Strona 1 z 2 • 1, 2
01.09
Ostatnio każdy wieczór wygląda tak samo. Jest spokojnie. Wstajesz po nocnej zmianie, udajesz zwykłego szarego człowieka, myjesz zęby, parzysz kawę smakującą jak nic, ubierasz się i czytasz gazetę. Dzisiaj codzienniki nie służą przekazywaniu informacji — pochłaniasz je, by uświadomić sobie w jak abstrakcyjnym, skorumpowanym i ogrodzonym drutem kolczastym świecie funkcjonujesz. Czytam nagłówki, to w zupełności wystarczy.
— Pieprzyć to — gazeta ląduje na stercie z całego tygodnia, a ty już wiesz, że zmiany nigdy nie nadejdą. Trzeba przełknąć i znieść gorzki uśmiech prawdy, wtedy czujesz grunt pod nogami. Jest grząski, ale znasz go bardzo dobrze. Pasuje idealnie, jak buty, w które wszedłeś dziesięć, piętnaście, dwadzieścia lat temu.
Lubię Nanashi nocą, w mdłym świetle dalekich latarni wygląda spokojnie, jak pogrążone w wiecznym, kojącym śnie. Tylko brudne, pokiereszowane koty i przemykające dzieciaki przypominają o tym, że ta dzielnica nigdy nie zazna spokoju. W porównaniu z centrum, to miejsce zawsze wydawało mi się przyjemnie martwe. W śmierci nie ma nic przerażającego, w końcu to ona niesie cię do upojnego bezkresu niesplątanych niczym myśli.
Kolorowa dzielnica stała się moim drugim domem. Oślepiała wiecznie jarzącym światłem, bujającymi się dookoła cwaniakami, którzy trzymali pod pachą mniej lub bardziej potulne manekiny obleczone w futra, błyskotki i skórzane kozaki. Czujesz ten kontrast? Bywa przytłaczający, ale czasami nie masz wyjścia i musisz przywyknąć do swojego miejsca w kole barw. Potrzebuję kontrastów, a raczej nauczyłem się ich potrzebować, gdy Karafuruna Chiku zaczynała mnie przytłaczać. Nie da się przeżyć życia na wiecznym speedzie, przychodzą momenty, w których potrzebujesz otrzeźwienia.
W Tsuki otrzeźwienie zdarzało się rzadko. Podczas zmiany za barem jednorazowy paw wyrzucony w tors to niemalże norma. Spotykali się tu wszyscy — mniej i bardziej ważni, rzadziej totalnie przypadkowi. Próbowali podrzynać sobie gardła, tłukli szklanki na głowach, ktoś zaliczał orła w kałuży cudzej krwi. Można uznać, że to również nie były momenty totalnej trzeźwości. Ci bardziej sfiksowani potrafili robić naszyjniki z cudzych zębów, by później nosić je z dumą niczym nieśmiertelniki. Rozumiesz, czasami potrafisz spotkać świra gorszego od siebie. Najpierw cię to przeraża, później obojętniejesz. Czasami nie ma opcji, żeby zmienić coś, co nienaruszalne. Bierzesz na barki robotę, którą ci przydzielono i ją wykonujesz. Najłatwiej jest wyobrazić to sobie na przykładzie składania długopisów. Stajesz się istną maszyną powielającą w kółko to samo bezsensowne zadanie. Manhattan? Finezyjnie i na optymalnym poziomie, więc Valium. Ci, którzy nie lubią tracić kontroli wybierają diazepamy. Otumaniają, ale na krótko. W zależności ile weźmiesz. Gin? Temazepam, czyściciel pamięci podręcznej. Rano budzisz się innym człowiekiem. Świeże sztuki lubią się tym znieczulać, nim na dobre zaznajomią się ze śmiercią. Pamiętaj o długopisach. Polerowanie szklanek z podklejonymi do dna saszetkami do usuwania problemów. Czyszczenie blatu z płynów ustrojowych i innej maści wydzielin. Kończy się butelka? Wyjmujesz spod lady następną, następną, następną, aż twoje ruchy zaczynają przypominać zapętlony skratch. Wtedy możesz się odciąć, odpłynąć myślami tam, gdzie ludzie nie łamią nikomu karków kijem do golfa.
Mechaniczny tryb funkcjonowania przerywają najczęściej nowe twarze. Wtedy potrzebujesz skupienia, chwili dla ustalenia personalnego kodu, skrótów i gestów. To ważne, zwłaszcza, gdy przychodzi ci weryfikowanie autentyczności gościa. Nie proponujesz nieznajomym towarów elitarnych, to pierwsza żelazna zasada. To nie Fight Club, po prostu w taktownym i zobojętniałym stylu zadajesz standardowe pytania.
— Co chcesz? — tymi słowami zwykle się zaczyna. Z dłońmi opartymi o blat starasz się usłyszeć cichy głos wśród rozdartych w krzyku lub euforii gardeł. Jedynie błysk w oku świadczył o tym, że koleś jest w pilnej potrzebie.
— Pieprzyć to — gazeta ląduje na stercie z całego tygodnia, a ty już wiesz, że zmiany nigdy nie nadejdą. Trzeba przełknąć i znieść gorzki uśmiech prawdy, wtedy czujesz grunt pod nogami. Jest grząski, ale znasz go bardzo dobrze. Pasuje idealnie, jak buty, w które wszedłeś dziesięć, piętnaście, dwadzieścia lat temu.
Lubię Nanashi nocą, w mdłym świetle dalekich latarni wygląda spokojnie, jak pogrążone w wiecznym, kojącym śnie. Tylko brudne, pokiereszowane koty i przemykające dzieciaki przypominają o tym, że ta dzielnica nigdy nie zazna spokoju. W porównaniu z centrum, to miejsce zawsze wydawało mi się przyjemnie martwe. W śmierci nie ma nic przerażającego, w końcu to ona niesie cię do upojnego bezkresu niesplątanych niczym myśli.
Kolorowa dzielnica stała się moim drugim domem. Oślepiała wiecznie jarzącym światłem, bujającymi się dookoła cwaniakami, którzy trzymali pod pachą mniej lub bardziej potulne manekiny obleczone w futra, błyskotki i skórzane kozaki. Czujesz ten kontrast? Bywa przytłaczający, ale czasami nie masz wyjścia i musisz przywyknąć do swojego miejsca w kole barw. Potrzebuję kontrastów, a raczej nauczyłem się ich potrzebować, gdy Karafuruna Chiku zaczynała mnie przytłaczać. Nie da się przeżyć życia na wiecznym speedzie, przychodzą momenty, w których potrzebujesz otrzeźwienia.
W Tsuki otrzeźwienie zdarzało się rzadko. Podczas zmiany za barem jednorazowy paw wyrzucony w tors to niemalże norma. Spotykali się tu wszyscy — mniej i bardziej ważni, rzadziej totalnie przypadkowi. Próbowali podrzynać sobie gardła, tłukli szklanki na głowach, ktoś zaliczał orła w kałuży cudzej krwi. Można uznać, że to również nie były momenty totalnej trzeźwości. Ci bardziej sfiksowani potrafili robić naszyjniki z cudzych zębów, by później nosić je z dumą niczym nieśmiertelniki. Rozumiesz, czasami potrafisz spotkać świra gorszego od siebie. Najpierw cię to przeraża, później obojętniejesz. Czasami nie ma opcji, żeby zmienić coś, co nienaruszalne. Bierzesz na barki robotę, którą ci przydzielono i ją wykonujesz. Najłatwiej jest wyobrazić to sobie na przykładzie składania długopisów. Stajesz się istną maszyną powielającą w kółko to samo bezsensowne zadanie. Manhattan? Finezyjnie i na optymalnym poziomie, więc Valium. Ci, którzy nie lubią tracić kontroli wybierają diazepamy. Otumaniają, ale na krótko. W zależności ile weźmiesz. Gin? Temazepam, czyściciel pamięci podręcznej. Rano budzisz się innym człowiekiem. Świeże sztuki lubią się tym znieczulać, nim na dobre zaznajomią się ze śmiercią. Pamiętaj o długopisach. Polerowanie szklanek z podklejonymi do dna saszetkami do usuwania problemów. Czyszczenie blatu z płynów ustrojowych i innej maści wydzielin. Kończy się butelka? Wyjmujesz spod lady następną, następną, następną, aż twoje ruchy zaczynają przypominać zapętlony skratch. Wtedy możesz się odciąć, odpłynąć myślami tam, gdzie ludzie nie łamią nikomu karków kijem do golfa.
Mechaniczny tryb funkcjonowania przerywają najczęściej nowe twarze. Wtedy potrzebujesz skupienia, chwili dla ustalenia personalnego kodu, skrótów i gestów. To ważne, zwłaszcza, gdy przychodzi ci weryfikowanie autentyczności gościa. Nie proponujesz nieznajomym towarów elitarnych, to pierwsza żelazna zasada. To nie Fight Club, po prostu w taktownym i zobojętniałym stylu zadajesz standardowe pytania.
— Co chcesz? — tymi słowami zwykle się zaczyna. Z dłońmi opartymi o blat starasz się usłyszeć cichy głos wśród rozdartych w krzyku lub euforii gardeł. Jedynie błysk w oku świadczył o tym, że koleś jest w pilnej potrzebie.
@Keita Gotō
Ma wrażenie, że Karafuruna Chiku stała się jego domem. Coraz częściej przebywa poza Nanashi, jakby tamtejsze chude twarze, fasady przybrudzone biedą i zwierzęta powyginane chorobami znaczyły o nim samym. I być może tak jest, bo niebezpodstawnie ściąga z siebie wszelkie żółcie przypisywane Kyōken; wyzbywa się biedy za szybkim zmienieniem ubrań. Choć z zapyziałej dziury, to z możliwością na udaną kradzież osobowości. I tak z mechanika babrającego się w olejach, z typa-usługodawcy, staje się porządnym kryminalistą. O to nietrudno. Twarz i tak skażona niezadowoleniem, przez którą przebijają namiastki zmęczenia. Bo dość już ma rąk swoich poświęcać dla życia sierot. Jakby mu te dzieciaki cokolwiek dawały, jakby mu serce łatały, jakieś zadry z przeszłości leczyły, ale nie. Dni wypełnione są ich rączkami chcącymi więcej i więcej, a choć wdzięczność rośnie, to i tak potrafią spierdolić w jeden dzień. Jak Ishida, jak Ryuk. Zniknąć bez słowa, chociaż im się dało cząstkę siebie, jakąś cholerną emocję ponad te podstawowe. Ponad sympatię i poczucie powinności. Wkurwiają go więc ludzie poczciwi, ale żarłoczni; łapczywi na czyjąś tylko przychylność.
Karafuruna Chiku oferuje to samo, ale w takim natężeniu, że w zasadzie wszystko ci jedno. Samarytaninów wokół wielu, więc możesz mieć w dupie, czy to ten grajek bez nogi ma gdzie spać, czy to dziecko zbyt małe, by pijane rzygać w kącie trafi do domu. W tak spolaryzowanym świecie łatwiej wywinąć się litości. Paląca potrzeba wsparcia ustępuje miejsca egoizmowi a ty bez słowa wyjaśnienia możesz zatopić się we własnych “widzimisię”. A jemu nie za wiele potrzeba, bo parę kieliszków, przyjemnego small talku, być może rozładowania skołtunionych pod sercem emocji.
