Strona 1 z 2 • 1, 2
Then pick her up
Throw her on the floor
Throw her on the floor
Przełom lutego/marca, 2036
Igła zdjęła z winyla kurz, gdy mieszkanie wypełnił dobrze znany kobiecie rytm. Płyta, wszystkie jej żłobienia, wyrobione były przez czas, nadgryzione przez ciągłe używanie. Stąd też, muzyka przerywana była charakterystycznym chrobotaniem, nadającym charakteru, jak blizny przecinające lico artysty, opowiadające historię. Każdy kolejny przeskok igły, jak dreszcz, rozchodził się po ścianach mieszkania, kąty którego zastawione były długo zbieranymi elementami. Nie znajdowała się w nim cała kolekcja, niestety - część z nich, większych i bardziej wartościowych, niezmiernie trudna była do odzyskania, jak zdobione mahoniowe szafy, wielkie lustra, kryształowy żyrandol. Akira spoglądała na stos bogato zdobionych grzbietów książek i albumów w utęsknieniem, czasem i, by uśmierzyć ból, zatapiała się w znajdujących się w nich kolekcjach, obrazach, zdjęciach. Jak i teraz - rozsadzona w oknie, poduszka zgrabnie wspierała proste jak struna plecy; ciało czule owinięte było satyną, gdzie skóra parowała jeszcze, nagrzana po kąpieli. Z uwagą godną mistrza, nasmarowana olejkiem o charakterystycznym, różanym zapachu; włosy, podobnie, miękkie, spięte złotawą spinką na czubku głowy, ułożone tak, by dwa ich pasma okalały pulchną, miękką od kremu twarz. Smukłe palce z pieczołowitością przekładały kolejne strony, gdy spojrzenie, choć z pozoru nieprzejęte, chłonęły próżność prezentowanych przedmiotów. Jej właśnie podobnych, pięknych zaledwie z zewnątrz, gdy wnętrze gniło.
Pomieszczenia rozpalone było światłem ulicznej lampy i kilkoma punktami, jak gwiazdami na sklepieniu, migającymi świecami gdzieś po kątach. Drżały wraz z przeciągiem puszczonym przez całe mieszkanie, z każdym nieznacznie mocniejszym podmuchem tańcząc na tle zdobionych różnej wielkości obrazkami ścian. Widok ten zmącony był jedynie kłębem dymu, regularnie ulatującego zza postaci - kąt jej oka, czujnego, jak u drapieżnika, kontrolował mdłe drżenia ciał na ulicy, każdy ich najmniejszy ruch. Popiół unosi się na wietrze, rozżarzony płynie ku stopom budynku, spadając na czyjąś głowę.
I widzi go, jak mknie - rozpalony jak lisi ogon, płomyk na tle czarnego miasta, jego żywa dusza. Skurwysyn.
W bezruchu czekała na zgrzyt zamka, pchniecie drzwi, możliwe, że i przywitanie. Dopiero gdy krok jego przekroczył próg okupowanego przez kobietę salonu, twarz jej, jak marmurowa, skierowana została w jego stronę. Ciemne spojrzenie przeszyło pomieszczenie niczym strzała, lądując na wysokości jego oczu — Nie spieszyłeś się - słowa, jak ten żar papierosowego popiołu opada na dywan. Spuściła nogi po parapecie, pozwalając, by skóra zbyt wysoko wysunęła się spod materiału — Załatwiłeś to, o co Cię prosiłam, czy wolałeś się kurwić na mieście? — dym zostaje zaproszony do środka, zbiera się szarymi kłębami pod sufitem. Prosiła, niejednokrotnie, czuła, jak cztery ściany przypominać jej zaczynają klatkę. Nie mogłaby przecież, jak przeciętny człowiek, wyjść, zostawić CV - nazwisko jej figurowało na liście kostuchy od dłuższego już czasu, jako zebrane żniwo, które za, och zasługą Isayamy, było zaledwie niewiele znaczącym zapiskiem. Tak czy inaczej - musiał jej pomóc. Od tego przecież, do cholery, był.
@Isayama Shūsei
My name is Brutus and my name means heavy
So with a heavy heart I'll guide this dagger into the heart of my enemy
So with a heavy heart I'll guide this dagger into the heart of my enemy
Asagami Sora and Isayama Shūsei szaleją za tym postem.
Papieros opierający się na dolnej wardze ciążył nieznacznie, zarysowując niewielkie, nieregularne kształty żarem, odcinającym się ostrą pomarańczą od nocnej smoły tła. Nie, nie spieszyło mu się. Jak zawsze. Szare tumany dymu siąkły chłodną wilgoć, a niemrawy szum rosnącego napięcia ulicy wprowadzał w stan przyjemnego, choć tępego skupienia na pulsującej ciszy wnętrza. Był tylko on i wąskie ramię, które w szarpaninie z pijanymi dłońmi kobiety, uderzyło o plecy; on i niski głos układający się w sprośną piosenkę przerywaną raz za razem czknięciami i krótkimi łyknięciami powietrza. Wkurwiało go to, ale nie docierało na tyle głęboko, żeby przerwać dziwną medytację, trans, w którym znajdował się podczas całej trasy powrotnej do domu. Domu... nazwany tak tylko przez fakt, że kiedyś mógł się nim stać. Teraz pomimo rozpalonych świateł salonu, ciepłej łuny rzucanej z okna, wnętrze ziało grobowym chłodem. Mieszkał z trupem, więc czego innego mógł oczekiwać?
Zadzierając brodę, mężczyzna wysunął ospałym ruchem filtr spomiędzy warg, uśmiechając się szyderczo ku smukłej sylwetce, rozciągniętej leniwie, choć w dobrze mu znanym napięciu. Niech czeka. Jak wszyscy.
— Wypadniesz kiedyś — formujące się westchnienie grzęznące w ciężkim spojrzeniu, skonfrontowało się z ciemną tonią tęczówek Akiry, ignorując zawieszone w powietrzu pytania. Tym razem miało być inaczej, miał przy niej zostać, powoli ziszczając swoje fantazje. Miał być dla niej wsparciem i jakby nie patrzeć, był nim. Gdyby nie kontrakt nadal tkwiłaby w pustce, która o dziwo wcale nie była tak pusta, jak wiele osób to sobie wyobrażało; gwarna, tłoczna, ciasna, wypełniona setkami takich jak ona, błądzących, naiwnych yurei.
Długie palce, otulone jeszcze chłodem nocy, przesunęły się przy linii delikatnej tkaniny na kobiecym udzie, zagarniając go między opuszki i nieznacznie poprawiając, kiedy to znieruchomiała źrenica tkwiła, jak ten kołek osikowy wbity w pierś ludzkiej pijawki, w twarzy Akiry.
— Prosiłaś... Może właśnie, gdybyś zaczęła prosić, to znalazłbym na to czas — gładki policzek Hinote zahaczył nieznacznie o złotą spinkę, kiedy jego usta złożyły na czubku głowy kobiety pocałunek, pozwalając słowom wplątywać się w czarne kosmyki aksamitnych włosów ciepłem oddechu.
Przyglądał się jej, kiedy w dłoni zaszeleściła pognieciona paczka papierosów, lepiąc się cienkim plastikiem do skóry. Nie odrywał od niej palącego spojrzenia, które cały czas tliło się niespokojnym ogniem, miękko ujmując pomarańczowy filtr między wargami, zanurzając tytoń w zapachu benzynowej aury i trzeszczącego na loncie ciężkiej zapalniczki językiem żaru.
— Nie powinniśmy pracować dla tej samej osoby, Akira. Rozmawialiśmy już o tym — była zbyt blisko, zbyt często, zbyt intensywnie, zalewając go swoją obecnością, wdzierając się w duszę rwącym potokiem, zawłaszczając myśli, jakby te należały do niej. Nikt go już dawno nie wkurwiał tak jak robiła to Himura. Świadomość, że nawet w pracy będzie skazany na wątłą woń jej zapachu, niesionego na ustach innych, tych, którzy będą na nią patrzeć; przechodziła szarpnięciem nerwów przez ciało. Niech robi, co chce, ale z dala od niego.
Był spokojny, tak nienaturalnie spokojny, pozwalając, aby każde słowo perliło się niczym mantra buddyjskiego mnicha na krawędzi dolnej wargi, którą podpierał kciukiem, przytykając do jej miękkości papierosa. Dym wypuszczany ostrymi smugami przez nos, rozchodził się we wnętrzu salonu, gdy piwne oczy Hinote trwały wpatrzone w kształt niewielkiej rośliny rzucającej sztywny cień na ścianę; rośliny, którą najchętniej wypierdoliłby przez okno, rozbijając zdobioną donicę na asfalcie, masce samochodu, a najlepiej na czyjejś parszywej głowie.
@Himura Akira
__
[UBIÓRj + niedbale zebrane włosy w niski, luźny kok.]
Zadzierając brodę, mężczyzna wysunął ospałym ruchem filtr spomiędzy warg, uśmiechając się szyderczo ku smukłej sylwetce, rozciągniętej leniwie, choć w dobrze mu znanym napięciu. Niech czeka. Jak wszyscy.
— Wypadniesz kiedyś — formujące się westchnienie grzęznące w ciężkim spojrzeniu, skonfrontowało się z ciemną tonią tęczówek Akiry, ignorując zawieszone w powietrzu pytania. Tym razem miało być inaczej, miał przy niej zostać, powoli ziszczając swoje fantazje. Miał być dla niej wsparciem i jakby nie patrzeć, był nim. Gdyby nie kontrakt nadal tkwiłaby w pustce, która o dziwo wcale nie była tak pusta, jak wiele osób to sobie wyobrażało; gwarna, tłoczna, ciasna, wypełniona setkami takich jak ona, błądzących, naiwnych yurei.
Długie palce, otulone jeszcze chłodem nocy, przesunęły się przy linii delikatnej tkaniny na kobiecym udzie, zagarniając go między opuszki i nieznacznie poprawiając, kiedy to znieruchomiała źrenica tkwiła, jak ten kołek osikowy wbity w pierś ludzkiej pijawki, w twarzy Akiry.
— Prosiłaś... Może właśnie, gdybyś zaczęła prosić, to znalazłbym na to czas — gładki policzek Hinote zahaczył nieznacznie o złotą spinkę, kiedy jego usta złożyły na czubku głowy kobiety pocałunek, pozwalając słowom wplątywać się w czarne kosmyki aksamitnych włosów ciepłem oddechu.
Przyglądał się jej, kiedy w dłoni zaszeleściła pognieciona paczka papierosów, lepiąc się cienkim plastikiem do skóry. Nie odrywał od niej palącego spojrzenia, które cały czas tliło się niespokojnym ogniem, miękko ujmując pomarańczowy filtr między wargami, zanurzając tytoń w zapachu benzynowej aury i trzeszczącego na loncie ciężkiej zapalniczki językiem żaru.
— Nie powinniśmy pracować dla tej samej osoby, Akira. Rozmawialiśmy już o tym — była zbyt blisko, zbyt często, zbyt intensywnie, zalewając go swoją obecnością, wdzierając się w duszę rwącym potokiem, zawłaszczając myśli, jakby te należały do niej. Nikt go już dawno nie wkurwiał tak jak robiła to Himura. Świadomość, że nawet w pracy będzie skazany na wątłą woń jej zapachu, niesionego na ustach innych, tych, którzy będą na nią patrzeć; przechodziła szarpnięciem nerwów przez ciało. Niech robi, co chce, ale z dala od niego.
Był spokojny, tak nienaturalnie spokojny, pozwalając, aby każde słowo perliło się niczym mantra buddyjskiego mnicha na krawędzi dolnej wargi, którą podpierał kciukiem, przytykając do jej miękkości papierosa. Dym wypuszczany ostrymi smugami przez nos, rozchodził się we wnętrzu salonu, gdy piwne oczy Hinote trwały wpatrzone w kształt niewielkiej rośliny rzucającej sztywny cień na ścianę; rośliny, którą najchętniej wypierdoliłby przez okno, rozbijając zdobioną donicę na asfalcie, masce samochodu, a najlepiej na czyjejś parszywej głowie.
@Himura Akira
__
[UBIÓRj + niedbale zebrane włosy w niski, luźny kok.]
Asagami Sora and Himura Akira szaleją za tym postem.
Dreszcz rozszedł się po rozgrzanej skórze, gdy lodowate palce przemknęły po jej powierzchni, śladem ich ciągnąc za sobą, jak za pazurami, nieopisaną formę dyskomfortu. Jego jednak, na twarzy kobiety, nie dało się odczytać, wyraźnie mniej, niż wtedy, gdy i na czubku głowy spoczął pocałunek, wyraz dziwnej formy czułości, osaczający bardziej, niż palce, które mógł na jej szyi zacisnąć. Równie to słodki kontrast z pełnymi, och, troski słowami, które od uszu kobiety odbijają się jak od tarczy. Wypadniesz… nie reaguje, ciemne spojrzenie wbijając jedynie w twarz mężczyzny, tej, która była zbyt blisko, a i tak nie potrafiła go odepchnąć. Szczęka napięłą się nieznacznie, gdy dłonie jej, wyjątkowo cieplejsze, spoczęły na tych jego, majaczących jeszcze w okolicy ud - by na powierzchni ich zacisnąć palce, z każdą sekundą mocniej, dopóki paznokcie nie zostawiły na skórze bladych śladów.
