Ye Lian | Warui Shin'ya - Page 2
Haraedo

Join the forum, it's quick and easy

Haraedo
Haraedo
Czy chcesz zareagować na tę wiadomość? Zarejestruj się na forum za pomocą kilku kliknięć lub zaloguj się, aby kontynuować.

Ye Lian

Nie 30 Paź - 13:57
First topic message reminder :

Blask monitora oświetlał przestrzenie między półkami, pusty róg pokoju oraz skąpane w bladym świetle oblicze Ye Lana, naznaczone chorowitym odcieniem. Jeśli wierzyć godzinie wyświetlanej na pasku startu, dochodziła druga trzydzieści. Druga trzydzieści w nocy — a on siedział przed białą jak śnieg i pustą jak zawartość jego głowy stroną notatnika. Przetarł oczy. Nie mógł uwierzyć, że właśnie tak minęły mu dwie ostatnie godziny pracy.

Pisał od wielu lat, w końcu jego początki były stricte hobbistyczne. Jednak dopiero kiedy usiadł do tego na poważnie, mógł stwierdzić sam przed sobą, że w miarę upływu lat pisanie opowiadań nie przychodziło mu łatwiej. Było wręcz przeciwnie, stało się oporne, jakby słoń nastąpił na jego stopę. Z jednej strony miał na to znacznie więcej czasu, z drugiej natomiast, opowiadania, za którymi tak umiejętnie się krył miały skłonność do błyskawicznego powiększania objętości. Myśli kołaczące się w jego głowie, wyprzedzały każdą, która, choć spróbowała wysforować się na prowadzenie. Ostatnio znów nawiedzały go wspomnienia, przez co dużo deliberował. To wszystko tkwiło w nim jak nabój, którego nie sposób nawet wydrapać z wnętrza głowy; jak zalegający śrut po próbie samobójczej, która niestety się nie powiodła. W takich warunkach trudno było mu nadać tym rozszalałym myślom właściwą formę — zbyt często nie potrafił nawet znaleźć imienia dla tego gościa o jego twarzy. Do bani.

Trzask zamykanego laptopa zwieńczył wszystkie nieprzelane na ekran trudy. Przed wejściem pod koc, zażył dwie okrągłe tabletki i popił wodą. Podejrzewał, że odczuwane dreszcze były zwiastunem gorączki, która być może już nad ranem obleje go zimnym potem i wykluczy z życia na najbliższy tydzień. Nie brzmiało to wcale źle. Niemal od razu przewrócił się na drugi bok; zdążył już przywyknąć do zgiełku panującego w centrum tego rozszalałego miasta. Coś trzasnęło, ktoś się zaśmiał. A gdy przejeżdżający samochód błysnął reflektorami w szybę jego pokoju, rozjaśniając ścianę powłóczystym blaskiem, on zdążył pogrążyć się w ciemności.

***

Kroczył poboczem. Znak, który właśnie minął, wskazywał kierunek Fukkatsu. Było gorąco, miał wrażenie, że pot oblewa mu czoło, choć przed chwilą przecież przetarł je przedramieniem. Na drodze było pusto, a po obu stronach traktu znajdowały się jedynie pola dojrzewającej kukurydzy. Wyschnięta na wiór ziemia szeleściła pod jego obuwiem. W końcu się zatrzymał i sięgnął do przewieszonej na ramieniu torby. Wyciągnął z niej butelkę wody, spijając ostatni łyk, a później się rozejrzał, osłaniając oczy dłonią; słońce znajdowało się w swojej najwyższej pozycji. Gdzieś na końcu asfaltowej drogi zdawało się coś zamajaczyć, jednak żar bijący z jezdni uniemożliwiał rozszyfrowanie kształtu. Ciekawość kazała mu ruszyć w tamtą stronę i co zrobił? Oczywiście nogi zaczęły prowadzić go same.
Ye Lian

Ye Lian

Nie 22 Sty - 19:50
Odpowiedział, kiedy przekonał się, że jest bezpiecznie; wypuścił pasek plecaka:

W dzieciństwie miałem psa, który nie wyobrażał sobie życia bez strzępka porwanej tkaniny. Miał go stale przy sobie. Co w nim widział? Nie wiem. Podejrzewam, że ten zwykły, podziurawiony skrawek ubrania zwyczajnie pozwalał mu pokonać strach, może nosił zapach mojego ojca — wyjaśnił spokojnie, dając mu do zrozumienia, że wie o czym mówi. — Jestem świadomy, że ludzie reprezentują podobne schematy, że działają impulsywnie, jednakże nie wszyscy.