W okolicach Tsuki atmosfera ta sama co zawsze. Niby zrównoważenie, ale ślepia obcych ślizgają się po twoim ciele. Twarzy, czy znajoma, dłoniach, czy puste, kieszeniach, czy pełne. Jest tutaj ciszej niż na głównej ulicy. Wydaje się i beztrosko, gdy wyciszone śmiechy stojących przed klubem drgają w uszach. Zna niektórych. Choć Tsuki odwiedza od niespełna kilku miesięcy, to parę obitych twarzy pozwoliło mu wpisać się w kartę gości. Rzadko bywa sam. Zazwyczaj trzyma się znajomych o renomie nienajlepszej, ale skutecznej; takiej, która — do momentu — pozwala bez uszczerbku lawirować pomiędzy klientami. A jeśli nawet skończy pod czyjąś zbyt energiczną pięścią, z nożem w pachwinie, brzuchu, klatce piersiowej, to albo własną śliną wyliże rany, albo krwią jego wypastują podłogę.
Od dawna nie był tak zobojętniały — na krzywdę, swoją i innych; wykończony ciągłym manewrowaniem pomiędzy archaicznym i urojonym podziale na dobro i zło. Bo patrząc po łypiących na niego podłych ryjach wiedział, że ich kryminalnej sławie służą bezprawne czyny. Domyślał się jednak, że każda z tych porysowanych bliznami sylwetek ma swoje ludzkie słabości, łzy pochowane w dorastających dzieciakach, niewydarzonych miłościach.
— Daj mi coś na głowę.
Nie bawi się w szyfry, choć wie, że barman posługuje się własnym kodem. Jebany wirtuoz przestępczego światka. Keita pogrążony jednak w pulsującym bólu głowy. Tym najgorszym, bo rytmicznym. Dzisiejsza notacja wbija wolne tempo, tylko trochę wyprzedzające rytm serca. Na tyle znośne, że wstał i idzie, pali niemal. Teraz też wyciąga papierośnicę i sięga wcześniej skręconej fajki.
— I czystą z wodą i lodem — dodaje po chwili, wkłada ustnik między wargi; z grzeczności też pyta: — Chcesz?
Przy metalicznym dźwięku wysuwa papierośnicę ku barmanowi, zajmuje miejsce na wysokim krześle i rękę z fajką opiera na blacie. Milczy chwilę, w międzyczasie ściskając dłoń klucznika tego przybytku. Kolejne uderzenie bólu jest mocniejsze. Intensywne na tyle, by zamknąć jego usta w pierwszej sylabie. Papieros spala się samoistnie, gdy trzymająca go dłoń podpiera i prawą skroń. Keita zamyka oczy, by zbliżające się omdlenie opóźnić, przełknąć wraz z pierwszym haustem czystej.
— Dwa razy — mówi przy opadniętych powiekach. — Najlepiej opioidy.
Karafuruna Chiku oferuje to samo, ale w takim natężeniu, że w zasadzie wszystko ci jedno. Samarytaninów wokół wielu, więc możesz mieć w dupie, czy to ten grajek bez nogi ma gdzie spać, czy to dziecko zbyt małe, by pijane rzygać w kącie trafi do domu. W tak spolaryzowanym świecie łatwiej wywinąć się litości. Paląca potrzeba wsparcia ustępuje miejsca egoizmowi a ty bez słowa wyjaśnienia możesz zatopić się we własnych “widzimisię”. A jemu nie za wiele potrzeba, bo parę kieliszków, przyjemnego small talku, być może rozładowania skołtunionych pod sercem emocji.
W okolicach Tsuki atmosfera ta sama co zawsze. Niby zrównoważenie, ale ślepia obcych ślizgają się po twoim ciele. Twarzy, czy znajoma, dłoniach, czy puste, kieszeniach, czy pełne. Jest tutaj ciszej niż na głównej ulicy. Wydaje się i beztrosko, gdy wyciszone śmiechy stojących przed klubem drgają w uszach. Zna niektórych. Choć Tsuki odwiedza od niespełna kilku miesięcy, to parę obitych twarzy pozwoliło mu wpisać się w kartę gości. Rzadko bywa sam. Zazwyczaj trzyma się znajomych o renomie nienajlepszej, ale skutecznej; takiej, która — do momentu — pozwala bez uszczerbku lawirować pomiędzy klientami. A jeśli nawet skończy pod czyjąś zbyt energiczną pięścią, z nożem w pachwinie, brzuchu, klatce piersiowej, to albo własną śliną wyliże rany, albo krwią jego wypastują podłogę.
Od dawna nie był tak zobojętniały — na krzywdę, swoją i innych; wykończony ciągłym manewrowaniem pomiędzy archaicznym i urojonym podziale na dobro i zło. Bo patrząc po łypiących na niego podłych ryjach wiedział, że ich kryminalnej sławie służą bezprawne czyny. Domyślał się jednak, że każda z tych porysowanych bliznami sylwetek ma swoje ludzkie słabości, łzy pochowane w dorastających dzieciakach, niewydarzonych miłościach.
— Daj mi coś na głowę.
Nie bawi się w szyfry, choć wie, że barman posługuje się własnym kodem. Jebany wirtuoz przestępczego światka. Keita pogrążony jednak w pulsującym bólu głowy. Tym najgorszym, bo rytmicznym. Dzisiejsza notacja wbija wolne tempo, tylko trochę wyprzedzające rytm serca. Na tyle znośne, że wstał i idzie, pali niemal. Teraz też wyciąga papierośnicę i sięga wcześniej skręconej fajki.
— I czystą z wodą i lodem — dodaje po chwili, wkłada ustnik między wargi; z grzeczności też pyta: — Chcesz?
Przy metalicznym dźwięku wysuwa papierośnicę ku barmanowi, zajmuje miejsce na wysokim krześle i rękę z fajką opiera na blacie. Milczy chwilę, w międzyczasie ściskając dłoń klucznika tego przybytku. Kolejne uderzenie bólu jest mocniejsze. Intensywne na tyle, by zamknąć jego usta w pierwszej sylabie. Papieros spala się samoistnie, gdy trzymająca go dłoń podpiera i prawą skroń. Keita zamyka oczy, by zbliżające się omdlenie opóźnić, przełknąć wraz z pierwszym haustem czystej.
— Dwa razy — mówi przy opadniętych powiekach. — Najlepiej opioidy.
— Daj mi coś na głowę — słyszałem to wyraźnie. Mimo cichych, z wysiłkiem cedzonych sylab. W pierwszym odruchu parsknięcie cisnęło się na usta, bo Tsuki to nie pieprzona przychodnia psychiatryczna, przynajmniej nie dla weekendowych bywalców. A tego tu nie znałem i nie darzyłem zaufaniem, przynajmniej póki w zasięgu wzroku nie znalazł się niezdarny uścisk dłoni z tym, który mógł wszystko. Otwarta, srebrna papierośnica błyszczała zachęcająco i zanim zorientowałem się, że mózg przekazał sygnał do dłoni, jeden z papierosów tkwił w ustach. Wódka, woda, lód — kombinacja tak prosta i z pozoru bezbarwna jak on sam, ale od dawna wiedziałem, że pozory są tylko pozorami. Wybór wydawał się oczywisty, jak to, że od pierwszej chwili wiedziałem, czego może potrzebować. Jedynie stanowczo wystawiona dłoń w geście „nie pouczaj mnie” była na tyle taktowna, by więcej nie gadał wprost o tym, co się odgrywa pod blatem. Nie wszyscy tu wiedzieli i mieli dostęp do tego, co mogłem zaoferować. Gdyby było inaczej, dawno skończyłbym z kosą pod żebrami. Może od strony zaplecza, może od frontu, w takim miejscu jak to wszystko jest możliwe. Przez myśl przebiegło mi tylko to, że to nie rozdzierający ból rozpościera dookoła niego dziwną, mglistą aurę. To coś innego, zdecydowanie bardziej mrocznego. Wizja była krótka, trwająca zaledwie milisekundy, zostawiając po sobie posmak miedzi w ustach. Zaciągając się papierosem wciśniętym w kącik ust, komponowałem jego bezbarwny znieczulacz, kompletnie odstający od charakterystyki tego miejsca. Krystaliczna dawka rozcieńczonego ognia.
— Masz — popchnąłem szklankę w jego stronę. Nie sunęła gładko, oklejona od spodu kawałkiem plastra, a wraz z dłonią sięgającą po drinka, przechyliłem się przez blat, by niepożądane uszy nie wyłapały za dużo — to oksykodon, nic mocniejszego Ci nie dam.
Miałem kilka zasad, których nikt nie kwestionował, nawet góra. Nowi dostają to, co uznam za słuszne. Nigdy nie miałem zamiaru przykładać ręki do czyjejś bezmyślności. Bez wglądu w czyjeś możliwości, nie oferowałem nic, co mogłoby doprowadzić do zgonu tuż za progiem Tsuki. To nie było nikomu potrzebne. Rozgłos zawsze działa niekorzystnie, a ja tkwiłem w samym środku centrum pieprzonej anonimowości. Gdy wpasujesz się w jakieś miejsce, musisz za wszelką cenę utrzymać się na powierzchni. Zwłaszcza tutaj. Nie ze strachu, a z rozsądku. Dlaczego? Bo stąd nie ma wyjścia, nie ma drzwi, które możesz otworzyć. Zostajesz wepchnięty do izolatki i jedyne, co możesz zrobić, to nie pozwolić ścianom zacząć się zbliżać.
— Mataichi, masz TO? — głos Daikiego wyrasta mi za plecami jak niechciany chwast. Jest nowy, nie łapie wszystkich zasad, dlatego traktuje mnie jak własną matkę. I chociaż jego nadgorliwość i nieokrzesanie kłują jak oset, jednego nie da mu się ująć — miesza alkohole jak cholerny magik. Przynajmniej tak twierdzą ci po drugiej stronie baru.
— Co? — rzucam przez ramię, choć bardzo dobrze wiem o co mu chodzi. Lubię się droczyć i czekać na potknięcia. To zaleta i wada jednocześnie. W przypływie ekscytacji możesz wejść w polemikę z niewłaściwą osobą, wtedy zostaje ci tylko i wyłącznie siła mięśniowa. A tę miałem w różnych dawkach, uzależniony od stopnia psychozy, która dopadała mnie prędzej czy później. „On czeka na zapleczu”, tylko tyle jestem w stanie wychwycić ze ściszonego tonu zmieszanego z muzyką wątpliwej jakości i nieustannej kakofonii pokrzykiwań, rozmów. Wciskam młodemu szmatę do polerowania blatu, a sam kieruję się w stronę zaplecza. Ostatnie o czym marzyłem to użeranie się z kolejnym ćpunem, których raczej przybywa niż ubywa. Mamy jesień, ludzie starają się wkupić w łaski przygnębiającemu marazmowi. Jest tam, cały roztrzęsiony, z rozbieganym wzrokiem i dłońmi wykręconymi potrzebą. Z rozlatującego się stołka podrywa się szybko, wyłamując jedną z nóg sklejoną naprędce srebrną taśmą pakową.