— Prosiłam wystarczająco długo, bym mogła w końcu stracić cierpliwość — słowa jej, jak jad zbierany od wielu tygodni, spływają po kącikach ust, gdy te, wykrzywione są nieznacznie, z ledwo zauważalną wrogością malującą się gdzieś w spojrzeniu. Ta jednak rosła z każdą sekundą, bo i zgnilizna, która poczęła ją pożerać jak i każdego innego trupa, poczęła wykradać się kącikami oczu.
— Rozmawialiśmy? — słowo to, niesione jest prychnięciem. Wyraźnym, za którym podąża śmiech, krótki i wcale wesoły. Ślepia jej ani razu nie przykryte były powiekami, gdy te, z upartością godną dziecka, nie zmieniały swego położenia. Piwne tęczówki Isayamy, choć daleko było im do szkarłatu, działać potrafiły na nią jak płachta na byka — Nie nazwałabym rozmową twojego “nie”, za którym nie poszła żadna argumentacja. Dzieci już się lepiej potrafią targować — i te oczy właśnie, spoglądają już gdzieś indziej. Głowa jej przechyla się nieznacznie, jak u ciekawskiego zwierzęcia, choć ekspresja jej tego nie oddaje - łapie go więc nagle pod brodą, szybko, ale niezbyt mocno, z wyważoną dozą stanowczości — Patrz na mnie, gdy rozmawiamy. Nie widzę argumentu innego, niż twoja niechęć, i uwierz mi, nie widzi mi się praca z tobą w niewielkiej odległości. Problem polega na tym, że nie mam wyjścia — nos jej jest zbyt blisko. Bliżej, niż pozwalałaby przyzwoitość, niekomfortowo przerywa niemą linię przestrzenii osobistej — Jeśli ty mi tego nie załatwisz, zrobię to sama. I upewnię się, że wszyscy będą wiedzieć, że to z tobą mam kontrakt. Że do Ciebie należę — słowa wycedzone są przez zęby, ale te nie są w stanie pohamować tonu, który jak magnes, za zadanie ma wyciągnąć metalowe opiłki cierpliwości. Dłoń jej zsunęła się z brody, niżej, na ramię, by odsunąć Shusei od siebie, tak, by wygodnie mogła zeskoczyć z okna i nadal z papierosem w dłoni, przejść się w głąb pomieszczenia. Wpierw plecami do niego, odwraca się w końcu twarzą do rozmówcy, ramiona krzyżując na piersi - popiół zrzuca do doniczki, w którą ten uparcie się wpatrywał kilka chwil wcześniej — Bo i tego się boisz, co? Wiedziałeś, na co się piszesz — na ustach rozciąga się uśmiech, choć wyraz ten nie sięga oczu - te nadal chłodne, zamglone są czymś więcej, aniżeli jedynie papierosowym dymem — Wydaje Ci się, że danie mi materialnej formy sprawi, że wdzięczna Ci będę za wszystko do końca życia i nie będę mieć już żadnych wymagań? Że wykorzystasz mnie, do cholera zresztą wie czego, i nie będę chciała niczego w zamian? To transakcja wiązana, Shusei. Zacznij się w końcu wywiązywać ze swojej strony, to ja zastanowię się nad własną.
— Prosiłam wystarczająco długo, bym mogła w końcu stracić cierpliwość — słowa jej, jak jad zbierany od wielu tygodni, spływają po kącikach ust, gdy te, wykrzywione są nieznacznie, z ledwo zauważalną wrogością malującą się gdzieś w spojrzeniu. Ta jednak rosła z każdą sekundą, bo i zgnilizna, która poczęła ją pożerać jak i każdego innego trupa, poczęła wykradać się kącikami oczu.
— Rozmawialiśmy? — słowo to, niesione jest prychnięciem. Wyraźnym, za którym podąża śmiech, krótki i wcale wesoły. Ślepia jej ani razu nie przykryte były powiekami, gdy te, z upartością godną dziecka, nie zmieniały swego położenia. Piwne tęczówki Isayamy, choć daleko było im do szkarłatu, działać potrafiły na nią jak płachta na byka — Nie nazwałabym rozmową twojego “nie”, za którym nie poszła żadna argumentacja. Dzieci już się lepiej potrafią targować — i te oczy właśnie, spoglądają już gdzieś indziej. Głowa jej przechyla się nieznacznie, jak u ciekawskiego zwierzęcia, choć ekspresja jej tego nie oddaje - łapie go więc nagle pod brodą, szybko, ale niezbyt mocno, z wyważoną dozą stanowczości — Patrz na mnie, gdy rozmawiamy. Nie widzę argumentu innego, niż twoja niechęć, i uwierz mi, nie widzi mi się praca z tobą w niewielkiej odległości. Problem polega na tym, że nie mam wyjścia — nos jej jest zbyt blisko. Bliżej, niż pozwalałaby przyzwoitość, niekomfortowo przerywa niemą linię przestrzenii osobistej — Jeśli ty mi tego nie załatwisz, zrobię to sama. I upewnię się, że wszyscy będą wiedzieć, że to z tobą mam kontrakt. Że do Ciebie należę — słowa wycedzone są przez zęby, ale te nie są w stanie pohamować tonu, który jak magnes, za zadanie ma wyciągnąć metalowe opiłki cierpliwości. Dłoń jej zsunęła się z brody, niżej, na ramię, by odsunąć Shusei od siebie, tak, by wygodnie mogła zeskoczyć z okna i nadal z papierosem w dłoni, przejść się w głąb pomieszczenia. Wpierw plecami do niego, odwraca się w końcu twarzą do rozmówcy, ramiona krzyżując na piersi - popiół zrzuca do doniczki, w którą ten uparcie się wpatrywał kilka chwil wcześniej — Bo i tego się boisz, co? Wiedziałeś, na co się piszesz — na ustach rozciąga się uśmiech, choć wyraz ten nie sięga oczu - te nadal chłodne, zamglone są czymś więcej, aniżeli jedynie papierosowym dymem — Wydaje Ci się, że danie mi materialnej formy sprawi, że wdzięczna Ci będę za wszystko do końca życia i nie będę mieć już żadnych wymagań? Że wykorzystasz mnie, do cholera zresztą wie czego, i nie będę chciała niczego w zamian? To transakcja wiązana, Shusei. Zacznij się w końcu wywiązywać ze swojej strony, to ja zastanowię się nad własną.
My name is Brutus and my name means heavy
So with a heavy heart I'll guide this dagger into the heart of my enemy
So with a heavy heart I'll guide this dagger into the heart of my enemy
Asagami Sora and Isayama Shūsei szaleją za tym postem.
Odliczał w głowie. Nie do dziesięciu a do dwudziestu. Mieląc liczby, pozwalając im rozchodzić się w czaszce w echu, kiedy przez dłoń przechodził bolesny zryw nerwów. Sprawiała mu przyjemność, odrywając go od skołowania, które nijak, zerowo wydostało się na powierzchnię gładkiego czoła. Nie miał na to siły. Na udawanie, że ich relacja ma jakikolwiek sens i cel. Jeżeli celem można było nazwać chęć pomocy, sztucznej i perfidnej, ale pomocy. Coś za coś, oko za oko, ząb za ząb, przysługa za przysługę. Jednak przy Akirze, zasada ta traciła na wartości. Była jego kaprysem niczym więcej niczym mniej. Nie potrzebował jej, ale chciał, aby była; nawet jeżeli spomiędzy jej warg spływały słowa potokiem jadu, a ciemna tafla tęczówek rozcinała skórę tysiącem ostrzy. To właśnie wtedy zauważał podobieństwo, swój własny obraz przeniesiony na smukłe kobiece ciało. Ta sama żarłoczność, ta sama nienawiść do wszystkiego, co miało czelność pełznąć po ziemi. Zatracenie się w okrutnym umyśle, będącym ciasną celą dla dawnych marzeń i pragnień, teraz już wypalonych, przemieniających się w owinięte drutem kolczastym zawahania, czy nadal są jeszcze ludzcy. Czy nadal są jeszcze jacyś dla innych.
Znajdując się między kobiecymi palcami, pozwolił na ten jakże rodzicielski, karcący gest i odwrócił w jej kierunku twarz, naznaczając półkole ruchu smugą wypuszczanego spomiędzy warg dymu. Bez walki, jedynie z wypełniającym ciało chłodem, zarysowującym się wokół źrenic, które zdały się twardnieć i mocniej siąknąć, głębiej w tęczówki. Jak tężejąca rtęć; toksyczna, chociaż piękna w swojej srebrzystej barwie i zachęcająca, aby jej dotknąć, wchłonąć w siebie. I dlatego też słuchał z uwagą, wiedząc, że w ten sposób skazuje ją na swój nieuchronny wybuch. Gdyby zareagował w porę, dając yurei znak, że ta niechybnie zbliża się ku zapadlinie, ku dołowi z dnem usłanym żarem, dystans, jaki ich dzielił, nie zmniejszałby się przez nienawiść, a pozostał takim, jakim powinien pozostać. Teraz jednak Himura zbliżała się niebezpiecznie, wsuwała ciepłem swojego ciała między myśli, niczym harpun przebijając świadomość, że to bardziej on należy do niej niż oda do niego. I właśnie to przeświadczenie krótką iskrą opadło na język, który przykleił się do podniebienia, starając się nią nacieszyć. Skwiercząca, bolesna iskra pobudzająca bicie serca, przyśpieszająca szumienie krwi w żyłach.
Dał jej czas, na oddalenie się, tchórzowskie pierzchnięcie. Niech myśli, że odległość, jaka teraz istnieje między ich ciałami, może ją uchronić. Niech myśli, że kontroluje sytuację. Że to, kim jest on sam, można okiełznać. Tak jak dawniej i on wierzył, że płomienie go słuchają i zawsze spolegliwie wpełzają pod dłoń, jakby pragnęły jego pieszczoty, a nie odwrotnie.
Kiedy ostatnie słowo rozmyło się w przydymionym eterze, Isayama zaciągnął się po raz ostatni papierosem, głębiej niźli wcześniej, składając ten finalny pocałunek na filtrze, zanim wyrzuci go przez okno. Zamiast odezwać się i spuentować słowotok kobiety, wszystkie zarzuty i wgryzające się w przygłuche ucho zapytanie, posłał jej jedynie spojrzenie szepczące stanowczo "już?", przygotowując się na swoją kolej. Bardziej fizyczną, prawie że bezdźwięczną. Wystarczyło, że wewnątrz płomień trzaskał i skrzył się, liżąc wnętrzności, ukryty pod klatką żeber.
Czuł, że temperatura ciała podnosi się, a faktura materiału kurtki okalająca nagie przedramiona chronione jedynie połowicznie krótkim rękawem koszulki, nieprzyjemnie drażni skórę. Dlatego też spokojnym ruchem, ściągnął okrycie, dając Akirze jeszcze kilka chwil. Kiedy jednak kurtka zaszeleściła odrzucona na sofę, plecy napięły się, prostując postawną sylwetkę.
— Dlaczego miałbym się tego bać, Aki? Co niby miałoby mi w Tobie przeszkadzać do tego stopnia, że świadomość „posiadania Ciebie”, jak to całkiem dobrowolnie ujęłaś, byłaby dla mnie przerażająca? — czy naprawdę uważała, że to, co robiła w swoim życiu i ze swoim aktualnym istnieniem, miało jakiekolwiek znaczenie? To jak pracowała albo to, co zrobiła? Jak zginęła? Nie. Z westchnieniem opierającym się na wargach, ruszył spokojnym, wręcz spacerowym krokiem w stronę kobiecego ciała. Nieśpiesznie jak najedzony, rozleniwiony drapieżnik, rozciągający swoje ciało w cierpliwym odprężeniu. — Do czego miałbym Cię wykorzystać? W jaki sposób miałabyś mi się przydać? — głos Hinote uderzał w ten ton, który nie wiedział, czy jest czystym spokojem, czy może ciszą przed gwałtowną burzą. Znajdując się krok przed sylwetką yurei, mężczyzna ujął między palce papierosa, spoczywającego w jej dłoni, zaciągając się powoli, składając usta na filtrze, który wcześniej ujmowany był między jej pełnymi wargami, które, chociaż były piękne zamknięte, zdawały się jeszcze piękniejsze rozciągnięte w uśmiechu kata, plując palącą pogardą. Ale nie mogło tak pozostać, zaburzyła pewną subtelną równowagę, jaka pozwalała im koegzystować. Bronił się przed tym, żeby nie zgasić żaru na jej skórze, więc kiedy papieros uniósł przed twarzą, omiatany dymnym podmuchem, rozsierdzając silniej ogień, oczy Isayamy zapłonęły na moment; wtapiając ten krótki spektakl rozżarzenia w tęczówkach, które na krótką chwilę zdawały się płynąć gorącem, lejąc się niby to lawą wokół pustej źrenicy.
