Strona 2 z 2 • 1, 2
First topic message reminder :
01.09
Ostatnio każdy wieczór wygląda tak samo. Jest spokojnie. Wstajesz po nocnej zmianie, udajesz zwykłego szarego człowieka, myjesz zęby, parzysz kawę smakującą jak nic, ubierasz się i czytasz gazetę. Dzisiaj codzienniki nie służą przekazywaniu informacji — pochłaniasz je, by uświadomić sobie w jak abstrakcyjnym, skorumpowanym i ogrodzonym drutem kolczastym świecie funkcjonujesz. Czytam nagłówki, to w zupełności wystarczy.
— Pieprzyć to — gazeta ląduje na stercie z całego tygodnia, a ty już wiesz, że zmiany nigdy nie nadejdą. Trzeba przełknąć i znieść gorzki uśmiech prawdy, wtedy czujesz grunt pod nogami. Jest grząski, ale znasz go bardzo dobrze. Pasuje idealnie, jak buty, w które wszedłeś dziesięć, piętnaście, dwadzieścia lat temu.
Lubię Nanashi nocą, w mdłym świetle dalekich latarni wygląda spokojnie, jak pogrążone w wiecznym, kojącym śnie. Tylko brudne, pokiereszowane koty i przemykające dzieciaki przypominają o tym, że ta dzielnica nigdy nie zazna spokoju. W porównaniu z centrum, to miejsce zawsze wydawało mi się przyjemnie martwe. W śmierci nie ma nic przerażającego, w końcu to ona niesie cię do upojnego bezkresu niesplątanych niczym myśli.
Kolorowa dzielnica stała się moim drugim domem. Oślepiała wiecznie jarzącym światłem, bujającymi się dookoła cwaniakami, którzy trzymali pod pachą mniej lub bardziej potulne manekiny obleczone w futra, błyskotki i skórzane kozaki. Czujesz ten kontrast? Bywa przytłaczający, ale czasami nie masz wyjścia i musisz przywyknąć do swojego miejsca w kole barw. Potrzebuję kontrastów, a raczej nauczyłem się ich potrzebować, gdy Karafuruna Chiku zaczynała mnie przytłaczać. Nie da się przeżyć życia na wiecznym speedzie, przychodzą momenty, w których potrzebujesz otrzeźwienia.
W Tsuki otrzeźwienie zdarzało się rzadko. Podczas zmiany za barem jednorazowy paw wyrzucony w tors to niemalże norma. Spotykali się tu wszyscy — mniej i bardziej ważni, rzadziej totalnie przypadkowi. Próbowali podrzynać sobie gardła, tłukli szklanki na głowach, ktoś zaliczał orła w kałuży cudzej krwi. Można uznać, że to również nie były momenty totalnej trzeźwości. Ci bardziej sfiksowani potrafili robić naszyjniki z cudzych zębów, by później nosić je z dumą niczym nieśmiertelniki. Rozumiesz, czasami potrafisz spotkać świra gorszego od siebie. Najpierw cię to przeraża, później obojętniejesz. Czasami nie ma opcji, żeby zmienić coś, co nienaruszalne. Bierzesz na barki robotę, którą ci przydzielono i ją wykonujesz. Najłatwiej jest wyobrazić to sobie na przykładzie składania długopisów. Stajesz się istną maszyną powielającą w kółko to samo bezsensowne zadanie. Manhattan? Finezyjnie i na optymalnym poziomie, więc Valium. Ci, którzy nie lubią tracić kontroli wybierają diazepamy. Otumaniają, ale na krótko. W zależności ile weźmiesz. Gin? Temazepam, czyściciel pamięci podręcznej. Rano budzisz się innym człowiekiem. Świeże sztuki lubią się tym znieczulać, nim na dobre zaznajomią się ze śmiercią. Pamiętaj o długopisach. Polerowanie szklanek z podklejonymi do dna saszetkami do usuwania problemów. Czyszczenie blatu z płynów ustrojowych i innej maści wydzielin. Kończy się butelka? Wyjmujesz spod lady następną, następną, następną, aż twoje ruchy zaczynają przypominać zapętlony skratch. Wtedy możesz się odciąć, odpłynąć myślami tam, gdzie ludzie nie łamią nikomu karków kijem do golfa.
Mechaniczny tryb funkcjonowania przerywają najczęściej nowe twarze. Wtedy potrzebujesz skupienia, chwili dla ustalenia personalnego kodu, skrótów i gestów. To ważne, zwłaszcza, gdy przychodzi ci weryfikowanie autentyczności gościa. Nie proponujesz nieznajomym towarów elitarnych, to pierwsza żelazna zasada. To nie Fight Club, po prostu w taktownym i zobojętniałym stylu zadajesz standardowe pytania.
— Co chcesz? — tymi słowami zwykle się zaczyna. Z dłońmi opartymi o blat starasz się usłyszeć cichy głos wśród rozdartych w krzyku lub euforii gardeł. Jedynie błysk w oku świadczył o tym, że koleś jest w pilnej potrzebie.
— Pieprzyć to — gazeta ląduje na stercie z całego tygodnia, a ty już wiesz, że zmiany nigdy nie nadejdą. Trzeba przełknąć i znieść gorzki uśmiech prawdy, wtedy czujesz grunt pod nogami. Jest grząski, ale znasz go bardzo dobrze. Pasuje idealnie, jak buty, w które wszedłeś dziesięć, piętnaście, dwadzieścia lat temu.
Lubię Nanashi nocą, w mdłym świetle dalekich latarni wygląda spokojnie, jak pogrążone w wiecznym, kojącym śnie. Tylko brudne, pokiereszowane koty i przemykające dzieciaki przypominają o tym, że ta dzielnica nigdy nie zazna spokoju. W porównaniu z centrum, to miejsce zawsze wydawało mi się przyjemnie martwe. W śmierci nie ma nic przerażającego, w końcu to ona niesie cię do upojnego bezkresu niesplątanych niczym myśli.
Kolorowa dzielnica stała się moim drugim domem. Oślepiała wiecznie jarzącym światłem, bujającymi się dookoła cwaniakami, którzy trzymali pod pachą mniej lub bardziej potulne manekiny obleczone w futra, błyskotki i skórzane kozaki. Czujesz ten kontrast? Bywa przytłaczający, ale czasami nie masz wyjścia i musisz przywyknąć do swojego miejsca w kole barw. Potrzebuję kontrastów, a raczej nauczyłem się ich potrzebować, gdy Karafuruna Chiku zaczynała mnie przytłaczać. Nie da się przeżyć życia na wiecznym speedzie, przychodzą momenty, w których potrzebujesz otrzeźwienia.
