Tomikoani jeszcze dziesięć lat temu należało do Karafuruny Chiku, ale w roku 2021 zostało zakwalifikowane jako ulica Nanashi, ze względu na upadające jeden po drugim sklepy i knajpy. Dawniej dało się tu dostać wszystkie najpotrzebniejsze produkty, a wieczorem zza zamkniętych drzwi dobiegała barowa muzyka. Obecnie mało kto uczęszcza tą trasą, a ci nieliczni, którzy postanowili postawić stopę na brudnej od śmieci ścieżce, napatoczą się co najwyżej na niemal doszczętnie pozbawione asortymentu pomieszczenia handlowe, działające już chyba tylko dzięki ostatniej nadziei ich właścicieli.
Istnieją liczne pogłoski, że gdy noc czerni niebo na ebonit, a sporadycznie działające latarnie próbują rozgonić mrok z zaułków Tomikoani, kątem oka dostrzec można przechadzającą się po ulicy kobietę, wołającą o pomoc. Jej głos przeszywa duszę do szpiku; czuć w nim ton pełen napięcia, błagania i przemożnego smutku, jednak nie należy reagować na jej prośby. Choć nikt nie wierzy w podobne opowiastki, zbywając je lekceważąco ręką, historie tego pokroju to dobry motyw na wieczorne, straszne spotkania. Mówi się, że nieznajomą szlochającą o wsparcie jest Rakatomi Imeko - kobieta, która lata temu zginęła w letnią, bezchmurną noc, podczas porodu, dokładnie tu, na ulicach Tomikoani. Po śmierci stała się ubume i od tego momentu krąży po terenach, w których zginęła, w zakrwawionych szatach i z nieżywym niemowlęciem w ramionach. Ponoć, kiedy tylko zbliża się do niej człowiek, próbuje przekonać go, aby przyjął jej dziecko i zaopiekował się nim. Jeżeli napotkana osoba się zgodzi i pozwoli, aby tobołek z maleństwem spoczął w jej objęciach, Rakatomi znika przy pierwszym mrugnięciu powiek, a zawiniątko staje się coraz cięższe i cięższe, aż pomocny przybysz zostaje zmiażdżony pod jego wagą.
— Co… — Nie pytanie a jego zaczątek grzęźnie w płucach, gdy w charakterystycznym nastolatkom zdezorientowaniu — wciąż jest to rozsierdzenie dziecka, ale już z namiastkami zblazowanej dorosłości — zamknie usta. Raz jeszcze spróbuje przełknąć haust grzęznącego w płucach powietrza, ale choć grdyka rusza się posłusznie, to chłopak dusi się bardziej. Spogląda do góry. Szybkie maźnięcie spojrzeniem nieba, które w swych kolorach przypomina nic więcej a czerń jeziora. Tamtego jeziora. Przepasanego śliskimi, wodnymi chwastami, które jak ludzkie kończyny chwytały opadające na dno ciało. Przez serce przebija się nuta wspomnienia. Jedna jedyna a skutecznie przez pamięć blokowana. Pod czaszką błyska chromowany klucz, który powstały z przerażenia, zbyt mocno bijącego serca, wsuwa swój kształt w kłódkę ku śmierci. Zakląłby, gdyby pozwoliło na to sparaliżowane, ale dziwnie w tym paraliżu spokojne, ciało.
Chłód niczym ostrza małych mieczy rozrysowuje na ciele dokładną mapę. Sięga każdego zadrapania, pieprzyka, każdego znamiona i malinki skrytej na podudziu. Palce drgają zniecierpliwieniem, bo chciałby z siebie skórę jak płaszcz ściągnąć, rozejść z życiem na dobre, pozostawić sylwetkę samą sobie. Za dużo w bruzdach zapisało się wspomnień a choćby je nożem jak dłutem wyłamał, to przeszłość jest zielskiem; dużo głębiej zapuściło korzenie. A teraz ją słyszy. Historię. W krzyku dziecka, które zabiera go do dnia narodzin. Nie. To niemożliwe. A może? Pod nogami jak larwa wije się noworodek a oczy jego dziwnie znajome. Źrenice ma czarne i głębokie. Jak studzienki, mówiła matka. Wspominała też, że włosy miała gęstsze i dłonie delikatniejsze. Ciało gładkie jak płatki maku i nawet w krzyku niosła śpiew pięknego życia. Nie. Ojciec natomiast trzymał ją wierzgającą w umieraniu, kulił w ramionach i śpiewał kołysankę. A może to matka śpiewała. Historie jak cienki papier nakładają się na siebie i mieszają a w krzyku dziecka nie słyszy ni płaczu, ni tragedii a przejmujący serce śmiech. Jej serce. Bo wie, że małe piąstki wyciąga ku niczemu innemu a jego klatce piersiowej. Pragnie jego życia, tak bardzo nijakiego, ale wciąż życia i gdyby mogła, chłopięcą krew przelałaby w siebie. Ale to przecież noworodek. Nie potrafi.
Mięśnie palą zastojem, głowa ciąży życiem nie jego a zmarłej siostry. Chciałby uciec. Pobiec. Daleko już za granicę dzielnicy i miasta. Nie do domu a nigdzie. Biec albo jakby powiedziała matka — uciekać. Wszystko kurwa jedno, byleby wykluć się na nowo.
Jednak to nie kropla deszczu a łza. Jedna z paru, które nie wiedzieć kiedy popłynęły liniami wodnymi przestraszonych oczu.
