Strona 2 z 2 • 1, 2
First topic message reminder :
Stukot wysokich obcasów niósł się śmiertelnym echem wzdłuż korytarza. Ciężko wierzyć w tak filmowe zabiegi, ale może rzeczywiście pozostali uciekli w popłochu przed jej nieskrywanym gniewem, zostawiając na pastwę losu niczego niepodejrzewającego świeżaka. Choć normalnie w holu roiło się od przebiegających z sobie tylko znanymi zadaniami pracowników, w zasięgu wzroku nie było nikogo. Nawet odgłos chodzącej na okrągło drukarki zdawał się nagle zniknąć. Niemożliwe, ale wyglądało na to, że w całym budynku są tylko we dwoje.
Chłopak stał oparty ramieniem o wypolerowaną framugę drzwi, w lewej dłoni trzymał pogniecione przy palcach papiery - i uśmiechał się pod nosem, wpatrzony w stawiane nerwowo kroki kobiety. Krążyła i w tę i z powrotem jak sęp. Gdyby przedłużyła proces swojej irytacji, na pewno w posadzce wydrążyłaby niemałą dziurę. Zatrzymała się jednak gwałtownie, biorąc wdech, zaciskając powieki i unosząc ręce. Wypielęgnowane dłonie drżały lekko, co skutecznie zaprzepaszczało jej próbę uspokojenia się kolejną metodą na policzenie do dziesięciu, normując pracę płuc.
- Jesteś... - zaczęła wreszcie; jej głos drżał od napięcia, które odmalowało się idealną maską na zadbanej, pokrytej makijażem twarzy. - Jesteś zwolniony.
Zwolniony. To słowo powinno zmyć z jego ust ten wredny uśmieszek; pracował tu raptem niecałe dwa miesiące, ani razu się nie spóźnił i nie wywołał większych problemów. A teraz był zwolniony. W normalnych okolicznościach ludzie na jego miejscu zachowywali się jak spuszczone ze smyczy ratlerki. Biegali dookoła, błagali, dopytywali. Co jest powodem? Co zrobiłem nie tak? Dlaczego chcecie się mnie pozbyć, przecież dobrze pracowałem?
Ale on jedynie uśmiechnął się szerzej, przechylając głowę.
- Szkoda.
- Nie - szepnęła, łapiąc kolejny haust powietrza. Jej zaplecione w gruby warkocz włosy zsunęły się z ramienia na proste jak deska plecy, gdy raptownie obróciła się ku niemu przodem. Na dnie jej oczu szalała furia. - Ciebie nawet nie można normalnie zwolnić, bo ty nie możesz być jeszcze wolniejszy!
- W czym rzecz, pani prezes? Chodzi o te kilka dokumentów? Cały raban o trzy raporty?
Nie dowierzała w to, co słyszy - widać to było po tym, jak rozchyliła smagnięte czerwienią wargi, jak niekontrolowanie otworzyła szerzej powieki. Może niecodziennie spotykała się z niesubordynacją, choć sama nie była pewna czego oczekiwała od rekruta, który nawet w ten upał nosił maskę na twarzy; gdyby się nad tym zastanowiła, doszłaby do wniosku, że nigdy nie widziała go przy dystrybutorze z wodą, w pracowniczej kuchni ani na stołówce. Tak jakby wcale nie potrzebował ani jedzenia, ani nawodnienia, by przetrwać te nienormalne pogodowe sinusoidy. Energię musiał więc brać z innego źródła; a co jest lepsze niż dokuczanie? Nie miała jednak czasu na analizę. Odetchnęła sfrustrowana, wyrywając mu z chwytu plik kartek. Potrząsnęła nimi tuż przed jego nosem.
- Czy ty wiesz jak ważne były te papiery? - syknęła. - Tak trudno było je przynieść na biurko?
- Chizu miał to zrobić.
- Chizu nie pracuje tu od tygodnia!
Nie widziała tego przez zakrywający oblicze chłopaka materiał, ale bez problemu dostrzegła jak mrużą się kąciki jego wilczych oczu. Palant musiał być rozbawiony do potęgi.
