Seiwa-Genji Rainer and Yakushimaru Seiga szaleją za tym postem.
Nanashi już od dłuższego czasu jest jego stacją docelową, bo tam, gdzie ludzie zamknięci w własnych tragediach, nie ma miejsca na nieszczęścia innych. Jest więc anonimowym. Z zaciągniętą na usta i nos chustą zdaje się być tutejszym. Co czujniejsze oko wychwyci na butach podłużny acz zachlapany symbol rozpoznawalnej, sportowej marki. Kto by jednak tutaj, gdzie we framugach świergotają zimne wiatry, przejmował się nową podeszwą. A może jednak? Rainer wysiada z autobusu a na jego głowę jak fala spada chłodna ulewa. Potrzebuje chwili, by ta zelżała, coby ruszył w dalszą drogę.
Bieganie w deszczu jest jak poruszanie się na przekór napierającej na ciało fali. Zabawne. Postanawia więc zmienić kierunek i zamiast pod, okręca się na pięcie i biegnie wespół ze spadającymi kroplami. Kręgosłup przeszywa zimno a on dyszy ciężko, bo gorąc ciała nigdy nie służy opadom. Mimo to biegnie. Biegnie, bo tego potrzebuje każdego ranka, jakby wraz z palącymi łydkami łagodniał ból wewnętrza. Emocje dopalają się z każdą kolejną kroplą z sykiem stykającą się z ciałem.
Nie wie, gdzie biegnie. Każdy kolejny krok jest przypadkowym, byleby deszcz i wiatr nie zacinały za mocno w twarz. Ulewa to się wzmaga, to delikatnie ustaje a on brnie przez nią uparcie i z przekonaniem, że nic go nie złamie. Gardziel pali płytko nabieranym powietrzem a włosy kładą się na czole w koślawych wzorach. Nie wie, kiedy przekracza granice Tomikoani, chociaż pogłoski o pląsającej w zaułkach ubume dotarły i do jego uszu. W Nanashi pląta się ich najwięcej a on je mija niewzruszony, gdy wypalonymi gałkami, pourywanymi kończynami, wyrwanymi gardzielami migają w kątach oczu. Jak plamy po życiu — na dobre wsiąknięte w materiał dzielnicy, wypalone jak u bydląt stadne znaki. Myśli, by nie zdradzić swojego widzenia niepotrzebnym spojrzeniem. Zerknięciem ku zmarłemu, złapaniem martwego spojrzenia. Czasami jednak, gdy przypadki zdają się być granicznymi, wzrok omsknie się na kadłubek a nie człowieka szorującego po ziemi połową cielska. To głosy ich są najgorsze. Charczące, gorzkie, zaplute krwią. Ale taka jest część świata, w której od dzieciaka go chowano; której on, jak tresowany szczeniak, powinien być uważny. Ulewa jest więc przyjazna. W odgłosach upadającego deszczu giną wskrzeszone pomruki zmarłych a ich gęsta, kleista krew zmywana jest wraz z opadającą wodą.
Nie wie, kiedy orientuje się, iż stłoczone przed nim dwie postacie są realnymi. Majaczące przed oczyma w sporej odległości mruczą pod nosami niezrozumiałe dla niego słowa. W świetle wstającego poranka maluje się rudość włosów, gdzie druga z postaci plamą czarnego tuszu. W głowie jak zdanie podkreślone flamastrem wybijają się znajome imiona. Ale może się myli. Może to wzrok, przy deszczu jeszcze bardziej ułomny, płata chłopcu figle. Mimo to biegnie w tamtym kierunku z ciekawością ściągająca myśli ku rzeczywistości.
Skupiony już w pełni wyrwany zostaje innym szelestem. Na lewo od barku toczącą się, a schyloną ku ziemi sylwetką ni to ludzką, ni trupią. Jej witki długie jak rzucona w niebo włóczka, która zespoliła się z kolorem innym – czernią jej włosów. Za postacią dziecko, dużo zdrowsze, o półprzymkniętych powiekach i śpiącym grymasie. Seiwa zatrzymuje się, by językiem przejechać po górnej linii zębów.
— Hej, ty — mówi głośniej dziwiąc się, że głos jego zachrypły. No tak, nie powiedział dzisiaj ni pół słowa.
Yakushimaru Seiga and Chaisiri Ajzel szaleją za tym postem.