Gdzieś poza senną świadomością myślał o wszystkim: o przeszłości składającej się na same przykre incydenty, o nowym starcie w Japonii, o tym, co miało go dopiero czekać. Wydawało mu się, że nie posiadał sentymentalnych przedmiotów, dlatego nie potrafił odpowiedzieć Ichiru na tak proste pytanie. Nie wiedzieć czemu przez krótką chwilę pomyślał o wytartym zdjęciu zalegającym w wypchanym kartami portfelu, o książkach wydawanych pod nazwiskiem Sawady Risy, ale przecież nie trzymało się to żadnego sensu; te rzeczy zdawały się teraz dziwnie odległe. Zdjęcie miało gorzki smak pokuty, przypominającej mu o tym, iż był zwykłym nieboszczykiem spacerującym pośród żywych, przebranym za jednego z nich, książki słoną chwilą ucieczki od samego siebie. Niestety w serwowanym mu złudzeniu linie czasowe mieszały się ze sobą naprzemiennie i sam właściciel pogrążony w tych toksycznych majakach nie dostrzegał anomalii.

W głębi duszy nie chciał usłyszeć, że Ichiru, zamiast łapać za klamkę, rozmyślałby nad przedmiotami, które powinien ze sobą zabrać z płonącego domu. Ale go znał. Chłopak potrafił wyciągnąć rękę do każdego podrzutka spotkanego na ulicy, co sam Ye Lian komentował obojętnym milczeniem. Zabawne, bo w środku zawsze kipiała, gotująca się mikstura pełna niesprawiedliwości. W końcu podjął pierwszą decyzję:

Portfel.

Zatrzymał się. Impas, który rozciągał się przed ich oczyma, był początkiem drogi, o której nie miał jeszcze żadnego pojęcia. Mur nie ograniczał — dawał nowe możliwości. Podświadomość Ye Liana drgnęła na ten widok, w końcu nie to miała przygotowane w swoim scenariuszu. Ciasna ścieżka miała prowadzić na peryferie miasta; z dala od zgiełku, z dala od tego, co mogło im grozić, a jednak coś zamiast tego zamysłu wyrosło na ich drodze. Mur — niewysoki, przemknął komentarz w sennym umyśle Ye Liana, gdy błądził po kamienistej strukturze szarym wzorkiem. Wszystko, co działo się teraz w jego głowie było kwestią perspektywy, związków z czasem i miejscem. Warui zaprowadził go tu, trzymając na muszce; lufa niewidocznego pistoletu tkwiła gdzieś przy skroni, dokładnie pod opadającymi jasnymi pasmami włosów. Słońce schowało się za wysokimi budynkami, a po niebie rozlał się złowieszczy cień. Nie podobało mi się to przedstawienie, ale los dał mu miejsce w pierwszym rzędzie.

Kiedy wyciszone, nic niepodejrzewające spojrzenie mierzyło wysokość i zależności, które mogłyby pomóc w pokonaniu przeszkody, poczuł na sobie czyiś wzrok. Mimo iż był krótki, tak wystarczający, aby zmusić spokojne — mimo przeciwności, jakie go spotkały — tęczówki do zderzenia się z obliczem górującego wzrostem Ichiru. Dopiero w tej chwili zdał sobie sprawę, że od momentu wyjścia z uczelni spoglądnął na niego tak otwarcie po raz pierwszy. Zawisła nad nimi niesprecyzowana chwila otwartości, ciężka i przygniatająca. Chciał odwrócić głowę, jednak dzielnie trzymał opanowaną fasadę, za która nie pozwalał wtargnąć nikomu — która od dzieciństwa broniła go przed rozczarowaniem. W półmroku zaułku, oblicze bruneta nabrało większej tajemniczości, choć dalej było tak samo męskie i przystojne. Nawet we śnie nienawidził siebie za to, że tak myślał. Chociaż fakt, że był tak bardzo poza jego zasięgiem, sprawiał, że dziwnie bezpiecznie było o nim w ten sposób myśleć.

Kiedy miał już zaproponować, aby go zwyczajnie podsadził — dokładnie tak, jak wielokrotnie robili to na zajęciach — rozległ się krótki trzask. Poniósł się po ścieżce i zniknął za murami zniszczonego budynku. Ye Lian spoglądnął na zamknięte zdezelowane wrota, mając bombę tykającą w głowie. Żadna kombinacja nie byłaby w stanie jej teraz wyłączyć. Po raz kolejny oblała go znana od lat obawa, że to przed czym uparcie próbował zbiec, wciąż zuchwale depcze mu po piętach.