Munehira Aoi ubóstwia ten post.
Instynkt więc ciągnie go pierw ku Rainerowi, który nie ruszył się od swojego zamachnięcia ani o centymetr. Palce obejmują nadgarstek chłopca, ciągną raz, drugi, nie rusza się, kurwa, nie rusza, myśli krzyczą, zanim usta w końcu się otworzą.
— Rainer, chodź — kolejne szarpnięcie, może głos nie jest w stanie przedrzeć się przez szum wody. Mówi więc głośniej, znów go woła, ciągnie za dłoń mocniej, aż ta nie ustąpi pod naporem — Chodź, błagam, bo pierdolca dostanę zaraz — wtedy nogi jego, dwie smukle linie, robią pierwszy rok, a panika w tonie Ajzela spływa i rozluźnia gardło. Bo po pierwszym ruchu jest już łatwiej, jak przy śnieżnej lawinie, śnieg kumuluje się i ku dolinie spada coraz to prędzej, tak i oni nabierają tempa, gdy odciąga go w drugą stronę, ku drugiemu chłopcu, drugiej czarnej plamie na tle pociemniałego nieba. Nie wie kogo pierwszego łapać, Seigę, dziecko, czy Rainera puścić w cholerę, dzieciaka na ręce, a Ci dwaj, dorośli, niech zajmują się sobą sami. Nie ma pojęcia. Nie zatrzymuje się, bo czasu jest niewiele, bo choć płacz dziecka słyszy gdzieś z oddali, tak uwaga jego na tyle prostolinijna, że podzielić jej aż na tyle części nie potrafi.
Nie potrafi też dlatego, że Nanashi usłane jest dziurami, a te teraz, wypełnione po brzegi wodą, niewidoczne w ciemnościach, jak pułapki, miny, które choć nie wybuchają, tak wodę rozbryzgują na boki. Noga jego wpada w jedną z nich, nim zdąży sięgnąć kogokolwiek, nim dłoń jego puści tę Rainera, gdzieś w międzyczasie splecione ze sobą. Place tylko mocniej zaciskają się na skórze, odruch bezwarunkowy, gdy leci do przodu i chłopca ciągnie za sobą. Tyle z tego, że rude kosmyki niżej, a on sam mniej miejsca zajmuje, modli się więc, że utrzyma ich w pionie razem, że nie padną jak te dwie ostatnie ofiary losu nieopodal tej trzeciej. Wtedy już nic im więcej nie pozostanie, jak przysiąść na ziemi i czekać na cud.
@Seiwa-Genji Rainer @Yakushimaru Seiga
Munehira Aoi ubóstwia ten post.
— Tak jak myślałam — rzuciła, a jej głos jak żyletka ciął krople deszczu, by niezmącony szumem trafić do uszu Rainera i Seigi, jakby sprzeciwił się wszelkim prawom fizyki. A może już nie mówiła do ich uszu, ale do głów i to tam rzężący ton rozścielał się wygodnie na ściankach ich czaszek. — Słabi ludzie. Za długo pławiliście się w słońcu, ale niedługo się to zmieni. Może to zrozumiecie. Może będzie dla was za późno. Może to dobrze, że to biedne dziecko nie musi patrzeć, jak jego wybawcy potykają się o własne nogi. — Z zaskakującą delikatnością ujęła wyciągniętą ku niej rączkę. — Dobrze się nim zajmę. Lepiej niż ludzie, którzy skazali go na taki los. Powiedzieli, że mogę brać stąd, co tylko zechcę, ale nie musicie zawracać sobie tym głowy. To tylko przestroga, gdybyście kiedyś postanowili szukać mnie w deszczu.
Mówiła w liczbie mnogiej, bo przecież byli tu wszyscy, ale na koniec spoglądała jedynie ku plecom wciąż sparaliżowanego Rainera, jakby to on miał być jej posłańcem i przekazać to dalej. Mówiła niejasno lub po prostu wyrzucała z siebie zdania na szybko. Czas uciekał.
— Nie chcecie chyba większych problemów? — rzucone w przestrzeń pytanie było już cichsze, gdy kobieta odwróciła się bokiem do trójki chłopców i ruszyła dalej, prowadząc za sobą posłuszne dziecko. Stado duszków wciąż wpatrywało się w nich swoimi błyszczącymi oczami, ale uśmiechy zniknęły z pucołowatych buziek, ustępując miejsca nienaturalnie oziębłym wyrazom twarzy. Wyglądało to tak, jakby tym razem to one były oczami dla oddalającej się czarnowłosej kobiety. Były jak klatka, która zagradzała im ucieczkę, choć było to dość absurdalne, gdy żadne z nich nie posiadało materialnej formy.
Rozmyły się zupełnie nagle, tak samo jak czarnowłosa z chłopcem, choć gdy ostatni dreszcz przebiegał po plecach, piorunującym impulsem ciągnąc się przez cały kręgosłup, wydawało się, że od ostatnich słów kobiety minęło kilka sekund. Zbyt mało, by od tak stracić ją z oczu. Co im umknęło?
Rzuty kością już na zakończenie:
Rainer – siła woli
1 – 50: porażka. Chociaż Ajzelowi udało się wyrwać cię z letargu, przez kolejne 2 posty wciąż odczuwasz skutki halucynacji. Wydaje ci się, że wciąż słyszysz śmiech siostry i masz wrażenie, że jest gdzieś blisko – wciąż jednak masz pełen kontakt ze światem zewnętrznym.