— No kurwa, nie skłamałbym. — Zacięte spojrzenie opiera się na tamtego ruchach i na puszce w jego dłoni. No tak, czego się spodziewał? Kącik ust subtelnie drgnął, na moment ścieląc się w krzywym uśmiechu. Czekał na dalszy potok słów, bo wie, że Ajzel na jednym zdaniu nie poprzestanie. I wcale się nie myli. Seiga rzadko się myli i już sam do tego przywykł. Krótkie prychnięcie najpierw pojawia się ciężkością na języku. — To niesamowite, że serio masz tylko dupy w głowie. Ale nie wszyscy są tak zjebani, jak ty. — Za spokojnymi zgłoskami, które buczą w chrapliwości głosu, przesuwa się dłoń w głąb plecaka, razem z kroplami, które nagle zaczyna cedzić niebo. Zdążył tyle, co pochwycić srebrny chłód puszki, a jutrzenka już rżnęła ścianą wody. Czarne włosy w chwile siąkną gwałtowną wilgoć, w huku deszczu Yakushimaru ukrywa kilka paskudnych przekleństw, kiedy smukłe ciało wsuwa się na rampę pod metalowy daszek. — Dobra, dobra, ale najpierw weź się kurwa schowaj, bo z żarcia zrobi się breja. — Sapliwe, bo musi jednak wybić się z ziemi i wsunąć pod rdzę balustrady, aby znów się wyprostować i otrzepać włosy jak zwierze. Bo przecież doskonale wie, że kryje się w nim Czarny Pies. Jest przy nim ciągle. Zaczyna się nim stawać, zespalać się z jego duszą, zagarniając ją dla siebie. Metalowy łańcuch, w dwóch splotach owinięty wokół szyi zabrzęczał wdzięcznie, zaraz to zapraszając w fale dźwięku zgrzyt zawleczki puszki, która upuściła ciśnienie w syku i białej pianie. Zaczerwienione od chłodu wargi od razu przylgnęły ciasno do metalu, spijając gorycz piwa, pozwalając ramionom zaprzeć się na odrapanej z farby poręczy. I ten moment właśnie przesądził o wszystkim. Bo najpierw dotarł do niego znajomy-nieznajomy głos, który wygrał walkę z kroplami, które przepuściły go aż ku niemu. Prędkie wejrzenie, wręcz gwałtowne, w linii naznaczonych purpurowymi naczynkami powiek, zaparło się na sylwetce biegacza. Co jest kurwa?
— Rainer? W Nanashi? — Struny głosowe wibrują na tyle na ile potrafią, gdy Seiga nie odrywając wejrzenia od rozmazanego obrazu chłopca, słowa kieruje ku Ajzelowi. Słowa, które mają w sobie i zapytanie i kpinę. Bo ujrzenie Seiwy-Genji w tym zakątku Fukkatsu budzi w nim odrazę. Nie pasuje tutaj. To nie jego miejsce. Wchodzi na ziemię, do której nie należy. Gniew osadza się nalotem pleśni na sercu i płucach, bo jest święcie przekonany, że dla tamtego Nanashi to tylko rozrywka. Przemarsz królewskiego pochodu między plebsem. Trzonowce zagryzają się na miękkiej tkance policzka, kiedy Yakushimaru mieli kołataninę. Wie, że Ci są blisko, więc może brązowe tęczówki będą w stanie szybciej rozpoznać linię ramion, która marze się i drga nerwowo w odbiciu kropel. Seiga zaczyna czuć, że żołądek się zaciska i osiada w nim kamień, bo coś „nie gra". I chociaż tym razem nie chce; znów ma rację. Rainer, nie jest sam, chociaż ta, do której się zwraca, nie jest z nim. Ani ona, ani dziecko. Kurwa...
Pod płaszczem, pod czarną bluzą i podkoszulkiem, skóra nabiera faktury szorstkiej, guzkowatej; gęsia skórka nakłada się na każdy milimetr ramion. Nie da po sobie tego poznać, bo nie wie, jak głęboko w tym gównie siedzi Ajzel, a nie ma zamiaru ściągać na siebie kolejnych krzywych spojrzeń, jakby tych miał i tak już teraz za mało w swoim życiu.