— Okamoto, boże, dobrze, że jesteś. Musisz mi to dać. Musisz, rozumiesz? Ja nie dam rady, nie dam rady bez tego pierdolonego szajsu, dobrze o tym wiesz. Wiesz, prawda? Ja pierdolę, nie czuję ziemi pod nogami, jego łeb wyglądał jak rozdeptany pomidor, zaraz puszczę pawia — żadna siła nie była w stanie go zamknąć. Paplał jak nakręcana zabawka dla dzieci, która swoim gęganiem doprowadzała rodziców do szału. Mówiłem już, że traktują mnie tu jak matkę? Nigdy się o to nie prosiłem, a oto jestem i muszę wysłuchiwać błagań ludzi wyżmiętych potrzebą. Większość młodych pęka przy pierwszej próbie, wiedząc, że od kolejnej nie ma drogi ucieczki. Takie są zasady, raz w to wdepniesz i zostajesz, a twoja wola staje się wolą innych.
— Zamknij się, do cholery, albo wszyscy będziemy mieli przejebane — przycisnąwszy mu dłoń do ust, próbowałem siłą posadzić go na krześle, które zdążył uszkodzić kilka sekund temu — siadaj tu i słuchaj, bo nie powtarzam dwa razy. Nie. Dostaniesz. Nic. Jasne?
Trzymając nogą chwiejące się krzesło, odepchnąłem je lekko. Tyle wystarczyło, by z łoskotem runęło razem z ciałem młodego, zwijającego się niczym plastikowa butelka potraktowana zapalniczką.
— Toru znowu popierdoliło i traktuje Cię jak sklep z cukierkami? — usłyszałem za sobą zgrzytający rechot kapitana, którego wyjątkowo bawiły takie sytuacje. Uwielbiał patrzeć na ich ból, zwłaszcza jeśli był oznaką posłuszeństwa. Akurat śmiech to najlepsze, co mogło spotkać młodego. Zawsze mógł trafić do skrytki pod podłogą, a tego by nie przeżył. Nie w stanie, w którym był teraz.
— Debil chce fenta… — odwracając głowę w stronę drzwi przez chwilę zamajaczyła mi sylwetka faceta od bolącej głowy. Nawet nie zamierzałem pytać co on tu robi. To było zbyteczne, zwłaszcza po znaczącym uścisku dłoni, jakby to była jakaś pieprzona pokazówka. Ojej zobacz, jestem tu, daję grabę szefowi, widzisz? Mam tutaj chody, najlepiej daj mi wszystko spod lady i to na oczach wszystkich upoważnionych i nie — nyl...
Ta ostatnia sylaba nie była wypowiedziana tak entuzjastycznie jak dwie poprzedzające. Teraz jak nigdy przyda się kurtyna powściągliwości. Będzie próbował ją odchylić, ale nie wszystkie kulisy są do zwiedzenia. Przynajmniej nie pod moim adresem.
— Masz — popchnąłem szklankę w jego stronę. Nie sunęła gładko, oklejona od spodu kawałkiem plastra, a wraz z dłonią sięgającą po drinka, przechyliłem się przez blat, by niepożądane uszy nie wyłapały za dużo — to oksykodon, nic mocniejszego Ci nie dam.
Miałem kilka zasad, których nikt nie kwestionował, nawet góra. Nowi dostają to, co uznam za słuszne. Nigdy nie miałem zamiaru przykładać ręki do czyjejś bezmyślności. Bez wglądu w czyjeś możliwości, nie oferowałem nic, co mogłoby doprowadzić do zgonu tuż za progiem Tsuki. To nie było nikomu potrzebne. Rozgłos zawsze działa niekorzystnie, a ja tkwiłem w samym środku centrum pieprzonej anonimowości. Gdy wpasujesz się w jakieś miejsce, musisz za wszelką cenę utrzymać się na powierzchni. Zwłaszcza tutaj. Nie ze strachu, a z rozsądku. Dlaczego? Bo stąd nie ma wyjścia, nie ma drzwi, które możesz otworzyć. Zostajesz wepchnięty do izolatki i jedyne, co możesz zrobić, to nie pozwolić ścianom zacząć się zbliżać.
— Mataichi, masz TO? — głos Daikiego wyrasta mi za plecami jak niechciany chwast. Jest nowy, nie łapie wszystkich zasad, dlatego traktuje mnie jak własną matkę. I chociaż jego nadgorliwość i nieokrzesanie kłują jak oset, jednego nie da mu się ująć — miesza alkohole jak cholerny magik. Przynajmniej tak twierdzą ci po drugiej stronie baru.
— Co? — rzucam przez ramię, choć bardzo dobrze wiem o co mu chodzi. Lubię się droczyć i czekać na potknięcia. To zaleta i wada jednocześnie. W przypływie ekscytacji możesz wejść w polemikę z niewłaściwą osobą, wtedy zostaje ci tylko i wyłącznie siła mięśniowa. A tę miałem w różnych dawkach, uzależniony od stopnia psychozy, która dopadała mnie prędzej czy później. „On czeka na zapleczu”, tylko tyle jestem w stanie wychwycić ze ściszonego tonu zmieszanego z muzyką wątpliwej jakości i nieustannej kakofonii pokrzykiwań, rozmów. Wciskam młodemu szmatę do polerowania blatu, a sam kieruję się w stronę zaplecza. Ostatnie o czym marzyłem to użeranie się z kolejnym ćpunem, których raczej przybywa niż ubywa. Mamy jesień, ludzie starają się wkupić w łaski przygnębiającemu marazmowi. Jest tam, cały roztrzęsiony, z rozbieganym wzrokiem i dłońmi wykręconymi potrzebą. Z rozlatującego się stołka podrywa się szybko, wyłamując jedną z nóg sklejoną naprędce srebrną taśmą pakową.
— Okamoto, boże, dobrze, że jesteś. Musisz mi to dać. Musisz, rozumiesz? Ja nie dam rady, nie dam rady bez tego pierdolonego szajsu, dobrze o tym wiesz. Wiesz, prawda? Ja pierdolę, nie czuję ziemi pod nogami, jego łeb wyglądał jak rozdeptany pomidor, zaraz puszczę pawia — żadna siła nie była w stanie go zamknąć. Paplał jak nakręcana zabawka dla dzieci, która swoim gęganiem doprowadzała rodziców do szału. Mówiłem już, że traktują mnie tu jak matkę? Nigdy się o to nie prosiłem, a oto jestem i muszę wysłuchiwać błagań ludzi wyżmiętych potrzebą. Większość młodych pęka przy pierwszej próbie, wiedząc, że od kolejnej nie ma drogi ucieczki. Takie są zasady, raz w to wdepniesz i zostajesz, a twoja wola staje się wolą innych.
— Zamknij się, do cholery, albo wszyscy będziemy mieli przejebane — przycisnąwszy mu dłoń do ust, próbowałem siłą posadzić go na krześle, które zdążył uszkodzić kilka sekund temu — siadaj tu i słuchaj, bo nie powtarzam dwa razy. Nie. Dostaniesz. Nic. Jasne?
Trzymając nogą chwiejące się krzesło, odepchnąłem je lekko. Tyle wystarczyło, by z łoskotem runęło razem z ciałem młodego, zwijającego się niczym plastikowa butelka potraktowana zapalniczką.
— Toru znowu popierdoliło i traktuje Cię jak sklep z cukierkami? — usłyszałem za sobą zgrzytający rechot kapitana, którego wyjątkowo bawiły takie sytuacje. Uwielbiał patrzeć na ich ból, zwłaszcza jeśli był oznaką posłuszeństwa. Akurat śmiech to najlepsze, co mogło spotkać młodego. Zawsze mógł trafić do skrytki pod podłogą, a tego by nie przeżył. Nie w stanie, w którym był teraz.
— Debil chce fenta… — odwracając głowę w stronę drzwi przez chwilę zamajaczyła mi sylwetka faceta od bolącej głowy. Nawet nie zamierzałem pytać co on tu robi. To było zbyteczne, zwłaszcza po znaczącym uścisku dłoni, jakby to była jakaś pieprzona pokazówka. Ojej zobacz, jestem tu, daję grabę szefowi, widzisz? Mam tutaj chody, najlepiej daj mi wszystko spod lady i to na oczach wszystkich upoważnionych i nie — nyl...
Ta ostatnia sylaba nie była wypowiedziana tak entuzjastycznie jak dwie poprzedzające. Teraz jak nigdy przyda się kurtyna powściągliwości. Będzie próbował ją odchylić, ale nie wszystkie kulisy są do zwiedzenia. Przynajmniej nie pod moim adresem.
Niby nie przychodnia a jednak przed oczyma przeskakują najróżniejsze schorzenia. Wiadomo, najprościej dostrzec połamane nosy, urwane w połowie kończyny, blizny wżarte w oczy zbyt głęboko, by zaoszczędziły wzrok. Gorzej jest z chorobami głowy, które wyczuwalne w delikatniejszych gestach: słowach za szybko wypowiadanych, rękach drżących, białkach zaszłych czerwonymi pajęczynami. Każdy ze swoim małym demonem, który ścieżki wymalował tak, że trafiały do Tsuki. Mogli kłamać ci rośli mężczyźni, kobiety w dłoniach dzierżące kastety i inni, mieszczący się pomiędzy jednymi a drugimi, że nie życie a człowiecza natura ich tutaj ściągnęła. W miejsce tylko z wierzchu upstrzone brutalnością, bo wewnątrz wciąż aż nazbyt czujące jak najważniejszy w człowieku organ.
Zza bólu głowy obserwuje barmana. Wpierw jednego, potem wyklutego znikąd drugiego. Widać, że nowy, bo głos wciąż świeży i gadka mu idzie, pomiędzy drinkami upadają krótkie uśmiechy. Norma. Z czasem spowszednieje. Posiądzie to samo martwe spojrzenie, wpadnie w monotonię powtarzalnych ruchów a później zaćpa się w tutejszym kiblu. Przypadkiem. Może i zaćpałby się z nim, gdyby zaproponował. Nie bez powodu przychodzi tutaj niemal każdego weekendu, coraz częściej w tygodniu. Niezrzeszony z Shingetsu, ale jakby już w ich ciepłych objęciach. Zbyt ciepłych, by się teraz wycofać. Zbyt pociągających, by w ogóle tego chcieć.
Łapie to sarnie, młode spojrzenie. Być może za długo milczał przy barze, a może za długo wzrokiem wślizgiwał się pod jego koszulkę. Ponownie zamawia to samo. Tym razem drink jest mocniejszy. Zbyt dużo wódki, woda — choć z lodem — to wciąż za ciepła.
— Jak masz na imię? — pyta.
— Daiki — słyszy w odpowiedzi, kiedy ten pozostawiony sam nieznacznie panikuje.
Wkoło niego wiele sylwetek stojących, każde z barowych krzeseł zajęte. Mimo to dobrze sobie radzi. Niezbyt zgrabnie, ale wciąż w jakiejś choreografii. Ma maksymalnie dwadzieścia parę lat. Keita szuka na jego ciele widocznego znaku Kyōken, ale to albo nieistnieje, albo schowane gdzieś indziej niż pod siatkowaną koszulką. Jebane dzieciaki i ich tani seksualizm. Smutne, że działa. Działać zaczyna i połknięty wcześniej oksykodon.