W Tsuki otrzeźwienie zdarzało się rzadko. Podczas zmiany za barem jednorazowy paw wyrzucony w tors to niemalże norma. Spotykali się tu wszyscy — mniej i bardziej ważni, rzadziej totalnie przypadkowi. Próbowali podrzynać sobie gardła, tłukli szklanki na głowach, ktoś zaliczał orła w kałuży cudzej krwi. Można uznać, że to również nie były momenty totalnej trzeźwości. Ci bardziej sfiksowani potrafili robić naszyjniki z cudzych zębów, by później nosić je z dumą niczym nieśmiertelniki. Rozumiesz, czasami potrafisz spotkać świra gorszego od siebie. Najpierw cię to przeraża, później obojętniejesz. Czasami nie ma opcji, żeby zmienić coś, co nienaruszalne. Bierzesz na barki robotę, którą ci przydzielono i ją wykonujesz. Najłatwiej jest wyobrazić to sobie na przykładzie składania długopisów. Stajesz się istną maszyną powielającą w kółko to samo bezsensowne zadanie. Manhattan? Finezyjnie i na optymalnym poziomie, więc Valium. Ci, którzy nie lubią tracić kontroli wybierają diazepamy. Otumaniają, ale na krótko. W zależności ile weźmiesz. Gin? Temazepam, czyściciel pamięci podręcznej. Rano budzisz się innym człowiekiem. Świeże sztuki lubią się tym znieczulać, nim na dobre zaznajomią się ze śmiercią. Pamiętaj o długopisach. Polerowanie szklanek z podklejonymi do dna saszetkami do usuwania problemów. Czyszczenie blatu z płynów ustrojowych i innej maści wydzielin. Kończy się butelka? Wyjmujesz spod lady następną, następną, następną, aż twoje ruchy zaczynają przypominać zapętlony skratch. Wtedy możesz się odciąć, odpłynąć myślami tam, gdzie ludzie nie łamią nikomu karków kijem do golfa.
Mechaniczny tryb funkcjonowania przerywają najczęściej nowe twarze. Wtedy potrzebujesz skupienia, chwili dla ustalenia personalnego kodu, skrótów i gestów. To ważne, zwłaszcza, gdy przychodzi ci weryfikowanie autentyczności gościa. Nie proponujesz nieznajomym towarów elitarnych, to pierwsza żelazna zasada. To nie Fight Club, po prostu w taktownym i zobojętniałym stylu zadajesz standardowe pytania.
— Co chcesz? — tymi słowami zwykle się zaczyna. Z dłońmi opartymi o blat starasz się usłyszeć cichy głos wśród rozdartych w krzyku lub euforii gardeł. Jedynie błysk w oku świadczył o tym, że koleś jest w pilnej potrzebie.
@Keita Gotō
Kiepsko pamiętałem zeszły tydzień. Może to przez zbyt dużą ilość drinków wyżłopanych po pracy. Może to przez Ambien. A może przez tę kłótnię, którą miałem z Kōjim jakieś pięć dni temu. I nie byłoby to nic godnego zapamiętania, gdyby po mieszkaniu nie latały naczynia, stoliki, cały ten szajs, który tylko wpadł nam w ręce. Cóż, nigdy nie byłem dobry w rozwiązywaniu partnerskich konfliktów. On zresztą też. Dobraliśmy się nieźle, jak dwie przytarte mordy na jednym plakacie. Świat kręcił się dalej, Tsuki istniało w całej swojej zarzyganej krasie. Istniały też posiadówki z Kumą, które choć do zniesienia, irytowały jego zbyt częstym, skrzeczącym śmiechem. Bezdenne, często zdziwione, spojrzenie Daikiego też istniało. I Boże, byłem tym wszystkim tak wykończony, jakbym siedem dni z rzędu przebiegał ten sam maraton. W przyciasnych butach i duszącym podkoszulku, w stu procentach wilgotności powietrza.
Jedynie ciasny, wypchany po brzegi gratami warsztat był przyjemną odskocznią. Tutaj życie toczyło się wolniej, wypełnione kojącym zapachem smaru i skwierczeniem topionego lutowia. Dawało pozory odpoczynku. Pewnie, czasami przychodziły tu typy spod ciemnej gwiazdy. Sen chyba nigdy w życiu nie miał innego towarzystwa. Wepchnięty od małego w szarości osiedli i ramiona dysfunkcyjnego domu przesiąkł wszystkimi ich smakami. Ale to nieistotne, to dało się zignorować. On nie pytał i to było najważniejsze. Siedzieliśmy ramię w ramię, ja naciągając pasek napędowy, on zakładając go na przykrótki trzpień, by zapomniany w babcinej piwnicy gramofon mógł zacząć działać. To były nasze małe zwycięstwa, które przyszło nam dzielić w milczących spazmach radości. Sen się nie śmiał, chyba po prostu nie potrafił przez wzgląd na przeszłość, albo życie zapomniało go tego nauczyć.
Było coraz zimniej, ale nadal przyjemnie. Naciągnięta na głowę przykrótka czapka zdawała się być ściągnięta z młodszego brata, ale ludzie tutaj szybko zapominali o minionych latach modowych dziwactw. Obey już nie istniało, przynajmniej nie na ulicach. Za to szmatlandy utknięte po najczarniejszych zaułkach istniały nadal i będą istniały tak długo, jak ludzie doświadczają powszechności biedy. Ja na pieniądze nie narzekałem, ale miałem dziwny pociąg do znoszonych ubrań. Jakby pozwalały mi schować się pod historią innych ludzi, jakby pozwalały zapomnieć o własnej. I choć posiadanie szerokopojętego stylu było mi tak dalekie, jak bliskie było nakładanie na siebie kompletnie losowych elementów garderoby, to odnajdywałem się w szalonych nakazach Shingetsu, które na ulicach jarzyło się prawie tak samo jak neony nad nocnymi klubami. Golf, bo cieplej w szyję, flanelowa koszula w pomarańczowo-różową kratę, bo zakrywała to żałośnie wychudzone ciało. Jedynie buty były moją obsesją. Zawsze idealnie wypastowane, wypolerowane niemal z miłością, którą można byłoby okazać rodzinie lub przyjaciołom. A że nie miałem ani jednego, ani drugiego, buty musiały dostać ich przydział. Pewnie wyglądały zabawnie, przykryte nogawkami znoszonych, przybrudzonych wapiennym kurzem bojówek, zestawione z całym tym obrazem tragedii szalonego projektanta. W warsztacie Yume im więcej warstw na sobie miałeś, tym łatwiej było ci przetrwać kilka godzin grzebania przy jego śmietnikowym przybytku. Drzwi zawsze były otwarte, piecyk wyłączony, jakbyśmy hartowali się na zapas, na gorsze czasy.
Yume zwiał po zaopatrzenie. Jeśli przez myśl przebiegło komuś, że aktualnie stał przy kasie w monopolowym, to wcale by się nie pomylił. Przynajmniej nie stuprocentowo. Brakowało nam rozpuszczalników, smarów i kilku innych bzdetów do moich prywatnych projektów, a trzeba przyznać, że Yume umiał wytargować praktycznie wszystko. Mimo wielu drzazg wbitych w ciało, potrafił mieć gadane. Może i nawet kogoś przeleciał, żeby wynik transakcji mu się podobał. Może komuś obił mordę albo wątrobę. I chociaż takie akcje nie zdarzały się często, to jednak miewały miejsce. To pewnie zasługa tych typów spod ciemnej gwiazdy, tak powiedziałaby jego sąsiadka. Stara zrzędliwa baba, której każdy chciał sprzedać lepę na mordę. Serio.
