Sentō noszące swoją nazwę po wspomnieniu wierzby, która rosła tuż obok nowoczesnego budynku, w którym znajduje się łaźnia; przed wykupieniem terenu przez jednego z deweloperów zmieniającego kolejny skrawek centrum miasta w mrówczy kopiec. Kwadratowy betonowy konstrukt, składa się przede wszystkim z kilkunastu luksusowych mieszkań, niewielkiej restauracji oraz siłowni, usadowionych na parterze budynku. Po ominięciu recepcji oraz przejściu korytarzem prowadzącym w głąb wieżowca ukazują się szerokie drzwi, za którymi znajduje się łaźnia. Wystrój, chociaż posiadający w sobie ducha starej Japonii, widocznie przegryza się z nowoczesnością, odbijającą się w przeszklonej miejscami podłodze, której kompozycja kwiatów wodnych oraz kamieni, ma przywodzić na myśl taflę spokojnego jeziora. Łaźnia podzielona jest na dwie strefy; klasycznie z podziałem na płci. Chociaż Yanagi Sentō odchodzi nieznacznie od tradycyjnych zasad, między innymi pozwalając korzystać z łaźni osobom z tatuażami bez obowiązku przykrywania ich czy korzystania z prywatnych wanien w osobnym pomieszczeniu, nie posiada przestrzeni wspólnej bez rozdziału na płcie. Dwa wąskie przejścia, przed datsuijo, szatnią, w której należy pozostawić swoje ubrania, poprzez kolorowe kotary określa, do której sali należy się skierować; niebieska dla mężczyzn, czerwona dla kobiet. Kamienne, szerokie furo, podłużna wanna wbudowana w podłogę sentō uplasowana na końcu pomieszczenia, poprzedzona jest przez karan, miejsce, w którym należy najpierw obmyć ciało, zanim człowiek zanurzy się we wspólnym basenie. Półmrok oraz cisza panująca na salach przeplata się z miękką parą unoszącą się nad taflą wody, pozwalając odpłynąć w relaks i oczyścić umysł, umożliwiać ciału w pełni się rozluźnić. Łaźnia posiada kilka pomniejszych pokoi, kashikiri, wyposażonych w drewniane bale, aby ci, którzy poszukują prywatności, w pojedynkę lub w dwójkę, mogli z nich skorzystać bez poczucia bycia obserwowanymi. Yanagi funkcjonuje w systemie całodobowym, w każdy dzień tygodnia czy nawet w święta; obsługa obiektu jest praktycznie niewidoczna dla odwiedzających, a płatność za wejście odbywa się poprzez odbicie karty płatniczej przed datsuijo.
Wzrok Sory odnalazł błyszczące na czerwono cyfry na elektronicznym zegarze przy łóżku.
Cztery po drugiej.
Środek nocy.
Dwie godziny snu.
Wiedział, że na więcej nie miał już co dzisiaj liczyć. Oparł łokieć o udo, wplótł drżące palce w wilgotne włosy i przymknął oczy. Pewnie nawet nie zaśnie, a nawet jeśli, następny koszmar może być gorszy, następny może wyryć się w pamięci, następny może zostawić zadrapania na jego ciele. Nie chciał ryzykować, dzisiaj już więcej nie wytrzyma.
Był słaby.
Westchnął głęboko, przecierając oczy. Bolał go chyba każdy mięsień w ciele i choć czuł zmęczenie, senność nie szła z nim w parze. Albo odmawiał sobie jej czucia. Prawdopodobnie nie był w najlepszym stanie na spacery, prawdopodobnie również nocna pora powinna go zniechecić do wyjścia na zewnątrz, szczególnie jeśli miałby się przechadzać na terenie Nanashi, ale nagle myśl o zostaniu w mieszkaniu wydała mu się odpychająca. Nie mógł tutaj zostać, nawet pomimo tego, że nie należał obecnie do okazów zdrowia i właściwie mądrzej z jego strony byłoby zostać w środku. Jednak chciał, musiał to rozchodzić, pozbyć się napięcia, powstrzymać drżenie, rozluźnić jakoś mięśnie…
… nowa opcja pojawiła się w głowie zupełnie niespodziewanie.
Kilkanaście minut po trzeciej znajdował się już na miejscu. Ciche piknięcie terminala zdawało się upewniać go, że podjął dobrą decyzję, że znalazł się w odpowiednim miejscu. Teraz po wejściu nie był tego taki pewien, każdy krok w stronę szatni rodził nowe obawy, przecież nie przyszedł tutaj z odpowiednim nastawieniem… ale kiedy dostrzegł kluczyki w każdej szafce w środku (a obejrzał wszystkie) i przekonał się, że zjawienie się tutaj w środku nocy faktycznie zapewniło mu prywatność, zaczął się rozluźniać. Nikt go nie zobaczy, nie musiał się martwić.
Ubrania złożył pieczołowicie, z namaszczeniem godnym jakiegoś rytuału – powolne, staranne ruchy dobrze znanych czynności koiły nerwy Sory, który nie zdołał w pełni się uspokoić nawet po całkiem długim spacerze. Echo bólu w kolanie zaczynało być coraz bardziej odczuwalne, ale mając w głowie fakt, że lada chwila zanurzy się w ciepłej wodzie, która powinna pomóc mu również i na tę przypadłość, z powodzeniem ignorował wszelkie niedogodności. Również przez ten fakt obmył ciało bardzo mechanicznie, choć sprawnymi ruchami. Nadstawiał ucha, żeby przekonać się, że faktycznie nikogo nie ma i kiedy nic nie usłyszał, a kamienne furo okazało się być puste, usta Sory na moment nieznacznie rozciągnęły się w uśmiechu. Nie musiał się przejmować kimkolwiek oglądającym jego ciało. To dobrze, bo dzisiaj nieszczególnie był na to gotowy, nawet pomimo faktu, że zupełnie świadomie podjął decyzję o przyjściu do Yanagi Sentō.
Z poczuciem swoistego zadowolenia nie zwlekał już więcej, tylko wszedł ostrożnie do zbiornika, niekontrolowanie wzdychając, gdy ciepło wody zaczęło rozkosznie przenikać do jego obolałego ciała, w końcu przynosząc mu wytchnienie. Komfort Sory nie trwał jednak długo, bo ledwo zdołał dotrzeć na środek wanny, a już usłyszał, jak ktoś wchodzi na salę, w jednej chwili odbierając mu swobodę, na którą bardzo chciał sobie pozwolić. Nieznajomy musiał najpierw skorzystać z prysznica, co pozwoliło Asagamiemu odnaleźć możliwie najciemniejszy kąt i wcisnąć się w niego tak, żeby jak najmniej zwracać na siebie uwagę. Może ta osoba nawet nie zwróci na niego uwagi? Może, tak jak on, będzie tutaj szukać chwilowej ucieczki od świata i, pełna wyrozumiałości, spojrzy na niego najwyżej raz? Nadzieje okazały się jednak płonne, kiedy tylko zobaczył, kto jeszcze postanowił odwiedzić dzisiaj Yanagi.
Mięśnie Sory automatycznie się spięły, a jego żyły wypełnił zimny strach, dotkliwie odczuwalny, nawet pomimo przebywania w bardzo ciepłej wodzie. Co on tutaj robił? Śledził go? Co prawda teoretycznie łaźnia jest publiczna i mógł tu spotkać właściwie każdego, ale jakie istnieją szanse na to, żeby akurat obydwaj przebywali tutaj w tym samym momencie w środku nocy? Myśli Asagamiego rozpoczęły dziki galop, snując rozmaite scenariusze, każdy następny gorszy od poprzedniego. Chce mu zrobić krzywdę? Zabić go? Fakt, że są w sporym zbiorniku wodnym i w dodatku zupełnie sami z pewnością stwarzał wiele możliwości. Mało przyjemnych możliwości. Sora w rosnącej panice strzelił oczami na boki, szukając szybkiej drogi ucieczki, ale nie dostrzegł takiej, która pozwoliłaby mu wymknąć się niezauważonym. Przeklęta otwarta przestrzeń. Powoli zanurzył się więc w wodzie tak bardzo, że jedynie połowa twarzy znajdowała się nad powierzchnią i to tylko tyle, żeby mógł oddychać. Ani na moment nie spuścił z mężczyzny wzroku, dopiero po kilkunastu długich sekundach zauważając, że jest on nagi, a jego ciało pokrywa szereg interesujących blizn.
Chyba nie powinien tak się na niego gapić.
Odruchowo chciał fuknąć na samego siebie, ale ponieważ jego usta znajdowały się pod wodą, wypuścił z nich tylko bąbelki.
@Isayama Shūsei
Isayama Shūsei ubóstwia ten post.
godz.: 20:15
Zawieszenie. Między zmęczeniem, a ciągle rozpędzoną potrzebą gnania na złamanie karku za własnym rozentuzjazmowaniem. Tym chorym, tym otępiającym zdrowe jeszcze, co poniektóre zmysły i racjonalność. Tę resztkę stabilności, jaką w sobie posiadał. Właśnie w tym zawieszeniu przyszło mu trwać. Pieścić palący słup ognia, który zrodził się w ciele zamiast kręgosłupa, rozpościerający się obezwładniającym gorącem przez łopatki, zakleszczając pazury na ramionach. Isayama zamknięty w spopielonych dłoniach, które, chociaż ledwo już trzymały się swojej formy, nadal pragnęły więcej i nadal było im za mało tego, czego już przecież dotykały, tego, co chciały pielęgnować i mozolnymi ruchami szorstkich opuszek, szorstkich, bo zeskwarzonych przez ogień, błądziły po bliznach wyznaczających na ciele wspomnienia i zapisujące je na trwale w istnienie tak kruche, a tak cholernie stwardniałe i zawzięte. Za mało wszystkiego. A nawet jeżeli wszystko by uzyskały — to i tak „wszystko” to nic. To tylko proch. To tylko pył, który zdmuchnąć można w mgnieniu oka i który zawiruje w powietrzu jedynie na chwilę, aby po momencie zniknąć całkowicie, jakby nigdy wcześniej nie istniał i nie zalegał osadem szarym, nijakim i suchym.