— Keita, mam dla ciebie prezent.
Niski, żabi głos Heihachiego, powszechnie znanego jako Kumak, rozbrzmiewa w prawym uchu. Gotō cmoka niezadowolony, bo przy lewym na nowo sylwetka młodego barmana. Mimo to poddańczo odwraca się ku niskiemu, purchatemu Japończykowi. Jego cera jest zniszczona, pokryta małymi, czarnymi kanionami wągrów. Na nosie markowe okulary, ciało wciśnięte w przybrudzoną na kołnierzu koszulę. Ślady są świeże, w kolorze perłowej brzoskwini. Podkład zdecydowanie za ciemny na cerę mężczyzny.
Uśmiecha się do niego krótko, porozumiewawczo i w jednym wolnym hauście dopija drugiego z drinków. Rozpuszczające się kostki lodu rozwodniły alkohol. Po ciele przebiega fala orzeźwienia. Keita zsuwa się z krzesła, poprawia narzuconą przed wyjściem czarną koszulę. Ta rozpięta pod szyją odsłania skromny wisior z białą, nieregularną perłą. Podwijając rękawy podąża za Kumą, który kaczym, ale wciąż władczym chodem zahacza o mijanych gości.
— Nie wiedziałem, że i czwórkę masz złotą — zauważa Gotō; zdziwienie jest teatralne, bo z tygodnia na tydzień Heihachi coraz bardziej upodabniał się do archetypu amerykańskiego alfonsa.
— 24 karaty!
Kolejny rechot, kolejna udana z Kumą interakcja. Keita parska śmiechem, dużo naturalniejszym niż wcześniejsze zdziwienie i kończąc podwijać rękawy, dłonie wsuwa w kieszenie spodni. Na skórze więcej więc widocznych tatuaży o infantylnym sznycie. Na nadgarstku ptaszek za chmurami a tuż pod nim krzywy pistolet. Jest i postać z bajki, ale tej nie kojarzy.
Stając w drzwiach spogląda ku barmanowi ze schowaną za przymrużonymi powiekami ciekawością. Przed niepotrzebnie rzuconym komentarzem ochrania go sam Kuma, który gładkim gestem zaprasza do środka. Miło. Drzwi za ich dwójką zostają przymknięte. Dłoń Heihachiego sięga barku pracownika Tsuki. Czułe gesty wypadają u mężczyzny naturalne. Musi być ojcem.
Keita kuca brzy barmanie. Spogląda ku zmarnowanej twarzy szpakowatego faceta o wybielonych źrenicach i uśmiecha się ciepło, skromnie niemal.
— Cześć, Toru. Nazywam się Keita. — Dłonią sięga zapadniętym policzkom mężczyzny, ale te w strachu cofają się.
Jak rwana silnym pociągnięciem sylwetka klienta leci do tyłu. Nadludzką wręcz siła próbuje odepchnąć Keitę, w rykoszecie i barmana. W niekontrolowanych ruchach swymi kopytami wierzga jak popierdolony, trafia go w szczękę, barmana chuj wie gdzie.
— Uspokój się do chuja! — mówi Gotō głośniej, nagle, wstaje, jedną ręką sięga jego gardła, drugą pierwszej lepszej dłoni; w odwecie wolne palce ćpuna zaciskają się na jego nadgarstku. — Szukam Ai.
— Nic nie wiem, kurwa, nie znam żadnej Ai, ja pie-rdo-lę — krztusi się. — Weź mu… Okamoto, kurwa no… nie wybaczę.
Amok skacze w oczach, po tych zaczerwienionych białkach. Przecież nie chce mu zrobić krzywdy, ale oni zawsze w to samo. Kurewskie ćpuny o lisiej naturze. Nic tylko spłoszonymi kłamstwami pluć w twarz, by się jak osiki wywinąć z odpowiedzialności. Wiedział, że choćby go przycisnął do bruku, to i tak informacja z niego nie wypłynie. Ćpun ćpuna zawsze zasłoni. Chyba że.
— Przynieś mi ten fentanyl. — Keita odwraca się ku barmanowi, ale widzi w nim głównie powściągliwość, po sekundzie i krztyny złości. — Okamoto, tak? Przecież ci go tutaj nie zapierdolę.
@Okamoto Mataichi
Zza bólu głowy obserwuje barmana. Wpierw jednego, potem wyklutego znikąd drugiego. Widać, że nowy, bo głos wciąż świeży i gadka mu idzie, pomiędzy drinkami upadają krótkie uśmiechy. Norma. Z czasem spowszednieje. Posiądzie to samo martwe spojrzenie, wpadnie w monotonię powtarzalnych ruchów a później zaćpa się w tutejszym kiblu. Przypadkiem. Może i zaćpałby się z nim, gdyby zaproponował. Nie bez powodu przychodzi tutaj niemal każdego weekendu, coraz częściej w tygodniu. Niezrzeszony z Shingetsu, ale jakby już w ich ciepłych objęciach. Zbyt ciepłych, by się teraz wycofać. Zbyt pociągających, by w ogóle tego chcieć.
Łapie to sarnie, młode spojrzenie. Być może za długo milczał przy barze, a może za długo wzrokiem wślizgiwał się pod jego koszulkę. Ponownie zamawia to samo. Tym razem drink jest mocniejszy. Zbyt dużo wódki, woda — choć z lodem — to wciąż za ciepła.
— Jak masz na imię? — pyta.
— Daiki — słyszy w odpowiedzi, kiedy ten pozostawiony sam nieznacznie panikuje.
Wkoło niego wiele sylwetek stojących, każde z barowych krzeseł zajęte. Mimo to dobrze sobie radzi. Niezbyt zgrabnie, ale wciąż w jakiejś choreografii. Ma maksymalnie dwadzieścia parę lat. Keita szuka na jego ciele widocznego znaku Kyōken, ale to albo nieistnieje, albo schowane gdzieś indziej niż pod siatkowaną koszulką. Jebane dzieciaki i ich tani seksualizm. Smutne, że działa. Działać zaczyna i połknięty wcześniej oksykodon.
— Keita, mam dla ciebie prezent.
Niski, żabi głos Heihachiego, powszechnie znanego jako Kumak, rozbrzmiewa w prawym uchu. Gotō cmoka niezadowolony, bo przy lewym na nowo sylwetka młodego barmana. Mimo to poddańczo odwraca się ku niskiemu, purchatemu Japończykowi. Jego cera jest zniszczona, pokryta małymi, czarnymi kanionami wągrów. Na nosie markowe okulary, ciało wciśnięte w przybrudzoną na kołnierzu koszulę. Ślady są świeże, w kolorze perłowej brzoskwini. Podkład zdecydowanie za ciemny na cerę mężczyzny.
Uśmiecha się do niego krótko, porozumiewawczo i w jednym wolnym hauście dopija drugiego z drinków. Rozpuszczające się kostki lodu rozwodniły alkohol. Po ciele przebiega fala orzeźwienia. Keita zsuwa się z krzesła, poprawia narzuconą przed wyjściem czarną koszulę. Ta rozpięta pod szyją odsłania skromny wisior z białą, nieregularną perłą. Podwijając rękawy podąża za Kumą, który kaczym, ale wciąż władczym chodem zahacza o mijanych gości.
— Nie wiedziałem, że i czwórkę masz złotą — zauważa Gotō; zdziwienie jest teatralne, bo z tygodnia na tydzień Heihachi coraz bardziej upodabniał się do archetypu amerykańskiego alfonsa.
— 24 karaty!
Kolejny rechot, kolejna udana z Kumą interakcja. Keita parska śmiechem, dużo naturalniejszym niż wcześniejsze zdziwienie i kończąc podwijać rękawy, dłonie wsuwa w kieszenie spodni. Na skórze więcej więc widocznych tatuaży o infantylnym sznycie. Na nadgarstku ptaszek za chmurami a tuż pod nim krzywy pistolet. Jest i postać z bajki, ale tej nie kojarzy.
Stając w drzwiach spogląda ku barmanowi ze schowaną za przymrużonymi powiekami ciekawością. Przed niepotrzebnie rzuconym komentarzem ochrania go sam Kuma, który gładkim gestem zaprasza do środka. Miło. Drzwi za ich dwójką zostają przymknięte. Dłoń Heihachiego sięga barku pracownika Tsuki. Czułe gesty wypadają u mężczyzny naturalne. Musi być ojcem.
Keita kuca brzy barmanie. Spogląda ku zmarnowanej twarzy szpakowatego faceta o wybielonych źrenicach i uśmiecha się ciepło, skromnie niemal.
— Cześć, Toru. Nazywam się Keita. — Dłonią sięga zapadniętym policzkom mężczyzny, ale te w strachu cofają się.
Jak rwana silnym pociągnięciem sylwetka klienta leci do tyłu. Nadludzką wręcz siła próbuje odepchnąć Keitę, w rykoszecie i barmana. W niekontrolowanych ruchach swymi kopytami wierzga jak popierdolony, trafia go w szczękę, barmana chuj wie gdzie.
— Uspokój się do chuja! — mówi Gotō głośniej, nagle, wstaje, jedną ręką sięga jego gardła, drugą pierwszej lepszej dłoni; w odwecie wolne palce ćpuna zaciskają się na jego nadgarstku. — Szukam Ai.
— Nic nie wiem, kurwa, nie znam żadnej Ai, ja pie-rdo-lę — krztusi się. — Weź mu… Okamoto, kurwa no… nie wybaczę.
Amok skacze w oczach, po tych zaczerwienionych białkach. Przecież nie chce mu zrobić krzywdy, ale oni zawsze w to samo. Kurewskie ćpuny o lisiej naturze. Nic tylko spłoszonymi kłamstwami pluć w twarz, by się jak osiki wywinąć z odpowiedzialności. Wiedział, że choćby go przycisnął do bruku, to i tak informacja z niego nie wypłynie. Ćpun ćpuna zawsze zasłoni. Chyba że.
— Przynieś mi ten fentanyl. — Keita odwraca się ku barmanowi, ale widzi w nim głównie powściągliwość, po sekundzie i krztyny złości. — Okamoto, tak? Przecież ci go tutaj nie zapierdolę.