- To wyjaśnia dlaczego nawalił.
- Ty też tu już nie pracujesz. Proszę, zabieraj swoje rzeczy i nie pokazuj mi się więcej. To nie jest plac zabaw. Weź to sobie do serca.
Ale on się bawił przednio i może dlatego nie mogli się zgrać w pracy. Prawdę mówiąc, nie był nawet zaskoczony dzisiejszym wezwaniem od przełożonej; nie traktował też tego jak najgorszej rzeczy, jaka mogła się dziś przydarzyć. Podziękował zamaszyście, wcale nie tak, jakby właśnie wypowiedziano mu umowę - ze skutkiem natychmiastowym. Nie miał zresztą zbyt wiele przedmiotów; nie zdążył się tu jeszcze zadomowić. Kupił raz po drodze jakąś przeciętną paprotkę, którą ustawił na krańcu swojego stanowiska, ale roślina po paru dniach wyglądała, jakby grała pierwsze skrzypce w targecie szczególnie intensywnej fundacji charytatywnej pod sztandarem ochrony środowiska. Wziął ją jednak razem z krzywą, pękniętą, plastikową doniczką i wymaszerował w ukrop.
Sześćdziesiąt trzy minuty później siedział na parapecie cudzego mieszkania, czując na plecach lekki wiaterek; przyjemny. Jedną z nóg podciągnął, opierając kolano o framugę okna, ale druga dotykała paneli, co jakiś czas unoszona i cofana, w geście znudzonego czekaniem nastolatka. Planował napisać wiadomość, ale przypomniał sobie, że w ferworze ostatnich wydarzeń nawet nie zapytał go o numer; zawsze przypadkiem na siebie wpadali i nie trzeba było używać telefonów, aby doprowadzić do wspólnego wypadu.
Chociaż przypadek to złe określenie, ale Hattori nie musiał o tym wiedzieć.
Lepiej wtedy sypiał.
Kusiło nawet, by raz jeszcze pojawić się w jego śnie, ale od zawiązania keiyaku suru przestał nachodzić ciemnowłosego przynajmniej na tej płaszczyźnie. Nie do końca rozumiał, dlaczego się na to zdecydował. Gdyby chciał, mógłby po prostu kontynuować swoją pełną wyobraźni misję, ale najwidoczniej nawet on miał minimum z minimum przyzwoitości, aby dać kontrahentowi trochę prywatności w nocy.
Zwłaszcza, że Hattori często wracał zmęczony po pracy. Cienie pod jego oczami mówiły same za siebie i choć początkowo Shin'ya był współwinny tym ciemnym kręgom, teraz mógł jedynie domyślać się, z czym boryka się jego towarzysz. Westchnął znużony, odchylając się niebezpiecznie do tyłu; kaptur jego koszulki zwisał nad przepaścią; nad dziesiątkami metrów, które dzieliły go i chodnik na samym dole.
Nie przejmował się jednak tym, co znajdowało się na tak niskim poziomie.
Patrzył w niebo.
Było wciąż jasne.
Hei wróci dopiero, gdy się ściemni.
Do tego czasu obydwa powiększone zestawy z DacMonald's wystygną.
@Hattori Heizō
Stukot wysokich obcasów niósł się śmiertelnym echem wzdłuż korytarza. Ciężko wierzyć w tak filmowe zabiegi, ale może rzeczywiście pozostali uciekli w popłochu przed jej nieskrywanym gniewem, zostawiając na pastwę losu niczego niepodejrzewającego świeżaka. Choć normalnie w holu roiło się od przebiegających z sobie tylko znanymi zadaniami pracowników, w zasięgu wzroku nie było nikogo. Nawet odgłos chodzącej na okrągło drukarki zdawał się nagle zniknąć. Niemożliwe, ale wyglądało na to, że w całym budynku są tylko we dwoje.