— Nadal nie rozumiesz... — głos wdarł się w mikrofon komórki, z prędkością światła trafiając do ucha rozmówczyni, nie będąc ani rozgniewanym, ani zimnym od zrezygnowania. — Nie obchodzi mnie, jak bardzo tego chcą, ale JA nie mam teraz czasu na żadne spotkania. Żadne. Bez wyjątku. — I przecież mówił prawdę. Bo nigdy nie ma się czasu na zmierzenie się z osobami, których oczekiwania nie były wcale wysokie, a i tak udało się ich zawieść, zrujnować plan, który sami sobie egoistycznie utkali, zanim jeszcze Shusei zdążył się narodzić, zanim taka szansa powstała, zanim oni właśnie zaplanowali, że w niego wtłoczą pragnienia tego, czego sami nie potrafili osiągnąć. — Zadzwonię. Odezwę się. Tak. Dam im znać. — Pada ciężko, podszyte szorstkim westchnieniem chropowatej krtani, przez którą przedzierał się dym papierosa. Później i kolejne westchnienie, kiedy kciuk i palec wskazujący dociskały kąciki oczu, kolistym ruchem gładząc nasadę nosa, z brzdękiem odłożonego na metalowy stół telefonu. To nie tak, że ich nienawidził, ale nie byli mu potrzebni. Z tym swoim rozrzewnieniem, które przyszło o kilkanaście lat za późno.
godz.: 02:40
Bo to wszystko wydawało się komedią, kiedy spoglądał na swoją przeszłość z bezpiecznej, dalekiej perspektywy czasu. Szczególnie teraz, kiedy drzwi pracowni zamknęły się ze zgrzytem surowego metalu, a długie światła zamówionej taksówki, snopami ciepłej poświaty rozdzierały wilgoć nocy. Otulić się; ciepłem płaszcza, własnym oddechem i rezygnacją, która nie była chłodna, a wręcz paliła skraje płuc. Dać sobie czas, jak zawsze, żeby ponownie zapomnieć, znów wycofać się, znowu zagrzebać tę parszywą emocję pod kopcem czarnej ziemi i pod torfem, pod sarkofagiem z betonu. I niknąć, uciec, jak pies, jak zaszczuta suka, która przez głód i zimno porzuca swoje młode na pastwę losu, aby uratować samą siebie. Zniknąć, schować się, w spokoju pozwolić umysłowi znowu rozpalić się w zrozumiałych odczuciach, a nie tęsknocie, którą chciał już nazywać obcą. Więc samochód skierował się szumem asfaltu pod kołami do centrum, które skrzyło się białym światłem, odbijając je od szklanych budynków. Zimnych, wyniosłych i niewzruszonych. Niemożliwych do przesunięcia, tak wkurwiająco statycznych i upartych. Systematyczność, przez którą cięła główna droga, ulica szeroka jak wstęga rzeki pozbawiona piaszczystego aluwia, w którym na moment można przystanąć i odpocząć nim znowu odda się ciało w rwący nurt zimnej wody, która niczym spróchniałą bale drewna, przeniesie bezwład i zniechęcenie zamknięte w mięśniach przez swoje meandryczne koryto.
I można spoglądać za okno w mijane pobłyski, jak dziecko wlepiać źrenice w smugę koloru, to jedną, to drugą, to trzecią barwę, która nijak pasuje do ostrych szkieletów budynków. Ludzkie kolory, kolorowe płaszcze, te punkty zmieniające się w ogony odcieni rozciągnięte przez prędkość, te, od których Hinote oddzielony był nie tylko szybą i metalem taksówki, ale również przez to „coś” co dokarmiał ochłapami, dzikie zwierzę zagnieżdżone w duszy, które, chociaż nadal nieobliczalne, nadal nieufne, zwodzone łatwym posiłkiem; zostało i zaczęło traktować dłoń, która rzucała ku niemu resztki, jako własną. Zazdrosne bydle. Coś, co odwodziło od rzeczywistości mocniej niźli mur, gdyby takowy był w stanie wokół siebie wybudować.
godz.: 03:25
Zatraciwszy dziecięcą zdolność cieszenia się z tych krótkich podróży w metalowym brzuchu, z białym szumem w tle, ciśnieniem opierającym się na uszczelkach okien, sykiem wślizgującym się do ucha — Shusei zatrzasnął za sobą drzwi pojazdu tak jak i kolejno drzwi wejścia do budynku i samej łaźni. Odpocząć, pozbierać się. Jedna krótka rozmowa, a jak wielkie spustoszenie potrafiła wyrządzić, paląc nerwy, pozostawiając po sobie jedynie zgliszcza. Chciał zapomnieć — o samym sobie, o Akirze, o Shingetsu, o rodzinie, o Shigeo. O wszystkim i o wszystkich. Każdym obowiązku, każdym zadaniu, każdym ciążącym postanowieniu i idącym za nim obietnicą. Upiąwszy włosy na czubku głowy, tak, aby czarne kosmyki nie nurzały się w gorącej wodzie; Hinote pozbył się ciuchów, układając je po żołniersku w staranną kostkę, w nawyku, w czystym już nawyku. Leniwym ruchem zagarniając jeden z ręczników, który początkowo znalazł się na biodrach, okalając je i okrywając ciało, zanim mężczyzna wynurzył się powolnym krokiem w półmrok głównej sali. Łudził się, że będzie sam, jednak nie rozgryzał tej myśli intensywniej i nie nastawiał zmęczonego umysłu zbytecznie, że właśnie tak się stanie. Ot, byłoby to wygodniejszym. Milszym.
Letnia woda płynąca przez krótki srebrzysty wąż rozlewała się pierwszym uczuciem ukojenia na skórze, wsiąkając pod naskórek, jeszcze powierzchniowo, jeszcze nie ściekając do mięśni. Od tego była para i to ona miała wgryźć się przez pory i rozszarpać napięcie. Więc kiedy stopy przebiły się przez rozgrzaną taflę, pnąc się wyżej przez łydki i nagie uda, ostrością gorąca, a zarazem łagodnością obłoków mgły ślizgając się przez lędźwie, talię i tors ku ramionom, krótkie westchnienie uciekło spomiędzy warg, muskając je delikatnie. I nie liczyło się nic poza tą chwilą. Nie liczył się też nikt, kiedy przedramiona rozpostarły się na krawędzi furo i jego przyjemnie ciepłym kamieniu. Pozostałoby tak, gdyby nie szum, dźwięk drugiego istnienia w tym samym basenie. Chlupot wody rozbijającej się o skórę. O tej godzinie? Tylko zerknąć, tylko z czystej ciekawości, żeby wiedzieć, z kim ma się do czynienia, kto tak samo, jak i on uciekał. Bo przecież tylko uciekinierzy o trzeciej w nocy pogrążali się w ciszy sentō.
Nieśmieszny żart; kiedy piwne tęczówki opadają na wystającą ponad taflę wody twarz, a raczej... jej połowę. Bo towarzysz okazuję się Asagamim, więc sytuacja nabrała na podwójnym komizmie. Ale zgodnie z kulturą panującą w łaźni, Hinote nie miał zamiaru wwiercać opalizującej czernią źrenicy w ten skrawek mężczyzny, który dryfował na tafli jak boja, tylko zamknął oczy, pozwalając kącikowi ust zadrgać w krótkim uśmiechu, wykrzywiając linię warg na moment. Uśmiech zdziwienia, zaśmianie się losowi w twarz.
Na próżno byłoby poszukiwać w zachowaniu Isayamy niepewności czy zawstydzenia. Nagość zdawała mu się naturalna, nie było w niej nic wyjątkowego. Nawet szeroka blizna przecinająca lewy bok, biegnąc gładką, połyskliwą zbliznowaconą tkanką ku plecom, te drobne oparzenia i okrągłe wyrwy w jasnej skórze, nie były powodem do wstydu. Więc i innych ciała traktował w sposób ten sam. Chociaż już teraz na dnie żołądka zrodziło się uczucie, że to, jak wyglądał Sora w znacznym stopniu było jego i tylko jego słodką zasługą i w jego ciele ukrywała się tajemnicza ciekawość... dotknąć i poczuć. Chociaż raz.
— Prawie mdlejesz, kiedy ktoś Cię zaskoczy, ale wybierasz sobie najbardziej niebezpieczne godziny na pojawianie się w takich miejscach. Powiedz mi, gdzie jest w tym logika? — Odezwał się po dłuższej chwili, prowadząc swój głos miękko i bez pośpiechu, upodobniając go do tych kłębów pary, które toczyły się przez taflę wody, liżąc ją i muskając delikatnie.
@Asagami Sora
Asagami Sora ubóstwia ten post.
Wszystko w swoim czasie.