Ale co?

Przed czym próbujesz uciec, Ye Lian? Przed samym sobą?

Teraz stał przed źródłem dźwięku ledwie parę metrów. Podświadomość bała się, że wszystko zacznie dziać się od początku, że tak naprawdę nie uciekał od przeszłości, a tylko śledził własne ślady, aż do miejsca zbrodni. Gdzieś głęboko poza niewidzialną ścianą zdawał sobie z tego sprawę, ale letarg zagłuszał te przypuszczenia. Gdyby tylko potrafił się wybudzić i doświadczyć świadomego snu, wszystko z pewnością okazałoby się prostsze. Niestety na ten moment był skazany na kajdany pętające nadgarstki i kostki; na podrygi zsynchronizowane pod zachcianki Shin'yi.

Tak — odpowiedział cicho na jego pytanie, jakby głośniejszym tonem miał kogoś zbudzić. Słyszał to. I wcale mu się to nie podobało. Elektronika? Coś znajduje się w środku.

Ichiru miał rację. Trzask, jaki słyszał, który być może sypał się igłami gdzieś w elewacji, mógł mieć swoje źródło gdzieś w przerwanych przewodach zasilających — być może gdyby mu tego nie zasugerował, posnułby inne wnioski, ale Ichiru nieraz zaskakiwał go prostymi rozwiązaniami, których jemu brakowało. Jednak czym było to niskie burczenie, które przypominało pracę mechanicznej konstrukcji?

Przedramiona śpiącego na łóżku Ye Liana obrosła gęsia skórka.

Wahał się. Pisk, który zajął całą przestrzeń jego głowy, był niczym zapalnik, który zaalarmował odpowiednią komorę w mózgu. Nie ruszał się z miejsca, bo rozpoznawał ten dźwięk — doskonale wiedział, do kogo należy. Ichiru był świadkiem wewnętrznej walki rozgrywającej się w stojącym przy nim mężczyźnie. Gdyby tylko potrafił zrzucić z siebie to opanowanie, tę złudną powłokę świadczącą o tym, że każdy kolejny ruch będzie po stokroć przemyślany, zapewne dostrzegłby, jak zagryza w niepokoju wnętrze wargi; jak powstają na niej niewielkie krwawe plamki.

Bai Ze — wyszeptał do siebie, wykonując pierwszy krok wiedziony szczerym uczuciem do zwierzaka. Otaksował budynek szybkim spojrzeniem w poszukiwaniu bezpieczników i zwisających kabli, które mogły dostarczać prąd do środka. Powinien go wyłączyć. Wybory. Kiedyś już ich doświadczył. Nauczył się wtedy, że wyborów dokonuje się w kilka sekund, a ich skutki doświadcza się przez resztę życia. A jednak nie miał pojęcia, kiedy zacisnął obleczoną w czarną mitenka dłoń na okrągłej klamce, która nie miała przecież prawa się otworzyć pod siłą żadnego naporu. Jakie oblało go zdziwienie, gdy przyciągając ją z impetem do siebie, odskoczyła, jakby tylko czekała na ten odpowiedni nacisk. Stał w przejściu. Hol, jaki ukazał się jego oczom był całkowicie pusty. Nie znajdowało się w nim nic, na czym mógł choćby zawiesić wzrok. Droga zdawała się nie mieć końca.

Miauczenie stało się głośniejsze, bardziej dosadne. Niemal krzywdzące. Myśli Ye Liana krążyły teraz przy stole, przy którym niezbyt zgrabnie przytrzymywał kociaka, podczas gdy weterynarz zmieniał opatrunek na kikucie amputowanej łapy. Szwy się nie przyjęły. Z rany sączyła się krew i ropa, a młody Bai Ze nie chciał dać się dotknąć. Wyrywał się i wrzeszczał w jego dłoniach dokładnie jak teraz.

— Ichiru, nie zbliżaj się. Zawołaj pomoc.

Spoglądnął na niego, aby upewnić się, że  jego przyjaciel stoi w bezpiecznym miejscu. Dlaczego jednak kiedy obrócił się za siebie, patrzał w stronę wyjścia z perspektywy połowy holu? Zabrakło mu tchu. Rzeczywistość wyprzedziła go, wpychając w niebezpieczeństwo przed którym na próżno było się bronić.

Ye Lian

Warui Shin'ya ubóstwia ten post.