— Nie chcę Twojej wdzięczności. Ale zaczynasz żreć łapczywie, a kiedy próbuję Ci pokazać, że warto zwolnić i chwilę odczekać, odsuwając Ci spod pyska miskę, kąsasz jak bezpański pies. Co mam zrobić w takiej sytuacji? — kiep ląduje w donicy, trując ziemię, z której sterczy roślina. Obojętna i bezstronna, taka, jak i Hinote chciałby teraz być. — Nie trzymam Cię siłą, nie mam prawa dyktować Ci, co masz robić. Nie jesteś tu ani ze mną, ani dla mnie — i przybliżył się o kolejny krok, wysuwając dłoń ku twarzy Akiry, palcami śledząc linię jej szczęki, kciuk zapierając tuż pod dolną wargą, podtrzymując jej spojrzenie, wwiercając się własnym w dno jej źrenic, które praktycznie odczuwał fizycznie. Zderzał się z jej pustką. Tak rozedrganą, jak jego własna.
Prawy przegub Isayamy, szybkim ruchem poprowadził wolną dłoń ku kobiecemu nadgarstkowi, ściągając go za jej plecy, okręcając jej korpus plecami ku unoszącemu się w ciężkim oddechu torsowi. Druga dłoń, okalając jej talię, pochwyciła drobne paliczki w swój splot, przeciągając smukłe ramię na krzyż przez giętkie ciało. — Cayenne na pewno się ucieszy z Twoich odwiedzin — usta zawiesiwszy tuż za jej uchem, przyciszył głos, chociaż zdawał się przylegać do niej swoim ciałem, jego obecność była odległa, jakby narastające ciśnienie krwi, odgradzało go od niej szklanym parawanem. Parawanem, który, chociaż oddzielał ich od siebie, był skonstruowany z kruchości, którą jednym ciosem mógł rozpieprzyć na miliony drobnych elementów, wchłaniających się w oddech, mknąć i tnąc gardło, zalewając trzewia juchą. Jej było i tak już to obojętne. Była martwa; nie tylko fizycznie.
@Himura Akira
Znajdując się między kobiecymi palcami, pozwolił na ten jakże rodzicielski, karcący gest i odwrócił w jej kierunku twarz, naznaczając półkole ruchu smugą wypuszczanego spomiędzy warg dymu. Bez walki, jedynie z wypełniającym ciało chłodem, zarysowującym się wokół źrenic, które zdały się twardnieć i mocniej siąknąć, głębiej w tęczówki. Jak tężejąca rtęć; toksyczna, chociaż piękna w swojej srebrzystej barwie i zachęcająca, aby jej dotknąć, wchłonąć w siebie. I dlatego też słuchał z uwagą, wiedząc, że w ten sposób skazuje ją na swój nieuchronny wybuch. Gdyby zareagował w porę, dając yurei znak, że ta niechybnie zbliża się ku zapadlinie, ku dołowi z dnem usłanym żarem, dystans, jaki ich dzielił, nie zmniejszałby się przez nienawiść, a pozostał takim, jakim powinien pozostać. Teraz jednak Himura zbliżała się niebezpiecznie, wsuwała ciepłem swojego ciała między myśli, niczym harpun przebijając świadomość, że to bardziej on należy do niej niż oda do niego. I właśnie to przeświadczenie krótką iskrą opadło na język, który przykleił się do podniebienia, starając się nią nacieszyć. Skwiercząca, bolesna iskra pobudzająca bicie serca, przyśpieszająca szumienie krwi w żyłach.
Dał jej czas, na oddalenie się, tchórzowskie pierzchnięcie. Niech myśli, że odległość, jaka teraz istnieje między ich ciałami, może ją uchronić. Niech myśli, że kontroluje sytuację. Że to, kim jest on sam, można okiełznać. Tak jak dawniej i on wierzył, że płomienie go słuchają i zawsze spolegliwie wpełzają pod dłoń, jakby pragnęły jego pieszczoty, a nie odwrotnie.
Kiedy ostatnie słowo rozmyło się w przydymionym eterze, Isayama zaciągnął się po raz ostatni papierosem, głębiej niźli wcześniej, składając ten finalny pocałunek na filtrze, zanim wyrzuci go przez okno. Zamiast odezwać się i spuentować słowotok kobiety, wszystkie zarzuty i wgryzające się w przygłuche ucho zapytanie, posłał jej jedynie spojrzenie szepczące stanowczo "już?", przygotowując się na swoją kolej. Bardziej fizyczną, prawie że bezdźwięczną. Wystarczyło, że wewnątrz płomień trzaskał i skrzył się, liżąc wnętrzności, ukryty pod klatką żeber.
Czuł, że temperatura ciała podnosi się, a faktura materiału kurtki okalająca nagie przedramiona chronione jedynie połowicznie krótkim rękawem koszulki, nieprzyjemnie drażni skórę. Dlatego też spokojnym ruchem, ściągnął okrycie, dając Akirze jeszcze kilka chwil. Kiedy jednak kurtka zaszeleściła odrzucona na sofę, plecy napięły się, prostując postawną sylwetkę.
— Dlaczego miałbym się tego bać, Aki? Co niby miałoby mi w Tobie przeszkadzać do tego stopnia, że świadomość „posiadania Ciebie”, jak to całkiem dobrowolnie ujęłaś, byłaby dla mnie przerażająca? — czy naprawdę uważała, że to, co robiła w swoim życiu i ze swoim aktualnym istnieniem, miało jakiekolwiek znaczenie? To jak pracowała albo to, co zrobiła? Jak zginęła? Nie. Z westchnieniem opierającym się na wargach, ruszył spokojnym, wręcz spacerowym krokiem w stronę kobiecego ciała. Nieśpiesznie jak najedzony, rozleniwiony drapieżnik, rozciągający swoje ciało w cierpliwym odprężeniu. — Do czego miałbym Cię wykorzystać? W jaki sposób miałabyś mi się przydać? — głos Hinote uderzał w ten ton, który nie wiedział, czy jest czystym spokojem, czy może ciszą przed gwałtowną burzą. Znajdując się krok przed sylwetką yurei, mężczyzna ujął między palce papierosa, spoczywającego w jej dłoni, zaciągając się powoli, składając usta na filtrze, który wcześniej ujmowany był między jej pełnymi wargami, które, chociaż były piękne zamknięte, zdawały się jeszcze piękniejsze rozciągnięte w uśmiechu kata, plując palącą pogardą. Ale nie mogło tak pozostać, zaburzyła pewną subtelną równowagę, jaka pozwalała im koegzystować. Bronił się przed tym, żeby nie zgasić żaru na jej skórze, więc kiedy papieros uniósł przed twarzą, omiatany dymnym podmuchem, rozsierdzając silniej ogień, oczy Isayamy zapłonęły na moment; wtapiając ten krótki spektakl rozżarzenia w tęczówkach, które na krótką chwilę zdawały się płynąć gorącem, lejąc się niby to lawą wokół pustej źrenicy.
— Nie chcę Twojej wdzięczności. Ale zaczynasz żreć łapczywie, a kiedy próbuję Ci pokazać, że warto zwolnić i chwilę odczekać, odsuwając Ci spod pyska miskę, kąsasz jak bezpański pies. Co mam zrobić w takiej sytuacji? — kiep ląduje w donicy, trując ziemię, z której sterczy roślina. Obojętna i bezstronna, taka, jak i Hinote chciałby teraz być. — Nie trzymam Cię siłą, nie mam prawa dyktować Ci, co masz robić. Nie jesteś tu ani ze mną, ani dla mnie — i przybliżył się o kolejny krok, wysuwając dłoń ku twarzy Akiry, palcami śledząc linię jej szczęki, kciuk zapierając tuż pod dolną wargą, podtrzymując jej spojrzenie, wwiercając się własnym w dno jej źrenic, które praktycznie odczuwał fizycznie. Zderzał się z jej pustką. Tak rozedrganą, jak jego własna.
Prawy przegub Isayamy, szybkim ruchem poprowadził wolną dłoń ku kobiecemu nadgarstkowi, ściągając go za jej plecy, okręcając jej korpus plecami ku unoszącemu się w ciężkim oddechu torsowi. Druga dłoń, okalając jej talię, pochwyciła drobne paliczki w swój splot, przeciągając smukłe ramię na krzyż przez giętkie ciało. — Cayenne na pewno się ucieszy z Twoich odwiedzin — usta zawiesiwszy tuż za jej uchem, przyciszył głos, chociaż zdawał się przylegać do niej swoim ciałem, jego obecność była odległa, jakby narastające ciśnienie krwi, odgradzało go od niej szklanym parawanem. Parawanem, który, chociaż oddzielał ich od siebie, był skonstruowany z kruchości, którą jednym ciosem mógł rozpieprzyć na miliony drobnych elementów, wchłaniających się w oddech, mknąć i tnąc gardło, zalewając trzewia juchą. Jej było i tak już to obojętne. Była martwa; nie tylko fizycznie.
@Himura Akira
Himura Akira ubóstwia ten post.
Z ust jej nie wypływają żadne słowa. Choć ich ruchy, jak w pojedynku, może i nieczyste, tak zasady walki ustalone są odgórnie i żadne z nich, niezależnie od sytuacji, nie śmiało ich przełamać. Wejść drugiemu w słowo, przerwać, odejść. Nie. Oddawali sobie ten czas, gdy druga strona namiętnie układała słowa na planszy, by samemu przekalkulować kolejny ruch, niczym w pełnej napięcia szachowej rozgrywce, tylko po to, by po przestawieniu białego pionka, czarny zaskoczyć mógł i z ów planszy go zmieść, na sekundkę przed prędkim wciśnięciem zegara z charakterystycznym jego kliknięciem.
I tak też, jak w grach planszowych bywa często, jedna strona odbiciem identycznym drugiej, bo gdy patrzą w swoje twarz, to jak w lustro - w spojrzeniach ten sam płomień, bo choć i wyraz jej może tego nie przekazywał, tak każde kolejne słowo, gest, oddziaływało jak płachta na byka. Nie był to też wynik żadnego przypadku - doskonale wiedzieli, pomimo swej krótkiej znajomości, gdzie wbić drugiemu szpilkę, by ta przyniosła jak najwięcej bólu. Gdzie wycofać się, bo przewidywany jest i tak brak reakcji, a kiedy zaatakować podwójnie, dosadniej, na wierzch wyciągając najgorsze brudy.
Odejście jej nie miało na celu ochrony przed czymkolwiek, co Shusei mógł jej zaserwować. Potrzebowała perspektywy, widoku pełnego, gdy ten żarzył się co zacieklej, a ta, bezkrytycznie, stała nad nim z czarką pełną oleju, ten cienką stróżką wylewając na jego głowę. Pozwalała tym samym by płomień wspiął się po gęstym płynie, sięgając i jej samej. Kłótnie ich, gdy żadne odpuścić nie potrafiły, przypominać mogły jedynie walkę dwustronnym mieczem - gdy koniec jeden ranił przeciwnika, krew zalewała i własne ręce.
Twarz jej, cały czas, jak ciosana z marmuru, tylko oczy, jak dwa czarne kamyczki, bacznie obserwowały jego ruchy, każde spięcie mięśni, drgnięcie kącika ust. Szczęka napięta jej była na tyle mocno, że ból rozchodzić począł się po dziąsłach, zęby wbite były w siebie same, a szkliwo trzeszczało złowieszczo z obawy, ze pęknie.
Nie uciekała już więcej, gdy ten, jak płomień pożerający budynki, ogarnął jej bez szansy na ucieczkę. Próba jej skończyłaby się zaledwie żałosnym wyrazem jej fizycznej nieporadności wobec postawnego ciała, na którą nie mogła sobie pozwolić. Nie w tym momencie, narastającym jak refren piosenki, przed jej załamem - gdyby nadszedł wcześniej, nie smakowałby tak dobrze. Jak palce oblizywane z krwi, gorącej i lepkiej, a jak zdobycz, którą ubito za wcześnie, gdy polowanie nie zdołało się nawet porządnie rozkręcić.