Raz. Dwa. Trzy. Nie liczyła swoich kroków, ale chłopięcy głos dobiegający zza jej pleców, zatrzymał ją przy piątym. Dostawiła nogę do nogi i zastygła w bezruchu, zwrócona plecami do czarnowłosego i do dwójki chłopaków, na których też wcześniej nie zwróciła uwagi. Nie musiała – była przecież na swoim miejscu. W oficjalnej wersji wydarzeń przechodziła tędy zawsze, nie przyciągając spojrzeń – ani tych zaniepokojonych, ani tych współczujących, bo z tym wychudzonym, zmarzniętym ciałem wyglądała nie lepiej niż siedem nieszczęść. To, że ktoś w ogóle zdecydował się do niej odezwać, było dla niej zupełnie nowe. Potrzebowała chwili. Niedługiej, bo nie mogła tu przecież tak stać. Kościste palce drgnęły, zaciskając się mocniej na drobnym nadgarstku chłopca, który wcześniej – w jakiejś niewyjaśnionej synchronizacji – zatrzymał się razem z nią.
— Hej, ty — rzuciła, jakby parodiowała chłopięcy głos, choć ta dziecinna zagrywka nie sprawiała jej żadnej przyjemności. Brzmiała raczej jak ktoś, komu nie spodobała się zaczepka; ktoś, kto przywiązywał ogromną wagę do kwestii bycia na „ty”. Ale może to tylko deszcz zniekształcał ton jej głosu. Gotowa do konfrontacji twarzą w twarz, wyprostowała się, jedynie cudem nie chrupiąc kręgami, które wyraźnie rysowały się pod przylegającym do ciała, mokrym materiałem. — Coś nie tak, chłopcze?
Odwróciła się.
Rainer i Seiga oboje wykonajcie rzut na siłę woli. Będzie miał wpływ na to, w jaki sposób postrzegacie teraz kobietę. Ajzel widzi jedynie dziecko (skoro już obiło mi się o uszy, że jest człowiekiem).
Rzuty kością:
1 – 50: porażka. Przy dokładniejszym przyjrzeniu się kobieta sprawia wrażenie zwykłej mieszkanki Nanashi – biednej i wychudzonej. Niepokojące jest jedynie to, że w tym ulewnym deszczu włóczy się w dość skąpym ubraniu. Z twarzy wygląda dość staro, mimo że czarne włosy nie zostały tknięte siwizną. Zaczynasz wierzyć, że wcześniejsze wrażenie o jej trupim wyglądzie było jedynie twoim przywidzeniem przez ulewny deszcz, bo osoba przed tobą nie wygląda na kogoś, kto ma złe intencje. Tylko dziecko wciąż wydaje się senne.
51 – 100: sukces. Nie ulegasz stworzonej iluzji. Kobieta zaledwie przypomina człowieka, ale teraz jesteś w stanie wychwycić więcej nieludzkich cech. Czarne oczy pozbawione są białek, skóra jest niezdrowo pomarszczona i blada, jak u chodzącego trupa. Pożółkłe paznokcie u bosych stóp i u rąk przypominają bardziej zwierzęce szpony. Mimo wychudzenia i dość drobnej sylwetki, towarzyszy jej przytłaczająca aura.
Termin odpisu: 28 marca, 23:59
Zamyślony jest przez sekundę, nie na tyle długą, by dało się to wyłapać; wyrywa go z niego pierwsza kropla deszczu, rozbijająca się na zmarszczonym czole, na pół i spływa niżej, z końca nosa po ustach. Unosi spojrzenie ku niebu, na szczycie którego kłębią się ciemne chmury. Nie było ich tam wcześniej, tak myśli. Babcia znowu miała rację. Nosem ucieka ciężkie westchnięcie, palce mocniej zaciska na pudełku, gdy nogą odsuwa deskę pod dach, sam cofając się tuż za nią. Trwa to sekundę, ale rude pukle już nasączone wodą, przyklejone są do czoła, zanim nie odgarnie ich dłonią. Co za syf.
— Ja pierdole — klnie pod nosem, strzepując głową jak bezpański pies, rękawem bluzy obciera twarz. Nie ma jednak szansy ponarzekać, co dziwne, bo między kroplami deszczu coraz to agresywniej rozbijającymi się na popękanym betonie, w szparach których już ułożyły się kałuże, słyszy coś jeszcze. Kroki, prędkie, bieg rozbijający powierzchnię wody. A chciał powiedzieć co jeszcze, głowę odwracając ku równie przemoczonemu Seidze, ale widzi, że i jego wzrok skupiony jest na czymś innym. Podąża za nim brązem własnych tęczówek, do punktu do punktu, aż te nie osiądą na smukłej sylwetce, której nie idzie z początku rozpoznać. Nie ma okularów.