Warui Shin'ya

Sro 25 Sty - 3:23

Może nosił zapach mojego ojca.
Słowa śniącego w jakiś niepojęty sposób skupiły na sobie uwagę Waruiego, ogniskując ją w jednym miejscu, w obrazie czegoś, co wydawało się irracjonalne, choć przecież musiało mieć miejsce. Miało kształt małych gołębi; kto właściwie widział kiedykolwiek wyklute pisklęta tych ptaków? Kto zdawał sobie sprawę z tego, że na świat rodziły się żółte jak kaczątka? Choć to jasne, że Ye Lian miał rodzinę, podobna wizja nigdy nie zagnieździła się w umyśle Shina wystarczająco, by wydać plony. Teraz, gdy uderzyła w niego oczywistość tego tekstu, cały się spiął. Ye miał jeszcze wiele sekretów, o których nie dane mu było nawet pomyśleć. Miał ulubione jedzenie i kolor, którego nie potrafił zdzierżyć. Miał znajomych, którym kiwał na przywitanie głową, mijając ich na ulicy i takich, z którymi wolał się więcej nie zadawać. Miał powody, dla których wstawał o czwartej czterdzieści pięć i wystarczająco dużo mobilizacji, by przelewać kreatywność na plik tekstowy. Jakiej dokładnie barwy były właściwie jego oczy? Miały odcień popiołu czy stali? Może jednak granitu? A ton głosu? Czy kiedykolwiek słyszał jego śmiech głośniejszy niż cichy, wyrwany dźwięk, prędko zakończony przywołującym do porządku odchrząknięciem? Przez te wszystkie lata uszczknął zaledwie odrobiny historii Liana. Nie obchodziły go dotychczas żadne motywacje, dla których mężczyzna zmienił tożsamość. Jak kość łamana w psich szczękach, zagryzał zęby na pytaniu, dlaczego Lian uciekł przed przeszłością. Dlaczego nie gnił jak słodki, ale przeleżały owoc w kącie celi wilgotnej od zmurszałych kamieni. Dlaczego dalej przechadzał się ulicami Fukkatsu w tych swoich cholernych, idealnie dopasowanych ubraniach. W płaszczach i golfach, a na święta, gdy powietrze w Japonii stawało się gęste od komercyjnej atmosfery, w swetrze sprezentowanym pięć lat temu przez Ichiru. Bo to tylko kolejny dowód na pewien rodzaj okropnego sentymentu. Mikroskopijny element całej układanki.
Warui niespiesznie obrócił się na podłodze; jego dłoń wciąż wyglądała, jakby opierała się o grzbiet Bai Ze, choć nie było możliwym, by dotknął zwierzęcia. Twarz zwróciła się jednak do Ye Liana; do jego pobladłych policzków, do skroplonych od gorączki skroni. Do jasnych włosów sklejonych ze sobą od walki, której nie mógł wygrać.
Znał to.
Nie do końca w takiej formie; nie miało w sobie tyle nieznośnej nadnaturalnej siły. Nie bazowało na dwóch światach nałożonych na siebie jak kalka z niekształtnościami na perfekcyjny obrazek. Ale odczucia były podobne. Tamtej nocy mógł mieć nie więcej niż siedem lat; pokój tonął w ciemnościach identycznych jak te, które dominowały w pomieszczeniu Ye Liana. A jednak, choć wzrok ledwo przebijał się przez szczelność mroku, widział zarys sylwetki - miała odcień o ćwierć tonu ciemniejszy niż wszystko wokół.
Stała w rogu i patrzyła nieruchomo prosto na niego. Leżał na plecach, niezdolny się poruszyć. Był to dziwny kontrast. Z jednej strony ta groteskowa, kanciasta postać o przechylonej głowie, o kończynach długich jak u potwora, nieruchoma z własnej woli, przyglądająca się mu nieomal bez mrugania. Z drugiej on - pragnący zerwać się z łóżka i uciec, niemogący jednak choćby drgnąć. Stał się umysłem oddzielonym od ciała; mógł jedynie obserwować i czekać, sparaliżowany sennym porażeniem. Przejęty zgrozą, wściekły na bezsilność i kompletnie spanikowany, po zdecydowanie zbyt długim czasie w surrealistycznej marze rozpoznał matkę.
Gdy rano zapytał, co robiła u niego w pokoju, nawet nie uraczyła go spojrzeniem. Dusząc niedopałek palcem spoglądała przez okno w szarość dnia i kiedy sądził, że nie odpowie, zdarte chrypą gardło wykrztusiło obojętne: "to tylko wytwór twojej wyobraźni. Całą noc spałam, nie bądź śmieszny".
Warui przymrużył powieki, przyglądając się Ye Lianowi.
Czy z rana, gdy przez żaluzje wedrze się słońce, przerzedzając blaskiem ostatnie wspomnienia po sennym koszmarze, jego ofiara również zrzuci wszystko na karb nadwyrężonego umysłu?
Wróci do normalności? Bo miał do tego talent.
Jak robactwo asymilował się w sytuacji, jakakolwiek by nie była.
Warui znów oparł policzek o dłoń; ale, choć głaskał leżące obok zwierzę, nie oderwał już wzroku od Ye Liana.
Nie miał zamiaru pozwolić, aby zaznał choć jednego dnia w spokoju.
Już nigdy.
Zacznie po prostu od lżejszego kalibru. Od...