Chłopak stał oparty ramieniem o wypolerowaną framugę drzwi, w lewej dłoni trzymał pogniecione przy palcach papiery - i uśmiechał się pod nosem, wpatrzony w stawiane nerwowo kroki kobiety. Krążyła i w tę i z powrotem jak sęp. Gdyby przedłużyła proces swojej irytacji, na pewno w posadzce wydrążyłaby niemałą dziurę. Zatrzymała się jednak gwałtownie, biorąc wdech, zaciskając powieki i unosząc ręce. Wypielęgnowane dłonie drżały lekko, co skutecznie zaprzepaszczało jej próbę uspokojenia się kolejną metodą na policzenie do dziesięciu, normując pracę płuc.
- Jesteś... - zaczęła wreszcie; jej głos drżał od napięcia, które odmalowało się idealną maską na zadbanej, pokrytej makijażem twarzy. - Jesteś zwolniony.
Zwolniony. To słowo powinno zmyć z jego ust ten wredny uśmieszek; pracował tu raptem niecałe dwa miesiące, ani razu się nie spóźnił i nie wywołał większych problemów. A teraz był zwolniony. W normalnych okolicznościach ludzie na jego miejscu zachowywali się jak spuszczone ze smyczy ratlerki. Biegali dookoła, błagali, dopytywali. Co jest powodem? Co zrobiłem nie tak? Dlaczego chcecie się mnie pozbyć, przecież dobrze pracowałem?
Ale on jedynie uśmiechnął się szerzej, przechylając głowę.
- Szkoda.
- Nie - szepnęła, łapiąc kolejny haust powietrza. Jej zaplecione w gruby warkocz włosy zsunęły się z ramienia na proste jak deska plecy, gdy raptownie obróciła się ku niemu przodem. Na dnie jej oczu szalała furia. - Ciebie nawet nie można normalnie zwolnić, bo ty nie możesz być jeszcze wolniejszy!
- W czym rzecz, pani prezes? Chodzi o te kilka dokumentów? Cały raban o trzy raporty?
Nie dowierzała w to, co słyszy - widać to było po tym, jak rozchyliła smagnięte czerwienią wargi, jak niekontrolowanie otworzyła szerzej powieki. Może niecodziennie spotykała się z niesubordynacją, choć sama nie była pewna czego oczekiwała od rekruta, który nawet w ten upał nosił maskę na twarzy; gdyby się nad tym zastanowiła, doszłaby do wniosku, że nigdy nie widziała go przy dystrybutorze z wodą, w pracowniczej kuchni ani na stołówce. Tak jakby wcale nie potrzebował ani jedzenia, ani nawodnienia, by przetrwać te nienormalne pogodowe sinusoidy. Energię musiał więc brać z innego źródła; a co jest lepsze niż dokuczanie? Nie miała jednak czasu na analizę. Odetchnęła sfrustrowana, wyrywając mu z chwytu plik kartek. Potrząsnęła nimi tuż przed jego nosem.
- Czy ty wiesz jak ważne były te papiery? - syknęła. - Tak trudno było je przynieść na biurko?
- Chizu miał to zrobić.
- Chizu nie pracuje tu od tygodnia!
Nie widziała tego przez zakrywający oblicze chłopaka materiał, ale bez problemu dostrzegła jak mrużą się kąciki jego wilczych oczu. Palant musiał być rozbawiony do potęgi.
- To wyjaśnia dlaczego nawalił.
- Ty też tu już nie pracujesz. Proszę, zabieraj swoje rzeczy i nie pokazuj mi się więcej. To nie jest plac zabaw. Weź to sobie do serca.
Ale on się bawił przednio i może dlatego nie mogli się zgrać w pracy. Prawdę mówiąc, nie był nawet zaskoczony dzisiejszym wezwaniem od przełożonej; nie traktował też tego jak najgorszej rzeczy, jaka mogła się dziś przydarzyć. Podziękował zamaszyście, wcale nie tak, jakby właśnie wypowiedziano mu umowę - ze skutkiem natychmiastowym. Nie miał zresztą zbyt wiele przedmiotów; nie zdążył się tu jeszcze zadomowić. Kupił raz po drodze jakąś przeciętną paprotkę, którą ustawił na krańcu swojego stanowiska, ale roślina po paru dniach wyglądała, jakby grała pierwsze skrzypce w targecie szczególnie intensywnej fundacji charytatywnej pod sztandarem ochrony środowiska. Wziął ją jednak razem z krzywą, pękniętą, plastikową doniczką i wymaszerował w ukrop.