Wtem, w chwili krótkiej, której nie zdążyła dojrzeć w pełni swej okazałości, plecy jej nieprzyjemnie blisko przywierają do torsu, a ręce skrępowane. Płuca wypełnia lodowate powietrze płynące z dworu, przecina jak ostrza zbierający się we wnętrzu gorąc, pozwala opanować emocje, gdy te zdążyły już rozedrgać szczękę. Kąt oka, spojrzenie podobnie aktywne, czujne, jak u drapieżnika jeszcze nienasyconego, wbite jest w jego twarz, gdy kąciki ust, jak w krzywym zwierciadle, wykrzywiając się ku górze - płomień wypełzł za źrenice, objął twarz i ciało — To czego się tak boisz, Shusei? Udajesz tak zaciekle, że jestem Ci obojętna. Nie dla ciebie. Z jakiegoś powodu wybrałeś mnie spośród setek błąkających się dusz, to ja jestem obok i to mnie możesz dotknąć — ton jej śmierdzi cyjankiem, słodkim, na myśl przywodzącym migdały, a najmniejsza kropla potrafiłaby dobić. Wizja te kręci się gdzieś na końcu języka, złowieszczo, nie pozwala uwierzyć w żadne niewinne intencje.
— Może właśnie tego się obawiasz? Nie mogę Ci się, twoim zdaniem, do niczego przydać, a i tak nie potrafisz się mnie pozbyć. Cóż za uroczy sentyment, trzymasz mnie na półce jak zdobycz, a dajesz się jej zakurzyć i nikomu nie chcesz się pochwalić — głowa jej, nienaturalnie wręcz dla szyi, odwrócona jest w jego stronę, by cienka linia, naciągnięta między oczami nie miała prawa pęknąć — Nie pozwoliłbyś mi odejść. Obydwoje doskonale o tym wiemy, nie udawaj obojętności tam, gdzie ta nie ma prawa istnieć. Widzisz się tak, wielce silnego, samotnego wilka, władcę płomieni, a boisz się jednej, małej istoty, którą powinieneś umieć opanować — nie czeka, aż ten zwolni uścisk. Kwestia ta nie miała obecnie dla niej żadnego znaczenia, bo niezależnie od pozycji, do której ją zmuszono, broń jej była czystym słowem, ostrością języka, koniec którego przygryzała zębami, gdy twarz, coraz zacieklej, odzwierciedlała jej stan.
— To jak z ogniem, Shu. Nie da się go kontrolować. Przestaniesz się w końcu łudzić?
I tak też, jak w grach planszowych bywa często, jedna strona odbiciem identycznym drugiej, bo gdy patrzą w swoje twarz, to jak w lustro - w spojrzeniach ten sam płomień, bo choć i wyraz jej może tego nie przekazywał, tak każde kolejne słowo, gest, oddziaływało jak płachta na byka. Nie był to też wynik żadnego przypadku - doskonale wiedzieli, pomimo swej krótkiej znajomości, gdzie wbić drugiemu szpilkę, by ta przyniosła jak najwięcej bólu. Gdzie wycofać się, bo przewidywany jest i tak brak reakcji, a kiedy zaatakować podwójnie, dosadniej, na wierzch wyciągając najgorsze brudy.
Odejście jej nie miało na celu ochrony przed czymkolwiek, co Shusei mógł jej zaserwować. Potrzebowała perspektywy, widoku pełnego, gdy ten żarzył się co zacieklej, a ta, bezkrytycznie, stała nad nim z czarką pełną oleju, ten cienką stróżką wylewając na jego głowę. Pozwalała tym samym by płomień wspiął się po gęstym płynie, sięgając i jej samej. Kłótnie ich, gdy żadne odpuścić nie potrafiły, przypominać mogły jedynie walkę dwustronnym mieczem - gdy koniec jeden ranił przeciwnika, krew zalewała i własne ręce.
Twarz jej, cały czas, jak ciosana z marmuru, tylko oczy, jak dwa czarne kamyczki, bacznie obserwowały jego ruchy, każde spięcie mięśni, drgnięcie kącika ust. Szczęka napięta jej była na tyle mocno, że ból rozchodzić począł się po dziąsłach, zęby wbite były w siebie same, a szkliwo trzeszczało złowieszczo z obawy, ze pęknie.
Nie uciekała już więcej, gdy ten, jak płomień pożerający budynki, ogarnął jej bez szansy na ucieczkę. Próba jej skończyłaby się zaledwie żałosnym wyrazem jej fizycznej nieporadności wobec postawnego ciała, na którą nie mogła sobie pozwolić. Nie w tym momencie, narastającym jak refren piosenki, przed jej załamem - gdyby nadszedł wcześniej, nie smakowałby tak dobrze. Jak palce oblizywane z krwi, gorącej i lepkiej, a jak zdobycz, którą ubito za wcześnie, gdy polowanie nie zdołało się nawet porządnie rozkręcić.
Wtem, w chwili krótkiej, której nie zdążyła dojrzeć w pełni swej okazałości, plecy jej nieprzyjemnie blisko przywierają do torsu, a ręce skrępowane. Płuca wypełnia lodowate powietrze płynące z dworu, przecina jak ostrza zbierający się we wnętrzu gorąc, pozwala opanować emocje, gdy te zdążyły już rozedrgać szczękę. Kąt oka, spojrzenie podobnie aktywne, czujne, jak u drapieżnika jeszcze nienasyconego, wbite jest w jego twarz, gdy kąciki ust, jak w krzywym zwierciadle, wykrzywiając się ku górze - płomień wypełzł za źrenice, objął twarz i ciało — To czego się tak boisz, Shusei? Udajesz tak zaciekle, że jestem Ci obojętna. Nie dla ciebie. Z jakiegoś powodu wybrałeś mnie spośród setek błąkających się dusz, to ja jestem obok i to mnie możesz dotknąć — ton jej śmierdzi cyjankiem, słodkim, na myśl przywodzącym migdały, a najmniejsza kropla potrafiłaby dobić. Wizja te kręci się gdzieś na końcu języka, złowieszczo, nie pozwala uwierzyć w żadne niewinne intencje.
— Może właśnie tego się obawiasz? Nie mogę Ci się, twoim zdaniem, do niczego przydać, a i tak nie potrafisz się mnie pozbyć. Cóż za uroczy sentyment, trzymasz mnie na półce jak zdobycz, a dajesz się jej zakurzyć i nikomu nie chcesz się pochwalić — głowa jej, nienaturalnie wręcz dla szyi, odwrócona jest w jego stronę, by cienka linia, naciągnięta między oczami nie miała prawa pęknąć — Nie pozwoliłbyś mi odejść. Obydwoje doskonale o tym wiemy, nie udawaj obojętności tam, gdzie ta nie ma prawa istnieć. Widzisz się tak, wielce silnego, samotnego wilka, władcę płomieni, a boisz się jednej, małej istoty, którą powinieneś umieć opanować — nie czeka, aż ten zwolni uścisk. Kwestia ta nie miała obecnie dla niej żadnego znaczenia, bo niezależnie od pozycji, do której ją zmuszono, broń jej była czystym słowem, ostrością języka, koniec którego przygryzała zębami, gdy twarz, coraz zacieklej, odzwierciedlała jej stan.
— To jak z ogniem, Shu. Nie da się go kontrolować. Przestaniesz się w końcu łudzić?
My name is Brutus and my name means heavy
So with a heavy heart I'll guide this dagger into the heart of my enemy
So with a heavy heart I'll guide this dagger into the heart of my enemy
Isayama Shūsei ubóstwia ten post.
— Tak bardzo Ci zależy na tym, żebym przyznał, że jesteś dla mnie wyjątkowa? Aż tak potrzebujesz tego zapewnienia? — Chłodny szept przywiera do ucha ciasno, okalając napiętą na małżowinie skórę, wijąc się jak jadowita żmija, trąc swoim łuskowatym brzuchem przez szorstkość umysłu. Kruche ramiona nie mają prawa teraz drgnąć, chociaż on przecież tak bardzo pragnie, aby stawiały mu opór, były czymś więcej niż tylko skostnieniem, soplem, który przywiera do rozpalonego ciała. Jednak tym właśnie była; zimnem, które zastąpiło ujmującą pierwotność, której Hinote hołdował i którą czule pielęgnował. Porywczość zamknięta jeszcze głęboko w splotach mięśni, ale próbująca się wyzwolić, żeby pokazać jej, udowodnić, że istnieje inna droga, inne, lepsze rozwiązanie. Gorączkowa brutalność, która w swoim szale, potrafiła być ckliwa, falą buzującej krwi przysłaniając zdrowy rozsądek i obraz rzeczywistości. Rodzi się też pytanie, które pojawia się zawsze, gdy ogień konfrontuje się z arktycznym tchnieniem; po co ta obojętność ciała, wykalkulowana tortura, kiedy na wyciągnięcie dłoni, tuż na brzegu zdrowego rozsądku, czekał instynkt drapieżnika, który zamiast czaić się na swoją ofiarę, atakował nagle, bez zastanowienia; nie po to, aby się pożywić, a dla czystej rozrywki rozszarpać ciało skruszone dytyrambicznym lękiem. — Czy nikt nigdy, mała istoto, nie dał Ci poczucia, że jesteś wyjątkowa? Samotna między ludźmi, którzy widzą tylko ładną buzię, kiedy ty przecież byłaś kimś więcej. Ale już nie jesteś „kimś”, Aki, pamiętaj o tym. Stałaś się „czymś”, a to też jest urocze. Może nawet lepsze — płynie językiem ognia przez zagłębienie kobiecej szyi, powolnym, jednostajnym ruchem wyciągając jej nadgarstek wyżej, między łopatki skryte pod aksamitem materiału na jej grzbiecie; pozwalając filigranowej sylwetce na odczucie dyskomfortu ściągających się kostnych skrzydeł i wyginającego się w niewygodzie ramienia. — Nie musisz się tego wstydzić, ale nieładnie tak zrzucać całą winę na mnie, prawda? — W głowie mężczyzny istnieje tylko jedna słuszność; że gdyby Akira nie była yurei, nie miałaby dla niego żadnego znaczenia. Byłaby jedynie pyłem, miałkim prochem, czarnym osadem na usmolonej ścianie, który można zetrzeć brudną szmatą. Gdyby nie to, że miała w sobie trupi urok, wspomnienie agonii, ich ścieżki nigdy by się ze sobą nie skrzyżowały.
„Z jakiegoś powodu wybrałeś mnie spośród setek błąkających się dusz...”
— Odpowiedź jest bardzo prosta. Jesteś moim początkiem. Zaczynasz razem ze mną nową historię — Isayama czuje, że palce wokół delikatnego stawu zacieśniają się w splocie, dociskając knykcie do jej kręgosłupa; ale tylko czuje, nie kontroluje, nie jest w stanie decydować o swoim zachowaniu, ale też nie chce zmieniać, poprawiać i przytrzymywać w ukryciu odruchów własnego ciała — Masz jednak wybór. Zawsze go masz. Wystarczy poprosić. Będziesz mogła pozdrowić ode mnie swoich poprzedników, co Ty na to? — I w śmiechu odbija się wspomnienie poprzedniej duszy, która kiedy stała się już nieprzydatną, pożegnała się nie tylko ze swoją fizycznością, jaką ofiarował jej Hinote, ale również z utkaną w cierpieniu egzystencją na granicy żywych i martwych. Ból przy zrywaniu kontraktu, ból yurei oddzielonego od jego własnej duszy przez egzorcyzm na stałe wtopił się we wspomnienia. Rozrywał czaszkę, przebijając się do mózgu przez gałki oczne wrażeniem chirurgicznej stali, drążąc głębokie tunele przez siatkę wrażliwych nerwów i śliskich żył. Nie tęsknił. Nie czuł wyrzutów sumienia. Nie posiadał ich już. — Na pewno chcesz, żebym pokazał Ci, jak się czują osoby, na których mi zależy? — Syk spomiędzy warg ulatuje na podobieństwo pary przeciskającej się przez ciasną szczelinę, łaskocząc język, rozpościerając się na nim strugą rozbawienia, które słodko obmywa krtań. Cisza, która nastała po jego słowach zdawała się tężeć na skórze groźbą, nabierając fizycznej formy, znaczenia podwójnego. Bo dawała niby sobą wrażenie ukojenia i chwilę oddechu, a zarazem potęgując walkę emocji, rozpalając je jedynie silniej. Płonął; tak jak i wewnętrznie, tak i jego ciało odpierało chłód nocy, który usilnie starał się wgryzać w skórę.
I w jednym mocniejszym szarpnięciu mógłby wyłamać ramię, wywichnąć je ze stawu — kusi; kusi myśl przynosząca wspomnienie trzasku kości. Ale nie robi tego, a w gwałtownym ruchu wypuszcza nadgarstek, obracając ją znów ku sobie, pozwalając palcom drugiej dłoni okalać jej dłoń, chowając ją w swoim miękkim cieple. Miodne tęczówki spozierają spod zsuniętych połowicznie powiek, kiedy palce opadają w uścisku wokół szczytu jej karku, zmuszając Himurę do zatopienia czerni źrenic w nagim wejrzeniu swoich oczu. — Nie da się go kontrolować; właśnie o to chodzi. To jest w nim najpiękniejsze. — Wężowy uśmiech wykwitł na wargach, które zawisły nad ustami kobiety, wulgarnie sięgając jadowitością ku opiłkom metalu, jakie tkwią niewzruszone między włóknami tęczówek Shuseia. Wie, że jest piękna, widzi to, doznaje tego, odczuwa jej obecność na sobie; ale nie piękna ciałem, a swoim szaleństwem, jakie chce z niej wyciągnąć. Do którego chce ją przymusić. Złamać ją, a później poskładać na nowo.