Głos jego jednak, słyszy doskonale i choć tak niepasujący do okoliczności, tak rozpoznaje go od razu, choć myśli tej do siebie nie dopuszcza. Seiga utwierdza go jednak w przekonaniu, że wcale się nie myli. Wychyla się, stając na palcach, oczy przysłaniając dłonią.
— Rainer? — pyta, głośniej, bo chce, by i jego głos przebił się przez szum, trafił i do niego. Nawet jeśli skupiony jest jeszcze na czymś odmiennym, czymś, czego z początku nie sposób było zauważyć. Bo punkt ten, malutki jest na planie ciemnej uliczki, oderwany od niej jeszcze mocniej, niż syn najważniejszego rodu w mieście. Nie o tej godzinie, nie w samotności, choć Nanashi przyzwyczaiło go do wielu rzeczy. Głos jednak grzęźnie w gardle, nie jest w stanie przepuścić go głębszy oddech, gdy duchotę wciąga nosem, a ta wilgocią osadza się w płucach. I nie rozumie, skąd ta reakcja, bo widział tak wiele, tak wiele niesprawiedliwości i bólu; nie może się odezwać. Trwa to zaledwie chwilę, bo zdrowy rozsądek jest dla niego kwestia tylko i wyłącznie wyuczoną. I choć kark jeży się jak u przestraszonego kocięcia, odbija się od ściany, znów pozwala twarz zalać wodą, gdy szybkim krokiem przemyka pod balustradą i podchodzi do drugiego chłopca.
— Hej, wszystko okej? — pyta, w pół drogi między nim, a Seigą, gotów jednak do dalszego kroku. Spojrzenie skacze między smukłą sylwetką, a dzieckiem, które w ciszy, wpatrzone jest w coś innego.
Seiwa-Genji Rainer and Yakushimaru Seiga szaleją za tym postem.
Nie wie co tak naprawdę widzi Ajzel z Rainerem. Ten drugi zdaje się bardziej świadom, ale jakim cudem ma być świadom jego świata — tego prawdziwego, który tylko do niego wyciąga ramiona, który go męczy i katuje obrazami, które dawniej fascynowały, teraz już tylko męczą monotonnością i powtarzalnością, jakiej się po nich nie spodziewał. Czy widzi tylko dziecko? Czy tylko ono przyciąga jego uwagę?
Przyśpiesza, wyciągając dłonie z kieszeni, stanowczo stawiając każdy kolejny krok. — Ajzel — wymyka mu się najpierw, kiedy lewą dłoń kładzie na jego ramię, zaciskając na nim palce, nieco mocniej niż powinien. Martwi się, nie tylko o niego, ale również o siebie. Nie o to, że fizycznie zostanie zraniony, ale że zaczyna się zatracać zbyt mocno i zbyt silnie odczuwać swoją odmienność. Swoje ciało stawia między nim a Seiwą, kierując ku niemu stanowcze spojrzenie. Jedno z tych, które pytają w swojej twardości, jakby w ciemnych jego źrenicach próbował odnaleźć odbicie szkaradztwa, które w trupiej dłoni zamyka rączkę dziecięcą, jeszcze pulchną, jeszcze ciepłą od życia.
— Hej, młody — wypływa spomiędzy warg głośniej, byleby przebić się przez ulewę, kiedy ślinę przełyka po ostatnim słowie mocniej — nie patrzy na kobietę, udaje, że jej tam nie ma, jakby nie istniała, bo przecież nie powinna tutaj istnieć. Nie dla pozostałej dwójki. Odwraca wzrok od Rainera i zawiesza go na chłopcu, zbliża się o krok, kuca i uśmiecha się łagodnie. Jak do brata, jak do dziecka, które zna, z którym spędził lata. — Nie widziałem Cię przypadkiem z Shichirou ostatnio? — Kłamie z niesamowitą płynnością, bo nie kojarzy gówniarza ani trochę, chociaż czort jeden wie, czy szczeniak nie zna jego najmłodszego brata. Nanashi jest plugawe, ale jednoczy dzieci, zbijając je w półdzikie watahy. — Taaaak — wzdycha, jakby nagle go olśniło, jakby wspomnienie nagle stało się wyraźniejsze — przecież odprowadzałem Cię do domu, pamiętasz? Jak nie to nic nie szkodzi, bo ja tak — Seiga zapiera łokieć na kolanie, umożliwiając dłoni luźne zwieszenie, zaciskając ją w pięść, nie pozwalając ciału drgnąć, poddać się lękowi; nie może dać się zdradzić. Nie, kiedy zmora, parszywa smuga pożółkłego wspomnienia życia jednym spojrzeniem rozbudza zwątpienie we własną realność. — Taka trochę średnia pogoda na wychodzenie z domu... Nie jest Ci zimno? — Głos mięknie, opada o oktawę, a głowa subtelnie przekrzywia się, kiedy na usta wślizguje się ciepło uśmiechu, a druga dłoń sięga ku chłopcu, zatrzymując się jednak, sprawdzając, czy sam ku niemu sięgnie. — Wracamy?