Może kiedyś dotrze do punktu, w którym wspomnienia przestaną dominować jego życie… może. Chciał powoli zacząć robić coś w tym kierunku, nawet jeśli to tylko małe kroczki. Wyjście do pustej łaźni raz w miesiącu może nie zdziała cudów, ale było jakimś początkiem. Pierwszym krokiem. Dla Sory różnica była ogromna.
Tylko właśnie może była.
Hinote.
Jego obecność w Yanagi zniszczyła Sorze wizję tego miejsca jako bezpiecznego. W jednej chwili zburzył spokój, zdeptał nadzieję, jaką pokładał w wizytach w łaźni, rozgrzebał niewielkie poczucie komfortu, po czym zasiał niepewność i był źródłem wzrostu strachu. Pomimo tego, że byli tutaj tylko we dwójkę, obecność mężczyzny, choć jeszcze odległa, jeszcze szczęśliwie po drugiej stronie olbrzymiej wanny, wypełniła sobą całe pomieszczenie. Sora wręcz czuł przymus wciśnięcia się w kąt, przylgnięcia do kamienia, zmniejszenia swojej powierzchni. Nie podobało mu się to.
Skąd w ogóle się tu wziął? Dlaczego o tej godzinie? Ta pora była tak niezwykła, że zbieg okoliczności wydawał się być niemal niemożliwy, szczególnie w jego przypadku, szczególnie po tylu miesiącach nachodzenia jego kwiaciarni.
Drań znał nawet jego adres domowy.
Chłód i wrogość automatycznie zawitały w oczach Asagamiego, pogłębiając się jeszcze dzięki cienkiej zmarszczce przecinającej czoło. Nie odezwał się jednak, nie odważył się, nie, kiedy nie znał jego intencji. Nie, kiedy byli w pogrążonym w półmroku pomieszczeniu sami, w dodatku nadzy i w środku ciepłej wody. Sora nie był głupi i wiedział, że nie miał przeciwko niemu szans, a jego droga ucieczki właściwie nie istniała. Musiał pozostać ostrożny. Głównie dlatego nie spuszczał z niego wzroku, pilnie rejestrował każdy ruch, zupełnie jak gdyby obserwował drapieżnika i musiał być wyczulony na najmniejsze zmiany w jego zachowaniu, żeby w porę zauważyć moment ataku.
A im dłużej się patrzył, tym dostrzegał więcej szczegółów.
Wolał nie skupiać się na rozbudowanym, obleczonym w wyraźnie zarysowane mięśnie torsie, kierując zainteresowanie na to, co dało się zauważyć na skórze; a już na pewno nie zerkał na nic, co znajdowało się poniżej. Tak nakazywało dobre wychowanie i sama etykieta przebywania w łaźni. Bardzo więc pilnował, żeby jego wzrok nigdzie nie zbłądził, skupiając się na tym, co rozbudziło jego medyczną pasję: na bliznach, jakie udało mu się dostrzec, zanim mężczyzna zupełnie zanurzył się w wodzie. Te po oparzeniach były oczywiste, tym mniejszym, okrągłym, musiałby się dłużej przyjrzeć, ale najbardziej zastanowiła go jedna, długa, tak długa, że musiała się kończyć gdzieś na plecach. Ładna, czysta, ale nienaturalnie… rozciągnięta?
– Jestem – zaczął, ale ze względu na fakt, że połowa jego twarzy w dalszym ciągu znajdowała się pod wodą, ponownie wypuścił same bąbelki. Po krótkiej chwili wynurzył więc całą głowę z wody, ciało w dalszym ciągu pozostawiając skryte. – Jestem częścią Nanashi – spróbował ponownie, tonem wyraźnie wskazującym na to, że uważał, że był w Nanashi bardziej bezpieczny niż ktoś z zewnątrz. Poniekąd miał rację, przez cały czas pobytu tutaj zdążył wsiąknąć w otoczenie, wpasował się w obrazek, dzięki pomaganiu innym był nieco bardziej rozpoznawalny, a przynależność do Kyōken dawała mu do pewnego stopnia nietykalność. Był swój, teoretycznie szanse na napaść były mniejsze… ale jednocześnie to w dalszym ciągu dzielnica, której mieszkańcom brakowało niemal wszystkiego, a desperacka chęć przeżycia popychała ludzi do najgorszych czynów. Głos Sory podczas tej wypowiedzi pozostawiał jednak wiele do życzenia: swoje słowa właściwie wychrypiał, czując, że jego gardło jeszcze nie doszło do siebie, choć ciepła woda z całą pewnością pomogła zmniejszyć ból. – Tutaj wcześniej nikogo nie spotykałem… i nagle w obydwu tych miejscach pojawiasz się Ty – rzucił ciszej, dość neutralnie i tylko odrobinę napastliwie, z zupełnie jasną sugestią. Tu było bezpiecznie, dopóki się nie pojawił on. Sora nie sądził, żeby obecność Hinote tutaj wynikała z czystego przypadku, nie, kiedy chodziło o niego. Już teraz wiedział, że długo nie pojawi się ponownie w łaźni, o ile w ogóle kiedykolwiek jeszcze się na to zdecyduje.
Miał pozwolić odpocząć obolałemu ciału, a czuł, że znowu spina się coraz bardziej.
– Jak długo masz tę bliznę? – zapytał znienacka prawie szeptem, nawet nie precyzując którą, bo on myślami wciąż krążył przy tej jednej, zagadkowej, zapominając, że Hinote nie ma pojęcia o jego toku rozumowania. – Czy to przez nią jesteś medium? – dodał zaraz, niechcący uderzając w swój profesjonalny ton, którego używał przy rozmowach z pacjentami. To wydawało mu się logiczne, blizna była długa, duża, musiała zostać spowodowana przez coś poważnego, a z racji braku innych, lepszych wskazówek na ciele, obstawiał ją. Stanięcie nogą po drugiej stronie musiało zostawić jakiś ślad. Chyba, że gdzieś na wewnętrznej stronie uda nosił ślad po ugryzieniu przez jakiegoś jadowitego węża, ale tego wolał nie sprawdzać.
Oparł się plecami o kamienną ścianę wanny, ręce krzyżując pod wodą na piersi i nawet na chwilę nie uwalniając mężczyznę spod swojego spojrzenia. Chrząknął dwa razy, żeby zobaczyć, czy zejdzie mu chrypa, ale mocne drapanie powiedziało mu, że na razie nie miał co na to liczyć, za bardzo nadwyrężył gardło.
– Dlaczego jesteś tutaj o takiej godzinie?
@Isayama Shūsei
Isayama Shūsei ubóstwia ten post.
— Jak dla mnie możesz być nawet i zapaśnikiem sumo, jeżeli uważasz, że jesteś bezpieczny w Nanashi. Bo co? Bo tam mieszkasz? To bardzo dziecinne podejście i już nie jedna osoba się na nim przejechała. — Tak, jakby zagrożenie z zewnątrz nie mogło przesiąknąć do zimnicy Nanashi i się w niej rozgościć, potraktować jak własną, prześlizgnąć się pod klosz, nawet nie szklany, a plastikowy, cienki, podatny na uderzenia i obicia, pod którymi wgniatał się i stawał się coraz bardziej krzywy, podobny do śmiecia, a nie bariery ochronnej, zapory przed złem. I właśnie taki pasował do slumsów idealnie; bo przecież one całe przybrały kształt odpadów i wszędobylskiego dziadostwa. Głupie myślenie, doprawdy dziecinne, infantylne, kretyńskie wręcz — jednak nie powinno go to irytować, tak jak zirytowało teraz. Powinno być mu obojętnym, a jednak nie było. Myśleli w identyczny sposób, „nic mi nie będzie, to moi ludzie”, „przesadzasz, jestem tutaj bezpieczny”, „pierdol się Hinote, to moje miejsce, ja tu zostaję”, „potrzebują mnie tutaj, Hinote". Nikt go nie potrzebował bardziej od Shuseia. Nikt nie mógł być ważniejszy od niego, bo to przecież od niego zależało jego szczęście. A jednak. Głos mężczyzny nie zdawał się układać w reprymendę. Był przyciszony i łagodny, bo gorąc wody koił zszargane nerwy, wygładzając nerwowość i szybko zmywając ją z ciała, na którym układała się spięciami mięśni. — To nie moja wina, że masz ostatnio niesamowite szczęście, żeby na mnie wpadać. Zawsze możesz na tabliczce ema zapisać prośbę i ofiarować ją w chramie, może Bogowie Cię wysłuchają i jakoś rozdzielą nasze drogi, kto wie. — Nie kpił z niego, chociaż w taflach piwnych źrenic pobłyskiwało rozbawienie, kiedy skierował je na twarz Asagamiego. Fakt faktem, nie próbował się z nim spotykać umyślnie, nie miał na to czasu, nie miał na to ochoty, nie miał na to jeszcze wystarczającej siły. Wywoływał w nim zbyt dużo emocji, które zdawały się niepokojące, ponieważ wybudzały zbyt intensywne wspomnienia.