@Himura Akira
„Z jakiegoś powodu wybrałeś mnie spośród setek błąkających się dusz...”
— Odpowiedź jest bardzo prosta. Jesteś moim początkiem. Zaczynasz razem ze mną nową historię — Isayama czuje, że palce wokół delikatnego stawu zacieśniają się w splocie, dociskając knykcie do jej kręgosłupa; ale tylko czuje, nie kontroluje, nie jest w stanie decydować o swoim zachowaniu, ale też nie chce zmieniać, poprawiać i przytrzymywać w ukryciu odruchów własnego ciała — Masz jednak wybór. Zawsze go masz. Wystarczy poprosić. Będziesz mogła pozdrowić ode mnie swoich poprzedników, co Ty na to? — I w śmiechu odbija się wspomnienie poprzedniej duszy, która kiedy stała się już nieprzydatną, pożegnała się nie tylko ze swoją fizycznością, jaką ofiarował jej Hinote, ale również z utkaną w cierpieniu egzystencją na granicy żywych i martwych. Ból przy zrywaniu kontraktu, ból yurei oddzielonego od jego własnej duszy przez egzorcyzm na stałe wtopił się we wspomnienia. Rozrywał czaszkę, przebijając się do mózgu przez gałki oczne wrażeniem chirurgicznej stali, drążąc głębokie tunele przez siatkę wrażliwych nerwów i śliskich żył. Nie tęsknił. Nie czuł wyrzutów sumienia. Nie posiadał ich już. — Na pewno chcesz, żebym pokazał Ci, jak się czują osoby, na których mi zależy? — Syk spomiędzy warg ulatuje na podobieństwo pary przeciskającej się przez ciasną szczelinę, łaskocząc język, rozpościerając się na nim strugą rozbawienia, które słodko obmywa krtań. Cisza, która nastała po jego słowach zdawała się tężeć na skórze groźbą, nabierając fizycznej formy, znaczenia podwójnego. Bo dawała niby sobą wrażenie ukojenia i chwilę oddechu, a zarazem potęgując walkę emocji, rozpalając je jedynie silniej. Płonął; tak jak i wewnętrznie, tak i jego ciało odpierało chłód nocy, który usilnie starał się wgryzać w skórę.
I w jednym mocniejszym szarpnięciu mógłby wyłamać ramię, wywichnąć je ze stawu — kusi; kusi myśl przynosząca wspomnienie trzasku kości. Ale nie robi tego, a w gwałtownym ruchu wypuszcza nadgarstek, obracając ją znów ku sobie, pozwalając palcom drugiej dłoni okalać jej dłoń, chowając ją w swoim miękkim cieple. Miodne tęczówki spozierają spod zsuniętych połowicznie powiek, kiedy palce opadają w uścisku wokół szczytu jej karku, zmuszając Himurę do zatopienia czerni źrenic w nagim wejrzeniu swoich oczu. — Nie da się go kontrolować; właśnie o to chodzi. To jest w nim najpiękniejsze. — Wężowy uśmiech wykwitł na wargach, które zawisły nad ustami kobiety, wulgarnie sięgając jadowitością ku opiłkom metalu, jakie tkwią niewzruszone między włóknami tęczówek Shuseia. Wie, że jest piękna, widzi to, doznaje tego, odczuwa jej obecność na sobie; ale nie piękna ciałem, a swoim szaleństwem, jakie chce z niej wyciągnąć. Do którego chce ją przymusić. Złamać ją, a później poskładać na nowo.
@Himura Akira
Himura Akira ubóstwia ten post.
— Ależ ja już jestem dla Ciebie wyjątkowa. Jak musiałabym być ślepa, żeby tego nie widzieć? —
Powiedzieć, że są jak ogień i woda - nie. Określenie to, tak banalne, nie pasuje im kompletnie, bo i żadne nic z owej prostoty nie ma. Są jak oliwa rozpalająca płomień, taka, która przelewa szalę goryczy, sama dając pożreć się piekielnemu gorącu; jak trucizna, gorzko wijąca się na końcu kłów, spływająca po języku, gdy ten walczy z drugim w starciu nierównym, wypalającym na skórze szkarłatne ślady. Przyspiesza bicie serca, odbija się głucho tak, jak na polu walki odbija się wojenny gong, namawia, nakręca, pcha do szaleńczego mordu dla samej jego zasady, bez celu - jedynie po to, by zabić.
— Czekam jedynie aż sam się do tego przed sobą przyznasz.
Bo ogień i woda to przeciwieństwa. A tę tutaj dwójkę zbyt wiele łączy, sama ich idea jest zbyt sobie bliska, by nazwać ich było można sprzecznościami. Prowadzi ich jedna myśl, łączy serca, choć do tego przyznać żadne się nie chce, gdy jedno drugiemu sztylet wbija w pierś i wykręca boleśnie, splamione wrzątkiem krwi. Nią wzajemnie się karmią; obłędem, który jak w lustrze, odbija się między ich twarzami.
Akira świadoma była swoich słabości, wobec których, kompletnie bezbronna, łapać musiała się innych sposobów. Siła jej nikła w obliczu rosłego ciała, ale czyż nie od tego był ostry umysł, a słowa w nim skomponowane jak idealnie wygrana nuta docierać miały do odbiorcy, by mięśnie jego nie mogły powstrzymać się od szaleńczego tańca?
Powinna się bać. Uczucie to byłoby jak najbardziej naturalnym, gdy Shusei przekładał ją między palcami niczym szmacianą lalkę; gdy z ust jego płynęły herezje kompletnie dla niej niezrozumiałe, które, choć słyszała, nie były usłyszane. W splotach mięśni rósł jedynie żar, paląca potrzeba ucieczki, którą usilnie maskowała w uśmiechu, wykrzywiającym usta coraz to szerzej i szerzej. Brakło jedynie, by zęby, szereg białych pereł, nie zamienił się w mordercze kły.
— Jak idiotyczna jest wizja wyboru w obliczu życia z tobą, a śmiercią? Jakbyś się nie starał, nie jesteś gorszy od niebytu. Ba, poniekąd jesteś nawet i motywacją ku temu, żeby żyć dalej — cichy śmiech, złowieszczy, nijak mający się do szczęścia, który powinien sygnalizować, ucieka spomiędzy zaciśniętych zębów. Gdy dumnie wbijała spojrzenie w jego twarz, swoją własną spowitą w rozpływającym się po żyłach świetle, mdło jeszcze pulsującym, nie tak zaciekle jak to gnieżdżące się w źrenicach. Rozchodziło się miękko po skórze, jak dreszcz chorej przyjemności, którym napawała ją cała ta okoliczność, satysfakcji z tego, że w zaledwie kilka chwil potrafiła doprowadzić go na skraj. Bo i czuje jego gorący oddech, gdy miesza się z jej własnym, jedna warga praktycznie zaczepia o drugą, a napięcie, cienka linia rozciągnięta między spojrzeniami drga niebezpiecznie z każdym słowem. Marzy się jej, by w końcu pękła, lecz to nie ona ją przerwie, nie z jej inicjatywy, nie da mu tej satysfakcji, że jakoby słabsza, nie potrafi owego podniecenia znieść. Gry, gdzie tykanie zegara wbija się w podświadomość jak tykająca bomba.
— Wiesz dlaczego, Hinote? — broda jej drga nieznacznie, te kilka milimetrów wyżej, bliżej jeszcze, zbytnio, bo oboje już dawno zapomnieli czym jest przyzwoitość. Nierealnym jest stwierdzić, czy którekolwiek w ogóle znało to pojęcie, jeszcze przed feralnym dniem, gdzie ścieżki losu, jak dwie linie prochu, przecięły się ze sobą.
— Żebyś zapamiętał mnie dokładniej niż jakiekolwiek inne yurei, które prześlizgnęło ci się kiedykolwiek przez palce. Żebyś nie potrafił zapomnieć jak wielki błąd popełniłeś biorąc mnie pod swoje skrzydła — ciemne rzęsy okrywają nieznacznie spojrzenie, lecz tego jeszcze nie odwraca, nie zamyka oczu kompletnie. Nadaje twarzy jedynie delikatniejszy wyraz, pozór wyuczony latami morderczego treningu. Opuszki palców, wolne już od uścisku, przesuwają się po skórze ramienia, od nadgarstka, wyżej, ruchem spokojnym, który przygasić miał zmysły - przyjemnym wręcz, gdyby nie towarzysząca mu okoliczność. Sięga dłonią zagłębienia szyi, wyżej, osiada w końcu na policzku, którego muśnięcie, niczym piórem, ledwo jest wyczuwalne; na tyle jednak, by kciuk był w stanie osiąść na dolnej wardze mężczyzny i rozchylić ją nieznacznie.
— Chyba, że w końcu zaczniesz mnie słuchać. Zastanowię się wtedy nad zmianą zdania, może nawet odwdzięczę się tym samym.
Powiedzieć, że są jak ogień i woda - nie. Określenie to, tak banalne, nie pasuje im kompletnie, bo i żadne nic z owej prostoty nie ma. Są jak oliwa rozpalająca płomień, taka, która przelewa szalę goryczy, sama dając pożreć się piekielnemu gorącu; jak trucizna, gorzko wijąca się na końcu kłów, spływająca po języku, gdy ten walczy z drugim w starciu nierównym, wypalającym na skórze szkarłatne ślady. Przyspiesza bicie serca, odbija się głucho tak, jak na polu walki odbija się wojenny gong, namawia, nakręca, pcha do szaleńczego mordu dla samej jego zasady, bez celu - jedynie po to, by zabić.
— Czekam jedynie aż sam się do tego przed sobą przyznasz.
Bo ogień i woda to przeciwieństwa. A tę tutaj dwójkę zbyt wiele łączy, sama ich idea jest zbyt sobie bliska, by nazwać ich było można sprzecznościami. Prowadzi ich jedna myśl, łączy serca, choć do tego przyznać żadne się nie chce, gdy jedno drugiemu sztylet wbija w pierś i wykręca boleśnie, splamione wrzątkiem krwi. Nią wzajemnie się karmią; obłędem, który jak w lustrze, odbija się między ich twarzami.
Akira świadoma była swoich słabości, wobec których, kompletnie bezbronna, łapać musiała się innych sposobów. Siła jej nikła w obliczu rosłego ciała, ale czyż nie od tego był ostry umysł, a słowa w nim skomponowane jak idealnie wygrana nuta docierać miały do odbiorcy, by mięśnie jego nie mogły powstrzymać się od szaleńczego tańca?
Powinna się bać. Uczucie to byłoby jak najbardziej naturalnym, gdy Shusei przekładał ją między palcami niczym szmacianą lalkę; gdy z ust jego płynęły herezje kompletnie dla niej niezrozumiałe, które, choć słyszała, nie były usłyszane. W splotach mięśni rósł jedynie żar, paląca potrzeba ucieczki, którą usilnie maskowała w uśmiechu, wykrzywiającym usta coraz to szerzej i szerzej. Brakło jedynie, by zęby, szereg białych pereł, nie zamienił się w mordercze kły.
— Jak idiotyczna jest wizja wyboru w obliczu życia z tobą, a śmiercią? Jakbyś się nie starał, nie jesteś gorszy od niebytu. Ba, poniekąd jesteś nawet i motywacją ku temu, żeby żyć dalej — cichy śmiech, złowieszczy, nijak mający się do szczęścia, który powinien sygnalizować, ucieka spomiędzy zaciśniętych zębów. Gdy dumnie wbijała spojrzenie w jego twarz, swoją własną spowitą w rozpływającym się po żyłach świetle, mdło jeszcze pulsującym, nie tak zaciekle jak to gnieżdżące się w źrenicach. Rozchodziło się miękko po skórze, jak dreszcz chorej przyjemności, którym napawała ją cała ta okoliczność, satysfakcji z tego, że w zaledwie kilka chwil potrafiła doprowadzić go na skraj. Bo i czuje jego gorący oddech, gdy miesza się z jej własnym, jedna warga praktycznie zaczepia o drugą, a napięcie, cienka linia rozciągnięta między spojrzeniami drga niebezpiecznie z każdym słowem. Marzy się jej, by w końcu pękła, lecz to nie ona ją przerwie, nie z jej inicjatywy, nie da mu tej satysfakcji, że jakoby słabsza, nie potrafi owego podniecenia znieść. Gry, gdzie tykanie zegara wbija się w podświadomość jak tykająca bomba.