Dzisiaj miałem wolne, więc mogłem pogrzebać przy czymś przyjemnym. Retro czasami wracało do łask, to był ruch wahadłowy, a że akurat piłeczka była po naszej stronie, stare konsole sprzedawały się jak złoto. Plastikowa skorupa, płytka stykową, trochę kabelków, wyświetlacz ciekłokrystaliczny. Kto by pomyślał, że za taki kawałek szmelcu — w obliczu dzisiejszej technologii — ludzie są w stanie zapłacić grubą kasę. Ale! To w końcu dla koneserów. Prychnąłem pod nosem na tę myśl, lutując właśnie jeden z przewodów do płytki. Skupienie było potrzebne, bo gdybym tylko zalał nie ten pin co trzeba… no nie byłoby zbyt ciekawie. Tylko że dłoń przesuwająca się powoli po karku nie raczyła brać tego pod uwagę. Yume lubił robić mi takie numery, zwłaszcza, gdy w mieszkaniu zalegała nieznośna cisza między jedną kłótnią a drugą. Odwróciłem głowę i coś na moment zatrzeszczało pod czaszką. Nie mówcie mi, że i to miejsce mi skazi swoją mor…
— Wiesz, gdzie jest Yume? Miał dla mnie elementy do kuszy. Nie pytaj, idiotyzm jednego z moich klientów — niby słyszałem, ale mój umysł był w tej chwili daleko poza mną. Przynajmniej na kilka długich, niezręcznych sekund. Pochyliłem się znowu nad płytką, trącając końcówką lutowia elegancko zalany pin. Tylko, kurwa, nie ten co trzeba. Westchnąłem, odpychając się nogą od obklejonej klejem podłogi.
— Wybył po chemikalia, więc albo zaczekasz… albo nie wiem, rób co chcesz — mruknąłem, słysząc jak słowa zlewają się z tą tragiczną muzyką, w której od zawsze lubował się Sen. Wiesz, Okamoto, aby miało pierdolnięcie. Takie, że aż kręgosłup cierpnie, to taka muza jest spoko do roboty. Sięgnąłem do jednej z dolnych szuflad, gdzie bunkrowaliśmy papierosy. I tak przesiąkały smrodem rozpuszczalnika, ale nie w takim stopniu jak reszta tej kanciapy. Odpaliłem jednego, wyciągając z uprzejmości paczkę w jego stronę. Wyłączyłem też ten pierdolony jazgot przypominający skrobanie gwoździem o szybę. — Prędko to on raczej nie wróci, rajcuje z dupą z monopolowego za rogiem.
@Keita Gotō
Jedynie ciasny, wypchany po brzegi gratami warsztat był przyjemną odskocznią. Tutaj życie toczyło się wolniej, wypełnione kojącym zapachem smaru i skwierczeniem topionego lutowia. Dawało pozory odpoczynku. Pewnie, czasami przychodziły tu typy spod ciemnej gwiazdy. Sen chyba nigdy w życiu nie miał innego towarzystwa. Wepchnięty od małego w szarości osiedli i ramiona dysfunkcyjnego domu przesiąkł wszystkimi ich smakami. Ale to nieistotne, to dało się zignorować. On nie pytał i to było najważniejsze. Siedzieliśmy ramię w ramię, ja naciągając pasek napędowy, on zakładając go na przykrótki trzpień, by zapomniany w babcinej piwnicy gramofon mógł zacząć działać. To były nasze małe zwycięstwa, które przyszło nam dzielić w milczących spazmach radości. Sen się nie śmiał, chyba po prostu nie potrafił przez wzgląd na przeszłość, albo życie zapomniało go tego nauczyć.
Było coraz zimniej, ale nadal przyjemnie. Naciągnięta na głowę przykrótka czapka zdawała się być ściągnięta z młodszego brata, ale ludzie tutaj szybko zapominali o minionych latach modowych dziwactw. Obey już nie istniało, przynajmniej nie na ulicach. Za to szmatlandy utknięte po najczarniejszych zaułkach istniały nadal i będą istniały tak długo, jak ludzie doświadczają powszechności biedy. Ja na pieniądze nie narzekałem, ale miałem dziwny pociąg do znoszonych ubrań. Jakby pozwalały mi schować się pod historią innych ludzi, jakby pozwalały zapomnieć o własnej. I choć posiadanie szerokopojętego stylu było mi tak dalekie, jak bliskie było nakładanie na siebie kompletnie losowych elementów garderoby, to odnajdywałem się w szalonych nakazach Shingetsu, które na ulicach jarzyło się prawie tak samo jak neony nad nocnymi klubami. Golf, bo cieplej w szyję, flanelowa koszula w pomarańczowo-różową kratę, bo zakrywała to żałośnie wychudzone ciało. Jedynie buty były moją obsesją. Zawsze idealnie wypastowane, wypolerowane niemal z miłością, którą można byłoby okazać rodzinie lub przyjaciołom. A że nie miałem ani jednego, ani drugiego, buty musiały dostać ich przydział. Pewnie wyglądały zabawnie, przykryte nogawkami znoszonych, przybrudzonych wapiennym kurzem bojówek, zestawione z całym tym obrazem tragedii szalonego projektanta. W warsztacie Yume im więcej warstw na sobie miałeś, tym łatwiej było ci przetrwać kilka godzin grzebania przy jego śmietnikowym przybytku. Drzwi zawsze były otwarte, piecyk wyłączony, jakbyśmy hartowali się na zapas, na gorsze czasy.
Yume zwiał po zaopatrzenie. Jeśli przez myśl przebiegło komuś, że aktualnie stał przy kasie w monopolowym, to wcale by się nie pomylił. Przynajmniej nie stuprocentowo. Brakowało nam rozpuszczalników, smarów i kilku innych bzdetów do moich prywatnych projektów, a trzeba przyznać, że Yume umiał wytargować praktycznie wszystko. Mimo wielu drzazg wbitych w ciało, potrafił mieć gadane. Może i nawet kogoś przeleciał, żeby wynik transakcji mu się podobał. Może komuś obił mordę albo wątrobę. I chociaż takie akcje nie zdarzały się często, to jednak miewały miejsce. To pewnie zasługa tych typów spod ciemnej gwiazdy, tak powiedziałaby jego sąsiadka. Stara zrzędliwa baba, której każdy chciał sprzedać lepę na mordę. Serio.