@Okamoto Mataichi
Przez chwilę pogrążony w bezruchu widziałem jak tamten kuca przy Toru. Niczym jebany zbawiciel pochylający się nad przykrym losem człowieka, który sam obrawszy drogę, dotarł aż tutaj. Najpierw przyjemny, wręcz otulający dotyk wprowadził mnie w stan osłupienia. Dopiero gdy młody zaczął się szarpać i wić niczym świeżo złowiona ryba odzyskałem trzeźwość. A raczej jej cień, który został przyćmiony rozdzierającym bólem kolana. Pierdolony skurwysyn mnie kopnął. Nie byłoby to tak wyraźne odczucie, gdyby nie odezwała się świeżo zaleczona kontuzja. Ale to nieważne, istotne jest to, że tamten jednym ruchem przyszpilił go do ściany, miażdżąc dłonią zwiotczałe uzależnieniem gardło. I jaka, kurwa, Ai, co tu się odpierdala? Już, już miałem odciągnąć go od Toru, ale zatrzymała mnie ciężka, ściskająca ramię dłoń Kuma, która ani na moment nie odkleiła się od mojego ciała. Może i był ojcem, ale nie w sytuacjach biznesowych. Potrafił być równie nieobliczalny, co troskliwy. Teraz akcja odgrywała się między tamtymi dwoma, a ja mogłem tyle, co nic. Oddychając ciężko przez nos podziwiałem ten znakomicie wyreżyserowany teatr. Tylko tętniący w oddali ból przypominał mi o tym, że to nie film ani sen, ale najprawdziwsza z prawdziwszych rzeczywistość. Widziałem jego rozbiegane spojrzenie szukające pomocy wśród ziomków, którym zaryzykował zaufać. Cóż… jaka gra, takie zasady, a one bywały zmienne w zależności od sytuacji. Przynieś mi ten fentanyl. Okamoto, przecież ci go tutaj nie zapierdolę — to wystarczyło, żeby rozpalić iskrę, która zawsze zwiastuje rozlekły pożar. Prychnąłem, strącając samym ruchem barku dłoń szefa.
— Jak dla ciebie, mogę być co najwyżej Panem pocałuj-mnie-w-du…
— Mataichi — nie krzyczał, w jego przypadku podnoszenie głosu nie było konieczne. Kum brzmiał jak świątynny gong, dudniąc niskim, basowym tonem. Rzadko używał mojego imienia, ale nigdy w tak karcący sposób. Jakbym był jego niepokornym synem, albo, co bardziej prawdopodobne, psem, który z lubością sikał mu do butów. Nienawidziłem sytuacji, w których samym tylko słowem przyciskano mi głowę do rozgrzanego asfaltu. Ale ta przykrywka była mi potrzebna, inaczej cały plan góry chuj strzeli i mógłbym pożegnać się z tym usłanym cieniami, demonami, zasłonami żywotem. A nie chciałem się z nim żegnać, przynajmniej nie tak szybko.
— Jebany szczaw — mruknąłem pod nosem, wyciągając z przedniej kieszeni spodni przypięty do paska klucz. Łańcuszek był krótki, niemalże zmuszający do przytulenia udem zimnej, metalowej szuflady. Cholera, gdybym tylko mógł, przyłożyłbym do niej to pieprzone kolano… Zamek przekręca się gładko, odkrywając zainteresowanym oczom ustawione pedantycznie przegródki. Wszystkie opisane, podzielone, wyczyszczone z odcisków spoconych palców, wypieszczone niemalże z miłością. Gniew podsycał w nim irracjonalne poczucie straty, obnażenia wszelkich tajemnic, wyrwania z jego ciała kawałka, który pielęgnowany latami był jednym, do czego zdążyłem się przywiązać. Nikt poza mną nie miał dostępu do szuflady rozwiązującej wszelkie problemy, rozdarte szwy sklejanej latami świadomości. Wyszarpnął odpowiednią saszetkę pulsującą pod palcami złością, by zaraz zamknąć z trzaskiem skrytkę i przekręcić na nowo klucz. — Masz — miałem wrażenie, że to najczęstsze słowo, które wypowiadałem w jego obecności. Jakby to o czymś znaczyło, o dziwnego rodzaju uległości, przed którą należało się bronić. To instynkt samozachowawczy, który nigdy nie powinien cię zawieść. Inaczej przegrasz z, kurwa, kretesem. Saszetka wciśnięta w wyciągniętą dłoń nie majaczyła mi w oczach tak jak odciśnięty błotem ślad buta Toru. Przynajmniej tyle, może jest pęknięta, a ja zaznam świętego spokoju. W tym samym czasie do uszu dotarł zgrzyt drzwi i wzrok skierowany szybko w ich stronę wycisnął na plecach jedną, zimną kroplę potu.
— Daiki, wypierdalaj stąd! Miałeś, kurwa, pilnować baru!
— Ja chciałem…
— Niczego, kurwa, nie chciałeś. Spierdalaj stąd! I zdejmij z siebie ten jebany podbierak do ryb — to ostatnie zdanie niemalże wychrypiał, jednak na tyle głośno, by dotarło do zainteresowanego.
— Jak dla ciebie, mogę być co najwyżej Panem pocałuj-mnie-w-du…
— Mataichi — nie krzyczał, w jego przypadku podnoszenie głosu nie było konieczne. Kum brzmiał jak świątynny gong, dudniąc niskim, basowym tonem. Rzadko używał mojego imienia, ale nigdy w tak karcący sposób. Jakbym był jego niepokornym synem, albo, co bardziej prawdopodobne, psem, który z lubością sikał mu do butów. Nienawidziłem sytuacji, w których samym tylko słowem przyciskano mi głowę do rozgrzanego asfaltu. Ale ta przykrywka była mi potrzebna, inaczej cały plan góry chuj strzeli i mógłbym pożegnać się z tym usłanym cieniami, demonami, zasłonami żywotem. A nie chciałem się z nim żegnać, przynajmniej nie tak szybko.
— Jebany szczaw — mruknąłem pod nosem, wyciągając z przedniej kieszeni spodni przypięty do paska klucz. Łańcuszek był krótki, niemalże zmuszający do przytulenia udem zimnej, metalowej szuflady. Cholera, gdybym tylko mógł, przyłożyłbym do niej to pieprzone kolano… Zamek przekręca się gładko, odkrywając zainteresowanym oczom ustawione pedantycznie przegródki. Wszystkie opisane, podzielone, wyczyszczone z odcisków spoconych palców, wypieszczone niemalże z miłością. Gniew podsycał w nim irracjonalne poczucie straty, obnażenia wszelkich tajemnic, wyrwania z jego ciała kawałka, który pielęgnowany latami był jednym, do czego zdążyłem się przywiązać. Nikt poza mną nie miał dostępu do szuflady rozwiązującej wszelkie problemy, rozdarte szwy sklejanej latami świadomości. Wyszarpnął odpowiednią saszetkę pulsującą pod palcami złością, by zaraz zamknąć z trzaskiem skrytkę i przekręcić na nowo klucz. — Masz — miałem wrażenie, że to najczęstsze słowo, które wypowiadałem w jego obecności. Jakby to o czymś znaczyło, o dziwnego rodzaju uległości, przed którą należało się bronić. To instynkt samozachowawczy, który nigdy nie powinien cię zawieść. Inaczej przegrasz z, kurwa, kretesem. Saszetka wciśnięta w wyciągniętą dłoń nie majaczyła mi w oczach tak jak odciśnięty błotem ślad buta Toru. Przynajmniej tyle, może jest pęknięta, a ja zaznam świętego spokoju. W tym samym czasie do uszu dotarł zgrzyt drzwi i wzrok skierowany szybko w ich stronę wycisnął na plecach jedną, zimną kroplę potu.
— Daiki, wypierdalaj stąd! Miałeś, kurwa, pilnować baru!
— Ja chciałem…
— Niczego, kurwa, nie chciałeś. Spierdalaj stąd! I zdejmij z siebie ten jebany podbierak do ryb — to ostatnie zdanie niemalże wychrypiał, jednak na tyle głośno, by dotarło do zainteresowanego.
@Keita Gotō
Toru wygląda jak posklejany z krzywych rurek. Jego kończyny wyginają się w różne strony. Szyja, choć unieruchomiona to z tych palców próbująca się wyłuskać. Poluźnia więc uścisk, bo rzeczywiście nie czas na krzywdę. Człowiek w piku lokalnej odmiany delirki. Oczy rozbiegane, panika wpisana w uchylone wargi. Być może go poniosło, być może to ta wódka za szybko wypita, wprowadzona w krwioobieg, pobudza chcące wpić się w coś, kogoś ręce. Nie wyszło z Daikim, na innych zasadach wyjdzie z ćpunem.
Jest podirytowany. Poszukiwania Ai dopiero się zaczęły, ale on wie, że śladu jej nie znajdzie jeszcze przez kilka miesięcy. Skubana jak sukkub potrafiła wpić się w czyjeś względy. Tych zamożnych i parszywie biednych. Postanowił więc szukać od samego dołu. Zacząć od tutejszych rynsztoków i tych właśnie twarzy. Policzków jak te Toru, które zapadnięte, w nerwicy od wewnątrz wygryzione, teraz nabierały powietrza. Haustami, jakby woda zalewała ćpunowi płuca, jakby go rzeczywiście dusił. To się nie dzieje. Palce stanowczo, ale nie agresywnie dotykają szyi, w automacie szukają aorty. Jej tętno jest szybkie. Panika na dobre wsiąkła w tulące się do ściany ciałko. Ale to, choć wciąż wewnętrznej rozterce, to na widok fentanylu sztywniejące.
— Dzięki — mówi odbierając narkotyk. — Dajcie mi kwadrans.
Wypuściwszy Kumę i barmana wstaje, wzrokiem przyszpilając trzecią z postaci ku ziemi. Na wszelki wypadek i łydkę napręża, gdyby tamten skoczył ku jego sylwetce. Zamyka drzwi.
— Toru, a teraz… — Ponownie przed nim kuca, choć dłonie trzyma przy sobie. — Teraz pobawimy się w Piotrusia Pana i Dzwoneczka. Ja ci zamacham przed nosem magicznym pyłkiem, a ty powiesz, gdzie są zaginieni chłopcy, hm?
***
Heihachi niknie wśród wysokich bywalców zanim Keita opuści zaplecze. Klub się przerzedza. Choć dymu wciąż tyle samo, bo wentylacja chujowa a nikt fajek nie zakazał, to palących jakby mniej. Wokół baru pusto za wyjątkiem jednej, postawnej kobiety o niskim, chrypliwym głosie. Zamawia opryskliwie ale kumpelsko. Podsumowując, wzbudza sympatię. Tak też ją widzi opuszczając zaplecze, na wszelki wypadek przekręcając kluczyk w zamku.
Oblizuje spierzchnięte wargi i próbuje rozerwać kleszcze zaciśnięte na żebrach. Oddech spłyca się z sekundy na sekundę. Ból w głowie jak przez praskę przeciśnięty. Niby rozdrobniony, ale wciąż jest. Jak na haju. Jak wtedy, gdy za dzieciaka celowo doprowadzali ciała do stanu nieważkości. Wystarcza minuta i może dalej w życie.
Alkohol wyparował z pierwszą groźbą i adrenaliną liżącą całe ciało. To wszystko spływa ku ziemi, ale wieczór na dobre nie wdziera się pod powieki. Podchodzi do baru, z wyuczonej uprzejmości kiwa ku tamże siedzącej kobiecie, choć ta z dłońmi na dwóch szkłach z brązowawym alkoholem — whiskey, klasyk amerykańskich klasyków, z przyćmionym uśmiechem zanurzona w autoanalizie.
— Nie widzieliście gdzieś moich fajek? — pyta znerwicowanym głosem.
Rzeczywiście, zostawił. Schowane pomiędzy dragami a tańszym, wysuwanym spod blatu alkoholem czekały na jego zmarnowane płuca. Z krótkim podziękowaniem odbiera własność z rąk obcej kobiety, która nie wiedzieć kiedy chwyta wyjętą na blat papierośnicę.