— Wiesz dlaczego, Hinote? — broda jej drga nieznacznie, te kilka milimetrów wyżej, bliżej jeszcze, zbytnio, bo oboje już dawno zapomnieli czym jest przyzwoitość. Nierealnym jest stwierdzić, czy którekolwiek w ogóle znało to pojęcie, jeszcze przed feralnym dniem, gdzie ścieżki losu, jak dwie linie prochu, przecięły się ze sobą.
— Żebyś zapamiętał mnie dokładniej niż jakiekolwiek inne yurei, które prześlizgnęło ci się kiedykolwiek przez palce. Żebyś nie potrafił zapomnieć jak wielki błąd popełniłeś biorąc mnie pod swoje skrzydła — ciemne rzęsy okrywają nieznacznie spojrzenie, lecz tego jeszcze nie odwraca, nie zamyka oczu kompletnie. Nadaje twarzy jedynie delikatniejszy wyraz, pozór wyuczony latami morderczego treningu. Opuszki palców, wolne już od uścisku, przesuwają się po skórze ramienia, od nadgarstka, wyżej, ruchem spokojnym, który przygasić miał zmysły - przyjemnym wręcz, gdyby nie towarzysząca mu okoliczność. Sięga dłonią zagłębienia szyi, wyżej, osiada w końcu na policzku, którego muśnięcie, niczym piórem, ledwo jest wyczuwalne; na tyle jednak, by kciuk był w stanie osiąść na dolnej wardze mężczyzny i rozchylić ją nieznacznie.
— Chyba, że w końcu zaczniesz mnie słuchać. Zastanowię się wtedy nad zmianą zdania, może nawet odwdzięczę się tym samym.
My name is Brutus and my name means heavy
So with a heavy heart I'll guide this dagger into the heart of my enemy
So with a heavy heart I'll guide this dagger into the heart of my enemy
Isayama Shūsei ubóstwia ten post.
Słowa nigdy nie paliły — nieważne kto za nimi stał, nigdy nie miały sprawczej mocy, nigdy też nie miały dla niego głębszego znaczenia, nie wgryzał się w nie, a już szczególnie nie wtedy, kiedy rozbawiony gniew rozlewał się ciepłem na gałkach ocznych, lgnąc do głębi umysłu, rozkosznie pieszcząc każdy nerw, drgając, wibrując i łaskocząc drzemiącą bestię żyjącą pod alabastrową kopułą, nęcąc ją poczuciem bliskości. Przez tyle lat dusił się, podążając jedną ścieżką, nie pozwalając sobie nawet na moment na zboczenie z wyznaczonej trasy. Jak myśliwski pies, z nosem przy ziemi, zlizując z bruku nawet najdrobniejszy i najbardziej nieśmiały zapach swojego celu; dopiero od niedawna ciesząc się ponownie chaosem, jaki potrafił roztaczać, chaosem, z którego się składał, a jakiemu pozwalając szarpać za żyły, prowadzić za nie jak makabryczną kukiełkę. Ale może to nie słowa Akiry podszczypywały wnętrze i ciało tak podatne na nawet najdrobniejszy ruch, stało się pożywką? Czy mylił wpływ jej głosu z uczuciem posiadania kontroli nad jej fizycznością? Tą, którą ON jej ofiarował. Tak złudne i kruche wrażenie... Czy był w stanie ją skrzywdzić? Skrzywdzić w tym podstawowym, najbardziej pierwotnym sensie, który jako pierwszy pojawiał się w myśli, kiedy wyraz „przemoc” wpadał ostrym odłamkiem w oko, lub wpływał rozgrzaną smołą w ucho. Nie wiedział. Może nie chciał wiedzieć. Jeszcze. Myląc namiętność z animalistyczną potrzebą zaciśnięcia palców wokół nadgarstków i zanurzenia kłów w rozgrzanej linii łabędziej szyi. Chłonąć każde rezonujące uderzenie serca, nieregularny oddech, westchnienie, które można wsysać w siebie niczym pijawka, nie znając pojęcia „dość".
Jego milczenie zawsze zdawało się dziwne. Nie było wymowne, bo nie niosło ze sobą żadnej reakcji, nie było też puste; tęczówka zawsze pulsowała wokół statycznej źrenicy, odróżniając go od posągu. Trwał, prowadząc swoje ciało przez eter, odcięty od odczuwania i zarazem od bezmyślności. Tak wrażliwy na instynkt, który kazał się wyciszyć, zwolnić, zmienić się w oślizgłego gada. Nie ignorował jej. Traktował Akirę jako godną przeciwniczkę, nie zdobycz, nie ofiarę, którą mógł się pożywiać i spijać jej lęk, zlizywać go ze spoconej skóry. Stał przed lustrem. Pięknym, czystym lustrem, które odbijało w swojej tafli jego obraz, nie ten fizyczny, a wewnętrzny, ten, który kotłował się pod skórą maniakalnymi fantazjami, spalając go doszczętnie. Zęby na moment zacisnęły się na dolnej wardze, zagryzając ją, chcąc powstrzymać budzący się śmiech. Bez kpiny, bez rozbawienia, a w zadowoleniu, że nie podjął innej decyzji, że nie wybrał kogoś innego.
— Nie popełniam błędów. Naucz się tego w końcu. — Głos lepił się, każde słowo zdawało się wilgotne, moszcząc się w zimnym powietrzu pomieszczenia, które tak silnie kontrastowało z żarem wijącym się między ich ciałami. Wystarczyło jedno słowo więcej i lont zajmie się iskrą. Podąży po linie ku ładunkowi, który w swojej gwałtownej sile rozsadzi nie tylko ich istnienia i mieszkanie, ale pochłonie w żarłocznym płomieniu cały budynek. Jedno słowo. Tylko na to czekał.
Kiedy palec Akiry ułożył się na wardze, język Hinote, czubkiem podążył po linii wewnętrznej jej paliczka, układając się na nim powoli z rozmysłem. Jakby już znał tę trasę. Jakby już należała wyłącznie do niego. Obsydianowe źrenice wpatrywały się wytrwale w ciemne spojrzenie kobiety, pozwalając kącikowi ust unieść się w niebezpiecznym uśmiechu. Tym, który tchnieniem pożogi wdarł się we wzrok, jaki w swojej toksycznej łagodności, jedynie udawanej, jedynie na niby, gryzł i rozszarpywał piwną barwę, przemieniając ją w rozgrzany miód; słodki, lepki i boleśnie palący skórę. Była nim, była jego częścią, zjednana z duszą, owinięta tym samym łańcuchem, który i jego trzymał przy zdrowych zmysłach. Jeszcze tylko przez chwilę. Jeszcze tylko przez krótki moment.
W powolnym ruchu, jakby nie chcąc wzbudzać podejrzeń, chociaż przecież jego głos i jego ciało już jawnie pokazuje, że jest na granicy; Shusei poprowadził dłoń, która wcześniej w uścisku trwała na karku Akiry, ku jej lędźwi. Przez śliski aksamit, pieszczący palce, marszczący się zmysłowo na miękkim ciele yurei. Każdy kształt, każda krzywizna, idealnie układająca się pod dłonią, jakby to właśnie dla niego była stworzona. W swojej gwałtowności Isayama pochylił się do przodu w kroku, podrywając Himurę i układając ją na swoim ciele, drugą dłonią sięgając ku jej udzie, przylegając lędźwiom ku jej biodrom. Uderzenie serca rozniosło się mantrą przez tors, kiedy plecy kobiety zaparły się na ścianie. Kiedy jego palce wsunęły się pod linię szlafroka, ku miękkiemu biodru, przez koronkę bielizny szorstko trącą o dłoń, ku talii, która zapraszała do dalszej wędrówki — jednak nie teraz. Jeszcze. Chwila.
— Słucham Cię. Czego ode mnie teraz oczekujesz? — Pytanie mości się w zagłębieniu szyi Akiry, kiedy wargi pną się przez linię krtani, zatrzymując się na podbródku. — Słucham. — Mrukliwość tonu przemienia się w gardłowy warkot, obijając się zmysłowym muśnięciem przez podniebienie, pozwalając zębom zakleszczyć się zaczepnie o skórę, kiedy po chwili język i rozgrzane kolczyki układają się płasko, zlizując bolesne uszczypnięcie.
@Himura Akira
Jego milczenie zawsze zdawało się dziwne. Nie było wymowne, bo nie niosło ze sobą żadnej reakcji, nie było też puste; tęczówka zawsze pulsowała wokół statycznej źrenicy, odróżniając go od posągu. Trwał, prowadząc swoje ciało przez eter, odcięty od odczuwania i zarazem od bezmyślności. Tak wrażliwy na instynkt, który kazał się wyciszyć, zwolnić, zmienić się w oślizgłego gada. Nie ignorował jej. Traktował Akirę jako godną przeciwniczkę, nie zdobycz, nie ofiarę, którą mógł się pożywiać i spijać jej lęk, zlizywać go ze spoconej skóry. Stał przed lustrem. Pięknym, czystym lustrem, które odbijało w swojej tafli jego obraz, nie ten fizyczny, a wewnętrzny, ten, który kotłował się pod skórą maniakalnymi fantazjami, spalając go doszczętnie. Zęby na moment zacisnęły się na dolnej wardze, zagryzając ją, chcąc powstrzymać budzący się śmiech. Bez kpiny, bez rozbawienia, a w zadowoleniu, że nie podjął innej decyzji, że nie wybrał kogoś innego.
— Nie popełniam błędów. Naucz się tego w końcu. — Głos lepił się, każde słowo zdawało się wilgotne, moszcząc się w zimnym powietrzu pomieszczenia, które tak silnie kontrastowało z żarem wijącym się między ich ciałami. Wystarczyło jedno słowo więcej i lont zajmie się iskrą. Podąży po linie ku ładunkowi, który w swojej gwałtownej sile rozsadzi nie tylko ich istnienia i mieszkanie, ale pochłonie w żarłocznym płomieniu cały budynek. Jedno słowo. Tylko na to czekał.
Kiedy palec Akiry ułożył się na wardze, język Hinote, czubkiem podążył po linii wewnętrznej jej paliczka, układając się na nim powoli z rozmysłem. Jakby już znał tę trasę. Jakby już należała wyłącznie do niego. Obsydianowe źrenice wpatrywały się wytrwale w ciemne spojrzenie kobiety, pozwalając kącikowi ust unieść się w niebezpiecznym uśmiechu. Tym, który tchnieniem pożogi wdarł się we wzrok, jaki w swojej toksycznej łagodności, jedynie udawanej, jedynie na niby, gryzł i rozszarpywał piwną barwę, przemieniając ją w rozgrzany miód; słodki, lepki i boleśnie palący skórę. Była nim, była jego częścią, zjednana z duszą, owinięta tym samym łańcuchem, który i jego trzymał przy zdrowych zmysłach. Jeszcze tylko przez chwilę. Jeszcze tylko przez krótki moment.
W powolnym ruchu, jakby nie chcąc wzbudzać podejrzeń, chociaż przecież jego głos i jego ciało już jawnie pokazuje, że jest na granicy; Shusei poprowadził dłoń, która wcześniej w uścisku trwała na karku Akiry, ku jej lędźwi. Przez śliski aksamit, pieszczący palce, marszczący się zmysłowo na miękkim ciele yurei. Każdy kształt, każda krzywizna, idealnie układająca się pod dłonią, jakby to właśnie dla niego była stworzona. W swojej gwałtowności Isayama pochylił się do przodu w kroku, podrywając Himurę i układając ją na swoim ciele, drugą dłonią sięgając ku jej udzie, przylegając lędźwiom ku jej biodrom. Uderzenie serca rozniosło się mantrą przez tors, kiedy plecy kobiety zaparły się na ścianie. Kiedy jego palce wsunęły się pod linię szlafroka, ku miękkiemu biodru, przez koronkę bielizny szorstko trącą o dłoń, ku talii, która zapraszała do dalszej wędrówki — jednak nie teraz. Jeszcze. Chwila.
— Słucham Cię. Czego ode mnie teraz oczekujesz? — Pytanie mości się w zagłębieniu szyi Akiry, kiedy wargi pną się przez linię krtani, zatrzymując się na podbródku. — Słucham. — Mrukliwość tonu przemienia się w gardłowy warkot, obijając się zmysłowym muśnięciem przez podniebienie, pozwalając zębom zakleszczyć się zaczepnie o skórę, kiedy po chwili język i rozgrzane kolczyki układają się płasko, zlizując bolesne uszczypnięcie.
@Himura Akira
Cisza. Tik tok, tik tok, tik tok...