Sześćdziesiąt trzy minuty później siedział na parapecie cudzego mieszkania, czując na plecach lekki wiaterek; przyjemny. Jedną z nóg podciągnął, opierając kolano o framugę okna, ale druga dotykała paneli, co jakiś czas unoszona i cofana, w geście znudzonego czekaniem nastolatka. Planował napisać wiadomość, ale przypomniał sobie, że w ferworze ostatnich wydarzeń nawet nie zapytał go o numer; zawsze przypadkiem na siebie wpadali i nie trzeba było używać telefonów, aby doprowadzić do wspólnego wypadu.
Chociaż przypadek to złe określenie, ale Hattori nie musiał o tym wiedzieć.
Lepiej wtedy sypiał.
Kusiło nawet, by raz jeszcze pojawić się w jego śnie, ale od zawiązania keiyaku suru przestał nachodzić ciemnowłosego przynajmniej na tej płaszczyźnie. Nie do końca rozumiał, dlaczego się na to zdecydował. Gdyby chciał, mógłby po prostu kontynuować swoją pełną wyobraźni misję, ale najwidoczniej nawet on miał minimum z minimum przyzwoitości, aby dać kontrahentowi trochę prywatności w nocy.
Zwłaszcza, że Hattori często wracał zmęczony po pracy. Cienie pod jego oczami mówiły same za siebie i choć początkowo Shin'ya był współwinny tym ciemnym kręgom, teraz mógł jedynie domyślać się, z czym boryka się jego towarzysz. Westchnął znużony, odchylając się niebezpiecznie do tyłu; kaptur jego koszulki zwisał nad przepaścią; nad dziesiątkami metrów, które dzieliły go i chodnik na samym dole.
Nie przejmował się jednak tym, co znajdowało się na tak niskim poziomie.
Patrzył w niebo.
Było wciąż jasne.
Hei wróci dopiero, gdy się ściemni.
Do tego czasu obydwa powiększone zestawy z DacMonald's wystygną.
@Hattori Heizō
Hattori Heizō ubóstwia ten post.
Czas tym razem nie był jego sojusznikiem; w chwili największego wyczekiwania rozciągał się nieproporcjonalnie do tempa szaleńczo galopujących myśli, zdawał się w ogóle nie mijać, spowalniając ruchy Hattoriego do stopnia, w którym każda sekunda wystawiała cierpliwość na próbę; prowokowała, aby dłoń, która dopiero wsunęła maskę na dno kieszeni spranej bluzy, oparła się o wargi, zasłoniła palcami bliznę szpecącą policzek jak rysa na bezbłędnej karoserii samochodu. Nic tak bardzo nie zachęcało do wycofania się jak momenty, w których trzeba czekać na werdykt; być o krok od przekroczenia linii, za którą skrywa się nieznana forma wywołująca irracjonalny lęk. Walczył więc z odruchem ucieczki, wpatrując się wyczekująco w źrenice Heizo; szukając w nich czegoś poza nienaturalnymi rozbłyskami z włączonego nieopodal urządzenia i matową powłoką chłodnej irytacji, jaka w ogóle nie opuszczała go dzisiejszego wieczoru. Tego, czego właściwie oczekiwał, nie potrafił sprecyzować. Czegokolwiek - podszeptywał drwiący głos. Czegokolwiek, byle złamać obojętność; strząsnąć jej resztki z barków. Bez wymówek o zmęczeniu i późnej porze. Na tyle było go stać. A jednak kiedy dotyk objął mu nadgarstek, Shin odpuścił natychmiast. Bez roszczenia sobie praw do opinii, na której z niewyjaśnionych powodów mu zależało. Palce zsunęły się z karku ciemnowłosego, nie stawiając oporu, nie tworząc kolejnej drogi do walki między nimi. Pozwolił, by przedramię opadło na materac, zaraz przygniecione ciężarem Hattoriego.
Wreszcie się pokazałeś.