— Ty, Pocałuj mnie w dupę. Chcesz na zewnątrz? — mówi ku niemu z ustnikiem już mokrym, bo zanim pomyślał, zanim odpalił, to w wilgotnych ustach dzierżył papierosa; chwilę później chwycił go o między palce, bo nie będzie jak ten cwaniak spod monopolowego rzucać obelg.
— No już, to tylko fajka.
Nie odwraca się a posłusznie czeka, brew unosi w pytającym geście i tym palcem haczącym o trzymanego papierosa pociera skroń.
— Jak twoja noga? — pyta czując, że wcześniej zabrzmiał obcesowo, ale ciężko z siebie wyplenić nawyki z dzielnicy. — Musisz mieć kruche kości, skoro kulałeś.
@Okamoto Mataichi
Jest podirytowany. Poszukiwania Ai dopiero się zaczęły, ale on wie, że śladu jej nie znajdzie jeszcze przez kilka miesięcy. Skubana jak sukkub potrafiła wpić się w czyjeś względy. Tych zamożnych i parszywie biednych. Postanowił więc szukać od samego dołu. Zacząć od tutejszych rynsztoków i tych właśnie twarzy. Policzków jak te Toru, które zapadnięte, w nerwicy od wewnątrz wygryzione, teraz nabierały powietrza. Haustami, jakby woda zalewała ćpunowi płuca, jakby go rzeczywiście dusił. To się nie dzieje. Palce stanowczo, ale nie agresywnie dotykają szyi, w automacie szukają aorty. Jej tętno jest szybkie. Panika na dobre wsiąkła w tulące się do ściany ciałko. Ale to, choć wciąż wewnętrznej rozterce, to na widok fentanylu sztywniejące.
— Dzięki — mówi odbierając narkotyk. — Dajcie mi kwadrans.
Wypuściwszy Kumę i barmana wstaje, wzrokiem przyszpilając trzecią z postaci ku ziemi. Na wszelki wypadek i łydkę napręża, gdyby tamten skoczył ku jego sylwetce. Zamyka drzwi.
— Toru, a teraz… — Ponownie przed nim kuca, choć dłonie trzyma przy sobie. — Teraz pobawimy się w Piotrusia Pana i Dzwoneczka. Ja ci zamacham przed nosem magicznym pyłkiem, a ty powiesz, gdzie są zaginieni chłopcy, hm?
***
Heihachi niknie wśród wysokich bywalców zanim Keita opuści zaplecze. Klub się przerzedza. Choć dymu wciąż tyle samo, bo wentylacja chujowa a nikt fajek nie zakazał, to palących jakby mniej. Wokół baru pusto za wyjątkiem jednej, postawnej kobiety o niskim, chrypliwym głosie. Zamawia opryskliwie ale kumpelsko. Podsumowując, wzbudza sympatię. Tak też ją widzi opuszczając zaplecze, na wszelki wypadek przekręcając kluczyk w zamku.
Oblizuje spierzchnięte wargi i próbuje rozerwać kleszcze zaciśnięte na żebrach. Oddech spłyca się z sekundy na sekundę. Ból w głowie jak przez praskę przeciśnięty. Niby rozdrobniony, ale wciąż jest. Jak na haju. Jak wtedy, gdy za dzieciaka celowo doprowadzali ciała do stanu nieważkości. Wystarcza minuta i może dalej w życie.
Alkohol wyparował z pierwszą groźbą i adrenaliną liżącą całe ciało. To wszystko spływa ku ziemi, ale wieczór na dobre nie wdziera się pod powieki. Podchodzi do baru, z wyuczonej uprzejmości kiwa ku tamże siedzącej kobiecie, choć ta z dłońmi na dwóch szkłach z brązowawym alkoholem — whiskey, klasyk amerykańskich klasyków, z przyćmionym uśmiechem zanurzona w autoanalizie.
— Nie widzieliście gdzieś moich fajek? — pyta znerwicowanym głosem.
Rzeczywiście, zostawił. Schowane pomiędzy dragami a tańszym, wysuwanym spod blatu alkoholem czekały na jego zmarnowane płuca. Z krótkim podziękowaniem odbiera własność z rąk obcej kobiety, która nie wiedzieć kiedy chwyta wyjętą na blat papierośnicę.
— Ty, Pocałuj mnie w dupę. Chcesz na zewnątrz? — mówi ku niemu z ustnikiem już mokrym, bo zanim pomyślał, zanim odpalił, to w wilgotnych ustach dzierżył papierosa; chwilę później chwycił go o między palce, bo nie będzie jak ten cwaniak spod monopolowego rzucać obelg.
— No już, to tylko fajka.
Nie odwraca się a posłusznie czeka, brew unosi w pytającym geście i tym palcem haczącym o trzymanego papierosa pociera skroń.
— Jak twoja noga? — pyta czując, że wcześniej zabrzmiał obcesowo, ale ciężko z siebie wyplenić nawyki z dzielnicy. — Musisz mieć kruche kości, skoro kulałeś.
@Okamoto Mataichi
Gdyby nie Heihachi, w życiu nie dałbym mu tego fentanylu. Nie tylko dlatego, że to niebezpieczny szajs. Akurat ten aspekt najmniej mnie obchodził. Wieści szybko się rozchodzą, a gdy lokalne ćpuny dostaną cynk, że w Tsuki można to dostać… nigdy się od nich nie odpędzimy. Takie sytuacje rodzą problemy i ścielą za sobą trupy, a ja mam dość sprzątania po czyichś idiotycznych decyzjach. Tutaj nie miałem nic do gadania, dlatego to tak bardzo wkurwiało. Nie lubiłem tego uczucia, zawsze rodziło we mnie niekontrolowane wybuchy agresji. To przekleństwo, w którego cieniu przyszło mi funkcjonować, dla niektórych uchodziło za dar. Brutalność była wpisana w moje życie, a ja po tylu latach nadal nie nauczyłem się z nią współżyć. To kompletnie dwa różne odcienie tego samego koloru. Jeden sprawia, że nie tracisz kontroli; drugi odbiera ci zmysły. Odurzony dwoma skrajnymi stanami czułem, jakbym nie należał sam do siebie. Byłem niewolnikiem pieprzonych emocji, których tak bardzo chciałem się wyzbyć. Wściekłość i zobojętnienie, w górę i w dół, jak na pieprzonej huśtawce, z której nie możesz zejść. Huśtawka, z której jako dzieciak skakałeś prosto do piaskownicy, zamieniła się w najgorszą z możliwych machin, która raz rzucała cię w paszczę demona, by zaraz cię z niej wyrwać. Przeżutego, przemielonego, poranionego i zmęczonego. Nie znałem innych odczuć i wiedziałem, że to się nie zmieni. Może im szybciej zszedłbym w którymś zaułku, zachowałbym resztki człowieczeństwa. Demon chciał mnie pochłonąć, a ja nie miałem wystarczająco szybkich nóg, by przed nim uciec.
Z zamyślenia wyrwał mnie Daiki, szturając w bok dłońmi zbyt dużymi na tle jego sylwetki.
— Okamoto, lejesz gin poza szklankę — jego głos jest cichy i wibruje za moim uchem, łaskocząc w odsłoniętą szyję.
— No tak… — mruknąłem cicho, odstawiając butelkę. Wyciągnąłem szmatkę z tylnej kieszeni jego spodni. Nie był tak wspaniałomyślny, by mi ją oddać, gdy znów zjawiłem się za barem. Ten dzieciak kiedyś mnie wykończy swoim zapominalstwem. Wyczuciem czasu zresztą też. Kałuża była spora, ale dawała okazję na wykonanie kolejnych bezsensownych, mechanicznych ruchów, które coraz bardziej wbijały mi w głowę coraz to nowsze gwoździe. Bo w sumie to ja jestem taką plamą, którą trzeba wyssać do cna, póki nie zniknie zapomniana. Strzepnąłem resztki alkoholu z mokrych palców i kucnąłem, żeby wyjąć spod lady kolejną butelkę. Z tamtej wylałem wszystko i pewnie była to kara misternie zaplanowana przez moje zasrane szczęście. Kolano bolało, mniej, ale nadal, rozciągając po całej nodze skrzące nitki prądu.
Nie widzieliście gdzieś moich fajek? Jaka szkoda, że nie wepchnąłem mu ich w dupę razem z tą srebrną, hipsterską papierośnicą. Może to dałoby mi chociaż trochę satysfakcji w obliczu spapranego dnia. I chyba za dużo już tych odniesień do tyłków, bo Goto zagaduje, ale ten żart już dawno przestał śmieszyć. No już, to tylko fajka. Zatem nie odpuści. Może i dobrze, bo mam ochotę wyjść z tego przybytku pijaństwa i nie wracać. Z takimi myślami perspektywa kilkuminutowego dymka wydaje się lepsza niż brak perspektyw. Mokra szmatka ląduje na blacie, a wskazujący palec wbija się w tors Daikiego.
— Nie. Spierdol. Tego. Wracam za pięć minut — przekaz był krótki, bo tylko taki przetworzy ten buzujący hormonami mózg. Chociaż… właściwie to mocno wątpliwe.
Wychodząc zza baru zabrałem własną paczkę papierosów. Nie chciałem nic od niego, za bardzo pachniało czymś, czego nie rozumiałem i nie chciałem zrozumieć. Ale to nie było nic dobrego, nie mogło być. Niby przykryte wżerającym się zapachem wody kolońskiej, a nadal obecne i kłujące w płuca.
Na pytanie o nogę rzucam mu tylko spojrzenie spod szyldu „a przestań pierdolić”. Drzwi otwierają się gładko. Co jak co, ale Kum dba o swój przybytek. Zewnątrz elegancko, szkoda tylko, że wnętrze przypomina pierdolone lochy. Od wejścia po lewej stronie są schody. Przez chwilę waham się, czy to dobry pomysł, żeby na nich siedzieć, ale właściwie… co mi szkodzi. Najwyżej z nich, kurwa, nie wstanę. Wyciągam jedną z nóg, tę pokiereszowaną, stawiając ją na schodku niżej.
— To nie kruche kości, tylko jebany kij baseballowy, z którym miałem randkę — odpaliłem wyciągniętego wcześniej papierosa i skrzywiłem się na samo wspomnienie. Może nie całego zdarzenia, bo przez falę furii z samego zajścia pamiętam niewiele. Jedynie z opowieści słyszałem, że nieźle musieli mnie po tej nodze młócić, żebym wyśpiewał co chcieli. Nie wyśpiewałem, ale moja noga śpiewała przy każdym ruchu przez najbliższy miesiąc. Teraz nie jest najgorzej, jedynie irytuje. W końcu i to minie, zawsze mija.
@Keita Gotō
Z zamyślenia wyrwał mnie Daiki, szturając w bok dłońmi zbyt dużymi na tle jego sylwetki.
— Okamoto, lejesz gin poza szklankę — jego głos jest cichy i wibruje za moim uchem, łaskocząc w odsłoniętą szyję.