Zegar wiszący pomiędzy obrazami, stary i ciężki, oblepiony ciężkim kurzem tykał złowieszczo, z każdym swym dźwiękiem wwiercając się w świadomość mocniej, głębiej. Wbijał się coraz to zacieklej między stany świadomości, ostrym końcem trącając najczulsze punkty, przez głowę przebił się już do gardła, gdzie ból rozchodzić zaczął się już po mięśniach. Złowieszczy ten dźwięk, bo podobny do tykania bomby. Nie zależne to już było od starodawnych sposobów, od lontu rozpalonego iskrą zapałki, którą po chropowatym pudełku przejechać miało któreś z nich, nie żelaznej zapalniczki, której kliknięcie miało być wyrazem nadchodzącego wybuchu. Pozostał im tylko czas, a ten kurczył się co rusz, od niego zaledwie zależał pożar, który nieuchronnie miał objąć ich sylwetki, schować w liżącej wizji płomieni wszystko to, co udało im się, pozornie czy nie, zbudować. Jakąkolwiek formę zaufania, nikłą pewność, która wiła się jeszcze pośród dwóch istot tak sobie podobnych. Może dlatego właśnie, przez podobiznę, wydawać im się mogło, że znają się nawzajem, jakkolwiek, na tyle, by móc przewidzieć wzajemnie kolejny ruch.
Tik tok, tik tok.
Podobna była ich metodyka, szaleństwo nieuchronnie przejmujące dwa umysły, ale wiążąca dla nich jest przede wszystkim nieprzewidywalność. Ta niepewność, rozchodząca się ciężkim dreszczem pod skórą, drogę swą kończąc na zwierzęcej potrzebie rzucenia się sobie do szyi, w metaforze pełnej namiętności i w swej najbardziej dosłownej formie. Uczucie to wiązało się w dziąsłach, wpływało między zęby, gorzkim smakiem zalewało język, spływając po gardle niżej, po kościach miednicy, grzejąc podbrzusze.
Tak jak i teraz, gdy nagle, bez ostrzeżenia plecy jej przywierają do szorstkiej ściany, na udach zaciskają się dłonie, z spomiędzy ust ucieka zdziwione westchnięcie. Nie pozwala jednak, nie mogłaby, by szok objął ciało, jakakolwiek forma strachu nie wytworzyła się w sercu i na chwil zastopowała jego bicie. Bo waliło mocno, wyrwać chciało się spomiędzy fałd miękkiego materiału, tak ogłupiająco żywe, tak pozornie istniejące, jakby było czymś więcej, niż wynikiem działań mężczyzny, zasługą. Palce jej mocno osiadły na ramionach, nie tyle, by dodać sobie stabilizacji, a jedynie, by paznokcie zostawił mogły na skórze palące ślady, gdy przejechały wyżej, tuż na linię karku. Opuszkami badała każdy kręg i wypukłość, dopóki nie udało się jej ująć garści włosów i pociągnąć za nie. Nie karcąco, w formie dyscypliny, a jedynie po to, by zadać mu ból, rozchodzący się gorącem na ramiona. Spojrzenie wbite było w to jego, nieustannie, bez mrugnięć, by w czasie ich cokolwiek mogło jej umknąć.
— Słuchasz, ale nie słyszysz, Shusei — słowa wylewają się spokojnym nurtem, choć rzeka u swojego już ujścia zatruta była zielonkawą toksyną. Palce zakleszczone są już na skórze głowy, pomiędzy nimi plątanina ciemnych kosmyków, a paznokcie boleśnie znaczą skórę. Zmusza go, by odchylił głowę, a sama góruje nad nim, uda mocniej zaciskając w pasie — Powiedziałam ci już, czego chcę. Czego pragnę, co potrzebne mi jest, by zaznać choćby i odrobiny spokoju — korzysta z okazji, gdy słowa szeptane nad uchem spłynąć mogły po rozgrzanej skórze, ciągnięte za wypukłość ust, gdy ta składa niemy pocałunek w zagłębieniu tuż pomiędzy ramieniem, a szyją. Obejmuje skórę, czule, język znaczy swą gładkością, kontrastem do zębów, które po sekundzie wpija w skórę, jak żarłoczne zwierzę, z pragnieniem jednym, by pomiędzy kłami poczuć ścięgna, rozszarpać nimi mięśnie. A zanim to, wysłupuje z siebie jeszcze jedno zdanie, ledwo, na skraju zwierzęco instynktu wyciągającego już po nią łapska:
— Załatw mi robotę. To tak wiele?
Zegar wiszący pomiędzy obrazami, stary i ciężki, oblepiony ciężkim kurzem tykał złowieszczo, z każdym swym dźwiękiem wwiercając się w świadomość mocniej, głębiej. Wbijał się coraz to zacieklej między stany świadomości, ostrym końcem trącając najczulsze punkty, przez głowę przebił się już do gardła, gdzie ból rozchodzić zaczął się już po mięśniach. Złowieszczy ten dźwięk, bo podobny do tykania bomby. Nie zależne to już było od starodawnych sposobów, od lontu rozpalonego iskrą zapałki, którą po chropowatym pudełku przejechać miało któreś z nich, nie żelaznej zapalniczki, której kliknięcie miało być wyrazem nadchodzącego wybuchu. Pozostał im tylko czas, a ten kurczył się co rusz, od niego zaledwie zależał pożar, który nieuchronnie miał objąć ich sylwetki, schować w liżącej wizji płomieni wszystko to, co udało im się, pozornie czy nie, zbudować. Jakąkolwiek formę zaufania, nikłą pewność, która wiła się jeszcze pośród dwóch istot tak sobie podobnych. Może dlatego właśnie, przez podobiznę, wydawać im się mogło, że znają się nawzajem, jakkolwiek, na tyle, by móc przewidzieć wzajemnie kolejny ruch.
Tik tok, tik tok.
Podobna była ich metodyka, szaleństwo nieuchronnie przejmujące dwa umysły, ale wiążąca dla nich jest przede wszystkim nieprzewidywalność. Ta niepewność, rozchodząca się ciężkim dreszczem pod skórą, drogę swą kończąc na zwierzęcej potrzebie rzucenia się sobie do szyi, w metaforze pełnej namiętności i w swej najbardziej dosłownej formie. Uczucie to wiązało się w dziąsłach, wpływało między zęby, gorzkim smakiem zalewało język, spływając po gardle niżej, po kościach miednicy, grzejąc podbrzusze.
Tak jak i teraz, gdy nagle, bez ostrzeżenia plecy jej przywierają do szorstkiej ściany, na udach zaciskają się dłonie, z spomiędzy ust ucieka zdziwione westchnięcie. Nie pozwala jednak, nie mogłaby, by szok objął ciało, jakakolwiek forma strachu nie wytworzyła się w sercu i na chwil zastopowała jego bicie. Bo waliło mocno, wyrwać chciało się spomiędzy fałd miękkiego materiału, tak ogłupiająco żywe, tak pozornie istniejące, jakby było czymś więcej, niż wynikiem działań mężczyzny, zasługą. Palce jej mocno osiadły na ramionach, nie tyle, by dodać sobie stabilizacji, a jedynie, by paznokcie zostawił mogły na skórze palące ślady, gdy przejechały wyżej, tuż na linię karku. Opuszkami badała każdy kręg i wypukłość, dopóki nie udało się jej ująć garści włosów i pociągnąć za nie. Nie karcąco, w formie dyscypliny, a jedynie po to, by zadać mu ból, rozchodzący się gorącem na ramiona. Spojrzenie wbite było w to jego, nieustannie, bez mrugnięć, by w czasie ich cokolwiek mogło jej umknąć.
— Słuchasz, ale nie słyszysz, Shusei — słowa wylewają się spokojnym nurtem, choć rzeka u swojego już ujścia zatruta była zielonkawą toksyną. Palce zakleszczone są już na skórze głowy, pomiędzy nimi plątanina ciemnych kosmyków, a paznokcie boleśnie znaczą skórę. Zmusza go, by odchylił głowę, a sama góruje nad nim, uda mocniej zaciskając w pasie — Powiedziałam ci już, czego chcę. Czego pragnę, co potrzebne mi jest, by zaznać choćby i odrobiny spokoju — korzysta z okazji, gdy słowa szeptane nad uchem spłynąć mogły po rozgrzanej skórze, ciągnięte za wypukłość ust, gdy ta składa niemy pocałunek w zagłębieniu tuż pomiędzy ramieniem, a szyją. Obejmuje skórę, czule, język znaczy swą gładkością, kontrastem do zębów, które po sekundzie wpija w skórę, jak żarłoczne zwierzę, z pragnieniem jednym, by pomiędzy kłami poczuć ścięgna, rozszarpać nimi mięśnie. A zanim to, wysłupuje z siebie jeszcze jedno zdanie, ledwo, na skraju zwierzęco instynktu wyciągającego już po nią łapska:
— Załatw mi robotę. To tak wiele?
My name is Brutus and my name means heavy
So with a heavy heart I'll guide this dagger into the heart of my enemy
So with a heavy heart I'll guide this dagger into the heart of my enemy
Isayama Shūsei ubóstwia ten post.
W zapachu jej skóry niosła się pewna nostalgia, która wyciągała w jego kierunku dłonie, naznaczając mgłą spojrzenie i układając na wargach pulsującą miękkość niby to dobrze znaną ciemności, kiedy przecież to spojrzenie, które go przecinało, opalizuje i skrzy się ciągle. Jak morska latarnia, puszczając smugę ciepłego światła przez zaciskający się chłód pustki mroku. Siecząc go bezlitośnie, a jednak będąc tym samym poczuciem bezpieczeństwa. I Akira przez to jest jak linia horyzontu, zza której przedziera się szarość świtu; oddzielająca ciemność nie od jasności, ale od przestrzeni, w której rodzi się nadzieja na światło. Złudne to i głupie, wierzyć, że życie, które zgasło, może nadal rozświetlać.
W jej istnieniu ginął rozsądek.
Po to na nowo powstała, po to dłonie Isayamy miały poskładać ją w rzeczywistości kruchej jak cienki lód i przyzwyczaić do wspólnej codzienności. Wabiła, otulała, po czym kąsała. Żmija. Smukła, błyszcząca jak drogocenny kamień żmija, którą chce się dobrowolnie i usłużnie karmić własnym ciałem, nawet jeżeli ból odrywa świadomość od ciała. Może właśnie dlatego. Może właśnie w tym zatraceniu malowała się najwyraźniej jego skrywana głęboko żałosność, do której nie potrafił się przyznać, a która płynęła razem z krwią, gęstniejąc w żyłach, rozpychając je, przez co ciało puchło jedynie i bliskie było pęknięcia, przeobrażenia się w monstrum, nie już człowieka. Utraciwszy podstawę, trzon swojego rozsądku rozsypał się i każdy element, na który składało się jego szaleństwo, rozbiegło się, tonąc w płonieniach, które jedynie z każdym dniem, coraz głodniejsze i coraz bardziej rozszalałe trawiły nie tylko istnienia przylegające do egzystencji Hinote, ale i jego samego. Uderzenie szczęk w pustce, za kolejnym uderzeniem. Mlask bardziej oślinionego pyska niż trzask pożaru. Wilgotność, skraplająca się nad piekielnym kręgiem, parą buchając w niewrażliwą już skórę. Historia tak dobrze znana — najpierw istnieć jako bogobojny anioł, aby przerodzić się w demona i w tej formie dopiero zaznać przyjemności nie w spokoju i łagodności, a fiksacji i degeneracji; w czymś cierpieniu, już nie we własnym.
Wszystko to, co widział i słyszał Shusei, obejmowało go i dotykało, choć słowa nie mogły mieć ciała. Te drobne, smukłe paliczki plączące się między hebanowymi kosmykami, niby to długimi węgorzami owijającymi się wokół dłoni, w swoim szarpnięciu skrywały zwierzęcą przyjemność, która rozszerzyła źrenicę, topiąc ją na moment w nieskończoności spojrzenia Akiry. W kąciku warg Hinote, które wygięły się w uśmiechu szyderczym, błysnęła zuchwałość drapieżna, jakby właśnie tylko na to czekał — na ten jeden ruch, który napiął trzymającą ich przy sobie linę, wrzynając ją w bladość skóry, otarciem przypominając o swojej obecności.
Nie zareagowałby, nawet gdyby pomiędzy jego żebrami pojawił się teraz sztylet. Ciało zachowałoby się tak samo, bo nadal było jedynie ciałem, powłoką, która drażniła i z której chciałby się uwolnić na moment. Zbyt ciasno, zbyt gorąco. Za blisko.
Jeszcze bliżej.
Jeszcze głębiej w płomienie.
Jeszcze dalej ku smolistemu osadowi i opadającemu niczym śnieg popiołowi.
Kiedy kły Akiry zetknęły się z naprężoną skórą, gardło mężczyzny drgnęło w psim pomruku, ni warkocie ostrzeżenia, ni dźwięku przyjemności; trąc szorstką barwą sklepienie żebrowego podniebienia, które lepkie teraz od gęstej śliny chciało poczuć coś więcej. Prawdziwość utkaną w jej gniewie, jaki spijać chciał niczym spragnione zwierze.