Słowa jak sztylet werżnęły się pod tkankę myśl, sprawiając, że nonszalancki uśmiech zamarł na ustach jak woda ścięta zimnem. Pokazał się. Przez palisadę jaką się otoczył wreszcie przebił się atak; uprzytomnienie sobie, że nie było już odwrotu. Cholera, odsłonił się. Zniósł bariery umacniane latami; powodujące konflikty i wściekłość pracodawców. Wywołujące ukradkowe spojrzenia na planie budowy, gdy słońce prażyło do nieprzytomności, a on mimo tego uparcie nie ściągał maski raz za razem czując, jak jej materiał nasiąka potem ściekającym ze skroni, słonym i wysuszającym gardło. Świadomość niczym pierwsze krople czerwieni splamiła wnętrze głowy, powoli wypełniając ją całą jak czarkę tanim alkoholem. Podobnie to zresztą działało - Shin w uszach wyłapywał szum, który najprościej porównać do przerwy technicznej w programie telewizyjnym, ale jak miałby zrzucić to na karb problemów z łącznością, gdy na ekranie w kącie pokoju wciąż wyświetlały się ruchome obrazy losowego filmu? Wiedział więc, że to przepływ wzburzonej krwi; że w jego żyłach wrzał szkarłat, którego ciśnienie zmieniło bieg w intensywny, wręcz szaleńczy nurt.
Chwila, w której przymrużył powieki, była również tą, w której rozbawienie zniknęło z jego oblicza; wargi zacisnęły się do formy wąskiej linii, niepodobnej, niepasującej do jego osoby kreski bezradności. Obsesyjnie zastanawiał się, co odpowiedzieć, ale czy miał jakiś logiczny powód? Zacięte spojrzenie złagodniało, tracąc na hardości, zastępując werwę spłoszeniem pochwyconego w reflektory dzikiego zwierzęcia.
Co to za okazja?
- Musi zawsze jakaś być? - odpowiedział po dłuższej chwili. Brzmiał dobrze; nie nerwowo. Panowanie nad głosem było ostatnią rzeczą, o jaką się podejrzewał, a jednak dalej ton składał się z nut, w których próżno szukać pesymizmu. Na końcu języka osiadł mu tekst, który zawsze się przypominał w takich chwilach; tekst zasłyszany za dzieciaka, gdy po kolejnej ucieczce matka ściągała go do domu, szarpiąc za rękaw w wymownym milczeniu. Wrzeszczał wtedy, by go puściła, zapierał się i naciskał, by dała mu święty spokój. Zwykle nie doczekiwał się ani tego, ani żadnej odpowiedzi, ale jeden jedyny raz złapała go za ramiona, zmuszając, by spojrzał jej w oczy. Ciemne tęczówki rodzicielki kontrastowały z jego własnymi - przypominając o tym, jak wiele cech ich różniło.
"Wiesz, co się robi, gdy ktoś próbuje od ciebie uciec?" - oschłe pytanie zasznurowało mu usta, choć krtań dalej wypełniała się pretensjami. Spoglądał na nią spod mokrych od deszczu, rudych włosów, ale nie przejmowała się, że nie pisnął słowem. "Chwytasz go za rękę. Wiesz czemu?" - brnęła niezrażona, a on oczywiście nie wiedział. Nie chciał jej słuchać, co dopiero zrozumieć, ale ilekroć odwracał głowę, łapała go za szczękę i ustawiała tak, by prędzej czy później skoncentrował się na niej ponownie. Wbijał wtedy wściekły wzrok w ściągnięte, napuchłe od zmęczenia oblicze kobiety; i mimowolnie chłonął to, co miała do powiedzenia. "Bo to" - ciągnęła. "Jest tak naprawdę zaproszenie, Shi. To powiedzenie komuś: odsłaniam się jako pierwszy, masz szansę, bym ci zaufał. Pojmujesz? To odważny krok. Nie każdy jest w stanie wystawić się na ostrzał. Takie próby to zawsze ryzyko, że trafiło się na wroga". Wtedy nie pojmował, ale teraz, gdy jego ręka leżała nieruchomo na ciemnej pościeli, dotarła do niego ta prosta oczywistość - chcąc chwycić kogoś, kto ucieka, za dłoń, wpierw trzeba otworzyć swoją. Nie da się kogoś zatrzymać, tuląc palce. Nie da się kogoś zmusić do zaufania, nie będąc gotowym na to samo; nie dając tego w pierwszej kolejności, bo relacja to zawsze handel wymienny. Ktoś musi zacząć transakcję licząc na to, że oferta wyda się wystarczająco atrakcyjna. A jednak jego ręka zacisnęła się w pięść.