51 – 100: sukces. Brak powyższego wpływu.
Seiga – siła woli
1 – 50: porażka. Przez kolejne 2 posty odnosisz wrażenie, że nie wszystkie dzieci zniknęły. Masz silne poczucie bycia obserwowanym i tego, że coś ci zagraża.
51 – 100: sukces. Brak powyższych skutków.
Ajzel – brak rzutów. Czego oczy nie widzą…
PODSUMOWANIE:
Seiga i Ajzel: 50 PF + 20 PF w ramach zadośćuczynienia za mój późny odpis. Razem 70 PF.
Rainer 50 PF + 20 PF zadośćuczynienia. Razem 70 PF. Dodatkowo: 1 wątek do siły woli (możliwość wykupienia umiejętności) – oczywiście po kolejnym poście.
Seiga w kwestii siły woli po kolejnym poście będzie miał już 2 rzuty, więc w dalszej części wątku może dobić jeszcze jeden z pomocą Rainera i Ajzela. Ale to pozostawiam już waszej woli.
To niezupełny koniec wydarzenia. Problem nadal istnieje, niemniej jednak wkrótce pojawi się więcej informacji na ten temat. Prawdopodobnie zostaniecie oznaczeni w specjalnym temacie i dalej już od was będzie zależało, czy podejmiecie się zadań. Przepraszam za taką zwłokę. Mam nadzieję, że drobny bonus wam to wynagrodzi.
Wydarzenie zakończone
Yakushimaru Seiga ubóstwia ten post.
Aplikacja z poruszającymi się nań miniaturami samochodów zacina się pod naporem wilgoci, ale jest wytrwały. Względnie spokojny, jak na ciało, które drży fizycznym zmęczeniem. Najbardziej widoczne jest to w palcach skutecznie, ale pokracznie sięgających niewielkich ikon na rozświetlonym ekranie.
Nie patrzy ku nim. Jedno i drugie spojrzenie omija potrzebną ciszą i nadzieją, że nie widzą. Naiwnie wierzy, że umiejętność chowania emocji opanował do perfekcji, chociaż gdzieś tam za ścianą deszczu, siostra twierdzi inaczej. Przysiągłby, że jej śmiech nabrał konkretniejszych rys i bardziej jest monologiem — monotonnym, dla niej z pewnością zabawnym, jego jaźń wbijająca głębiej w ciało. Uciec. Nogi chciałyby biec, ale jeszcze moment, zanim uda mu się podnieść głowę i wzrokiem ewidentnie wycofanym, na chwilę tylko liżącym spojrzenia dwójki pozostałych chłopców. Drży, kiedy otwiera usta, bo chciałby wycedzić krótkie “do zobaczenia w szkole”, ale rezygnuje. W niezrozumieniu kręci jedynie głową i koncentrując się wpierw na Seidze, później Ajzelu, wykrztusza:
— Dzięki. Taksówka na mnie czeka — I odchodzi wolno, by zaraz nabrać tempa. Szybciej i szybciej, z łydkami tnącymi świat bardziej niż agresywnie upadające krople.
W samochodzie mokry, skulony, spojrzy na okno z nadzieją, że opuszczając Nanashi, opuści i ją.
— Się rozpadało.
— Co?
— Mówię, że się rozpadało. Asakura, tak?
— Tak.
Z/T
Dobrze się nim zajmę.
Dobrze.
Kiedy jemu jest tak cholernie niedobrze. Żwirowy osad zapada na dno żołądka, wywlekając kwaśny nalot na język, który wypluwa w taflę wzburzonej kałuży. Między własne blade dłonie.
Pod paznokcie wdziera się brud ulicy, ten, który w płytkiej wodzie unoszą się skrawkami asfaltu, kamyczkami, które spoczywają na jej dnie; ale nawet i one teraz zdają się z niego śmiać, chociaż w swojej naturze mają jedynie martwe skostnienie. Popłuczyna życia. Paliczki zaciskają się w pięści, ryjąc w miękkość ich wnętrza boleśnie.
Kurwa, kurwa, kurwa, KURWA! Myśl krzyczy, kiedy zdrętwiały język przylega do podniebienia.
Skurwiała suka. Skurwiały Seiwa. Skurwiałe cierpienie. Pierdolone omamy. Pierdolone dzieci. Szum; ten, który wybrzusza się w napięciu rozszalałych myśli. Jak zgniła bulwa pęcznieje w czaszce. Ślina zaczyna smakować ołowiem, a stare rany zachodzą gęstą, zżółkłą ropą. Znów. Bliżej mu do dzieci, których rybie spojrzenia opierają się na grzbiecie, do sylwetki, która niknie niż do tych, które w stuporze trwają gdzieś obok.
Dzięki. Taksówka na mnie czeka.
Dzięki...
DZIĘKI.
Czuje, jak uchodzi z niego powietrze, te kształtujące się na granicy śmiechu. Bawi go to w najgorszy sposób — rozgoryczony i nienawistny. Gdyby tylko mógł, głowę Seiwy zanurzyłby w pomyje ulicy. Podtopiłby go w marazmie, smrodzie stęchlizny, w czymś, czego nigdy nie zaznał. W jadowitość niepewności kolejnego dnia. W rozpacz za ciepłem, które tylko majakiem muska skroń, imaginacją wyciągniętą spomiędzy stronic książek, ale nie ramion tych najbliższych. Bo dla niego to przecież nic nie znaczy. Odejdzie, rozmyje się tak jak i mara. Przywrze do swojego życia niczym tłusta, najedzona pijawka, kiedy podeszwa buta ponownie ustawi się na chodnikach drogiego osiedla, a ramion siąkną w miękkość chłodnej pościeli. Pierdolony Seiwa.