— No tak… — mruknąłem cicho, odstawiając butelkę. Wyciągnąłem szmatkę z tylnej kieszeni jego spodni. Nie był tak wspaniałomyślny, by mi ją oddać, gdy znów zjawiłem się za barem. Ten dzieciak kiedyś mnie wykończy swoim zapominalstwem. Wyczuciem czasu zresztą też. Kałuża była spora, ale dawała okazję na wykonanie kolejnych bezsensownych, mechanicznych ruchów, które coraz bardziej wbijały mi w głowę coraz to nowsze gwoździe. Bo w sumie to ja jestem taką plamą, którą trzeba wyssać do cna, póki nie zniknie zapomniana. Strzepnąłem resztki alkoholu z mokrych palców i kucnąłem, żeby wyjąć spod lady kolejną butelkę. Z tamtej wylałem wszystko i pewnie była to kara misternie zaplanowana przez moje zasrane szczęście. Kolano bolało, mniej, ale nadal, rozciągając po całej nodze skrzące nitki prądu.
Nie widzieliście gdzieś moich fajek? Jaka szkoda, że nie wepchnąłem mu ich w dupę razem z tą srebrną, hipsterską papierośnicą. Może to dałoby mi chociaż trochę satysfakcji w obliczu spapranego dnia. I chyba za dużo już tych odniesień do tyłków, bo Goto zagaduje, ale ten żart już dawno przestał śmieszyć. No już, to tylko fajka. Zatem nie odpuści. Może i dobrze, bo mam ochotę wyjść z tego przybytku pijaństwa i nie wracać. Z takimi myślami perspektywa kilkuminutowego dymka wydaje się lepsza niż brak perspektyw. Mokra szmatka ląduje na blacie, a wskazujący palec wbija się w tors Daikiego.
— Nie. Spierdol. Tego. Wracam za pięć minut — przekaz był krótki, bo tylko taki przetworzy ten buzujący hormonami mózg. Chociaż… właściwie to mocno wątpliwe.
Wychodząc zza baru zabrałem własną paczkę papierosów. Nie chciałem nic od niego, za bardzo pachniało czymś, czego nie rozumiałem i nie chciałem zrozumieć. Ale to nie było nic dobrego, nie mogło być. Niby przykryte wżerającym się zapachem wody kolońskiej, a nadal obecne i kłujące w płuca.
Na pytanie o nogę rzucam mu tylko spojrzenie spod szyldu „a przestań pierdolić”. Drzwi otwierają się gładko. Co jak co, ale Kum dba o swój przybytek. Zewnątrz elegancko, szkoda tylko, że wnętrze przypomina pierdolone lochy. Od wejścia po lewej stronie są schody. Przez chwilę waham się, czy to dobry pomysł, żeby na nich siedzieć, ale właściwie… co mi szkodzi. Najwyżej z nich, kurwa, nie wstanę. Wyciągam jedną z nóg, tę pokiereszowaną, stawiając ją na schodku niżej.
— To nie kruche kości, tylko jebany kij baseballowy, z którym miałem randkę — odpaliłem wyciągniętego wcześniej papierosa i skrzywiłem się na samo wspomnienie. Może nie całego zdarzenia, bo przez falę furii z samego zajścia pamiętam niewiele. Jedynie z opowieści słyszałem, że nieźle musieli mnie po tej nodze młócić, żebym wyśpiewał co chcieli. Nie wyśpiewałem, ale moja noga śpiewała przy każdym ruchu przez najbliższy miesiąc. Teraz nie jest najgorzej, jedynie irytuje. W końcu i to minie, zawsze mija.
@Keita Gotō
Na dworze chłodno a jest to mróz zbliżającej się zimy. W rezultacie więc źle w całe ciało, kości włącznie. Skóra przecięta lodowatym powietrzem jeży się jak kot. Keita pociera więc dłonie o siebie, pomiędzy nie wcześniej wpuściwszy ciepłe powietrze. Skręt jest jednym z tych nieudanych. Wygięty w zabawny sposób, z usypującym się tytoniem, więc odpala go ostrożniej. Mijają ich — klientów Tsuki — zagubieni, zwyczajni przechodnie. Oczy ludzi od niechcenia spoglądają ku stojącym przed klubem a tych jest paru. Większość sylwetek schowana pod długimi płaszczami, pobitymi mordami i groźnym śmiechem przerywającym ciche rozmowy. Dziwne. Jakby wnętrze klubu pozwalało na większą buńczuczność. Tutaj, przed nim, sprawy mają się zgoła inaczej. Świat wraca do normy, bo ciemne interesy omawia się szeptem, partyzanckie wspomnienia przywołuje na jednym wdechu.
Keita spogląda ku barmanowi zaciągając się pierwszym buchem. Nie mówi nic przez dłuższy moment. Uważnie tylko patrzy na tę ułamaną jakby nogę, jej napięcie rysujące się pod materiałem dżinsu. O jednym starciu z baseballami w tle słyszał kilka z miesiąc temu. Sprzeczki Shingetsu a resztą świata nie były niczym zadziwiająco tajnym. Raczej krążyły jak legendy miejskie stając się lokalnymi blockbusterami. Zastanawia się, czy mu ta wkurwiona osa pasuje na członka jednej z przestępczych grup. Z drugiej strony, nie istnieje ogólnorozpoznawalny dress code Shingetsu. Gotō nieświadomie sięga kciukiem odwróconej literki “k” wytatuowanej pod lewym okiem.
Od niedawna czuje uwierającą w klatce niewygodę, gdy myśli o działaniach Kyōken. Chociaż nie. Nie tyle działaniach, co ich kurwa bezczynności. Od wielu lat w tym samym gównie, bez zakusów na poprawienie bytu mieszkańców Nanashi. Wie, że uciekają od agresji, od psucia relacji pomiędzy poszczególnymi grupami, ale czasami trzeba. Trzeba się zerwać z łańcucha i raz tylko pogryźć łydki oligarchów, by wywalczyć nowe, lepsze terytorium.
Nie komentuje wzmianki o jego kontuzji. Tych historii było wiele. Od niechcenia walały się po ulicach w postaci zmarnowanych sylwetek. Podbite oko, zwichnięty palec, naderwane ścięgno.
— Kojarzysz ją? — pyta, z kieszeni wyciągając małe, wydrukowane zdjęcie dziewczyny o zmarnowanej twarzy, grymasie; jej twarz chuda i pociągła, czarne włosy kosmykami wchodzące w oczy, sina skóra. — Nie widziano jej już od tygodnia. Jest z Kyōken. Tatuaż z tyłu na szyi. Ćpunka, więc może się tutaj kręciła.
@Okamoto Mataichi
Keita spogląda ku barmanowi zaciągając się pierwszym buchem. Nie mówi nic przez dłuższy moment. Uważnie tylko patrzy na tę ułamaną jakby nogę, jej napięcie rysujące się pod materiałem dżinsu. O jednym starciu z baseballami w tle słyszał kilka z miesiąc temu. Sprzeczki Shingetsu a resztą świata nie były niczym zadziwiająco tajnym. Raczej krążyły jak legendy miejskie stając się lokalnymi blockbusterami. Zastanawia się, czy mu ta wkurwiona osa pasuje na członka jednej z przestępczych grup. Z drugiej strony, nie istnieje ogólnorozpoznawalny dress code Shingetsu. Gotō nieświadomie sięga kciukiem odwróconej literki “k” wytatuowanej pod lewym okiem.
Od niedawna czuje uwierającą w klatce niewygodę, gdy myśli o działaniach Kyōken. Chociaż nie. Nie tyle działaniach, co ich kurwa bezczynności. Od wielu lat w tym samym gównie, bez zakusów na poprawienie bytu mieszkańców Nanashi. Wie, że uciekają od agresji, od psucia relacji pomiędzy poszczególnymi grupami, ale czasami trzeba. Trzeba się zerwać z łańcucha i raz tylko pogryźć łydki oligarchów, by wywalczyć nowe, lepsze terytorium.
Nie komentuje wzmianki o jego kontuzji. Tych historii było wiele. Od niechcenia walały się po ulicach w postaci zmarnowanych sylwetek. Podbite oko, zwichnięty palec, naderwane ścięgno.
— Kojarzysz ją? — pyta, z kieszeni wyciągając małe, wydrukowane zdjęcie dziewczyny o zmarnowanej twarzy, grymasie; jej twarz chuda i pociągła, czarne włosy kosmykami wchodzące w oczy, sina skóra. — Nie widziano jej już od tygodnia. Jest z Kyōken. Tatuaż z tyłu na szyi. Ćpunka, więc może się tutaj kręciła.
@Okamoto Mataichi
Biorę od niechcenia zdjęcie, przyglądam się chwilę i oddaję je z powrotem.
— Zrobiłeś atmosferkę, żeby pokazać mi twarz, która wygląda jak milion innych tutaj? Spytaj kumpli — dym wypuszczony kącikiem ust roznosił się długą, mleczną chmurą zawieszoną w wilgotnym powietrzu. Idzie zima, może to zdoła wychłodzić dusze trawione żarem wyrzutów sumienia. Może i jego ćpunka zazna spokoju, zamarzając przy okolicznym śmietniku. Może i ja go zaznam, a głowa przestanie wrzeć odpalanym na okrągło gniewem. Miałem dosyć odkręcania i zakręcania kurka z gazem wepchniętym w potylicę. Uzależniony od kaprysów, decyzji z doskoku, zaznawałem stopniowego odczłowieczenia . Bo to wszystko wydawało się toczyć poza mną. Inni stanowili o tym, kiedy mam gryźć, kiedy kąsać, kiedy szarpać i porzucać. Byłem tylko mięsem z zewnętrznym panelem sterowania i póki to mięso nie stawiało oporu, wszystko grało.
Nieważne kim była Ai, co wiedziała i co zrobiła. To było poza interesem Shingetsu, przynajmniej na razie. Kumą może robić ze swoim przybytkiem co chce, Tsuki rządziło się trochę innymi prawami. Układy istniały tylko dlatego, że góra na nie zezwalała, ale to nie oznaczało, że chciałem być wtajemniczony we wszystko. Każdy tutaj robił swoje, jak wszędzie, gdzie ludzie są sztywno podporządkowani zasadom innych.
Z klubu wylewało się coraz więcej upitych, ubitych, upodlonych typów. Tylko niektórzy, ci bardziej znani, podchodzili po niezdarny uścisk dłoni i krótkie „do jutra”. To nie byli kumple, w takich miejscach niewarte ich mieć. Wiadomo czego chcieli i co można było im zaoferować. A póki hajs się zgadzał, nikt nie robił problemów. Dopalałem spokojnie papierosa nie przejmując się pogłębiającym się chłodem. Lubiłem zimno, przynajmniej ono było. W stanie zapewnić mi pozorną emocjonalną statyczność. Keita się trząsł, ale starał się to zamaskować, pocierając dyskretnie dłońmi o siebie. Rzuciłem niedopałek pod schody, zbierając się niezgrabnie ze schodów. Nie było najgorzej, do przeżycia.