I gdyby posiadali widza, który próbowałby wyliczyć kolejne sekundy w ich ruchach, zagubiłby się w rozciągającej się mozolnie czasoprzestrzeni. Bo dla Shuseia nie liczyło się już to, czy inna para oczu będzie śledziła zarys mięśni, które w swoich splotach rozkosznie miażdżyć chciały drugie ciało. Struny głosowe zawibrowały w krótkim gardłowym śmiechu, jaki rozbawioną kropką zamknął pytanie Akiry, nie będąc jednak odpowiedzią, nie będąc podsumowaniem — grzęznąc tylko w chłodnym powietrzu, które dęło od otwartego na oścież okna.
W rytmie szaleńczo obijającego się o klatkę żeber serca Isayama nie wypuszczając spomiędzy dłoni Himury, skierował się pod okno, pod ścianę przezroczystości, jaka złudnie oddzielała ich od płynącego w korycie ulicy życia. Punktów sztucznego światła w żeliwnych korpusach latarni, szmeru oddechów przechodniów, pijackiego pokrzyku. Krwi i kości, radości i smutku, codzienności i nadprzyrodzonej siły, którą nie tylko on czuł i widział, ale i kochanka, w której zamknął się teraz myślami jak w objęciach żelaznej dziewicy, która kolcami rozrywała nerwy i ścięgna.
Czując piekący ślad na swojej szyi, jednocząc się z jego obecnością; opuścił Himurę na miękkość dywanu, pozwalając jej stopom odnaleźć równowagę — zanim na nowo odebrał ją i zagarnął dla siebie. Miała na nim polegać; nie na kimś innym, na kimś pospolitym, na kimś obcym. Nie. Tylko on.
Przegub prawej dłoni owinął się wokół tali, dynamicznym szarpnięciem zwracając filigranowe ciało w bezkresność nocy, lewą dłonią zagarniając oba delikatne nadgarstki, które przyszpilił do chłodu szkła na wysokości jej piersi, zakleszczając je między szerokością własnych palców. Nie wyżej. Nie niżej. Przy splocie słonecznym, pod którym serce, tak jak i jego, szamotało się niespokojnie. W takt ruchu zawędrował ciężki oddech, który zaparł się na kobiecym karku, ciepłem omiatając kilka kosmyków czarnych włosów, które odnalazły drogę ucieczki spod złotej spinki. Zuchwałość. Tym właśnie byli. Tym mieli pozostać.
— Odrobiny spokoju? — Pomruk; bardziej wspomnienie głosu, bo dobiegał do niego samego z głębi czaszki; nie jego to już głos, a prawdy i jedności z Akirą. Palce prawej dłoni zaparły się najpierw na linii szczęki kobiety, zmuszając ją do spojrzenia przez szybę, ku trajektorii ruchu nocnego życia. — Nie masz go tutaj? Nie daję Ci go dostatecznie dużo? — Słowa nakładają się lepką warstwą na skórze, wokół kręgu na karku, tej wystającej kości, która kusiła swoją wypukłością, aby zagłębić w niej zęby. — Czy po prostu chcesz uciec od prawdy? Od poprzedniego życia albo udawać, że ono nadal trwa takim, jakim je pamiętasz? — Leją się słowa potokiem zagryzającym się w goryczy, chociaż nadal uderzające w lekkość tonu, kiedy rozgrzane wargi zakręcają na skórze ku uchu, na którego krzywiźnie zapierają się zęby w potrzebie zakończenia pierwszego aktu.
Bo drugi akt już przesuwa się pod linią opuszek Hinote, które ze szczęki mkną na obojczyki, pod poły szlafroka, ku obłości ramienia, zsuwając z niego aksamitny materiał szlafroka. W tej dziwnej delikatności, która szarpana jest głodem kłów, istnieje Shusei w swojej najczystszej formie, do której wcześniej nie śmiał nawet dopuścić Akiry. Czy w obawie? Czy może w lęku, że jej bliskość zda się zbyt przyjemna?
Wędrówka nie kończy się jednak przy subtelnie odkrytym dekolcie, którego miękkość mami i przyciąga. Dłoń przesuwa się niżej, ku udom, między którymi zagłębia się bezwstydnie, odrywając uwagę od języka, jaki śledzi linię szyi, kończąc ją pocałunkiem wręcz niewinnym na kobiecym barku.
@Himura Akira
W jej istnieniu ginął rozsądek.
Po to na nowo powstała, po to dłonie Isayamy miały poskładać ją w rzeczywistości kruchej jak cienki lód i przyzwyczaić do wspólnej codzienności. Wabiła, otulała, po czym kąsała. Żmija. Smukła, błyszcząca jak drogocenny kamień żmija, którą chce się dobrowolnie i usłużnie karmić własnym ciałem, nawet jeżeli ból odrywa świadomość od ciała. Może właśnie dlatego. Może właśnie w tym zatraceniu malowała się najwyraźniej jego skrywana głęboko żałosność, do której nie potrafił się przyznać, a która płynęła razem z krwią, gęstniejąc w żyłach, rozpychając je, przez co ciało puchło jedynie i bliskie było pęknięcia, przeobrażenia się w monstrum, nie już człowieka. Utraciwszy podstawę, trzon swojego rozsądku rozsypał się i każdy element, na który składało się jego szaleństwo, rozbiegło się, tonąc w płonieniach, które jedynie z każdym dniem, coraz głodniejsze i coraz bardziej rozszalałe trawiły nie tylko istnienia przylegające do egzystencji Hinote, ale i jego samego. Uderzenie szczęk w pustce, za kolejnym uderzeniem. Mlask bardziej oślinionego pyska niż trzask pożaru. Wilgotność, skraplająca się nad piekielnym kręgiem, parą buchając w niewrażliwą już skórę. Historia tak dobrze znana — najpierw istnieć jako bogobojny anioł, aby przerodzić się w demona i w tej formie dopiero zaznać przyjemności nie w spokoju i łagodności, a fiksacji i degeneracji; w czymś cierpieniu, już nie we własnym.
Wszystko to, co widział i słyszał Shusei, obejmowało go i dotykało, choć słowa nie mogły mieć ciała. Te drobne, smukłe paliczki plączące się między hebanowymi kosmykami, niby to długimi węgorzami owijającymi się wokół dłoni, w swoim szarpnięciu skrywały zwierzęcą przyjemność, która rozszerzyła źrenicę, topiąc ją na moment w nieskończoności spojrzenia Akiry. W kąciku warg Hinote, które wygięły się w uśmiechu szyderczym, błysnęła zuchwałość drapieżna, jakby właśnie tylko na to czekał — na ten jeden ruch, który napiął trzymającą ich przy sobie linę, wrzynając ją w bladość skóry, otarciem przypominając o swojej obecności.
Nie zareagowałby, nawet gdyby pomiędzy jego żebrami pojawił się teraz sztylet. Ciało zachowałoby się tak samo, bo nadal było jedynie ciałem, powłoką, która drażniła i z której chciałby się uwolnić na moment. Zbyt ciasno, zbyt gorąco. Za blisko.
Jeszcze bliżej.
Jeszcze głębiej w płomienie.
Jeszcze dalej ku smolistemu osadowi i opadającemu niczym śnieg popiołowi.
Kiedy kły Akiry zetknęły się z naprężoną skórą, gardło mężczyzny drgnęło w psim pomruku, ni warkocie ostrzeżenia, ni dźwięku przyjemności; trąc szorstką barwą sklepienie żebrowego podniebienia, które lepkie teraz od gęstej śliny chciało poczuć coś więcej. Prawdziwość utkaną w jej gniewie, jaki spijać chciał niczym spragnione zwierze.
I gdyby posiadali widza, który próbowałby wyliczyć kolejne sekundy w ich ruchach, zagubiłby się w rozciągającej się mozolnie czasoprzestrzeni. Bo dla Shuseia nie liczyło się już to, czy inna para oczu będzie śledziła zarys mięśni, które w swoich splotach rozkosznie miażdżyć chciały drugie ciało. Struny głosowe zawibrowały w krótkim gardłowym śmiechu, jaki rozbawioną kropką zamknął pytanie Akiry, nie będąc jednak odpowiedzią, nie będąc podsumowaniem — grzęznąc tylko w chłodnym powietrzu, które dęło od otwartego na oścież okna.
W rytmie szaleńczo obijającego się o klatkę żeber serca Isayama nie wypuszczając spomiędzy dłoni Himury, skierował się pod okno, pod ścianę przezroczystości, jaka złudnie oddzielała ich od płynącego w korycie ulicy życia. Punktów sztucznego światła w żeliwnych korpusach latarni, szmeru oddechów przechodniów, pijackiego pokrzyku. Krwi i kości, radości i smutku, codzienności i nadprzyrodzonej siły, którą nie tylko on czuł i widział, ale i kochanka, w której zamknął się teraz myślami jak w objęciach żelaznej dziewicy, która kolcami rozrywała nerwy i ścięgna.
Czując piekący ślad na swojej szyi, jednocząc się z jego obecnością; opuścił Himurę na miękkość dywanu, pozwalając jej stopom odnaleźć równowagę — zanim na nowo odebrał ją i zagarnął dla siebie. Miała na nim polegać; nie na kimś innym, na kimś pospolitym, na kimś obcym. Nie. Tylko on.
Przegub prawej dłoni owinął się wokół tali, dynamicznym szarpnięciem zwracając filigranowe ciało w bezkresność nocy, lewą dłonią zagarniając oba delikatne nadgarstki, które przyszpilił do chłodu szkła na wysokości jej piersi, zakleszczając je między szerokością własnych palców. Nie wyżej. Nie niżej. Przy splocie słonecznym, pod którym serce, tak jak i jego, szamotało się niespokojnie. W takt ruchu zawędrował ciężki oddech, który zaparł się na kobiecym karku, ciepłem omiatając kilka kosmyków czarnych włosów, które odnalazły drogę ucieczki spod złotej spinki. Zuchwałość. Tym właśnie byli. Tym mieli pozostać.
— Odrobiny spokoju? — Pomruk; bardziej wspomnienie głosu, bo dobiegał do niego samego z głębi czaszki; nie jego to już głos, a prawdy i jedności z Akirą. Palce prawej dłoni zaparły się najpierw na linii szczęki kobiety, zmuszając ją do spojrzenia przez szybę, ku trajektorii ruchu nocnego życia. — Nie masz go tutaj? Nie daję Ci go dostatecznie dużo? — Słowa nakładają się lepką warstwą na skórze, wokół kręgu na karku, tej wystającej kości, która kusiła swoją wypukłością, aby zagłębić w niej zęby. — Czy po prostu chcesz uciec od prawdy? Od poprzedniego życia albo udawać, że ono nadal trwa takim, jakim je pamiętasz? — Leją się słowa potokiem zagryzającym się w goryczy, chociaż nadal uderzające w lekkość tonu, kiedy rozgrzane wargi zakręcają na skórze ku uchu, na którego krzywiźnie zapierają się zęby w potrzebie zakończenia pierwszego aktu.
Bo drugi akt już przesuwa się pod linią opuszek Hinote, które ze szczęki mkną na obojczyki, pod poły szlafroka, ku obłości ramienia, zsuwając z niego aksamitny materiał szlafroka. W tej dziwnej delikatności, która szarpana jest głodem kłów, istnieje Shusei w swojej najczystszej formie, do której wcześniej nie śmiał nawet dopuścić Akiry. Czy w obawie? Czy może w lęku, że jej bliskość zda się zbyt przyjemna?
Wędrówka nie kończy się jednak przy subtelnie odkrytym dekolcie, którego miękkość mami i przyciąga. Dłoń przesuwa się niżej, ku udom, między którymi zagłębia się bezwstydnie, odrywając uwagę od języka, jaki śledzi linię szyi, kończąc ją pocałunkiem wręcz niewinnym na kobiecym barku.
- +18:
- I chociaż w istnienie Isayamy wpisana jest żarłoczność i destrukcja, teraz koronka pod palcami, zarys bielizny na wzgórku spowalnia i temperuje natarczywą naturę. Oddech wyrównuje się, bo to nie o jego przyjemność chodzi. Nie tym razem. Wzrok mężczyzny wgryza się w krtań i pulsującą na szyi aortę, jakby w jej ruchach próbował odnaleźć pozwolenie. Nawet jeżeli czubek palca już przesuwa się przez pachwinę, na granicy odzienia, drażniąc delikatną skórę, a ciało napiera na plecy, pulsującym gorącem biodra opierając się na pośladkach. — Zapytam ostatni raz. — Stanowczość i ordynacja skrywa się między słowami, naciskając na język mężczyzny, wypuszczając słowa twardo w przestrzeń. — Czego teraz ode mnie oczekujesz. — Nie było w ostatnim zdaniu Shuseia pytania, a komenda, która zakończyła swoje jestestwo w zębach zakleszczających się na szyi, namiętnie i żarłocznie obejmując wonną skórę.
@Himura Akira
Warui Shin'ya and Yōzei-Genji Madhuvathi szaleją za tym postem.
Strona 1 z 2 • 1, 2
maj 2038 roku