Głowa chyli się ku odbiciu w wodzie. Nieobecne spojrzenie kroi własny obraz. Dwa oddechy. Krótkie. Zwierzęce. Bo płuca wypełnia już zbierający się płacz. Znów to samo.
— Ajzel — imię oczyszcza gardło z ciężaru przeżyć. Wzrok jednak zaciśnięty i skupiony na wnętrzu, a nie otoczeniu. Kiedy smukła sylwetka prostuje się, cięższa o wodę, jaką spiły tkaniny, chłopiec swoje dłonie wyciera powoli i metodycznie o uda. Oddech. Tym razem pełen. Rozpychający żal w kąty słabego ciała. — Wracaj do domu. Szybko — w głowie wiruje zamieć, osadzając się w obsydianie czarną chmurą, nalotem spleśniałym, nadgryzającym kąciki ust w powadze wybrzmiewających słów. Nie wie, nawet kiedy mechaniczność ruchów decyduje o jego kolejnych poczynaniach. Szmer plecaka zarzucanego na ramiona, między wyciem deszczu. Słuchawki moszczące się w kanałach uszu. Zostawi go tutaj. Tak jak i kawałek siebie. Jak cząstkę własnego życia, które splunięciem oderwało się wcześniej od płuca. Nie jest już sobą, bo to, co dawniej było „nim” rozkradziono. Ostatni uśmiech. Wymuszony, gdy tęczówki opierają się na zmokłym płomieniu, który powinien przecież zgasnąć już dawno, dawno temu pod ciężarem wodnej kotary.
Nigdy nie byłem i nie będę z wami... Czy czujesz... czy czujesz to, co ja? Ten chłód jest nie do opisania.
/ZT
Frajer.
Rwanie w rozbitych kostkach pulsowało tak silnie, że niemal cieszył się z tego bólu. Bo w swojej barbarzyńskiej dobitności pozwalał zapomnieć, przynajmniej na krótkie chwile. Jego intensywnie czerwona obecność ścierała z oglądanego otoczenia dziwne majaki. Shin był pewien, co jest powodem - brak snu. Sypiał marnie albo wcale. Cienie pod oczami miał tak mocne, że wydawały się niemal ćpuńskie. Minął niecały tydzień, ale zdążył od tego czasu schudnąć i dwukrotnie nie przyjść do pracy. Z chrypą w głosie tłumaczył się do słuchawki jak dzieciak; przepraszam, dziś nie mogę się pojawić. Tak, źle się czuję. Nie, to naprawdę nie jest wymówka, proszę pana. Przysięgam, że nadrobię. Zależy mi na tej robocie. Gdyby nie Mittsu, nie wychodziłby zapewne z mieszkania; stawiała go na nogi, wyciągała na chwiejne spacery, podczas których słońce zawsze było za jasne, a noc wiecznie zbyt ciemna. Dało się zrozumieć, że coś mu dolega; ale co konkretnie i dlaczego nagle głupi koszmar, którego niezliczone wersje z cała pewnością śniły mu się setki razy wcześniej, nagle powodował tak irracjonalny skurcz żołądka?
Nie miał pojęcia. Z nogami skrzyżowanymi w kostkach, oparty o niski, wyszczerbiony murek, wpatrywał się w wygaszony ekran telefonu. Już pięciokrotnie odblokował pulpit, nadusił opuszką listę kontaktów. Przesunął w dół, ale kiedy był o jeden ruch, aby dotknąć ikony połączenia, wycofywał się. Co miałby powiedzieć? Posłuchaj, tym razem jest inaczej. Nie wiem co dokładnie. Po prostu coś. Mogę przyjechać? Cholera, cholera, cholera. Jakby chodził do podstawówki, przyznając się, że zgaszone światło wywołuje w nim opętańczy lęk. Jednocześnie pula pomysłów zaczynała pustoszeć; widział już jej dno. Starał się odpoczywać w wyznaczonych porach, relaksować przed, pić kretyńskie napary, zajmować głowę telewizyjnymi bzdetami - ale nic nie działało. Kiedy wpadał w oceaniczną nieświadomość, zawsze po chwili przytomniał zlany potem, zerwany do siadu jak ktoś, kogo ze snu budzi alarmowa syrena. Epizodyczne drzemki nie dawały żadnego ukojenia: bardziej go wręcz stresowały. Stały się czymś, czego za wszelką cenę zaczął unikać, jednocześnie potrzebując ich coraz bardziej. Szukał więc zajęcia, które mogłoby choć na trochę scentralizować jego uwagę na czymś poza faktem, że nie dawał rady się zrestartować.
Więc kiedy otrzymał cynk, aby zjawić się w umówionym punkcie, uznał to za opcję dobrą jak każda inna. Zresztą, głupotą byłoby ignorować wstępne wytyczne. Był zbyt świeży w tej grupie; totalnie niezestrojony. Choć Kenji wstawił się za nim z temperamentem, którego próżno było szukać w rannym, połamanym nastolatku, po czasie i jego towarzystwo umknęło w tłumie nieznajomych. Shin przypatrywał się członkom Kyouken, zachowując się w stosunku do nich jak bezpański kundel. Żadna ze stron nie szczerzyła może kłów, ale sierść na karkach była zmierzwiona, uszy położone po sobie, łeb niżej przy glebie - aby ukryć miękką gardziel. Czaili się na siebie, niepewni ruchu opozycji. Jeżeli więc chciał zyskać ich zaufanie, musiał się czasami odsłonić.