Głos Sory drgał w chrypie, odbijając się widocznym zmęczeniem na twarzy, nadając mu ten żałosny, acz uroczy wygląd, który wciskał się do wnętrza Hinote, kładąc się w świadomości leniwie i na trwałe w niej pozostając. Jak kot rozciągający się w promieniach słońca, podążając za nimi, kiedy rozgrzana gwiazda wędrowała po łuku nieba. Shusei wsłuchiwał się w pytanie, przyglądając się temu, jak mężczyzna je buduje, jak popiera je kolejnym; narasta w nim ciekawość? Czy jedynie chciał szybko zmienić temat rozmowy, nie czując się w poprzednim wystarczająco komfortowo? Shu potrzebował mimo wszystko ciszy, jednak jeżeli nie mógł jej uzyskać; stawiał na szept, ten bliższy milczeniu, spokojniejszy i mniej inwazyjny. Dlatego też oderwał plecy od kamiennej krawędzi furo i zbliżył się ku Sorze, będąc tuż pod ręką, tuż na wyciągnięcie dłoni po jego lewej stronie. I tak jak wcześniej, przylgnął ponownie do rozgrzanej ściany wanny, zapierając łokcie na płycie, pozwalając dłonią zwisać nad taflą wody, opuszkami siąknąc pod nią; wody, która teraz wzburzona jego ruchem, falowała łagodnie, muskając skórę w przyjemny, łaskotliwy sposób, kiedy powieki ponownie obniżyły się, przymrużając lejącą się żarliwość, wokół nieruchomych bazaltowych paciorków źrenic, wbijając je nieco ponad zamglony od pary obraz karan, ku sufitowi, ku świecącym miękko świetlówkom. Roztopić się. Gdyby tylko mógł, jak cudownie byłoby roztopić się całkowicie, oddać się temu ciepłu i tej miękkości światła. Dlatego też cięższy oddech unosi pierś, razem z pomrukiem opuszczając krtań, sunąc leniwie po zaróżowionych od gorąca wargach.
— Prawie dwie dekady... Także już trochę czasu. — Podjął odpowiedź cicho, szepcząco, zaraz to uśmiechając się delikatnie, zanim zwilżył wargi, przesuwając się po nich mozolnie, pozwalając kolczykom otrzeć się o wrażliwą skórę. Potrzebował czasu, jak najwięcej, w jak największej ilości, aby nie popełnić żadnego błędu, aby nie zdradzić zbyt dużo informacji, nawet jeżeli te nie stwarzały żadnego zagrożenia. Im Asagami będzie mniej wiedział tym lepiej dla niego, dla jego własnego spokoju i niewzburzonego snu, a który by mu się teraz przydał, żeby ściągnąć z twarzy ten cierpiętniczy wyraz; który sam chciałby zamknąć w swoich dłoniach i odjąć spod jego zmęczonego spojrzenia. — Tak. Miałem drobny... wypadek, jako nastolatek. — Może nie taki drobny, a raczej taki, który prawie kosztował życie nie tylko jego, ale naraził również swoją młodszą siostrę. Boga ducha winną dziewczynkę, która zawsze musiała być blisko, zawsze musiała wyciągać rączki, zawsze prosić o atencję i starać się być tym kruchym promyczkiem który, chociaż na moment odciągnie młody w ten czas umysł Shuseia od jego patologicznych obsesji i przyjemności, jakie spalały go do cna i wgryzały się w duszę bolesną fascynacją. Odtrącał ją jednak metodycznie, raz za razem pokazując, że warta jest tyle ile długość jej milczenia. Głowa poruszyła się z wolna, przechylając się jakoby w zastanowieniu, kiedy zamroczone wspomnieniem spojrzenie Hinote, osadza się na granatowych oczach Sory, siąknąc w nie, jak ich ciała w toń wody. — Odłamek, trochę głębiej i skończyłbym z przebitym płucem. Z tego bym się już raczej nie wykaraskał. — Półprawda. Drugie pół schowane między myślami, przez fakt, że doskonale przecież wiedział, że tak jak i ojciec, Sora podążał lekarską ścieżką — jak głęboko już w nią zabrnął, tego nie był pewien. Nie zmieniało to jednak faktu, że gdyby posiadł informację, że to, co prawie zabiło Hinote było związane stricte z jego alergią na narkozę, krzyżyk nad marnym życiem Isayamy zostałby postawiony grubym niezmywalnym markerem. — A jak było z Tobą? Kiedy? — Ostatnim razem, na pomoście, podłapał słowa Ikue, przezwisko Shuseia, jakie wypadło spomiędzy opuchłych topielczych warg yurei; pytanie, na które mężczyzna chciał uzyskać odpowiedź od dawien dawna. Czy to przez wypadek samochodowy, czy może to też jego zasługa? Tak jak ten brak palców i lęk drgający w spojrzeniu i zaciskający się na płucach, doprowadzając go już raz prawie do omdlenia.
Spojrzenie Asagamiego go nie płoszyło; wręcz odwrotnie, im intensywniej wbijał swoje źrenice w jego ciało, tym pewność siebie mocniej wdzierała się do świadomości. Był czujny, jak zwierze, jak już raz złapane w sidła zwierze; które próbowało robić wszystko, żeby nie znaleźć się w nich ponownie. Słysząc jednak wlekące się przez gęsty od pary eter słowa, krótki, niski śmiech wybrzmiał z piersi Isayamy. — Spokojnie, moje życie nie kręci się tylko wokół Ciebie. Też jestem człowiekiem, a więc też potrzebuję czasami odpoczynku i odprężenia, nie uważasz? To dosyć ludzkie... Z tym że często kończę pracę o nieludzkich godzinach, więc tylko o takich mogę tutaj przychodzić. — Pauza wdarła się w szyk zdania, kiedy brwi zbiegły się ku sobie na zmarszczonym w zastanowieniu czole. — Ale Ty wyglądasz jakbyś uciekł tutaj przed Kubikajiri. Masz tak podkrążone oczy, że z łatwością pomyliłoby Cię ze zwłokami... Co się stało, hmm? Ale szczerze, Sora... — Emfaza, jaka upadła na imię mężczyzny, nadała mu miękkości i faktycznego wrażenia, jakby ten martwił się o jego stan, co tylko odbijało się w leniwie płynącym złocie między szarymi plamkami na tafli tęczówek, kiedy te jakby jeszcze mocniej i jeszcze intensywniej wciskały się pod jego spojrzenie, łasząc się i lgnąc do czegoś, co zdawało mu się tak bliskim i tak znajomym, budując to uczucie w kłamstwie, karmiąc raniące wspomnienia, rzucając im ochłapy i skrawki dawnej czułości. Kłamstwo, tęsknota tak silna, że nawet kłamstwo zdawało się słodkie.
@Asagami Sora
Asagami Sora ubóstwia ten post.
Dłoń Sory automatycznie się uniosła, chcąc sięgnąć ust, w kąciku których znów poczuł jakimś cudem wyryty na skórze subtelny napór warg mężczyzny – gest, który zastanawiał go do tej pory – ale w porę się opamiętał, ukrywając ten odruch ciała podrapaniem się po policzku.
To źle, że spotykają się, kiedy znowu jest w tak słabej kondycji. Gniew i jawna niechęć ukazywane na twarzy to nic innego jak kolejna maska, mechanizm obronny, wyuczona reakcja organizmu na to, żeby ukryć to, co znajduje się pod spodem.
Pusta skorupa.
Dzisiaj już nawet nie chodziło o wyzucie z sił, o niewyspanie, o zmęczenie obolałego ciała; żadna z fizycznych dolegliwości nie wydawała mu się istotna wobec tego, jak się czuł. Odczuwał smutek, dojmujący smutek, tak głęboki, że wydawało mu się, że wypełnia każdą komórkę jego ciała, wnikając również do kości. Było go tak wiele i zajmował tak dużo miejsca, że Sora odnosił wrażenie, że nie ma już miejsca na inne emocje, że jest skazany na to przygniatające uczucie beznadziei, samotności i braku perspektyw na jakąkolwiek poprawę. Jak gdyby smutek wypalił wszystkie inne emocje, pozostawiając mu jedynie możliwość ich imitacji; zagarnął go całego, powoli pochłaniając również każdy kolejny oddech Sory, opanowując go do tego stopnia, że poza nim nie czuł już nic. Było go tak wiele i tak przywarł do jego ciała i duszy, że Asagamiemu wydawało się, że jest pusty w środku, że stanowi ledwie naczynie, nie będąc jednak w stanie niczym go wypełnić. Strach. Być może tylko strach był autentyczny.
Odwrócił wzrok od mężczyzny, na chwilę wbijając go w czarną toń wody wokół nich.
– Gdyby bogowie nie wysłuchali prośby, to znaczyłoby, że nasze spotkanie to przeznaczenie? – szept Sory rozniósł się miękko po pomieszczeniu. Niepomny rozbawienia, które pojawiło się w oczach Hinote, zdawał się naprawdę zastanawiać nad tą kwestią. Czy strach był uzasadniony, czy ich spotkanie nie prowadziło do z góry określonego, nieuchronnego końca? Czy jego koniec leżał w rękach mężczyzny? Czy o to chodziło w ciągle budowanej przez niego atmosferze strachu i zagrożenia?
Może coś w tym było. Może ze względu na zmęczenie wymyślał już głupoty. A może i to, i to.