Bai Ze.
To imię wywołało u Ichiru reakcję natychmiastową; przez twarz przemknął cień, impuls ciągnący za nerwy, których nagłe spięcie odwzorowało się w mimice. Usta zacisnęły się wpierw w wąską linię, by zaraz potem wykrzywić w jawnym niezadowoleniu. Przez moment czarnowłosy wpatrywał się w Ye Liana; szukał w nim oznak zaprzeczenia, nasłuchiwał krótkiego: nie, pomyliłem się. To po prostu kot. Ale Ye Lian był śmiertelnie poważny i ta powaga udzieliła się towarzyszowi, chociaż Kajitani, zamiast przystąpić do działania, rzucił trzeźwe:
- To niemożliwe. - Bo to rzeczywiście nie miało sensu; Bai Ze w tym czasie powinien siedzieć stulony w ciasny kłębek gdzieś w mieszkaniu, na wysłużonym kocu albo na nagrzanym panelu tuż przy oknie. Może właśnie przewracał się na grzbiet jednocześnie przeciągając na długość smukłego ciała. Może swoim eleganckim krokiem przemierzał korytarz, pchany głodem. Na pewno nie było go tu. - Jest w domu.
Ale żałosne miauczenie nie ustawało; znajdowało się tuż obok, za rogiem, w pomieszczeniu na wyciągnięcie ręki, jakby dzieliło ich nie więcej niż cienka warstwa tkaniny. Nie grubszej niż narzuca, pod którą ciało zapada w najgłębszy sen.

Wewnątrz hol ciągnął się jednak kilometrami - był jak niekończąca się trasa do drzwi, które mimo biegu wcale się nie przybliżają. Gdzieś tam, hen na przodzie, zbyt daleko, jak na zmysł słuchu, stale drażnionego znaną, kocią prośbą, sypały się iskry. Drobnym, wściekle pomarańczowym deszczem rosiły stary dywan; widać było, jak pierwszy płomień wżera się w zakurzony materiał. Jak spłowiałą czerwień udeptanej wykładziny zajmuje jasność, rosnąca w oczach. Ogień w sekundę - może w pół - zdążył nabrać objętości. Strzyknęła drewniana rama do pokoju.
Pomieszczenie po prawej.
Tam się znajdował; stamtąd dobiegał Bai Ze.
Przednia łapa, wygięta pod nienaturalnym kątem, ciągnęła za sobą smugę szkarłatu. Gęsta ciecz mieszała się z osadem na podłodze, wsiąkała w materiał tego samego dywanu, który zajmował korytarz. Pod białym futrem napięte mięśnie drżały od wysiłku; wkrótce ucichło pomiaukiwanie, zastąpione jedynie niesłyszalnym oddechem zwierzęcia.

Ye Lian poczuł uścisk na ramieniu. Mocny i stanowczy, zakrawający o brutalność, której nie doświadczał ze strony Ichiru nigdy wcześniej. Ręka Kajitaniego nie różniła się od ciężkich kajdan, spoczęła na barku Ye Liana tylko po to, aby gwałtownie obrócić go do siebie przodem. A gdy to się stało, chwycił go za nadgarstek; miażdżąco, by już się nie wyrwał.
- Nie idziesz. - Byli w połowie drogi do pomieszczenia; za plecami Ichiru znajdował się prostokąt wyblakłego zaułka. Bezpiecznego, cichego i opuszczonego. To była ścieżka do normalności; do domu. Chłodnej rzeczywistości.
Za Ye Lianem rozprzestrzeniało się gorąco. Pochłaniało ściany i wspinało się na sufit. Ruchliwą, drżącą formą pełzło ku nim jak stado chaotycznych węży. Ale, jednocześnie, muskało już ranną łapę o barwie świeżego śniegu - na odległość jednej decyzji rozbrzmiało słabe, skrzywdzone charknięcie zwierzęcia.