- Masz rację. Późno już - mówiąc to, ogarnął go chłód rozczarowania, ale była w tym też forma ulgi. Przekraczając próg pokoju maska ponownie zasłoni twarz, skryje się za nią blizna będąca powodem swędzącego dyskomfortu. Ta wizja wydawała się orzeźwiająca na tyle, by Shin poklepał drugiego mężczyznę po ramieniu, dając mu wyraźny znak, by ten się odsunął.
Tym jednym gestem zaprzeczył samemu sobie, gdy jeszcze minutę temu pragnął przyciągnąć Heizo jak najbliżej.
Co to za okazja?
Nadal nie patrzył mu w twarz, nagle zaintrygowany tym, co znajduje się na ścianach pokoju. Miał wrażenie, że się zastał; odczuł to zwłaszcza w chwili, w której zmusił mięśnie do poruszenia się. Materac cicho skrzypnął - taki sam dźwięk rozległ się gdzieś w czaszce Waruiego, jak melodia nadwyrężonego mechanizmu. Gdy suma summarum stanął na nogach, pomieszczenie nagle stało się ciasne; za małe na ich dwójkę.
- Znasz mój numer. - Przetrząsnął kieszeń w poszukiwaniu maseczki w odruchu palacza zdominowanego nałogiem. - Zadzwoń jak będziesz - miał chęć - czegoś potrzebował.
Drzwi za sobą zamknął ostrożnie.
WĄTEK ZAKOŃCZONY
Wreszcie się pokazałeś.
Słowa jak sztylet werżnęły się pod tkankę myśl, sprawiając, że nonszalancki uśmiech zamarł na ustach jak woda ścięta zimnem. Pokazał się. Przez palisadę jaką się otoczył wreszcie przebił się atak; uprzytomnienie sobie, że nie było już odwrotu. Cholera, odsłonił się. Zniósł bariery umacniane latami; powodujące konflikty i wściekłość pracodawców. Wywołujące ukradkowe spojrzenia na planie budowy, gdy słońce prażyło do nieprzytomności, a on mimo tego uparcie nie ściągał maski raz za razem czując, jak jej materiał nasiąka potem ściekającym ze skroni, słonym i wysuszającym gardło. Świadomość niczym pierwsze krople czerwieni splamiła wnętrze głowy, powoli wypełniając ją całą jak czarkę tanim alkoholem. Podobnie to zresztą działało - Shin w uszach wyłapywał szum, który najprościej porównać do przerwy technicznej w programie telewizyjnym, ale jak miałby zrzucić to na karb problemów z łącznością, gdy na ekranie w kącie pokoju wciąż wyświetlały się ruchome obrazy losowego filmu? Wiedział więc, że to przepływ wzburzonej krwi; że w jego żyłach wrzał szkarłat, którego ciśnienie zmieniło bieg w intensywny, wręcz szaleńczy nurt.
Chwila, w której przymrużył powieki, była również tą, w której rozbawienie zniknęło z jego oblicza; wargi zacisnęły się do formy wąskiej linii, niepodobnej, niepasującej do jego osoby kreski bezradności. Obsesyjnie zastanawiał się, co odpowiedzieć, ale czy miał jakiś logiczny powód? Zacięte spojrzenie złagodniało, tracąc na hardości, zastępując werwę spłoszeniem pochwyconego w reflektory dzikiego zwierzęcia.
Co to za okazja?