Kiedy ponownie spojrzał na Hinote, on znajdował się już tuż obok niego, ledwie na wyciągnięcie ręki. Z ramionami rozpostartymi na krawędziach furo i głową odchyloną do tyłu wcale nie wyglądał na kogoś, kto planowałby kogokolwiek utopić, tylko na kogoś, kto próbuje się zrelaksować. Być może tak właśnie było. Nie zmieniło to faktu, że Sora nieznacznie się poruszył, chcąc zwiększyć odległość między nimi, ale już tak bardzo wcisnął się w róg basenu, że nie miał na to więcej miejsca. Utkwił więc w nim pilne spojrzenie, chcąc wyłapać zawczasu wszelkie zmiany w jego mimice i postawie ciała, świadczące o tym, że mógłby się spodziewać ataku. Zdawał się więc spijać każde słowo z jego ust, choć mięśnie miał napięte jak postronki, ja gdyby był gotów w każdym momencie podjąć się próby ucieczki. Skupiony na każdym ruchu, jaki wykonywał mężczyzna, dostrzegł, że na języku ma… kolczyki? Bardzo niejasno pamiętał to spostrzeżenie z nocy nad kanałem: zwrócił na to uwagę, bo nie było to typowe umieszczenie kolczyków na języku. Drobny szczegół, właściwie nawet w ogóle nieważny, ale wyłapywanie takich detali pomagało mu zaangażować jakkolwiek mózg w to, żeby chwycił się jednej myśli, stworzył cały ciąg i pozwolił mu się rozproszyć, uciec od faktu, że czuł, jak zbliża się do krawędzi. Czego, tego nie był pewny, nie miał pojęcia, czego tym razem mógłby się spodziewać po osunięciu się w przepaść, ale wiedział, że nie chciał, żeby i Hinote się o tym przekonał. Jego obecność tutaj zaburzyła mu pewne ramy postępowania, wymagała użycia dodatkowych sił, żeby w miarę możliwości zamaskował to, jak bardzo złamany się czuje – sił, których już nie planował dzisiaj używać. Przejmowanie się wstydem związanym z jego wyglądem to jedna sprawa, ale wysiłek wkładany w niezmienienie się w kupkę ostrych odłamków to zupełnie coś innego. Powoli czuł, że panowanie nad oboma zaczyna go przerastać.
Kolczyki, blizny – tylko tyle trzymało go w całości.
Pokiwał powoli głową, na znak tego, że przyjmuje do wiadomości słowa mężczyzny. Dwadzieścia lat to faktycznie sporo i wystarczająco, by szrama po odłamku rozciągnęła się w ten sposób. Drobny wypadek… prawdopodobnie miał sporo szczęścia, że w ogóle dotarł do szpitala na czas.
– Odłamek… po jakimś wybuchu? – zapytał w głębokim zamyśleniu, wzrokiem skacząc po sąsiednich bliznach, mniejszych, nieregularnych. Teraz, kiedy Hinote znajdował się tak blisko, miał okazję zobaczyć więcej. Tak samo jak naliczyć więcej kolczyków: tunele w uszach, sutki, pępek… – W ustach masz kolczyki? – pytanie wypłynęło z ust Sory niemal automatycznie, szybciej niż zdążył się nad nim zastanowić, głosem bardziej płaskim niż zamierzał. Rzucił szybkie spojrzenie na twarz mężczyzny, zanim znów odwrócił wzrok, tym razem patrząc w stronę drugiej krawędzi furo, jak gdyby zupełnie nagle uświadomił sobie, że znowu się gapił i choć towarzyszyło mu przy tym raczej uprzejme zainteresowanie niż jakiekolwiek inne emocje, to nie zmieniało to faktu, że zwyczajnie wlepiał w niego spojrzenie. Nie musiał sobie tego życzyć. Mógł mu zwrócić uwagę. Nie był świadomy intencji Sory, jakie szły za tym zaciekawieniem jego ciałem, nie musiał ich znać, żeby uznać zachowanie Asagamiego za niegrzeczne.
– Wypadek samochodowy – odparł po dłuższej chwili, uznając, że ten szczegół z jego życia nie ma większego znaczenia, szczególnie, że Hinote i tak wiedział, że był medium. – Razem z ojcem – dodał po kilku sekundach ciszy, choć sam nie wiedział po co. Ojciec był martwy, wspominanie o nim nie miało najmniejszego znaczenia, a mogło tylko rozgrzebać rany, których nie tylko nie chciał, ale i nie miał siły rozgrzebywać.
Następnych słów mężczyzny wysłuchał ze słabnącą podejrzliwością. Być może mówił prawdę. Prawdopodobnie nie powinien go oceniać ze względu na porę, w jakiej się tu znalazł, bo przecież sam również zdecydował się na środek nocy. I to sam Sora wybrał się tutaj aż z Nanashi, Hinote musiałby go śledzić aż stamtąd, a to przecież nie miałoby sensu. Gdyby nie koszmary, Asagami spędziłby całą noc w łóżku, nigdzie by się nie włóczył, więc śledzenie go właściwie mijałoby z pojęciem śledzenia, kiedy mężczyzna czekałby na ulicy najbiedniejszej dzielnicy miasta w środku nocy tylko po to, żeby się przekonać, czy Sora zdecyduje się na nocny spacer czy nie.
Dopiero następna wypowiedź Hinote, jego pytanie spowodowało zupełnie inną niż do tej pory reakcję Sory. Nie chciał tego słyszeć. Nie chciał od niego tego słyszeć. Pytania o to, co się stało, samego faktu zauważenia, że coś było nie tak… fałszywej troski w głosie, w wypowiedzianym imieniu, która jednak brzmiała tak prawdziwie. Nie mogła być prawdziwa, nie w stosunku do niego, Sora to wiedział. Jego umysł zadecydował jednak inaczej, chwycił się pierwszej lepszej podpory, jaka została mu podsunięta, nie zważając na to, że nie była szczera, że nie pochodziła od osoby, której faktycznie zależało na tym, żeby mu pomóc. W jednej chwili na ramiona Asagamiego zwalił się cały ciężar, którego wzięcia na swoje barki unikał, odkąd tylko wybudził się z dręczącego go koszmaru. Przygarbił się, skulił w sobie, wypuszczając ustami drżący oddech. Zaczął łapać powietrze krótkimi, łapczywymi haustami, czując rosnącą w gardle gulę.
Odwrócił się twarzą do krawędzi furo i zacisnąwszy palce prawej ręki na okalające basen kafelki, pochylił nad nimi głowę, jak gdyby składał im pokłon. Było źle. Co gorsza, miał świadomość, że zatrzymanie obijających się o żebra emocji już nie leżało w jego gestii, już nie miał na to najmniejszego wpływu: właśnie osuwał się z krawędzi, nie mając już dłużej panowania nad tym, co się z nim działo. Tak niewiele potrzebował, żeby skoczyć w przepaść, tak żałośnie mało…
Jesteś żałosny, Sora.
Słowa wypowiedziane szorstkim głosem, jego głosem, wbiły się w umysł Sory niczym sztylet. Wcale nie zadziałały otrzeźwiająco, powodując raczej, że jego ciałem wstrząsnął silny spazm, zapowiadający dalszą utratę kontroli nad sobą. Asagami zacisnął mocno powieki, czując jak z czubka nosa skapują mu kropelki – nie był pewny, czy to łzy, czy może jednak skroplona woda.
Czuł się pokonany. I samotny, tak bardzo samotny; choć bronił się przed zarzucaniem innych swoimi problemami, byłoby po prostu miło, gdyby ktoś chciał mu potowarzyszyć, jedynie potowarzyszyć, użyczając mu kilka minut swojego czasu, dać nieme wsparcie, milczeć razem z nim w trakcie jego najgorszych chwil. Mieć po prostu kogoś, kto przy nim będzie, kogo obecność fizycznie poczuje, kogo dotyk skutecznie go uziemi. Być może powinien zadzwonić do Eri, która z pewnością by go zrozumiała, albo odczekać do rana, zebrać się w miarę do kupy i skontaktować z Rainerem, który bardzo dobrze rozumiał potrzebę ciepła drugiego ciała. Nie miał jednak już możliwości na zrobienie żadnej z tych rzeczy, tkwił w łaźni z Hinote i to właśnie ku niemu skierował swoje kroki.
Żałosny. I s ł a b y.
Ten sam głos nie dawał za wygraną, kiedy Asagami, omijając wzrokiem jego twarz, powoli zbliżył się do boku mężczyzny i jeszcze bardziej powoli, jak gdyby dawał mu szansę na reakcję, pochylił głowę, oby oprzeć się czołem o jego obojczyk. Palcami lewej ręki zahaczył o ramię Hinote, lekko, szukając jedynie stabilizacji i lepszego uziemienia. Kiedy dotarła do niego świadomość, że tak, oto ma przed sobą oparcie w postaci żywej osoby, wypuścił spomiędzy warg kolejny drżący, przepełniony niepewnością i bólem oddech. Wcale się nie zdziwi, jeśli mężczyzna zaraz mu powie, że co to on sobie wyobraża, niech się od niego odwali. Spodziewał się, że takie słowa padną z jego ust, więc starał się czerpać z tego, co sam sobie wziął, jeszcze więcej, przyciskając czoło do obojczyka jeszcze mocniej, wyraźniej wpijając palce w skórę Hinote, korzystając z obecności drugiej osoby ile tylko mógł, zanim znów pogrąży się w zimnej samotności swojego mieszkania.
Wstydzę się, że jesteś moim synem.
@Isayama Shūsei
Isayama Shūsei ubóstwia ten post.
"Przeznaczenie" dudni ciężko w uszach. — To jest przeznaczenie. Nawet jeżeli Ci się nie podoba. Nawet jeżeli nie jest odpowiednie dla mnie — odpowiada od razu bez zbędnego rozdrabniania się czy zastanowienia; zgodnie z prawdą, zgodnie z własnym wnętrzem, które szarpie się teraz dziko, trąc pazurami przez klatkę żeber. Myślał, że uspokoił smoliste demony, ale te niesione własną ognistą naturą, niczym iskry ulatujące znad krzesiwa, jaśnieją w jego egzystencji.