Dzisiaj miałem wolne, więc mogłem pogrzebać przy czymś przyjemnym. Retro czasami wracało do łask, to był ruch wahadłowy, a że akurat piłeczka była po naszej stronie, stare konsole sprzedawały się jak złoto. Plastikowa skorupa, płytka stykową, trochę kabelków, wyświetlacz ciekłokrystaliczny. Kto by pomyślał, że za taki kawałek szmelcu — w obliczu dzisiejszej technologii — ludzie są w stanie zapłacić grubą kasę. Ale! To w końcu dla koneserów. Prychnąłem pod nosem na tę myśl, lutując właśnie jeden z przewodów do płytki. Skupienie było potrzebne, bo gdybym tylko zalał nie ten pin co trzeba… no nie byłoby zbyt ciekawie. Tylko że dłoń przesuwająca się powoli po karku nie raczyła brać tego pod uwagę. Yume lubił robić mi takie numery, zwłaszcza, gdy w mieszkaniu zalegała nieznośna cisza między jedną kłótnią a drugą. Odwróciłem głowę i coś na moment zatrzeszczało pod czaszką. Nie mówcie mi, że i to miejsce mi skazi swoją mor…
— Wiesz, gdzie jest Yume? Miał dla mnie elementy do kuszy. Nie pytaj, idiotyzm jednego z moich klientów — niby słyszałem, ale mój umysł był w tej chwili daleko poza mną. Przynajmniej na kilka długich, niezręcznych sekund. Pochyliłem się znowu nad płytką, trącając końcówką lutowia elegancko zalany pin. Tylko, kurwa, nie ten co trzeba. Westchnąłem, odpychając się nogą od obklejonej klejem podłogi.
— Wybył po chemikalia, więc albo zaczekasz… albo nie wiem, rób co chcesz — mruknąłem, słysząc jak słowa zlewają się z tą tragiczną muzyką, w której od zawsze lubował się Sen. Wiesz, Okamoto, aby miało pierdolnięcie. Takie, że aż kręgosłup cierpnie, to taka muza jest spoko do roboty. Sięgnąłem do jednej z dolnych szuflad, gdzie bunkrowaliśmy papierosy. I tak przesiąkały smrodem rozpuszczalnika, ale nie w takim stopniu jak reszta tej kanciapy. Odpaliłem jednego, wyciągając z uprzejmości paczkę w jego stronę. Wyłączyłem też ten pierdolony jazgot przypominający skrobanie gwoździem o szybę. — Prędko to on raczej nie wróci, rajcuje z dupą z monopolowego za rogiem.
@Keita Gotō
W pomieszczeniu unosi się zapach rozpuszczalnika, który, gdy oczy sięgają liści przez drzewa upuszczanych na ziemię, spaja mu się z otaczającym warsztat pejzażem. Świat rozpływa się przed zimą jak akwarela nowicjusza. Zaraz po lecie, które tego roku było gorące i parne, miasto zdaje się odtajać, brać głębszy wdech przed zbliżającą się zimą. Tę natomiast zapowiadają niebezpieczną. Taką, która podmrozi niejedno życie, niejedno też ściągnie z tego świata. Ostra woń acetonu odrywa jego spojrzenie od przechodzącej obok warsztatu pary. Pospieszne ich zlustrowanie pozwala dostrzec podobne, szare płaszcze, ukryte w twarzach maseczki. Ona, bo dłoń drobniejsza od drugiej, ciągnie za sobą skołtunionego psa. Ten szczeka za kotem. Z ostatnią zwierzęcą groźbą muzyka cichnie.
Spogląda ku niemu bez większych emocji. Jedynie irytacja kotłuje się w kąciku ust, ale tę połyka po cichym westchnięciu. Poczeka. Z decyzją tą zdejmuje płaszcz, bo choć na dworze chłodno, to tutaj lepiej. Brak wiatru o chłodnych nutach, pod sufitem zawieszone cieplejsze oddechy. Sięga podarowanej fajki, bo tych z przyzwyczajenia już nie odmawia. Bletki rozmiękłe, bo i całe pomieszczenie, łącznie i z nim — czuje, jak na twarzy osiadają się mokrawe drobinki — przesiąknięte wilgocią.
— Dzięki — rzuca. — Za rogiem, mówisz?
Wstaje i wychyla się poza wejście do warsztatu. Zimno mierzi policzki. Ruch wykonany automatycznie, bo nie posuwa się dalej, nie szuka wspomnianego monopolowego.
— A ty nic na ten temat nie wiesz? Nie powiedział, gdzie są te części? — pyta z na nowo rosnącą irytacją; nie lubił i wciąż nie przepada za bezczynnym na ludzi czekaniem.
Zaczyna rozglądać się po warsztacie, ale z szacunku do pracy, do współdzielonego ze Snem zawodu, nie dotyka pozostawionych części. Jedynie odpala fajkę zgarniętą wcześniej od chłopaka zapalniczką. Odsuwając się od wszystkich elementów płynnych, rozpuszczalników o wybuchowych zapachach, ponownie wraca do drzwi. Opierając się o ich framugę, na zmianę wdychając woń chemii i niesionego przez lekki wiatr świeżego powietrza, bierze parę uspokajających ducha buchów. Wyjmuje telefon. Wciąż ten sam, szybka rozpierdolona w prawym górnym rogu, zero wiadomości. Marszczy brwi w wydawać by się mogło, że złości. Pod nią falują rozżalenie i smutek. Próbuje dodzwonić się do Sna, ale pierwsze dźwięki połączenia słyszalne są z wnętrza warsztatu.
— Jebany chuj.
Ciche przekleństwo zamyka w kolejnym buchu i nerwowo zmienia oparcie ciała z lewej nogi na prawą. Było mu łatwiej przy wkurwiającej muzyce, bo przynajmniej jakiekolwiek słowa, wykrzyczane czy wyryte gwoździem w szybie, krążyły wokół uszu. Teraz cisza, która zmusza go do wycofania się, ale zanim to zrobi, spyta:
— To po godzinach dorabiasz w warsztacie? — Patrzy na jego zgarbione nad stołem plecy, co jakiś czas wzrokiem uciekając za wspomniany róg. — Nad czym pracujesz?
Nie, że jakoś szczególnie go to obchodziło. Sam łączył kabelki od poniedziałku do piątku. W tych dniach też dostawał kurwicy za każdym podobnym pytaniem. Mimo to musiał zająć czas, czymkolwiek, by nie stać jak ten debil pomiędzy jednym gratem a drugim.
— My się spotkaliśmy kilka dni temu w Tsuki, nie? — Kontynuuje już luźniej, fajkę zostawiając w ustach i machinalnie spoglądając ku komórce. — Ten młody jeszcze wrócił? Wyglądał tak, jakby była to jego ostatnia dawka.
@Okamoto Mataichi
Spogląda ku niemu bez większych emocji. Jedynie irytacja kotłuje się w kąciku ust, ale tę połyka po cichym westchnięciu. Poczeka. Z decyzją tą zdejmuje płaszcz, bo choć na dworze chłodno, to tutaj lepiej. Brak wiatru o chłodnych nutach, pod sufitem zawieszone cieplejsze oddechy. Sięga podarowanej fajki, bo tych z przyzwyczajenia już nie odmawia. Bletki rozmiękłe, bo i całe pomieszczenie, łącznie i z nim — czuje, jak na twarzy osiadają się mokrawe drobinki — przesiąknięte wilgocią.
— Dzięki — rzuca. — Za rogiem, mówisz?