Seiwa-Genji Rainer and Chaisiri Ajzel szaleją za tym postem.
Łydka lewej nogi napina się, gdy przez krople spadającego deszczu przebijają się dwa głosy. Z pozoru ciche, bo wygłuszone ulewą, ale nachalne. Na tyle, że mu linia czasowa spina się do chwili obecnej i przy kolejnej sekundzie nakazuje zadziałać za dwie ostatnie. Oczy jak u jastrzębia pędzą ku szeleszczącym krzykom. Brwi zawężają się ni to w zastanowieniu, ni realnym zdziwieniu.
— Ajzel? — I mogliby tak długo przekrzykiwać się na imiona, wymieniać zaaferowane sylaby, ale miszmasz sytuacji naprostowuje myśli ku jednemu. Dziecko stópkami brodzi w głębokiej kałuży a na policzkach zapiera się wczesna choroba. Policzki ma malowane głęboką czerwienią. Podobnie jak oczy, które zaszłe skromnymi rzekami żył pędzą ku każdej kolejnej postaci. I choć patrzy ku nim spokojnie, to usta dygoczą wiosennym zimnem a spomiędzy nich wysuwają się jedynie westchnięcia. Zapewne ubrałoby je w słowa, ale omamione zakleszczającą się na ramieniu ręką skamieniało.
Gdy rudość włosów wybija się na tle zbrylowanego w głęboką szarość nieba, czerń kosmyków drugiego z chłopców zdaje się być uzupełnieniem plumkających na horyzoncie popieli. Jest wyższy, ostrzejszy w rysach a być może to nie rysy a agresywna, o dziwo, obłość wciśniętych w ciało kolczyków. Ich spojrzenia spotykają się na długość dwóch krótkich wdechów. I jak to bywa przy grupach dopiero powstających, rodzi się pomiędzy wszystkimi dziwne spięcie celów. Dziwne, bo dłonie każdego pędzą ku innej jednostce, innej rzeczy a w zdania wplata się agresywna nuta.
Czy oni wiedzą? Jeśli wiedzą to w półmroku ulewy i tak nie dostrzega błysków zrozumienia, które w normalnych warunkach mościłyby się w kącikach oczu. Wraca więc spięcie lewej łydki i ponownie, z podwójną przyjemnością, przez ciało pędzi przyjemne ciepło. Mięśnie na nowo rozgrzewają się budzącą się pod sercem adrenaliną a na strunach głosowych osiada ciepły śmiech. Cichy, niedosłyszalny zapewne dla nikogo, ale… być może?
— Myślicie, że można uderzyć ducha? — To wypluwszy przy rosnącej ekscytacji, w przerwie pomiędzy sekundami skacze do przodu z chęcią pochwycenia ducha i pozostawienia na którejkolwiek z jego części ciała żłobienia w kształcie chłopięcych knykci.
Munehira Aoi and Chaisiri Ajzel szaleją za tym postem.
— Zostawcie to biedne dzie-
Nie dokończyła, bo pozostałe słowa uwięzły jej w gardle wraz z atakiem Rainera. Powinna wcześniej zareagować na kotłujące się napięcie. Na to niepokojące milczenie, ale była zbyt zajęta sztyletowaniem Seigi wzrokiem. Uderzenie było celne, ale pod naporem pięści Rainer nie poczuł nic poza kroplami deszczu, które cięły o jego skórę. Filigranowe ciało kobiety rozpadło się, ale nie na miliony wyczuwalnych kawałków – jakby była ze szkła lub z porcelany – ale na miliardy kropel, które wraz z deszczem spłynęły ku spękanemu, zaśmieconemu chodnikowi. Trzymany przez nią wcześniej nadgarstek dziecka opadł bezwiednie i gdyby nie rękaw przemoczonej bluzy, każdy z nich dostrzegłby widoczne pręgi siniaków, które patykowate palce odcisnęły na chłopięcej skórze.