— Jesteś bardzo spostrzegawczy — ujmuje najpierw z cicha, dawkując słowa z rozsądkiem, brzmiąc miękko, ciepło, delikatnie wręcz. Nie chce go spłoszyć. Nie, kiedy zaczyna się otwierać. Nie, gdy jego myśli zaczynając biec lepszym torem — lepszym, bo tak odmiennym od ich historii, od tego, co tli się w umyśle Isayamy, co rozpala się dzikim ogniem, kiedy tylko słowa rolują się na języku. — Zaczynając od tej gorszej strony. Tak. Jak byłem dzieciakiem, wychodziłem z założenia, że muszę udowodnić innym, że coś potrafię, że do czegoś się nadaję. Tak to się właśnie kończy — opuszki palców lewej dłoni intuicyjnie sięgają ku szerokiej bliźnie, smagając jej gładkość, śliską fakturę nad linią wody, nabrzmiałe krawędzie, które dawniej jeszcze rwały na linii napięcia skóry; teraz już tylko naznaczają jego przeszłość cierpiętniczo. Nie cofnąłby się w czasie, aby zapobiec wypadkowi. Cieszył go. W dziwny sposób układał się na duszy wspomnieniem lekkim. Nawet jeżeli przez swój własny błąd utracił nie tylko własne życie, ale prawie pozbawił go swojej siostry. Głupia, dzieciak jeszcze, lgnąca ku niemu w zagubieniu i niezrozumiałej fascynacji. Miłości, jak ktoś inny by to nazwał. Głupota, zdaniem Hinote. —Zawodność rzeczy martwych. Druga kwestia, również tak. Kolczyki — język wysuwa się na zewnątrz, trąc przez rozchylające się wargi i biel linii prostych zębów, chrzęszcząc nieznacznie metalem o szkliwo. Zrobi kolejne — wie o tym. Bo właśnie one, ten krótki, fizyczny ból z nimi związany, zdaje się być odskocznią. Uzależnia, wprawia ciało w przyjemne drżenie, którego mu brakuje. Za którym zawsze pędzi. Za którym w porywie zbiera się i gna na złamanie karku. Zaślepia go to. Bo Hinote jest jak zdziczałe zwierze, któremu wystarczy struga, nikła woń krwi, aby podążać za tropem do upadłego.
" Razem z ojcem"; wsuwa język ponownie w głębie ust. Zaciska się w sobie, aby nie wysyczeć obelgi, aby nie rozsadzić furo, aby nie spalić całego sentō, pozostając w jego wnętrzu, dając się zniszczyć własnej furii, tęsknocie i cierpieniu. Tylko on pozostał — Sora. Reszta już nie jest istotna. Inni gryzą już piach. Już sczeźli w popiele. Zwęglili się. Stopili jak plastikowe lalki. Matka i ojciec. Demony. Diabły, które zniszczyły szczęście, które tak delikatnie tkał, za którym łkał, za którym myśl nadal wodziła bezwiednie. Szczęka nieznacznie napina się, kiedy oddech posuwiście wciąga przez nos, napinając mięśnie oplatające żebra. Spokojnie... Gdy wrzawa bolesnych krzyków buduje się w głowie, gdy ogień spalających się belek stropu rodzinnego domu Sory mgli się w popiele i iskrach. Czerwień, niczym języki krwi liżące czarny nieboskłon, sięgając gu gwiazdom, ku punktom mrugającym w czerni nicości.
Sprzeciwiłby się. Gdyby tylko potrafił. Gdyby między mięśniami istniała jeszcze nadzieja na to, że Shigeo istnieje, że jego egzystencja nadal trwa w zawiłości cierpienia i niesprawiedliwości losu. Sprzeciwiłby się, gdyby nie odnalazł w oczach Sory spokoju, w jaki wpatrywał się przez tyle lat; w tym granacie tęczówek dostrzegając swoje własne odbicie sprzed kilku lat. Młodsze, czystsze, piękniejsze. Świat, za którym pełzł, czołgał się poraniony i zapomniany, istnienie tak czułe i tak bliskie, jakie oplatało się wokół obcej źrenicy, zawłaszczając ją i dzieląc na dwa. Ciepło. To ludzkie zdawało się bardziej znamienne niż gorąc wody, która w swoim ruchu uderzała drobnymi falami o korpus. Powinna go otrzeźwić, nie mamić mocniej i głębiej spychając we wspomnienia. Shigeo. Już nie Sora. A On. Ten jedyny. Ten najważniejszy.
Na krótki moment głowa Isayamy odchyla się ku tyłowi, kiedy ramiona Asagamiego, niczym korzenie drzewa owijają się wokół jego ciała. Pozwala mu na to. Pozwoli mu na wszystko. Bo w takt uderzenia przyśpieszonego w niedowierzaniu serca, własne ramiona układa na jego ciele, przysuwając go mocniej ku sobie. Podbródek opada nieznacznie, zapierając się na czubku głowy mężczyzny, kiedy prawa dłoń, opuszkami palców jedynie, przebiega przez kręgi uwypuklające się pod cienką skórą. Bada je w czułości. Nie dostrzega tego, że różnią się od tych, które układały się pod palcami wcześniej. Nie jest inny. Teraz jest nim. Teraz jest taki sam. — Spokojnie... — mknie w szepcie krągłym, drgając ciepłem na końcu języka, na jego koniuszku, tuż nad linią warg, kładąc się miodną nutą. Czułość. Po nią nie sięga już prawie nigdy. Jednak teraz, z naturalnością przymruża spojrzenie, nos układając we włosach mężczyzny, palcami wodząc przez kark ku górze, przez linię czaszki, wplatając paliczki między ciemne kosmyki. Potrzebuje go, Sora nie wie nawet, że Isayama potrzebuje go bardziej, niż on jego. — Już dobrze, jestem tutaj. Dla Ciebie. I będę. Tylko spokojnie... — Koniuszki palców znaczą kręgi na skapie, wilgotnym od ciepła, od potu, od wody, od żałosności, kiedy przeguby zagarniają ciało Asagamiego mocniej ku sobie, zakotwiczając go w swoim ciele, w swoim życiu, w swojej przyszłości. Bo czy właśnie nie o to chodzi? Czy właśnie nie ta bolesna przeszłość sprawia, że stają się siebie warci? Że tylko na sobie mogą polegać. Tylko przy sobie być prawdziwymi. Pragnie go. Całego. W każdym, najmniejszym, detalu. W wybrakowanych palcach. W bliznach. W wyrwach znaczących duszę. Lewa dłoń nieznacznie opada na talię, na żebrach rozciągając palce, po ich linii wodząc kojąco ruchem kciuka. — Nie ważne co będzie się działo, zawsze masz mnie. Nie zniknę, nie ucieknę, nie zostawię Cię, Sora — choć imię obce rani duszę, jest w tym poprawność, na której się zawiesza jak na wisielczej linie. Haust ostatni łapie jeszcze, zamykając oczy, wargi układając między włosami, oddychając spokojnie, kiedy serce niesie się echem przez pustostan ciała, przez nicość, która nagle rozjaśnia się niemrawo, od niechcenia.
Asagami Sora ubóstwia ten post.
W wyniku długiej stagnacji oraz zmiany kwartału wątek zostaje odgórnie zakończony, a lokacja zwolniona do użytku nowych fabuł. W razie chęci kontynuowania gry, zapraszamy do rozegrania dalszej akcji w retrospekcjach.
Wrażenie narastało jak gorączkowa trucizna. Kleiło się do myśli, haczyło szyderczo o każdą czynność, której się podejmowała. Widziała to w obrazach, mówiło jej o tym przelotnie dostrzeżona odbicie, wykrzywiające wyraźność przez magnetę kolorów. Coraz więcej szczegółów odklejało się z bliźniących dawno ran, odsłaniając brudne ślady, które tak rozpaczliwie starała się zakryć. I zapomnieć. Z obrzydzeniem, jakie osiadało na drżących wargach przypominała sobie pod dotykiem nierówną linię na brzuchu. Nie śmiała spojrzeć nawet w miejsce, na co dzień tkliwe osłaniane materiałem ubrań, nawet przed nią samą. Tarła więc malarskie smugi krwistego różu, jakie nieopacznie znalazły miejsce przy nadgarstku i na bladej skórze boku. Jak to zrobiła? Miała wrażenie, że kolor wczepił się w ciało, wgryzając niewidzialne igły a nieprzerwane tarcie, nie rozmywało śladów, odsłaniając - więcej brudu.
Nie umiała odnaleźć się w dyskusjach na uczelni, ogłuszana cudzymi ja, tak łatwo duszące pomysły, rozpaczliwie karmione natchnieniem, że przecież potrafi. Wcześniej, z płynnością weny umykała opiniom, które wpychały się gwałtem miedzy zaciśnięte wargi i płaczliwie osiadało na języku, by nocą w końcu, wdzierać się we sny. Mąciły koszmary, ociekały barwą zajmującą coraz większy szkic jej postaci.