Wstaje i wychyla się poza wejście do warsztatu. Zimno mierzi policzki. Ruch wykonany automatycznie, bo nie posuwa się dalej, nie szuka wspomnianego monopolowego.
— A ty nic na ten temat nie wiesz? Nie powiedział, gdzie są te części? — pyta z na nowo rosnącą irytacją; nie lubił i wciąż nie przepada za bezczynnym na ludzi czekaniem.
Zaczyna rozglądać się po warsztacie, ale z szacunku do pracy, do współdzielonego ze Snem zawodu, nie dotyka pozostawionych części. Jedynie odpala fajkę zgarniętą wcześniej od chłopaka zapalniczką. Odsuwając się od wszystkich elementów płynnych, rozpuszczalników o wybuchowych zapachach, ponownie wraca do drzwi. Opierając się o ich framugę, na zmianę wdychając woń chemii i niesionego przez lekki wiatr świeżego powietrza, bierze parę uspokajających ducha buchów. Wyjmuje telefon. Wciąż ten sam, szybka rozpierdolona w prawym górnym rogu, zero wiadomości. Marszczy brwi w wydawać by się mogło, że złości. Pod nią falują rozżalenie i smutek. Próbuje dodzwonić się do Sna, ale pierwsze dźwięki połączenia słyszalne są z wnętrza warsztatu.
— Jebany chuj.
Ciche przekleństwo zamyka w kolejnym buchu i nerwowo zmienia oparcie ciała z lewej nogi na prawą. Było mu łatwiej przy wkurwiającej muzyce, bo przynajmniej jakiekolwiek słowa, wykrzyczane czy wyryte gwoździem w szybie, krążyły wokół uszu. Teraz cisza, która zmusza go do wycofania się, ale zanim to zrobi, spyta:
— To po godzinach dorabiasz w warsztacie? — Patrzy na jego zgarbione nad stołem plecy, co jakiś czas wzrokiem uciekając za wspomniany róg. — Nad czym pracujesz?
Nie, że jakoś szczególnie go to obchodziło. Sam łączył kabelki od poniedziałku do piątku. W tych dniach też dostawał kurwicy za każdym podobnym pytaniem. Mimo to musiał zająć czas, czymkolwiek, by nie stać jak ten debil pomiędzy jednym gratem a drugim.
— My się spotkaliśmy kilka dni temu w Tsuki, nie? — Kontynuuje już luźniej, fajkę zostawiając w ustach i machinalnie spoglądając ku komórce. — Ten młody jeszcze wrócił? Wyglądał tak, jakby była to jego ostatnia dawka.
@Okamoto Mataichi
Widziałem poirytowanie wykwitające na jego twarzy, do którego najpewniej się przyczyniłem. Ale hej, co zrobię? Jestem tu po to, żeby irytować świat. Przynajmniej tak mówili. Płaszcz ląduje niedbale na fotelu, który otrzymał od Sna niejedną wyskubaną w poddenerwowaniu dziurę. A bo interes nie szedł jak chciał, a bo ktoś znów obił mu mordę, a bo trzeba było podłożyć się tym, którym nie chciało się podkładać. Im więcej miał powodów, tym bardziej obrywało się fotelowi. Stał tu od zawsze, jak jakiś pieprzony monument. Keita? Nadal poddenerwowany, nadal spoglądający w ekran telefonu, jakby miał zobaczyć w nim odpowiedzi na wszelkie pytania. Wymiar do innego świata? Wszystko jest możliwe. Przewracam oczami na dźwięk telefonu Yume.
— Słuchaj — zacząłem, zaciągając się zaraz po tym papierosem, by wraz z wydmuchiwanym dymem wykonać bliżej nieokreślony ruch dłonią. Jak gdybym chciał zebrać w kanciasty okrąg wszystko to, co musiałem wyjaśniać — tu panuje większy rozpierdol niż w jego głowie, nawet mimo pedantycznych zapędów. Czasami opisuje rzeczy inicjałami, ważniejsze ustawia bliżej drzwi. Te bzdety miały być na dzisiaj? — podniesiony do ust papieros przynosił niemalże ulgę. Nie lubiłem gadać, gdy nie musiałem. Ze Snem to było proste. Wystarczyło przyjść, zająć miejsce przy jednym z wolnych blatów i zająć się czymś kompletnie nieistotnym. Potrzebowałem się odmóżdżyć, a ten warsztat mi to oferował. I tak się zafiksowałem na tej myśli, że dopiero dogasający w palcach papieros był w stanie wyrwać mnie z kołowrotka bezsensownych przemyśleń. A tych miałem wiele, zdecydowanie za dużo jak na jeden dzień.
To po godzinach dorabiasz w warsztacie? Parsknąłem cicho, wrzucając niedopałek do stojącego nieopodal słoika. Popatrzyłem na blat, na porozkładane części, plastikową skorupę, taśmy, guziki i gdybym był bardziej uczuciowy, to może bym się uśmiechnął na ten widok.
— Nie pracuję, odpoczywam. — rzuciłem krótko, wstając zaraz po tym z obrotowego krzesła — Chodź, poszukamy Twoich pieprzonych części. Ten debil potrafi wyjść na pół dnia i nijak tego nie zakomunikować. Ale to pewnie już wiesz.
— My się spotkaliśmy kilka dni temu w Tsuki, nie? — to pytanie pada, gdy wzrok przewala się po tych wszystkich kartonach w składziku Yume. Nie wchodzę tam, jeszcze nie. Może ta pierdolona kusza leży na wejściu i nie będę musiał przeciskać się pomiędzy rupieciami. Zerkam przez ramię na niego, jeszcze raz oglądając go pod światło, tak dla pewności. Chociaż ten tatuaż pod okiem i niezdarnie dziergane tatuaże nie pozostawiały złudzeń. — Taa — niemalże odmrukuję, zatrzymując wzrok na jego twarzy, z delikatnie uchylonymi ustami, by po chwili znów skupić się na przedziwnych ciągach liter wsiąkniętych w rozmoczone kartony. Przynajmniej w końcu ma permanentny marker.
Kontemplację rozpierdolu Yume przerywa łoskot, najpierw oddalony, jednak przewidywalnie zbliżający się do drzwi. W tej okolicy można spodziewać się wszystkiego. Od zbyt panoszących się dzieciaków, aż po tych, którzy wyeksponowanymi nożami sięgają po swoje. Podnoszę palec do ust, jakbym chciał go uciszyć, chociaż nic nie mówił. Nie dało się usłyszeć wiele, jednak najwyraźniej ktoś szukał Ai, może nawet bardziej zaciekle niż Keita, którego twarz ścięła się jak pysk kota widzącego zachęcająco ruszający się kąsek.
— To nie ta Twoja cizia, nie? — rzucam krótko. I jedno porozumiewawcze spojrzenie wystarczy. Nie wiedzieliśmy ilu ich było, ale tamtemu to nie przeszkadzało, bo już wystawiał nogę za próg. Odruchowo złapałem go za ramię.