Przez moment wydawało się, że wszystko wróciło do normy – dziecko było wolne, ale ciemne oczy nadal sprawiały wrażenie zasnutych mgłą nieświadomości. Chłopiec stał nieruchomo, jakby w ogóle nie zdawał sobie sprawy z obecności trójki chłopaków; był gdzieś daleko. A deszcz nie ustawał – wciąż wypełniał szumem całą okolicę i dudnił wściekle o metalowe kosze i blaszane zadaszenia. Wtem oddech, głośny i sapliwy dobiegł zza ich pleców, mimo że dookoła było za głośno, by mógł być słyszalny – zwłaszcza że postać, którą jeszcze przed momentem mieli przed sobą, znajdowała się obecnie jakieś dwa metry dalej, wwiercając puste spojrzenie w Rainerowe plecy. Do tej pory była przekonana, że tylko on był w stanie ją zobaczyć. Coś się zmieniło. Może atmosfera – teraz wydawała się napięta, jak struna. Choć znajdowali się na otwartej przestrzeni, zaczynało robić się tu dziwnie ciasno. Zza rogu budynku wychyliło się dziecko, choć najpierw z cienia wypełzła drobna rączka, która wsunęła się na róg muru. Mimo że padało, roztrzepane włosy nie lepiły się do jego czoła, jakby deszcz przenikał drobne ciałko. Obserwował ich. Nie tylko on. Parę metrów dalej blondwłosa dziewczynka zatrzymała się, by też zawiesić mętny wzrok na chłopakach. Pluszowy miś, którego trzymała, zwisał smętnie kilka centymetrów nad ziemią. W końcu małych obserwatorów było znacznie więcej. Nie pojawiali się znikąd – każdy z nich wychodził spomiędzy budynków, by zebrać się dookoła tego dziwnego zbiorowiska, jakby w ogóle było na co patrzeć. Jakby to właśnie trójka chłopaków była źródłem całego zamieszania. Jakby to była ich wina. Niektóre z pucołowatych, dziecięcych twarzy mogły wydawać wam się dziwnie znajome. Szczególnie Seidze, który na ulicach Nanashi mógł natknąć się na kilka kiepskiej jakości plakatów. Było ich niewiele, jakby tylko niektórych interesował los zaginionych dzieci. A może o większości z nich jeszcze nie wiedziano?
Gdzieś z zacienionego zaułka dobiegł przeraźliwy, niemowlęcy płacz. Taki, na który skrzywiłaby się niejedna osoba, gdyby rozległ się podczas zakupów w markecie. Teraz nie pasował do całości; do milczenia obserwujących ich dzieciaków. Co dziwne, płacz dotarł też do uszu Ajzela, ale dla rudowłosego był zaledwie pogłosem; echem docierającym gdzieś z daleka.
— Jest mój. One wszystkie idą ze mną. Zawsze idą ze mną — wyrzuciła z siebie, a potwierdzeniem tych słów z pewnością była dzieciarnia zgromadzona dookoła. Jak na zawołanie drobne usta dzieci wykrzywiły się w uśmiechach – przekonujących i zadowolonych, bo przecież nie działa im się żadna krzywda. Już nie. — Myślisz, że tu będzie mu lepiej?
Rzuty kością:
Rainer – siła woli
1 – 50: porażka. Kontakt z kobietą – nawet jeśli odniosłeś wrażenie, że wcale jej nie dotknąłeś – odsłonił przed nią jakąś cząstkę ciebie. Masz wrażenie, że zasłyszany płacz nie jest płaczem przypadkowego dziecka. W związku z czym czujesz się zdezorientowany. Nawet jeśli Seiga i Ajzel wciąż słyszą płacz, dla ciebie ten powoli zaczyna przeradzać się w śmiech. Jest coraz bliżej; dobiega z dołu. Noworodek leży u twoich stóp – wciąż paskudne pooblepiany płynami, z pępowiną wykręconą na wysokości wydętego brzucha, jakby ledwo odciętą od matki, która wydawszy na świat nowe życie, porzuciła je na pastwę losu Nanashi. Ale oczy dziecka są już otwarte i rozumnie wpatrują się w twoje własne. Przez tę turę jesteś, jak zahipnotyzowany, a słowa kobiety docierają do ciebie z większą mocą (Ajzel lub Seiga mogą podjąć próbę wyrwania cię z transu – jak przedziały sukcesu i porażki są takie same; brak punktów minusowych i dodatnich za umiejętności).