Podniósł się z podłogi. Bai Ze od razu uniósł łeb, stawiając uszy na sztorc. Nasłuchiwał być może dźwięków, ale - choć Warui otrzepał dłonie o spodnie - nie wyłapał żadnego. Kocur mógł się jedynie przyglądać, jak chłopak ostatni raz przetacza spojrzeniem po wnętrzu sypialni. Nie było tu żadnych szczegółów wartych zapamiętania. Minimalizm sprawiał wrażenie, że równie dobrze to miejsce mogło być niezamieszkane, bo o najmie świadczyło zaledwie kilka kwestii. Rozbite szkło szklanki. Pościel na łóżku. Laptop - być może potrzebny do pracy.
Shin poruszył machinalnie ramieniem. Prawa dłoń go mrowiła.
Niemal doświadczał na niej dotyku smukłego nadgarstka obejmowanego przez Ichiru. Czuł puls w żyłach wybijany pod palcami; tętno człowieka, który powinien nie żyć.
Ale z własnego wyboru oczywiście żył.
W porównaniu do niego.
Zacisnął rękę w pięść.



Równolegle chwyt Ichiru się wzmocnił. Jego twarz, wcześniej przepełniona niepokojem - może nawet lękiem; o przyjaciela, o siebie, o słuszność wybranej drogi - spochmurniała. Opuścił brodę, unosząc wzrok.
Przez materiał płaszcza Ye przedzierało się coraz większe ciepło; pomiaukiwania Bai Ze znów się nasiliły. Rozbrzmiały na nowo, wypełniając pustą przestrzeń piskliwą kakofonią. Pierwsza nić ognia wślizgnęła się między butami; kąsała sploty dywanu, rosnąc i rosnąc.
Mimo otwartych drzwi zrobiło się duszno. W powietrzu nagle zabrakło wystarczającej ilości tlenu - i może to był powód dla którego kot ucichł.
Tylko zapach spalenizny drażnił, ale ciężko sprecyzować co było tego źródłem.
Zajęte ogniem futro czy materiał płaszcza, znad którego uniósł się pierwszy obłok gorąca?
Ręka Kajitaniego parzyła jak rozgrzany pręt.
- Dlaczego nie zostaniesz zamiast mnie? Nie poszukasz pomocy? - Pytanie unieruchomiło nogi Ye Liana; obuwie jak odlane z betonu stało się zbyt ciężkie, by móc się poruszyć. Narosło jedynie żrące uczucie na nadgarstku. Ichiru postąpił krok naprzód, sięgając wolną ręką do jego barku. Był tak blisko, że cofnięcie się to instynktowny odruch - ale zamiast przesunąć podeszwą po dywanie, kolana Ye ugięły się, sylwetka straciła równowagę; obraz podskoczył na sufit - na gęstą parę.
Mrugnięcie.
A potem nagły świst powietrza przeciskającego się przez gardło pełne dymu.
Sufit znalazł się o wiele niżej.
Tuż przed nosem.
Hol skurczył się. Za plecami, zamiast przestrzeni, coś twardego wbijało się w plecy. Zniknęła ręka na ramieniu - zastąpił ją czarny, cienki materiał. Pas bezpieczeństwa.
Ktoś w tle - daleko - krzyczał.
Skomlał jak katowane zwierzę.
Zapach płomieni mieszał się z gotowanym mięsem. Ze skórą czerniejącą od temperatury. Woń drażniła nozdrza, gryzła setkami miniaturowych igieł kujących z każdym łapczywym wdechem.
Ye Lian mógł ujrzeć pajęczynę pęknięcia tuż przed sobą - szyba samochodu, rozbita w wypadku, wgnieciona częściowo do wewnątrz. Na kawałkach szkła rozbryzg krwi. Wtedy poczuł gęstą wilgoć spływającą z rozbitego nosa prosto na usta, na szyję. Krople, jak tłuste, dojrzałe owoce, odrywały się od brody, spadały na dłoń.
Rękę trzymaną przez palce silne.
Znajome.
Starczyło obrócić głowę, by dostrzec twarz tuż przy swojej. Niczym świeży obraz na który chluśnięto wodą, rozmywające się oblicze zniekształcało się z każdą sekundą. Pomarańcze, żółcie i czerwienie raziły w oczy, do których napływały łzy.
Ten cholerny miedziany smak w ustach przypominał zassanie miedziaka.
Usta bez warg poruszyły się.
Cichy, charkliwy głos.
- Ye... - Płaty skóry odchodziły jak stara farba; pękały naczynka w oczach. - Ye Lian. - Podciągnął się; zmniejszając dystans. Z trzymanego przez Ichiru nadgarstka Ye Liana zostały już tylko tlące się resztki ścięgien i kość; wciąż jednak obejmował go z nadludzką siłą.
Powietrze wewnątrz rozbitego pojazdu drżało od gorąca.
Opowiesz mi przy okazji, co wczoraj robiłeś, że nie mogliśmy się spotkać? - echo sprzed chwili.
Jasno oświetlona sala wykładowa.
Koniec zajęć.
... nikt ci nie mówił... - głos Ye, znów wymijający, byle nie odpowiedzieć - że ciekawość to pierwszy stopień do piekła?
- Dlaczego nie zostaniesz zamiast mnie? - powtórzył w sekundę przed...