— Stój, może jeszcze coś powiedzą. Jak wyskoczysz do nich z mordą to raczej niczego się nie dowiesz.
@Keita Gotō
— Słuchaj — zacząłem, zaciągając się zaraz po tym papierosem, by wraz z wydmuchiwanym dymem wykonać bliżej nieokreślony ruch dłonią. Jak gdybym chciał zebrać w kanciasty okrąg wszystko to, co musiałem wyjaśniać — tu panuje większy rozpierdol niż w jego głowie, nawet mimo pedantycznych zapędów. Czasami opisuje rzeczy inicjałami, ważniejsze ustawia bliżej drzwi. Te bzdety miały być na dzisiaj? — podniesiony do ust papieros przynosił niemalże ulgę. Nie lubiłem gadać, gdy nie musiałem. Ze Snem to było proste. Wystarczyło przyjść, zająć miejsce przy jednym z wolnych blatów i zająć się czymś kompletnie nieistotnym. Potrzebowałem się odmóżdżyć, a ten warsztat mi to oferował. I tak się zafiksowałem na tej myśli, że dopiero dogasający w palcach papieros był w stanie wyrwać mnie z kołowrotka bezsensownych przemyśleń. A tych miałem wiele, zdecydowanie za dużo jak na jeden dzień.
To po godzinach dorabiasz w warsztacie? Parsknąłem cicho, wrzucając niedopałek do stojącego nieopodal słoika. Popatrzyłem na blat, na porozkładane części, plastikową skorupę, taśmy, guziki i gdybym był bardziej uczuciowy, to może bym się uśmiechnął na ten widok.
— Nie pracuję, odpoczywam. — rzuciłem krótko, wstając zaraz po tym z obrotowego krzesła — Chodź, poszukamy Twoich pieprzonych części. Ten debil potrafi wyjść na pół dnia i nijak tego nie zakomunikować. Ale to pewnie już wiesz.
— My się spotkaliśmy kilka dni temu w Tsuki, nie? — to pytanie pada, gdy wzrok przewala się po tych wszystkich kartonach w składziku Yume. Nie wchodzę tam, jeszcze nie. Może ta pierdolona kusza leży na wejściu i nie będę musiał przeciskać się pomiędzy rupieciami. Zerkam przez ramię na niego, jeszcze raz oglądając go pod światło, tak dla pewności. Chociaż ten tatuaż pod okiem i niezdarnie dziergane tatuaże nie pozostawiały złudzeń. — Taa — niemalże odmrukuję, zatrzymując wzrok na jego twarzy, z delikatnie uchylonymi ustami, by po chwili znów skupić się na przedziwnych ciągach liter wsiąkniętych w rozmoczone kartony. Przynajmniej w końcu ma permanentny marker.
Kontemplację rozpierdolu Yume przerywa łoskot, najpierw oddalony, jednak przewidywalnie zbliżający się do drzwi. W tej okolicy można spodziewać się wszystkiego. Od zbyt panoszących się dzieciaków, aż po tych, którzy wyeksponowanymi nożami sięgają po swoje. Podnoszę palec do ust, jakbym chciał go uciszyć, chociaż nic nie mówił. Nie dało się usłyszeć wiele, jednak najwyraźniej ktoś szukał Ai, może nawet bardziej zaciekle niż Keita, którego twarz ścięła się jak pysk kota widzącego zachęcająco ruszający się kąsek.
— To nie ta Twoja cizia, nie? — rzucam krótko. I jedno porozumiewawcze spojrzenie wystarczy. Nie wiedzieliśmy ilu ich było, ale tamtemu to nie przeszkadzało, bo już wystawiał nogę za próg. Odruchowo złapałem go za ramię.
— Stój, może jeszcze coś powiedzą. Jak wyskoczysz do nich z mordą to raczej niczego się nie dowiesz.
@Keita Gotō
— Odpoczywasz? — powtarza cicho, w zamyśleniu przykrytym przez szumiący ból głowy.
Przyzwyczajony jest do niego. Do tych muskających oczu uderzeń otumanienia, które zapowiadają migrenę. Ale ta przychodzi różnie. Choć zapowiada się już od przeszło dwóch dni to wciąż tylko przelatuje przez skronie, mości się w zatokach, by zrazu uciec z pierwszym powiewem jesiennego wiatru. Przyzwyczajony jest do tych zawahań, więc czule pociera skronie i z miejsca o niewygodzie zapomina. Oczy tylko delikatnie zaszłe mgłą jak ten papieros ćmiony w zimnie, ale przy ciepłym oddechu.
— Pokaż.
Staje za nim i patrzy ku bibelotom rozłożonym na stole. Chwilowa irytacja spada ku ziemi a zastępuje ją nagłe działanie. Wyciągając dłoń ku przedmiotom myśli, że ten tutaj rzeczywiście ma w sobie dużo cierpliwości. Elementy są małe i zapowiadające szybkie dla niewprawionego wkurwienie. Bierze do ręki ostrze pozostawione same sobie. W ruchu to odbija ciepłe światło słońca. Na ścianie miga jego odbicie a i tworzy skromny łuk tęczy.
— Kurwa.
Ciche przekleństwo towarzyszy zacięciu palca wskazującego. Małe a boli jak skurwysyn. Krew siąpi na rękę a on ją automatycznie ku wargom. Jak dziecko parzące dłonie. Opuszek rwie bólem nagłego cięcia, gdy druga z dłoni odkłada ostrze na miejsce. Nie komentuje sytuacji a sięga po jedyny widocznie oczywisty element w pomieszczeniu — apteczkę pierwszej pomocy. Sen nie był debilem. Babrał się w żrących kwasach, ostrych — jak widać — zabawkach, więc i odpowiednio się zabezpieczał. Nie podejrzewał tylko, że plastrami w słodkie mordki zwierzaczków. Keita unosi brwi, ale pozostawia wybór bez komentarza. Owija palec zdobionym papierkiem i przegląda dalej. Wewnątrz apteczki inne słodko-żenujące elementy. Bandaże w kwiatki, opatrunki z wizerunkiem żyrafy i opaski uciskowe z hipopotamem. Parska rozbawiony i odkłada apteczkę na miejsce*.
Stoi nad nim bez większych ruchów. Obserwuje, jak chłopak przemieszcza się pomiędzy kartonami, ale nie pomaga. Za chuja nie wie, gdzie Sen chowa wszystkie zamówienia. Jest możliwe, że nigdzie albo wszędzie. I już ma się ponownie upomnieć o imię chłopaka, bo to wydaje mu się, że w końcu nie padło, ale dosłuchuje się innej z ksywek. Nie zrywa się jak kot do ataku a jedynie przemieszcza spojrzenie ku drzwiom, za którymi grupa zblazowanych nastolatków. Nastolatków i dzieciaka o krzywych rysach, brudnym nosie i oczach odbijających czerwień spadających z drzew liści.
— Z mordą? — odwraca się ku niemu na krótką chwilę i uśmiecha rozbawiony. — Ja nie krzyczę na ludzi.