Zapomniane nawyki, które dominowały życie jeszcze kilka lat wcześniej, pociągnięciem sztywnych nici zmuszało Carei do wewnętrznej tułaczki, do kulącego przerażenia, że cudze spojrzenia potrafią prześwietlić narzuconą maskę, udowadniając z pieczołowością, że nie była warta kochania, nikt jej nie chciał, że świat brzydził się jej, była brudna brudem, którego zmyć nie potrafiła. Chociaż rozpaczliwie próbowała.
Tę próbę osiągnąć chciała w jednym z pustych basenów, nie chcąc choćby narazić się na cudza obecność obok. Na klejące do ciała liźnięcia ślepi. Tych męskich bała się najbardziej, ze strachem od którego robiło jej się niedobrze. Ale równie obleśne zdawały się te kobiece, natarczywe, zawistne, szydercze. Garbiła kark, twarz przysłaniając czernią rozpuszczonych włosów, jedynej, widocznej tarczy, za jaką mogła się schować. Nie dać się ujarzmić uwadze. Z uporczywym nietaktem, częściej też zaglądając między ponurą obecność duchów. Tych rozdartych między światy, wciąż bez ciała i wciąż z karmiącym je rozkazem, by takie znalazły. Czasem, nieopacznie opadając na to cudze.
Ból rozsadzał czaszkę, gdy zanurzała się w parującym basenie. Ulatujące mgła rozmazywała cień sylwetki pochłanianej przez gorąc czarnej wody. Taka zdawała się, gdy artystka rozchylała zmęczone powieki, w odbiciu odnajdując potwierdzenie obaw. Łzy ciągnęły przez policzki, rozmywały się słoną plamą w tej onsenowej, rysując jej obraz, jak rozlaną linię atramentu. Nie usłyszała szeptów, nie zrozumiała treści, jaka wiła się mglistym dymem pary na powierzchni. Zniknęła z pola widzenia, nim dotarła świadomość zagrożenia. Umknęła, pozornie, zanim kleiste wici rąk okręciły się wokół talii i zatkały krzyk. Zatrzymana już w cieniu budynków, jakie pochylały się starością nad przechodniami. I zdradziecki szept, pokracznie gniewny, znowu szyderczy powtarzał - że nie zasługiwała na nic innego. Powołana na wyznaczony los, jak kukiełkowa lalka, bezwolnie poddająca się trzaśnięciom pociąganych sznurków. A z marionetką - nikt się nie liczył. Sama była przecież temu winna. Sama tu przyszła, sama dała się zagonić w kąt, nie mając nawet siły, by wyszczerzyć kły, jak jak zaszczute kocię.
Powinna była uciekać, zerwać się z duszącej ją smyczy. Enma by ją wyśmiał, bo przecież tak bardzo starała się udowodnić mu, że umiała sobie radzić. Ale paraliż plątał kroki, miękczył kolana, rozbijał łokieć w niespokojnie szarpniętym geście, gdy gaz pieprzowy potoczył się po ziemi, dokładnie pod nogi młodej kobiety, która zdawała się czerpać przyjemność ze strachu, jaki giął sylwetkę Carei. Dwójka chłopców, przypominała bardziej spuszczone ze smyczy, niewytrenowane psy, które zwietrzyły woń rozchlapanej nieumyślnie krwi, podjudzane głosem myśliwego. Ale przecież - sama była sobie winna. Echo obijało się przez skronie z równa intensywnością, co mdłości skręcające żołądek. Ejiri nie odróżniała, co miało być okrutną zabawą, a co prawdziwym niebezpieczeństwem. Instynkt zdawał się zedrzeć, jak stara płyta, wyjąca rozciągnięta melodią, wyolbrzymiająca jedne i gaszące inne dźwięki, mieszając ze sobą w kakofonii czystego zagubienia.
- Co tam masz pod tym sweterkiem? - kobiecy głos, jak ostre uderzenie w policzek zderzył się z jej paniką - nie nie daj się prosić, gdy koledzy czekają - judziła, by palcem pchnąć bark wyższego, ciemnowłosego chłopaka - nie zdążyłam zobaczyć w basenie - zjadliwy szept, jak oskarżenie, na które artystka nie umiała odpowiedzieć. Czy zrobiła coś? Naraziła się? Kiedy? Dlaczego?
- Nie - odezwała się rozpaczliwie, błagalnie po raz pierwszy. Tuliła plecy do ściany, w zaciśniętym ręku wciąż przytrzymywała torbę rozwarta torbę, dokładnie tak żałośnie, jak zagonione w kozi róg zwierzę - nie, proszę - powtórzyła bardziej rozpaczliwie, czując jak łzy zanoszą się w gardle, a wciąż jeszcze wilgotne, niedosuszone w pośpiechu włosy, kleją się do szyi. Jednocześnie z huczącym z tyłu głosem wiedziała - że na to zasługiwała. I w szumie własnego strachu nie dostrzegła nawet, że z trzech sylwetek, zrobiły się cztery. A pusta uliczka, już taką pustą nie była. Pojawił się cień.
@Toda Kohaku
Itou Alaesha and Toda Kohaku szaleją za tym postem.
Zagnieździł pod paznokciami wraz ze rdzą zaschniętej krwi gromadzonej rzetelnie przez płaszczyznę ostatnich lat, oblepiającej smukłość chłopięcych palców, wdzierającej się mdławym aromatem w nozdrza, wypływającej rwącymi potokami z rozwartych gardzieli otwartych precyzyjnie bezlitosnym ostrzem noża bądź wypluwanej pulsacyjnymi konwulsjami przez arterie z rozpieczętowanych powłok skóry potraktowanych stalą; krwi niegdyś szkarłatnej, dzisiaj ewidentnie przygaszonej, wyblakłej, zmatowiałej nawet w promieniach przedpołudniowego słońca, przed którym częściej chował się pośród małomównych cieni, niżeli wystawał gdzieś w królestwie zatłoczonych uliczek z twarzą zwróconą ku rozgrzanej, falującej nieprzyjemnym żarem tarczy centralnej gwiazdy zalewającej świat ognistym oddechem. Nie przepadał za jaskrawym ciepłem pocałunków sięgających policzków, odnajdując za to namiastkę bezpieczeństwa o wiele częściej w ciemnościach spływających wzdłuż ciała wraz ze wstąpieniem na nieboskłon czarnego orszaku nocy zasiadającej w rydwanie zaprzęgniętym w demoniczne poczwary, jednak
t e n
(specyficzny; unikalny; wyrwany ze schematów)
k o m f o r t
bywał zwodniczy i, jeśli tylko Kohaku zahaczył o niewłaściwą konstelację niedbale rozrzuconych pod czaszką wspomnień, potrafił podtopić z boleśnie okrutną starannością, na krótko wyrywając ze świata żywych do rzeczywistości zamieszkałej przez duchy i zjawy, i krwiożercze fantasmagorie wyśnione gdzieś pośród niezliczonych koszmarów odbierających sen, i z każdym dniem trudniej było stamtąd uciekać. Naturalnością wybrzmiewały jedynie wszystkie oddechy zaczerpnięte przez nakładaną maskę, dlatego sięgał co raz częściej ukochanego atrybutu — opuszkami palców wiódł przez neonowe barwy wkomponowane w pamięć najdrobniejszym detalem, pozwalając sobie na zatracenie, na nieznaczne nadużycie, byle tylko odzyskiwać zasztyletowany rezon i ukochaną beznamiętność. Może dlatego niemy, a zarazem kurewsko ogłuszający symbol przynależności do Kogoś osłaniał młodzieńcze oblicze, kiedy podążał labiryntem ciasnych chodników wijących się pomiędzy wysokimi budynkami.
Lawirował zręcznie, z poczuciem właściwego kierunku i palcami owiniętymi dookoła chudej, ciemnozielonej szyjki szklanej butelki wypełnionej krwistoczerwonym płynem niemalże po korek odgradzający przed wydostaniem się z więzienia naczynia o grubych ściankach, na których etykieta wciąż wyraźnie eksponowała nazwę alkoholu. Niewiele mu ona mówiła, jednak zapamiętał półsłodki, półkwaśny smak osiadający na języku przyjemnością zatracenia, które prędzej czy później pełzło dalej, wspinało się przez słabnące mięśnie, przedostawało wraz ze znieczuleniem między myśli pochwycone bezwzględnie w kleszcze pożądanej indyferentności, zalegało w ściankach wyciszonego serca ściśniętego inercją; potrzebował tego wszystkiego właśnie teraz, najlepiej jednocześnie albo i w kolejności, wtłoczone w każdą żyłę i każdy nerw, odbierające krótkotrwale pełnię świadomości, nawet jeśli pozostawały nawyki wraz z chęcią przetrwania oraz ciałem naprężonym do odpierania każdego ataku, to pozwalał napięciu przygasać, świadomie tępił zmysły, zamykał się całkowicie na przypływ efemerycznego odprężenia ulatującego zgrabnie po wytrzeźwieniu, kiedy rzeczywistość ponownie wymierzała siarczysty policzek za policzkiem i worywała pazurami pod delikatność skóry śmiertelny toksykant; z a t r u w a ł a.
Wraz ze zwietrzałą krwią zastygłą pod paznokciami oraz brudem zatrzymanym w nawracających, skorodowanych ewokacjach, które wyrywkowo nawiedzały w nierównomiernych odstępach czasu, za każdym razem częstując bólem. Właśnie dzisiaj był ten dzień — przeładowany reminiscencjami.