Dziś był do tego więcej niż skory, choć zrobiłby wiele, aby jego przewodniczka zagęściła ruchy. W tym tempie wydrapie sobie skórę przedramienia do gołej tkanki; już teraz pod rękawem kurtki szczypały świeże rany, barwiąc materiał odzieży niegroźną ilością karmazynu. W roztargnieniu skontrolował zegarek. Ile jeszcze?
UBIÓR: klik + maseczka chirurgiczna na twarzy + na lewej dłoni brudny bandaż
- efekt wydarzenia:
- link
Od 25 kwietnia Warui Shin'ya zaczyna coraz gorzej sypiać; nieregularnie. Budzi się poddenerwowany, wręcz zirytowany z poczuciem, że nie potrafi znaleźć sobie miejsca. Być może spowodowane jest to snami, których nie pamięta, a może nieokiełznanym swędzeniem na skórze. Paznokcie same zaczynają wbijać się w ciało, pozostawiając po sobie czerwone ślady.
Do tego te dziwne spojrzenia ludzi, z którymi normalnie przebywa każdego dnia. W pracy, na mieście. Spoglądają na niego, ale jakby nie do końca wiedząc na kogo patrzą. Zmieniłeś się, pada nerwowy śmiech współpracownika. Długo już tu pracujesz? Pierwszy raz cię widzę..., odpowiada drugi. Znamy się? pyta trzeci. Ten sam, z którym dzieliłeś się lunchem przez ostatni miesiąc.
Mężczyzna ma wrażenie, że coraz więcej osób go nie poznaje, że staje się niewyraźną plamą w ich książce kontaktów.
Kim jesteś? Sam zadaje sobie to pytanie, spoglądając na odbicie rudowłosego w lustrze. Swędzenie ponownie dotyka jego skóry, a paznokcie coraz agresywniej zatapiają się w tkance.
Niech to wreszcie ustanie.
Kim jesteś?
Matsumoto Hiroshi and Shimizu Tsubame szaleją za tym postem.
Powtarzała w głowie kilka informacji, które - jej samej wpajano. Jak formułki szkolne, które potem na sprawdzianie przed nauczycielami miała wyznawać. Niekoniecznie skutecznie. Bo słowa jakoś się plątały, a myśli gnały w zupełnie innym kierunku, bo akurat rozproszył ją pająk, który wspinał się na cienkiej nici, tuż pod pulchnym ramieniem przepytującej ją opiekunki. Ale tu nie miało być nauczycieli. A ona nie musiała być uczennicą. Chyba?
Widziała go z góry. Oparła się dłońmi o zmurszałą wyrwę w miejscu gdzie powinno być okno. Brakowało neonów, które jarzyłyby się odbiciem w ciemnych, dziewczęcych ślepkach, ale intensywność z jaką śledziła siedzącą sylwetkę rudowłosego chłopaka, nadawała jej czegoś zwierzęcego. Nasłuchiwała i węszyła, jakby mogła w powietrzu zebrać informacje, jakich nie zdążyła dostrzec.
Niewiele wskazywało na moment, w którym wysunęła się z ukrycia i w kilku zwinnych susach, znalazła się najpierw na ziemi, potem - obok Waruia. Pozwoliła sobie na zrobienie nieco hałasu, by - z czystej życzliwości - pozwolić nie-znajomemu oswoić się z jej obecnością. Kucnęła na murku w przysiadzie, zapierając rozczapierzone dłonie na ziemi, tuż przy boku chłopaka, absolutnie zapominając o wytycznych kulturowego dystansu, czy też zachowaniu przestrzeni osobistej.
- Jej, wyglądasz strasznie. Ale oczu to sam chyba sobie tak nie malowałeś... chory jesteś? Jak w bidulu chorowali na szkarlatynę, to też trochę tak wyglądali... ale ty jeszcze pachniesz krwią. Ale w sumie to ładny jesteś - przechyliła z zainteresowaniem głowę, zerkając na profil chłopaka i mrużąc powieki, gdy rozumiała, że część twarzy skrył pod maseczką - tu się nie oddycha tak strasznie. I jak będziesz wspinać się wyżej, to zbraknie ci powietrza, wiesz?... - urwała, mrugając spiesznie, w końcu kwalifikując bliskość za niestosowną. Klapnęła wdzięcznie na tyłek, zwiększając dzielącą ich odległość.
- Jestem Shimizu, ale możesz mi mówić Tsu - dodała w końcu łagodnie, wplątując w wyrazy zwyczajowe własnej, niedorosłej naturze, być może nieco naiwne, ciepło. Przekręciła głowę znowu, próbując zmierzyć się spojrzeniem z tym drugim, opalizująco złotym, jakoś tak chorobliwie zamglonym - Jakbym mówiła za dużo, to trzeba mi tylko się przypomnieć. I... no jak masz pytania, to śmiało. Tylko tutaj nie zostańmy długo bez potrzeby - zerknęła w górę, dając w końcu różowym od wilgotnego oddechu wargom rozciągnąć się uśmiechem - Najlepiej to tam w górę. Lepszy widok będzie. I łatwiej... pokazać ci rzeczy różne... - zakończyła jakoś poważniej, splatając ze sobą drobne ręce, które początkowo założyła równo na kolanach. Poruszyła jednak niespokojnie stopami, jak na huśtawce, starając się nimi zamachać, finalnie, podciągając je, siadając po turecku, a ręce rozkładając na boki. Odchyliła głowę bardziej, odsłaniając szyję i pozostawiając wzrok wpatrzony gdzieś w nastającą na granat nieba ciemność.