Grupa przesunęła się ku kolejnej przecznicy. Ich głosy podniesione, jakby to oni — a nie on — sięgali nowych informacji. Ai w mieście jest zapewne sporo, ale między słowami padają słowa klucze, jak ćpunka czy Kyōken. W gardle potrzeba kolejnej fajki, mięśnie napinają się a on już bardziej kotowaty.
— Masz ochotę na spacer? — zwraca się ku towarzyszowi, choć oczy skierowane w stronę oddalającej się grupy nastolatków. — Przydadzą mi się zwinne ręce.
W głosie rozbawienie a w dłoni, nie wiedzieć kiedy, przygotowana już na drogę fajka. Do Yume jeszcze wróci, skoro ten przy ciele jednej ze swoich miłości. Szanował emocje, więc i pozwoli tamtemu raz jeszcze zaniedbać swoje obowiązki.
* Realizacja Psikusa — pech;
@Okamoto Mataichi
Wątek przerwany.
Przyzwyczajony jest do niego. Do tych muskających oczu uderzeń otumanienia, które zapowiadają migrenę. Ale ta przychodzi różnie. Choć zapowiada się już od przeszło dwóch dni to wciąż tylko przelatuje przez skronie, mości się w zatokach, by zrazu uciec z pierwszym powiewem jesiennego wiatru. Przyzwyczajony jest do tych zawahań, więc czule pociera skronie i z miejsca o niewygodzie zapomina. Oczy tylko delikatnie zaszłe mgłą jak ten papieros ćmiony w zimnie, ale przy ciepłym oddechu.
— Pokaż.
Staje za nim i patrzy ku bibelotom rozłożonym na stole. Chwilowa irytacja spada ku ziemi a zastępuje ją nagłe działanie. Wyciągając dłoń ku przedmiotom myśli, że ten tutaj rzeczywiście ma w sobie dużo cierpliwości. Elementy są małe i zapowiadające szybkie dla niewprawionego wkurwienie. Bierze do ręki ostrze pozostawione same sobie. W ruchu to odbija ciepłe światło słońca. Na ścianie miga jego odbicie a i tworzy skromny łuk tęczy.
— Kurwa.
Ciche przekleństwo towarzyszy zacięciu palca wskazującego. Małe a boli jak skurwysyn. Krew siąpi na rękę a on ją automatycznie ku wargom. Jak dziecko parzące dłonie. Opuszek rwie bólem nagłego cięcia, gdy druga z dłoni odkłada ostrze na miejsce. Nie komentuje sytuacji a sięga po jedyny widocznie oczywisty element w pomieszczeniu — apteczkę pierwszej pomocy. Sen nie był debilem. Babrał się w żrących kwasach, ostrych — jak widać — zabawkach, więc i odpowiednio się zabezpieczał. Nie podejrzewał tylko, że plastrami w słodkie mordki zwierzaczków. Keita unosi brwi, ale pozostawia wybór bez komentarza. Owija palec zdobionym papierkiem i przegląda dalej. Wewnątrz apteczki inne słodko-żenujące elementy. Bandaże w kwiatki, opatrunki z wizerunkiem żyrafy i opaski uciskowe z hipopotamem. Parska rozbawiony i odkłada apteczkę na miejsce*.
Stoi nad nim bez większych ruchów. Obserwuje, jak chłopak przemieszcza się pomiędzy kartonami, ale nie pomaga. Za chuja nie wie, gdzie Sen chowa wszystkie zamówienia. Jest możliwe, że nigdzie albo wszędzie. I już ma się ponownie upomnieć o imię chłopaka, bo to wydaje mu się, że w końcu nie padło, ale dosłuchuje się innej z ksywek. Nie zrywa się jak kot do ataku a jedynie przemieszcza spojrzenie ku drzwiom, za którymi grupa zblazowanych nastolatków. Nastolatków i dzieciaka o krzywych rysach, brudnym nosie i oczach odbijających czerwień spadających z drzew liści.
— Z mordą? — odwraca się ku niemu na krótką chwilę i uśmiecha rozbawiony. — Ja nie krzyczę na ludzi.
Grupa przesunęła się ku kolejnej przecznicy. Ich głosy podniesione, jakby to oni — a nie on — sięgali nowych informacji. Ai w mieście jest zapewne sporo, ale między słowami padają słowa klucze, jak ćpunka czy Kyōken. W gardle potrzeba kolejnej fajki, mięśnie napinają się a on już bardziej kotowaty.
— Masz ochotę na spacer? — zwraca się ku towarzyszowi, choć oczy skierowane w stronę oddalającej się grupy nastolatków. — Przydadzą mi się zwinne ręce.
W głosie rozbawienie a w dłoni, nie wiedzieć kiedy, przygotowana już na drogę fajka. Do Yume jeszcze wróci, skoro ten przy ciele jednej ze swoich miłości. Szanował emocje, więc i pozwoli tamtemu raz jeszcze zaniedbać swoje obowiązki.
* Realizacja Psikusa — pech;
@Okamoto Mataichi
Wątek przerwany.
Zaciąć się w tak oczywisty sposób może tylko największy twardziel. Brzmiało mi to w głowie za każdym razem, gdy w polu widzenia migał infantylny plasterek. Yume miał styl, a ten tu najwyraźniej zero szczęścia, bo doświadczenia bym nie obstawiał. Spacer, jasne. Zwłaszcza ze zwinnymi rękoma, na które jedynie przewracam oczami. Rzucam mu jego płaszcz, wcześniej gustownie rozwalony po całym fotelu. Jeśli mamy się włóczyć, to niech chociaż zarzuci cokolwiek na te swoje półprzezroczyste ubranka. Zamykam dobytek Sna jednym obrotem klucza w zamku i czuję w kościach, że ta przechadzka nie skończy się zwyczajnie.
Jesień tutaj nigdy nie wybucha feerią barw. Jest szara z zabłoconą mordą i kurzem za paznokciami. Jeden jedyny kolor wylewa się na nosy okolicznych pijaczków, których zwykle czeka jeden z dwóch scenariuszy — albo zejdą od promili, albo zamarzną po same kości. Nikt ich stąd nie zgarnia, nikt nie okrywa kocami i nikt nie wysyła do przytułków. Miasto funduje im naturalną selekcję, przetrwają najsilniejsi by zamknąć krąg nieszczęśliwych wypadów. Ich czas zakończy jedynie nadejście młodszego pokolenia, a narybku nie brakuje. Przed nami słychać głosy, dość nierozsądne, młode, ze zbyt dużą ilością śliny wyrzucanej językiem. Zapluwają chodniki dookoła, póki nie dostaną łomem albo nożem. Wtedy milkną, ewentualnie chlapią śliną tym, którym może się to przydać. Nasi przyjaciele trafili kiepsko i choć Keita „nie krzyczy na ludzi”, to na pewno ktoś dzisiaj pożałuje.