51 – 100: sukces. Brak powyższego wpływu, wciąż słyszysz płacz. Możesz uczestniczyć w dalszej interakcji z kobietą i twoimi towarzyszami.
Seiga — możesz wykonać rzut na ocucenie dziecka (nie jest wymagana żadna umiejętność, więc szansa pozostaje 50/50)
1 – 50: porażka. Mimo że chłopiec został uwolniony z uścisku, wciąż ignoruje wyciągniętą ku niemu rękę. Jak marionetka sterowana niewidzialnymi sznurkami, wycofuje się. Wygląda na to, że zamierza wrócić do kobiety.
51 – 100: sukces. Wzrok dziecka staje się bardziej klarowny. Z początku jest zdezorientowany i nieco wystraszony waszą obecnością – w końcu prawdopodobnie nie pamięta, jak znalazł się na środku ulicy w taką ulewę. Po chwili dociera do ciebie, że poza waszą trójką nie widzi w otoczeniu nikogo innego.
Termin odpisu: 11 kwietnia, 23:59.
Seiwa-Genji Rainer and Chaisiri Ajzel szaleją za tym postem.
Pogłos płaczu, dziecięcy szmer. To wszystko działa na chłopca zbyt mocno. Wyniósł z domu przeświadczenie, że dzieciom pomaga się zawsze — bo dzieci są niewinne i bezbronne w swojej naturze. Są kruche, są cenne i w nich kryje się cała nadzieja. W nich zaklęte jest lepsze jutro, które w dorosłych kiśnie jak mleko. Zsiada się i śmierdzi, kwaśnieje posmakiem w ustach i rwie trzewiami w torsjach. Boi się. Bo to ludzkie, prawda? Boi się, bo to wszystko jest zbyt realne, zbyt intensywnie wciska paskudne łapska w jego rzeczywistość, w jego przeżycia i w jego osobiste traumy. Odrzuca na kilka chwil świadomość, że nie jest tutaj sam. Jeżeli skupi się na innych, na tych, którzy wbijają wzrok w naciągnięte czarnym płaszczem, wygięte w zrezygnowaniu plecy, to pęknie. Szkło zdaje się jego ciałem, a nie zziębnięty nerw i różowa tkanka. — Hej, ej, ej, ej... Przeziębisz się młody, wiesz, jak potem w domu Twoja matka krzywo na mnie patrzy, jak umorusany wracasz. A co dopiero, jak będziesz wyglądał jak zmokła kura. — Cedzi, chociaż to wszystko już jakby nie ma sensu, bo głos zjawy, zmory, kobiety, imaginacji, iluzji, czy czym do jasnej cholery była rwie go od środka na strzępy i trawi, zanim zdąży zetknąć się nawet z jej śliną.
Myślisz, że tu będzie mu lepiej?
Nie będzie. Jemu też nie było. Zasada była jednak banalnie prosta — dzieci mają żyć do momentu, w którym same nie podejmą decyzji, że tym życiem, tym plugastwem, są już zmęczone. Odejść na własnych warunkach. Więc ciało szarpie się z przykucnięcia do przodu, pomimo płaczu niemowlęcia, pomimo świadomości, że wszystko, co robi pójdzie na marne; w piach jego starania. Bo już w połowie zrywu Seiga czuje, jak udo cierpnie, kolanem ryjąc boleśnie w beton. Grzmot rzepki o twardość cuci go, bo obie dłonie w zachwianiu lądują w kałuży. Żałosne.
Żałosne, bo znów jest świadom; znów jest poza rodzinnym przekleństwem. Srebro zapierające się w owalu jednej z tęczówek rzuca najpierw w postać Rainera, przygląda mu się, starając się nie przekląć z bólu, który uderza w zęby wkurwionym językiem i metalem kolczyka. Ten jednak bardziej już przypomina chłopca, niż siebie, niż jebanego Seiwę, którego nagle potrzebuje, a którego pojawienie się chwilę temu, wywoływało zdenerwowanie.
Bakin Ryoma ubóstwia ten post.