I tak zapomniała o sprawdzianie.
@Warui Shin'ya
Ubiór + długa, rozpięta koszula w kratkę i wiązane za kostkę; czarne, wysłużone trampki; włosy zwinięte w dwa, wiązane rzemykami koczki
Warui Shin'ya ubóstwia ten post.
- Nic mi nie jest - zapewnił, odkładając komórkę do kieszeni kurtki. Wzrok przeciągnął wzdłuż sylwetki nieznajomej, od czubka jasnowłosej głowy aż po oparte na murku smukłe dłonie. W normalnych okolicznościach pewnie byłby rozbawiony. Zarzuciłby tematem z prędkością, od której obydwoje zaczęliby przypominać ogień krzyżowy dwóch karabinów samopowtarzalnych. Lubił dyskusje, łapanie za słówka, lubił zażarte rozmowy, o czymkolwiek miałyby nie być. Ale dziś? Dziś ledwo kontaktował. Najbardziej chciałby oprzeć głowę na ramieniu dziewczyny i tylko na moment się zdrzemnąć. Jednocześnie ta sama myśl wywoływała w nim uczucie niepokoju. Wlewało się w żyły palącym żarem, znów napinało każdy milimetr ciała, jakby szykował się na atak. Jak jednak miał walczyć z własnym umysłem?
Nie dałby rady teraz pokonać nawet tej laleczki.
- Tsu? - powtórzył machinalnie, smakując wydźwięk imienia jakby zapoznawał się z obcą potrawą. - Od Tsumi? - Grzechem nie zapytać. Właściwie było mu wszystko jedno skąd pochodzi ten skrót, chociaż gdzieś w głębi drapała myśl, że nie chciałby, żeby pochodziło od "Tsuki". Księżyc zdawał się teraz jego głównym wrogiem; kojarzył się z nocą, a w nocy szarpał się z demonami, których nie sposób schwytać i pokonać, więc spotkanie kogoś, kto byłby z tym tak bezpośrednio związany, to już za duża ironia losu.
Chociaż ciężko stwierdzić czy większa niż ta, która przytrafiła mu się obecnie. Miała metr pięćdziesiąt, brak umiaru w zachowaniu przynajmniej minimalnej odległości dla prywatnej granicy komfortu i właśnie mówiła coś o oddychaniu podczas wspinaczki.
- Co?
Jak ostatni kretyn; idiota, który nie potrafi przyswoić najprostszych informacji. Warui miał w sobie coś zaspanego, jakby naprawdę nie łączył kropek. Dotknął posiniaczonymi palcami skroni, rozmasował ją, ale nic to nie dało. Wrażenie lekkiej głowy wciąż mu towarzyszyło.
- Chcesz się wspinać - zaznaczył, aby mieć pewność. Że się nie przesłyszał. Że sobie tego źle nie zinterpretował. Zmierzenie odległości z parteru na dach wydawało się wykraczać poza jego zdolności, nawet jeżeli normalnie nie miał z tym problemu. Pracując na budowie wszystko robiło się już na oko - miara była właśnie w nich. W swoim stanie nie powinien się w ogóle odklejać od sterty nadwyrężonej zabudowy, o którą łaskawie podparł się dla regeneracji sił, ale coś mu podpowiadało, że Shimizu i tak nie usiedzi tutaj zbyt długo.
Wstał więc, ale niezbyt zamaszyście. Przed oczami wciąż plener nieco się rozmazywał; tworzył nieostre, nachodzące na siebie plamy.
- Dobra. - Otrzepał o siebie dłonie, raz jeszcze wznosząc twarz, aby przyswoić wielkość najbliższego domostwa. - Chociaż nie jestem w tym zbyt dobry, ale czego się nie robi dla wysłuchania światłych reguł na samym kancie dachówek? - Opuszczając brodę, wbił mętnie złote spojrzenie w oblicze przewodniczki, nagle mrużąc własne ślepia w uśmiechu. - Zanim zginę, szalenie miło poznać. - Oparł ręce luźno na biodrach. - Warui Shin'ya. Twój nowy najlepszy przyjaciel.
Shimizu Tsubame ubóstwia ten post.
- Jeśli ja mam zrobić to samo, to musisz rozłożyć ręce oooo taaaak - zademonstrowała nawet, rozkładając szeroko chude ramiona, trochę jakby startowała lot. Puściła jednak oczko, dając spieszne "znać", że przecież żartowała tylko. Tak?
Kucnęła najpierw i usiadła w miejscu, zupełnie tak, jakby wcale nie wstawała przed chwilą. Wierciła się, jakby w nogach miała ruchliwy silniczek. Podciągnęła i złączyła kolana ze sobą. Zmieniała pozycje, jak karty.