Czuję zapach odpalonego papierosa i automatycznie sięgam po swoje. Na chłodzie tytoń smakuje najlepiej. I choć czuję, że nie powinno aż tak bardzo absorbować mnie to, dlaczego aż tak zależy mu na tej dziewczynie, to nie mogę się powstrzymać. Słowa wychodzą same nim zdążę się zorientować. I może to nic takiego, ale czuję się niezręcznie, pchając filtr papierosa z powrotem do ust.
— Wiesz, po prostu wolałbym wiedzieć, skoro już wciągasz mnie w to cholerstwo. Trochę detali.
Wydaje się to oczywiste, chociaż do tej pory nie przeszkadzało mi wkręcanie się w przypadkowe rozróby bez krzty pomyślunku. Tylko tym razem nie jest to niczym powiązane z interesami ludzi, dla których pracuję. I skoro mam mieć przesrane, to dobrze byłoby wiedzieć jak bardzo. Jakiś czas idziemy w ciszy, zostawiając za sobą chrzęst piasku pod podeszwami i chmury dymu. To takie typowe, każdy musi mieć wielką tajemnicę, istotny powód do stąpania po ziemi i tonę szmelcowanych uczuć na plecach. Wtedy jesteś autentycznym, wyrazistym bohaterem. Jak w tanim filmie o dobrych i złych glinach. I choć coraz częściej czuję, że moje życie zmierza dokładnie w tym kierunku, nie mam na tyle pary, by ten kierunek odwrócić. Więc w tym tkwię, raz tłukąc kogoś do nieprzytomności, raz włócząc się z typem w matrixowym płaszczu, innym razem polewając szujom łychę.
Głosy są wyraźniejsze, zupełnie jakby całe źródło zatrzymało się w zaułku. Pociągam go za rękaw i jedna wymiana spojrzeń wystarcza, żeby zwolnić i zastanowić się, czy wjeżdżamy tam z buta, na przypale, czy lepiej udać głupa spod szyldu „ojej, nie wiedzieliśmy, że tu jesteście, to gdzie ta zdzira?”. I nim przez myśl przebiegło mi więcej scenariuszy, Keita już szedł, pewny i wyprostowany.
— Wiecie coś, co chcę wiedzieć i ja — zadudniło tuż za ich plecami, więc nie pozostało nic jak zachowanie kamiennej twarzy w oczekiwaniu na to co miało wydarzyć się dalej. Przebiegłem wzrokiem po zgromadzonej młodzieży okalającej wyższego o głowę, szczupłego…
— Co ty tu… — wychrypiałem, nie mogąc oderwać wzroku od zaskoczonej pary oczu, a później od pięknie skonsternowanej miny Goto, którą musieliśmy współdzielić. Jego twarz zdawała się mówić ”kto to jest do kurwy nędzy?” I nie dziwi mnie to.
— Ren — wycisnąłem to imię przez zęby, ledwie powstrzymując się od głębszego oddechu, który rósł mi w płucach jak dorodna fugu — jeśli coś wie to z radością go pochlastam.
@Gotō Keita
Jesień tutaj nigdy nie wybucha feerią barw. Jest szara z zabłoconą mordą i kurzem za paznokciami. Jeden jedyny kolor wylewa się na nosy okolicznych pijaczków, których zwykle czeka jeden z dwóch scenariuszy — albo zejdą od promili, albo zamarzną po same kości. Nikt ich stąd nie zgarnia, nikt nie okrywa kocami i nikt nie wysyła do przytułków. Miasto funduje im naturalną selekcję, przetrwają najsilniejsi by zamknąć krąg nieszczęśliwych wypadów. Ich czas zakończy jedynie nadejście młodszego pokolenia, a narybku nie brakuje. Przed nami słychać głosy, dość nierozsądne, młode, ze zbyt dużą ilością śliny wyrzucanej językiem. Zapluwają chodniki dookoła, póki nie dostaną łomem albo nożem. Wtedy milkną, ewentualnie chlapią śliną tym, którym może się to przydać. Nasi przyjaciele trafili kiepsko i choć Keita „nie krzyczy na ludzi”, to na pewno ktoś dzisiaj pożałuje.
Czuję zapach odpalonego papierosa i automatycznie sięgam po swoje. Na chłodzie tytoń smakuje najlepiej. I choć czuję, że nie powinno aż tak bardzo absorbować mnie to, dlaczego aż tak zależy mu na tej dziewczynie, to nie mogę się powstrzymać. Słowa wychodzą same nim zdążę się zorientować. I może to nic takiego, ale czuję się niezręcznie, pchając filtr papierosa z powrotem do ust.
— Wiesz, po prostu wolałbym wiedzieć, skoro już wciągasz mnie w to cholerstwo. Trochę detali.
Wydaje się to oczywiste, chociaż do tej pory nie przeszkadzało mi wkręcanie się w przypadkowe rozróby bez krzty pomyślunku. Tylko tym razem nie jest to niczym powiązane z interesami ludzi, dla których pracuję. I skoro mam mieć przesrane, to dobrze byłoby wiedzieć jak bardzo. Jakiś czas idziemy w ciszy, zostawiając za sobą chrzęst piasku pod podeszwami i chmury dymu. To takie typowe, każdy musi mieć wielką tajemnicę, istotny powód do stąpania po ziemi i tonę szmelcowanych uczuć na plecach. Wtedy jesteś autentycznym, wyrazistym bohaterem. Jak w tanim filmie o dobrych i złych glinach. I choć coraz częściej czuję, że moje życie zmierza dokładnie w tym kierunku, nie mam na tyle pary, by ten kierunek odwrócić. Więc w tym tkwię, raz tłukąc kogoś do nieprzytomności, raz włócząc się z typem w matrixowym płaszczu, innym razem polewając szujom łychę.
Głosy są wyraźniejsze, zupełnie jakby całe źródło zatrzymało się w zaułku. Pociągam go za rękaw i jedna wymiana spojrzeń wystarcza, żeby zwolnić i zastanowić się, czy wjeżdżamy tam z buta, na przypale, czy lepiej udać głupa spod szyldu „ojej, nie wiedzieliśmy, że tu jesteście, to gdzie ta zdzira?”. I nim przez myśl przebiegło mi więcej scenariuszy, Keita już szedł, pewny i wyprostowany.
— Wiecie coś, co chcę wiedzieć i ja — zadudniło tuż za ich plecami, więc nie pozostało nic jak zachowanie kamiennej twarzy w oczekiwaniu na to co miało wydarzyć się dalej. Przebiegłem wzrokiem po zgromadzonej młodzieży okalającej wyższego o głowę, szczupłego…
— Co ty tu… — wychrypiałem, nie mogąc oderwać wzroku od zaskoczonej pary oczu, a później od pięknie skonsternowanej miny Goto, którą musieliśmy współdzielić. Jego twarz zdawała się mówić ”kto to jest do kurwy nędzy?” I nie dziwi mnie to.
— Ren — wycisnąłem to imię przez zęby, ledwie powstrzymując się od głębszego oddechu, który rósł mi w płucach jak dorodna fugu — jeśli coś wie to z radością go pochlastam.
@Gotō Keita
Strona 2 z 2 • 1, 2
maj 2038 roku