— Jeśli dobrze rozumiem, mamy trupa na zapleczu. Trzeba posprzątać — mruknąłem cicho, jednak na tyle wyraźnie, by dotarło do niego, że wypadałoby pomóc. Co jak co, ale to przez niego Toru zezgonował. Niby z jakiej racji miałem targać go do zaułka sam? Drzwi po raz kolejny otwierają się gładko, a chmura dymu uderza w nozdrza momentalnie. Lubię kontrasty, ale ten przyprawia mnie o irytację. Daiki nadal za barem, zagaduje wielką babę o uśmiechu ucieleśniającym niezły epizod psychotyczny. Czasami słyszałem co mówiła przy barze z tym grymasem rozpościerającym się od ucha do ucha. Te same, rozciągnięte nienaturalnie usta wypowiadały stanowczo za dużo słów o tym, jakie to zabijanie jest łatwe i zajebiste, wręcz zabawne. Czasami zastanawiałem się ile w tym jest prawdy. Z reguły im więcej o czymś gadasz, tym bardziej ściemniasz. I nie wiem kto tu z kogo chce zrobić wała, bo Daiki wyjątkowo dobrze wyraża niepojęte przerażenie. To dzieciak, ale był świadkiem niejednego zejścia w tym klubie. Ba, nie raz pomagał mi ten syf sprzątać i o dziwo nie okazywał aż tak nienaturalnych emocji jak teraz przy barze. Był nierozgarnięty, ale nie głupi.
— No i co, Daiki? Nie rozpierdoliłeś połowy baru w pięć minut? — wydawało mi się, że jestem w stanie go uratować, chociaż wszyscy dookoła myśleli, że moim życiowym celem jest mu dopierdolić. Każdy jest po jakimś czasie zmęczony nawijaniem makaronu na uszy i chociaż młody miał szeroki margines tolerancji, to znużenie odbijało się w jego cieniach pod oczami — Umyj szklanki i możesz spadać na chatę.
@Keita Gotō— Zrobiłeś atmosferkę, żeby pokazać mi twarz, która wygląda jak milion innych tutaj? Spytaj kumpli — dym wypuszczony kącikiem ust roznosił się długą, mleczną chmurą zawieszoną w wilgotnym powietrzu. Idzie zima, może to zdoła wychłodzić dusze trawione żarem wyrzutów sumienia. Może i jego ćpunka zazna spokoju, zamarzając przy okolicznym śmietniku. Może i ja go zaznam, a głowa przestanie wrzeć odpalanym na okrągło gniewem. Miałem dosyć odkręcania i zakręcania kurka z gazem wepchniętym w potylicę. Uzależniony od kaprysów, decyzji z doskoku, zaznawałem stopniowego odczłowieczenia . Bo to wszystko wydawało się toczyć poza mną. Inni stanowili o tym, kiedy mam gryźć, kiedy kąsać, kiedy szarpać i porzucać. Byłem tylko mięsem z zewnętrznym panelem sterowania i póki to mięso nie stawiało oporu, wszystko grało.
Nieważne kim była Ai, co wiedziała i co zrobiła. To było poza interesem Shingetsu, przynajmniej na razie. Kumą może robić ze swoim przybytkiem co chce, Tsuki rządziło się trochę innymi prawami. Układy istniały tylko dlatego, że góra na nie zezwalała, ale to nie oznaczało, że chciałem być wtajemniczony we wszystko. Każdy tutaj robił swoje, jak wszędzie, gdzie ludzie są sztywno podporządkowani zasadom innych.
Z klubu wylewało się coraz więcej upitych, ubitych, upodlonych typów. Tylko niektórzy, ci bardziej znani, podchodzili po niezdarny uścisk dłoni i krótkie „do jutra”. To nie byli kumple, w takich miejscach niewarte ich mieć. Wiadomo czego chcieli i co można było im zaoferować. A póki hajs się zgadzał, nikt nie robił problemów. Dopalałem spokojnie papierosa nie przejmując się pogłębiającym się chłodem. Lubiłem zimno, przynajmniej ono było. W stanie zapewnić mi pozorną emocjonalną statyczność. Keita się trząsł, ale starał się to zamaskować, pocierając dyskretnie dłońmi o siebie. Rzuciłem niedopałek pod schody, zbierając się niezgrabnie ze schodów. Nie było najgorzej, do przeżycia.
— Jeśli dobrze rozumiem, mamy trupa na zapleczu. Trzeba posprzątać — mruknąłem cicho, jednak na tyle wyraźnie, by dotarło do niego, że wypadałoby pomóc. Co jak co, ale to przez niego Toru zezgonował. Niby z jakiej racji miałem targać go do zaułka sam? Drzwi po raz kolejny otwierają się gładko, a chmura dymu uderza w nozdrza momentalnie. Lubię kontrasty, ale ten przyprawia mnie o irytację. Daiki nadal za barem, zagaduje wielką babę o uśmiechu ucieleśniającym niezły epizod psychotyczny. Czasami słyszałem co mówiła przy barze z tym grymasem rozpościerającym się od ucha do ucha. Te same, rozciągnięte nienaturalnie usta wypowiadały stanowczo za dużo słów o tym, jakie to zabijanie jest łatwe i zajebiste, wręcz zabawne. Czasami zastanawiałem się ile w tym jest prawdy. Z reguły im więcej o czymś gadasz, tym bardziej ściemniasz. I nie wiem kto tu z kogo chce zrobić wała, bo Daiki wyjątkowo dobrze wyraża niepojęte przerażenie. To dzieciak, ale był świadkiem niejednego zejścia w tym klubie. Ba, nie raz pomagał mi ten syf sprzątać i o dziwo nie okazywał aż tak nienaturalnych emocji jak teraz przy barze. Był nierozgarnięty, ale nie głupi.
— No i co, Daiki? Nie rozpierdoliłeś połowy baru w pięć minut? — wydawało mi się, że jestem w stanie go uratować, chociaż wszyscy dookoła myśleli, że moim życiowym celem jest mu dopierdolić. Każdy jest po jakimś czasie zmęczony nawijaniem makaronu na uszy i chociaż młody miał szeroki margines tolerancji, to znużenie odbijało się w jego cieniach pod oczami — Umyj szklanki i możesz spadać na chatę.
10 września 2036
Tamten wieczór skończył się na wypiciu finalnego szota, który nie tylko migrenie nie zapobiegł a jedynie ją wzmocnił. Pamięta, że po wypaleniu fajki spotkał znajomą. Na tyle poznaną, że ledwie imię majaczyło w pamięci. Wolnym krokiem, po odprowadzeniu barmana zmęczonymi oczyma i cichym, niezadowolonym cmoknięciem (“Nic mu nie jest, wypełzł oknem”, powiedział na odchodne), odeszli z bezimiennym dziewczęciem w bardziej oświetlone ulice dzielnicy. Ta tętniła życiem i nieżyciem, bo prócz imprezowiczów w kątach dogorywali tych potańcówek ofiary. Rozbiegane oczy, powyginane jak na parkiecie, jeszcze chętne do dalszych podrygów nóżki. Bardziej niż ludzie to to były ludzkie manekiny. Siłą wyrwane z orbit dzisiejszych basów, już teraz biły się z życiem. Zaufanym wzrokiem szukały autobusów mających poodwozić ich do domów, akademików, suteren. Jeszcze jeden krok, jeden dłuższy sus — hop — i ich zmarnowane ciała wpadną w przerywany, acz niosący ukojenie sen.
On jeszcze nie. On jeszcze trochę wypije, trochę pośmieje się ze znajomą. Angielką o niebieskich oczach. Jak się okazuje — Arielą. Przypomina sobie, ze poznał ją w objęciach jednego ze swoich klientów. Faceta z tych, których tatuaże rozlały się pod za cienko wbijaną pod skórę igłą, ale to nie szkodzi. Nie szkodzi, bo to nie jakość się liczyła a groźba wpisana w sylabariusz hiragana, czasami kanji. Ariela też posiada tatuaże, ale nie straszą. Ręce upstrzone kolorowymi kwiatkami a pomiędzy nimi twarze z nieznanych mu bajek i anime. Mówi mężczyźnie, ze od zawsze była wielką fanką Japonii. Na samym końcu, jak już wychodzą z ostatniego pubu, chce iść z nim. On śmieje się, że raczej nic z tego, bo jest za bardzo pijany a nawet jeśli nie, to i tak, chociaż Ariela jest inteligenta i piękna przecież, to on jedynie kutasy. Brytyjka śmieje się, bo ona też, chociaż raz kiedyś z koleżanką. On wzdycha, palcami pociera ciężkie powieki i wraca ku własnej biedzie. Po drodze, jeśli już ten temat seksu się pojawił, majaczy przed oczyma Daiki, później drugi z barmanów, Okmaoto. Dochodzi do wniosku, że jednego i drugiego można by skutecznie zakneblować.
Kilka dni później pogoda normuje się do przyjemnego chłodu, który to przykryć można grubszym szalikiem. W nieprzemyślanym kontraście na jego głowie czapka z przybrudzonym farbą daszkiem. Długi, jesienny płaszcz, czarny golf, ciemne spodnie, sportowe buty. W Nanashi zimno czuć nieco bardziej. Ulice są tutaj szersze, zabudowa nieregularna, domy rzadko kiedy ocieplane. Ciała zaczynają parować własnym ciepłem a stan ten utrzyma się do końcówki lutego. Rozgrzewa się szybszym chodem, gdy wyuczoną trasą idzie ku koledze po fachu. Na ustach jeden z jego pseudonimów — Yume, znaczy Sen. Sen jest wysokim brunetem o dziwnych, czerwonawych skazach na całym ciele. Mówią, że za dzieciaka polano go kwasem. Ale to nie kwas. Ten wyżera ciało a skóra Yume przypomina sierść dalmatyńczyka z tą różnicą, że w kolorach biało-pąsowych.
W warsztacie napierdalają basy, przy których to Yume lubi pracować. Mała klitka jak starego dziada, ale chłopak młody, młodszy od niego, niedawno obchodził dwudzieste drugie urodziny. Dzieciak, chciałby powiedzieć, ale przez życie starszy pan. Jest poważny, dobrze zbudowany, na ustach brak nawet cienia żartu. Lubił go tak samo, jak lubi się dania proste i konkretne — może nic zbyt wymyślnego, ale sycące.
Wchodzi do środka przez na oścież otwarte drzwi. Rzuca na przywitanie słowo, które ginie w szybkim tempie industrialnych dźwięków. Po Yume, choć ten zazwyczaj górujący nad stertą zgromadzonych tutaj przedmiotów, ani śladu. Widzi za to inną postać o zgarbionych nad stołem plecach, w jej dłoniach małe szpikulce, oczy schowane pod kosmykami blond włosów. Nie słyszy go. Okamoto uszy ukrył pod dużymi, wygłuszającymi świat słuchawkami. Mężczyzna stoi za nim przez krótką chwilę, raz jeszcze rozejrzy się po warsztacie, po czym opuszkami palców przejedzie po chłopięcym karku. Gdy zdziwiona twarz odwróci się ku niemu, powie:
— Siema. Wiesz, gdzie Sen? — Wzdycha i w jednym ruchu zdejmuje słuchawki z jego głowy; powtarza: — Wiesz, gdzie jest Yume? Miał dla mnie elementy do kuszy. Nie pytaj, idiotyzm jednego z moich klientów.
@Okamoto Mataichi
Strona 1 z 2 • 1, 2
maj 2038 roku