- Tsu - potwierdziła wdzięcznie, potem niemal od razu pokręciła głową - to od jaskółki... Tsubame, ale nie wiem do końca czemu tak. To podobno symbol dobrych nowin. Wiosny. Początku dobrego. Ja to raczej burze wołać potrafię - ściszyła głos, jakby tajemnicą się akurat dzieliła. Odsłoniła przy tym ząbki w niepociesznym uśmiechu. Poruszyła też stopami. Znowu. Byc może odnajdując w słowach rytm nikomu nieznany - obiecuję dziś żadnej nie wołać! Nie chcę, by nam przeszkadzała - zdeklarowała z mocą, jeszcze kiwając głową, gdy przechyliła się niebezpiecznie na bok. Uniosła rękę, zawijając na palce umykające z upięcia pasmo. Miała w tym wprawę.
- No... tak? - powieki zmrużyła niepewnie, przyglądając wnikliwiej twarzy chłopaka. Szukała żartu, albo kpiny. Niczego takiego nie znalazła - ...bo tak łatwiej. Szybciej. Nie zwracasz tak uwagi, a z góry widok jest lepszy, wiesz, pełniejszy. Nie tak łatwo zaskoczyć. I sporo ścieżek pustych... przez budynki. Nie tylko dachy - kontynuowała wyliczanie, nawet wskazując argumentację na zginanych palcach. Zatrzymała gest na kciuku - ale... ulicą, po ziemi też można. Tylko na widoku wtedy jesteś. A tam patrzą - wzruszyła ramionami, nie wskazując jednak na nic konkretnego - Widać kto obcy, wtedy bardziej - dodała rozsupłując dłonie - ja wolę górą - podkreśliła miękko, pozwalając by na policzki wkradło się większe rozluźnienie. Naprawdę sprawiało jej to przyjemność. Nie musiała jednak wszystkim ta opcja się podobać.
Poderwała się równo z rudowłosym. Czujna była na ruch. Jeśli tylko skupiała uwagę na celu, oczywiście. Zbyt łatwo myśli potrafiły zagnać ją w rozproszenie. A wtedy problem gotował się sam. Jak mogła i potrafiła, próbowała nie powtarzać durnych błędów.
Za często.
- Wyglądasz... na silnego. To też pomaga - przechyliła głowę, najpierw na jedną, potem na drugą stronę, tym razem samej próbując przeniknąć sylwetkę chłopaka - i naprawdę bardzo bardzo się przydaje. To znaczy... nie w słuchaniu reguł... i w sumie już ci o nich zaczęłam mówić. Trzymamy się razem - podkreśliła ostatnie zdanie dobitnie. W ślepkach malowanych brązem, błysnęło coś ciepłego. Nowe światło - To naprawdę ważne, mój najlepszy przyjacielu - wtrąciła radośnie i odwróciła się na pięcie, wskazując ręką sklepik, przylegający do dużo wyższego budynku - Zaczniemy tam - zrobiła w tył dwa kroki, by stanąć obok Waruia. Przechyliła się przez bark, czołem niemal trącając męskie ramię - Nie umrzesz, obiecuję. I naprawdę się cieszę, że jesteś - szepnęła konspiracyjnie, po czym - ruszyła we wskazaną wcześniej stronę, zgrabnie wspinając się na niski daszek. Wystarczyło dobrze odbić się, wczepić palce na zmurszałej przeszkodzie i podciągnąć siłą impetu ciało, aż na ściankę dachówek.
Zerknęła z góry.
- Tu wyżej, będzie przejście.
@Warui Shin'ya
Warui Shin'ya ubóstwia ten post.
Odetchnął; zrobił to po kryjomu, jednie powolniej wypuszczając powietrze przez nos. Nie chciałby przyznać ani przed nią, ani nawet przed samym sobą, że odczuł ulgę z tak trywialnego powodu. Jakiś drobny ładunek zsunął się jednak z jego barków jak zbyt ciężki koc. Nie poprawiło to ogólnej kondycji, ale przynajmniej dało poczucie minimalnego rozluźnienia. Głupotą było sądzić, że los rzuca pod nogi stertę krzywych kłód, ale zbyt wiele przeżył, zwłaszcza w ostatnim czasie, aby nie wierzyć w zabiegi tego kalibru. Wściekli bogowie, złośliwe yokai. Wszystko mogło popchnąć tę dziewczynę w jego kierunku, dając mu konkretny znak. Jaskółka nie wydawała się jednak tak abstrakcyjnie koszmarna jak grzech albo księżyc.
- Tsubame brzmi o wiele lepiej niż to, co mi się skojarzyło - przyznał, ostatecznie zadzierając łeb i zerkając w pochmurne niebo. - Ale wątpię, że twoje obietnice na wiele się zdadzą.
Ostatnie ulewy w Nanashi to chleb powszedni. Shin już teraz zastanawiał się dlaczego nikt nie interweniował. Dawno przestało to oscylować w granicach przypadku. Podtopienia, zalewanie ulic, wiecznie wilgotne chodniki, pleśniejące ściany. Jego mieszkanie było w fatalnym stanie, miał wrażenie, że nawet pomimo drzwi dociera do środka swąd mokrej ziemi, ciągnący od klatki schodowej. Bardziej martwiła go jednak piwnica i fakt, że zdjęcia nie chciały schnąć. Rozmazywały się, niszczyły. Wziął stamtąd wszystkie klisze i negatywy, upchnął na piętrze, ale z bólem, bo na górze nie miał przecież całego sprzętu. Może tym też trzeba się zająć. Miał to nawet na końcu języka. Propozycja, by sprawę zbadało Kyouken wydawała się całkiem na miejscu. To ich terytorium. Poniekąd ich interes. Nie zdążył się jednak wypowiedzieć. Wzrok, dotychczas wycelowany w brudnoszary nieboskłon, ześlizgnął się na dach najwyższego budynku, a potem, jak pingpongowa piłeczka, przeskoczył o kilka coraz niższych domostw, ostatecznie zatrzymując się na rozentuzjazmowanej twarzy przewodniczki.