- Musi zawsze jakaś być? - odpowiedział po dłuższej chwili. Brzmiał dobrze; nie nerwowo. Panowanie nad głosem było ostatnią rzeczą, o jaką się podejrzewał, a jednak dalej ton składał się z nut, w których próżno szukać pesymizmu. Na końcu języka osiadł mu tekst, który zawsze się przypominał w takich chwilach; tekst zasłyszany za dzieciaka, gdy po kolejnej ucieczce matka ściągała go do domu, szarpiąc za rękaw w wymownym milczeniu. Wrzeszczał wtedy, by go puściła, zapierał się i naciskał, by dała mu święty spokój. Zwykle nie doczekiwał się ani tego, ani żadnej odpowiedzi, ale jeden jedyny raz złapała go za ramiona, zmuszając, by spojrzał jej w oczy. Ciemne tęczówki rodzicielki kontrastowały z jego własnymi - przypominając o tym, jak wiele cech ich różniło.
"Wiesz, co się robi, gdy ktoś próbuje od ciebie uciec?" - oschłe pytanie zasznurowało mu usta, choć krtań dalej wypełniała się pretensjami. Spoglądał na nią spod mokrych od deszczu, rudych włosów, ale nie przejmowała się, że nie pisnął słowem. "Chwytasz go za rękę. Wiesz czemu?" - brnęła niezrażona, a on oczywiście nie wiedział. Nie chciał jej słuchać, co dopiero zrozumieć, ale ilekroć odwracał głowę, łapała go za szczękę i ustawiała tak, by prędzej czy później skoncentrował się na niej ponownie. Wbijał wtedy wściekły wzrok w ściągnięte, napuchłe od zmęczenia oblicze kobiety; i mimowolnie chłonął to, co miała do powiedzenia. "Bo to" - ciągnęła. "Jest tak naprawdę zaproszenie, Shi. To powiedzenie komuś: odsłaniam się jako pierwszy, masz szansę, bym ci zaufał. Pojmujesz? To odważny krok. Nie każdy jest w stanie wystawić się na ostrzał. Takie próby to zawsze ryzyko, że trafiło się na wroga". Wtedy nie pojmował, ale teraz, gdy jego ręka leżała nieruchomo na ciemnej pościeli, dotarła do niego ta prosta oczywistość - chcąc chwycić kogoś, kto ucieka, za dłoń, wpierw trzeba otworzyć swoją. Nie da się kogoś zatrzymać, tuląc palce. Nie da się kogoś zmusić do zaufania, nie będąc gotowym na to samo; nie dając tego w pierwszej kolejności, bo relacja to zawsze handel wymienny. Ktoś musi zacząć transakcję licząc na to, że oferta wyda się wystarczająco atrakcyjna. A jednak jego ręka zacisnęła się w pięść.
- Masz rację. Późno już - mówiąc to, ogarnął go chłód rozczarowania, ale była w tym też forma ulgi. Przekraczając próg pokoju maska ponownie zasłoni twarz, skryje się za nią blizna będąca powodem swędzącego dyskomfortu. Ta wizja wydawała się orzeźwiająca na tyle, by Shin poklepał drugiego mężczyznę po ramieniu, dając mu wyraźny znak, by ten się odsunął.
Tym jednym gestem zaprzeczył samemu sobie, gdy jeszcze minutę temu pragnął przyciągnąć Heizo jak najbliżej.
Co to za okazja?
Nadal nie patrzył mu w twarz, nagle zaintrygowany tym, co znajduje się na ścianach pokoju. Miał wrażenie, że się zastał; odczuł to zwłaszcza w chwili, w której zmusił mięśnie do poruszenia się. Materac cicho skrzypnął - taki sam dźwięk rozległ się gdzieś w czaszce Waruiego, jak melodia nadwyrężonego mechanizmu. Gdy suma summarum stanął na nogach, pomieszczenie nagle stało się ciasne; za małe na ich dwójkę.
- Znasz mój numer. - Przetrząsnął kieszeń w poszukiwaniu maseczki w odruchu palacza zdominowanego nałogiem. - Zadzwoń jak będziesz - miał chęć - czegoś potrzebował.
Drzwi za sobą zamknął ostrożnie.
Hattori Heizō ubóstwia ten post.
Strona 2 z 2 • 1, 2
maj 2038 roku