Wybuch silnika niemal całkowicie zlał się w umyśle Ye Liana z odgłosem upadającego przedmiotu. Bai Ze był dziś wyjątkowo złośliwy dla przypadkowych rzeczy swojego właściciela. Biały ogon poruszał się niespokojnie, pysk zwierzęcia zwieszał się zaś nad strąconym przed momentem elementem.
Warui zatrzymał się raptownie; był o krok od wyjścia. Wiedział, że Ye właśnie się przebudził. Że zlany potem wciąż słyszy nad uchem szept Ichiru. Jednak coś go powstrzymało. Prawie sam stanął znów na granicy jawy i snu.
Spoglądając na podłogę dotarło do niego wspomnienie zbyt rzeczywiste, by uznać je jedynie za odtworzenie widma przeszłości.
- No dalej, wysil się trochę. Płonący budynek, trzy przedmioty.
- Portfel.
Ten sam portfel, który leżał teraz
otwarty
na ziemi, tuż przed przycupniętym w siadzie Bai Ze.
Kot wpatrywał się przymrużonymi ślepiami w Shina, może oceniając jego reakcję.
Tylko przez moment gra świateł odbiła coś w spojrzeniu Waruiego, gdy, chwilę przed zniknięciem, dostrzegł w jednej z zakładek portfela starą fotografię.



Warui Shin'ya

Ye Lian ubóstwia ten post.

Ye Lian

Sob 28 Sty - 0:33
Echo snu zostało za nim; odbijało się od ścian i pozostawiało na powierzchni tłuste, okropne plamy. Bai Ze nie był świadomy tego, co się wokół niego działo, a Ye Lian niestety tak. Swoim różowym, szorstkim językiem zlizał najpewniej w pierwszej chwili pierwszy ślad popiołu, który przyfrunął na jego białe futro. Później na pewno pojawił się krzyk — narastał powoli. Dopiero z chwilą koci płacz przeszedł we wrzask; przypominał chrobot, który ustąpił miejsca piskowi. Otępienie i bezradność poniosła go w głąb zatraconego umysłu, wpychając w otchłań. Na sam dół rozgrzanego piekła.

Wyglądając jak człowiek, który spędził zbyt długi czas pod wodą, Ye Lian w końcu zachłysnął się powietrzem; spojrzał z przerażeniem w głąb pojazdu. W ustach zalęgł się ciemny obłok spalin. Falstart. Korytarz nie był początkiem, był poza punktem bez odwrotu. Przeszłość była jego układanką, niczym spękane lustro. Za każdym razem gdy próbował je poskładać, ranił się, a odłamki wypadały mu z dłoni. Wiedziony nawoływaniem, obrócił głowę. W lustrzanym srebrze tęczówek odbijała się postać przypominająca kryptydę, obrośnięta jaskrawymi płomieniami, niemająca nawet konkretnego kształtu. Serce wspięło się na wysokość krtani.

Widział, jak pomarańczowe jęzory ognia lizały sufit, jak wgryzały się w tapicerkę, jak iskry strzelały prosto w alabastrowy policzek. W pierwszej chwili, gdy upiorny cień pochwycił go za nadgarstek, w naturalnym odruchu przyciągnął rękę do siebie, pragnąc się wyrwać; przywarł plecami do drzwi. Jednak kiedy postać się do niego przybliżyła, pokonując nic nieznaczące centymetry, nie mógł już zbiec. Cała próba, w którą zaangażowało się jego ciało, zniknęła. Nie chciał uciekać. Przycisnął grzbiet wolnej ręki do ust suchych jak papier ścierny. Na moment zamknął oczy... Drżał. Tak potwornie drżał. Chciał się odezwać, ale uzmysłowił sobie, że krew, która z uporem maniaka sączyła się po jego twarzy, zalała mu wargi.

 Ichiru — wypowiedział jego imię, nie słysząc swojego głosu. — ...