Denerwowało go, że w normalnych okolicznościach, przy normalnym samopoczuciu, pewnie prędko uległby jej charakterowi. Nakręcaliby się wzajemnie, dolewali oliwy do ognia. Dziewczyna była wygadana i energiczna, a on w niczym by jej nie ustępował. Rzecz w tym, że obecnym okolicznościom daleko było od normalnych. Bo zwykle nie łupało go tak w czaszce, nie zaczynał się stresować cholera wie czym. Nie myślał natrętnie o wykręceniu numeru telefonu do osoby, z którą nawet nie chciał mieć nic wspólnego. Nie wyrzucał sobie, że tylko frajer boi się tego, co przynoszą sny. Ze skupieniem też było kiepsko. Zwykle zachowywał się jak rozbawiony nastolatek, ale wewnętrznie czuwał tendencją ostrożnego drapieżnika. Tymczasem ledwo kontaktował. Powieki mu się kleiły od braku snu, mięśnie były bardziej zwiotczałe. Dziwił się nawet temu, że wyglądał dla niej na silnego. To jedno go rozbawiło.
- Pracuję fizycznie. - Tego nie były w stanie zniwelować nawet ostatnie dni. Wciąż charakteryzował się rozbudowaną, szeroką piersią, sylwetką kogoś, kto wyrobił pod ubraniami twarde mięśnie. - Gdyby w Kyouken trzeba było coś naprawić, przebudować albo przemeblować, to wiecie po kogo zadzwonić.
Nie był jednak świadom, że Kyouken celuje w wartkość, której mogło mu zabraknąć. Rzeczywiście powinien dać sobie radę z ciężarami i mogło się to przydać w pewnych aspektach, ale jeżeli wszyscy w grupie reprezentowali przede wszystkim to, czego zaraz był świadkiem, to przewalił swoje kwalifikacje na starcie. Dziewczyna miała w sobie jakąś płynność, gdy wystartowała, odbiła się od wyznaczonego stopnia, a potem wskoczyła na dach, podciągając się sprawnie na jego niezbyt płaską powierzchnię.
Reguła pierwsza: trzymamy się razem.
Rozluźnił nadgarstek lewej ręki, cofnął się o dwa kroki, aby nabrać dystansu na rozbieg. Ostatecznie nie miało to znaczenia. Kiedy wreszcie znalazł się pod budynkiem i - jak mu się zdawało - wyskoczył w tym samym miejscu, co Tsubame, palce nie zahaczyły o kant zabudowy. Trafił więc z powrotem na chodnik, z fuknięciem obrzucając dziewczynę z dołu.
Nie umrzesz, obiecuję.
- Z zażenowania też nie?
Był taki śpiący... Może gdyby nie te cholerne koszmary, te cykliczne migreny, obsesyjne analizowanie wszystkiego wokół... to wtedy by się udało? Intuicja podpowiadała, że prowodyrem porażki był stan, w jakim się znalazł. Wycieńczenie organizmu niosło przecież swoje ślady. Wysysało energię, pozbawiało tkanki sprężystości. Musiał być przytomny, chociaż zdawał sobie sprawę z faktu, że odpoczynek jest jedynym, czego teraz naprawdę potrzebował. Wpadł więc w spiralę irracjonalności. Nie mógł spać, bo obawiał się tego snu, ale bez snu zaczynał obawiać się nawet tego, co znajdowało się poza obrębem nocnych majaków. Rzeczywistość z koszmarami zlewała mu się w jedną wielką abominację.
- Lojalnie ostrzegam, że jeżeli teraz skuszę, to włażę przez budynek, jak człowiek.
Dwie minuty później właził już po starej klatce schodowej, na półpiętrze wychylając się tylko z jednego z rozbitych okien. Musiał wybrać budynek obok, bo do sklepu włamywać się nie miał zamiaru. Mieszkalna konstrukcja stanowiła bezpieczniejszą opcję. Miał jedynie nadzieję, że na samej górze znajdzie drabinę do klapy prowadzącej na dach. I że ta klapa będzie otwarta.
Dopiero co jednak wspominał, że los bywał szczególnie złośliwy, i może niepotrzebnie wywołał wilka z lasu, bo kiedy dotarł na szczyt, kiedy wspiął się po paru ostatnich szczeblach i naparł ramieniem na ciężką pokrywę, usłyszał jedynie łomot kłódki. Przeklął pod nią, uderzając pięścią od spodu.
- Tsubame!
Pewnie dawno przeskoczyła na sąsiedni budynek i znajdowała się teraz gdzieś w obrębie jego poddańczo-zirytowanego tonu.
- Przyznaję, że twoja metoda jest lepsza! - zapewnił, tym razem opierając o właz płaską dłoń. - Dalej będzie po twojemu. Otwórz tylko to cholerstwo.
Trzymamy się razem.
Mógł mieć tylko nadzieję, że on też się nie puści.
parkour (48) - porażka; zapomniałam w mechanice uwzględnić, że Shin obecnie ma bezsenność na wadzie niskiej, więc poza brakiem skilla (-20) należy mu się jeszcze -15.
parkour, druga próba (5) - porażka jak ten post;
Shimizu Tsubame ubóstwia ten post.