(nie chciałem)

Ekstremalnie wysoka temperatura w ciągu kilku chwil zmieniła żywego mężczyznę, którego kochał, który oddychał, śmiał się i czuł w nieforemny, zwęglony kształt składający się z resztek tkanek i kości. Ye Lian dławił się krwią. Nie wiedział, co robi i nie wiedział, dlaczego tu był, i nie wiedział, jak sprawy mogły się tak posypać. Próbował znaleźć odpowiedzi, ale ich nie miał. Uchylił blade, lśniące powieki. Z przerażeniem wpatrywał się w jego oblicze, prosto w przekrwione oczy. Oboje wiedzieli, jak się to skończy. Bólem i cierpieniem. A kiedy zabrał dłoń z ust i wyprostował palce w kierunku jego twarzy...

Poderwał się do siadu. Był kompletnie zdezorientowany. Cienka kołdra zsunęła się z ramion i opadła niechlujnie na uda. Luźny T-shirt, który miał na sobie podczas snu, był wilgotny; jakby wskoczył do głębokiego zbiornika i nie zdążył jeszcze przeschnąć. Jasne blond pasma włosów kleiły się do rozpalonych policzków, sam nie będąc pewnym czy oby na pewno mokrych od potu. Przez krótką chwilę nie był jeszcze świadomy, że to, czego doświadczył, było jedynie snem. Koszmarem — w którym każdy dokonany wybór okazał się zły. Na ustach ułożyło się imię. Ichiru. Świat był dla niego rozmazany — jakby powłoka tej straszliwej wizji, kuliła się rozkosznie w kącie. Dopiero po chwili, to co było dla niego oczywiste we śnie, nagle straciło sens. Znikąd pomocy. Żadnych łatwych, magicznych rozwiązań. Ale był obudzony. Wciąż żywy.

Przez długą chwilę siedział w milczeniu, czując jak dygotają mu dłonie zaciskane na udach osłoniętych kołdrą; chmurnie spoglądał przed siebie, w najdalszą ścianę. Był jak wszyscy ci ludzie, którzy nie mogli doprowadzić się do wymiotów, chociaż czuli potworne mdłości. Siedział w ciszy, nie mogąc umrzeć; opierając się śmierci tak samo, jak od czterech lat opierał się życiu. W ustach czuł mocny, kwaśny smak — smak strachu zmieszanego z adrenaliną i gorącym pulsowaniem krwi. Najpewniej to jej wykwit wypełniał we śnie gardło.

(dlaczego nie zostaniesz zamiast mnie?)

Zamknął oczy, czując drżenie serca. Próbował je przezwyciężyć, jednak na daremno. Nikt nie przyszedł mu z pomocą. Nikt nie mógł go uratować. Tak samo, jak on nie mógł uratować ich. Chciał się rozpłakać, ale nie mógł; nie miał już w sobie łez. Poza tym było to cierpienie, które nie potrafił wyrazić w żaden sposób. Nie umiał go nikomu wytłumaczyć. Cierpienie, które nie mogąc przybrać żadnego kształtu, opadło w końcu na dno serca jak wiecznie gnijący liść.

(...nie zostaniesz zamiast mnie?)

Wstał z łóżka i ruszył w kierunku łazienki, słaniając się na nogach.

(nie poszukasz pomocy?)

Tuż przy drzwiach zakręciło mu się w głowie — był osłabiony gorączką. Z ledwością pochwycił klamkę. Wetknął korek do umywalki i odkręcił wodę. Trzymając się  jej, spoglądnął niechętnie w lustro. Twarz miał trupio bladą, oprócz karmazynowych plam na policzkach, sięgających uszu. Woda wciąż lała się strumieniem, jakby miała moc zagłuszania myśli. Nie mogła zagłuszyć jednak jednego cichego miauknięcia.

(to niemożliwe)

Coś ścisnęło go w klatce piersiowej.

(jest w domu)

Blady wzrok zderzył się ze stojącym w przejściu Bai Ze. Miał wrażenie, że patrzyli się na siebie wieczność. Nie wiedział kiedy pokonał dzielącą ich odległość; poczuł, że kolana zderzają się z chłodnymi kaflami. Złapał zwierzę i przyciągnął je do siebie, chowając twarz w białym futrze. Zamknął oczy, wcale nienawidząc siebie mniej. Przez ostatnie lata wydawało się, że przeszedł przez wszystkie etapy smutku. Szok. Zaprzeczenie. Wściekłość.

Kiedy nadejdzie pogodzenie się?


WĄTEK ZAKOŃCZONY

Ye Lian

Warui Shin'ya ubóstwia ten post.

Sponsored content
maj 2038 roku