Ani razu nie zatrzymał się, nie zawahał, nie zwolnił, wręcz odwrotnie, nieznacznie przyspieszył kroku byle wreszcie opuścić znienawidzone centrum miasta i zaszyć się w bezkrólewiu ponurego Nanashi bądź pozornej ospałości Kolorowej Dzielnicy, gdzie jednym spojrzeniem wyznaczał nieprzekraczalną granicę każdemu człowiekowi. Może czuł się tam odrobinę wyżej od pozostałych, może czynił tak z próżności, a może w ludzkim pragnieniu pożądał konfrontacji zakończonej łamaniem kości oraz rozlewem krwistej posoki, nie wiedząc czy powinien nazywać to uzależnieniem, czy wciąż było zbyt wcześnie na sięgniecie tego ciężkiego słowa.
Pochwycił rozgrywające się w odległości metrów przedstawienie, obejmując cierpkim złotem nabiegłym pogardliwymi refleksami każdą postać, wchłaniając wszystkie detale głęboko w siebie, obrysowując bardziej wyraźne kontury i mniej finezyjne kreski jeszcze rozpływające się w dygoczącym, przerzedzonym powietrzu cuchnącym potworną słabością bijącą od całej czwórki, co skwitował dezaprobującym potrząśnięciem głowy. Wielokrotnie obserwował takie przedwczesne eksplozje charakterów, odwróconą akcelerację sprowadzającą się do dziecinnienia tych stojących na granicy dorosłości i wiedziony własnymi doświadczeniami podpartymi przeróżnymi obrazami ulicznych pokazów siły, bowiem takich gówniarzy nie brakowało tam, skąd pochodził, z niezwykłą precyzją rozrysował nadchodzącą sekwencję zdarzeń. Widział ujadającą zbieraninę rozemocjonowanych szczeniąt czerpiących satysfakcję ze zdobyczy, której dopatrywała cała trójka w roztrzęsionej sylwetce pokonanej jeszcze przed rozpoczęciem pojedynku, a wystarczyłoby tylko wyprostowanie zlęknionych ramion, splunięcie tamtym pod stopy i wyrwanie ze swego wnętrza namiastki agresywności, wystarczyłoby w rozciągniętych do nieskończoności sekundach wyszczerzyć kły, kłapnąć zębami w obronnym geście, ukazać jakąkolwiek gotowość do przetrwania za wszelką cenę.
…
Znieruchomiał.
Wywrócił oczami.
Westchnienie zatrzymane na granicy ciszy a dźwięku wyrwało się ustom.
Wewnętrzny warkot zachwiał kryjówką uśpionej bestii, wybudził ze snu, szarpnął smyczą.
Pamiętał Ją — tę twarz, która wyrosła niebezpiecznie w chłodzie podziemnej stacji metra, odgradzając od siebie dwójkę zaciekłych wrogów, prawdopodobnie nieświadoma realnego niebezpieczeństwa tamtej sytuacji i złotookiego kundla Shingetsu, i może dlatego jej porcelanowe policzki wraz z sarnimi oczami wypełnionymi po brzegi niewiedzą zakorzeniły się pod firmamentem czaszki.
— Przewrotność losu czy przeznaczenie? — wymruczał do siebie niemalże bezgłośnie, pozwalając kącikom ust pomknąć milimetry ku górze w spontaniczności uśmiechu. Pomyślał o tym, jakie poczucie humoru mieli kapryśni bogowie bądź kulawa rzeczywistość rozrysowująca tę interesującą scenerię. Cokolwiek odpowiadało za ponownie spotkanie, naprawdę zakpiło z jasnowłosego chłopca, którego charakterystyczna maska przyozdabiała twarz i zakrywała prawdziwe oblicze wraz ze szczerymi intencjami, chociaż Kohaku doskonale wiedział, co wkrótce się wydarzy — decyzję podjął sekundy przed ujrzeniem subtelnych rysów.
Wyobraźnia bowiem podsunęła obraz skrajnie odległy od teraźniejszości, zarazem boleśnie bliski, niemalże zakrawający o falsyfikat przeszłości i wraz ze znakami układającymi się w siostrzane imię, dostrzegł coś kurewsko znajomego w bezsilności wymalowanej w oczach, w strachu zmiękczającym mięśnie niezdolne do samoobrony, w niewypowiedzianej prośbie o uratowanie.
A k e m i,
której nie ocalił;
której nie mógł ocalić;
której nie pomógłby ocalić samej siebie, choć prosiła — wciąż pod zmrużonymi powiekami wiódł przez jej poranioną skórę, niezliczone zasinienia, zmatowiałe oczy wypatrujące jedynie czegoś wystarczająco ostrego, by rozpłatać własne żyły bądź gardło ojca; ciekawe, czy dzisiaj chowałaby w głębinach serca urazę, jeśli ponownie stanęliby naprzeciw, jako zupełnie inne osoby i prawdopodobnie dalej nie potrafiłby jej ocalić.
A k e m i.
Przeliterował myślami; zdążył zapomnieć, jak jej imię brzmiało w ustach.
Krokiem cichym, zagłuszonym dodatkowo przez głośne ujadanie zbliżył się wystarczająco, aby każdego szczeniaka mieć na wyciągnięcie ręki, wystarczyło przejść do działania, które intuicyjnie rozrysował w przestrzeni jakby chodziło o wytyczenie szlaku złożonym z ludzkich ciał, punkt po punkcie i gdzieś w tym momencie uśmiechnął się szerzej pod maską, wybrawszy pierwszą ofiarę z łatwością.
Przyglądała się, podjudzała — była wężową głową, pozornie najgroźniejszą częścią całości, w rzeczywistości najsłabszym ogniwem tego rachitycznego planu, skonstruowanego najprawdopodobniej na szybko, co świadczyło o obecności defektów, niedociągnięć, mankamentów wychwyconych przez człowieka uosabiającego przemoc i agresję byle spojrzeniem czy przekrzywieniem głowy. Pragnienie posmakowania cudzej krwi na własnych dłoniach rozrosło się, prowadząc do uniesienia ciemnozielonego szkła na odpowiednią wysokość, po którym nadszedł atak.
Butelka pękła.
Roztrzaskała się o głowę kobiety, ostre drobinki rozprysły się we wszystkich kierunkach, rozsypały dookoła w szarości chodnika, utkwiły we włosach częściowo zalanych alkoholem, w zwilgotniałych kosmykach, za które pochwycił zdecydowanie oraz wyzbyty jakiejkolwiek delikatności, szarpnąwszy do tyłu z brutalnością prawdziwego drapieżnika, przed którym nieznajoma nijak mogła się obronić. Jej zaskoczenie przemianowane zostało w lęk wykrzywiający teraz twarz w grymasie szczerego przerażenia, jednak Kohaku ani myślał poprzestać na czymś trywialnym; maska Shingetsu zobowiązywała do okrucieństwa. Pięść zanurkowała w podbrzuszu, wyduszając z kobiety zatrzymane w ciele powietrze i upadłaby niczym szmaciana lalka, gdyby tylko poluźnił chwyt — zamiast tego uderzył jeszcze raz, prosto w twarz, teraz ze świadomością pękających kości, których trzask wypełnił milczenie przestrzeni; krew popłynęła z nozdrzy, z rozciętego łuku brwiowego, zrosiła kilkoma kroplami jego skórę, ale wówczas odepchnął od siebie pierwszą ofiarę.
Stracił zainteresowanie, dlatego gwałtownie odrzucił w jednego z pozostałych członków niewielkiej sfory chwiejącej się właśnie w posadach i obserwując zalęknione szczenięta dziwnie ucichłe w towarzystwie kogoś, kto rzeczywiście potrafił się przeciwstawić innym, pozwolił satysfakcji rozlać słodyczą nektaru w ustach. Szybkością człowieka trenowanego po to, aby zabijanie przychodziło z porażającą naturalnością, doskoczył do chłopaka będącego na wyciągnięcie palców, instynktownie unikając nieporadnego ciosu wyprowadzonego z wyraźną paniką, prowadząc własną pięść wprost w drżącą, nieco zadartą żuchwę, którą raptownie odrzuciło do tyłu wraz z resztą ciała; Kohaku nie umknęło mimowolne cofnięcie się o krok.
Szok zabarwił spojrzenie ostatniego z nich, wciąż podtrzymującego wpółprzytomną towarzyszkę, z której przeskoczył wzrokiem do zamroczonego kolegi i błagalne słowa wydostały się na wolność wraz ze szlakiem słonawych łez, wcześniej gromadzących się pod powiekami, teraz spływających policzkami do podbródka.
Słyszał, jednak celowo zignorował splątane treści.
Powinien dokończyć to, co zaczął.
Sekundy później było po wszystkim — żałosne zawodzenie zalewało uliczkę, niosąc się echem głośnego płaczu we wszystkie kierunki, kobieta zawieszona na granicy przytomności wciąż tkwiła zawieszona pomiędzy światami, za to chłopak podpierający się resztkami sił ostałych w ciele (może nawet jego rówieśnik) wypluł krwiste kałuże wprost na własne dłonie, które niepewnie chybotały przy każdym oddechu. Wargę miał spuchniętą i zranioną, zabarwioną gęstą posoką cieknącą wraz ze śliną na chodnik, oczy wydawały się zaszklone, jednak prawdziwe obrażenia pozostawały niewidoczne, skryte pod poszarpanym ubraniem w wyraźnie zarysowanych odbitkach pięści wkomponowanych w bladość skóry; wciąż potraktowany wyjątkowo łagodnie, ledwie draśnięty kompozycją podstawowych ataków, bowiem prawdziwej aranżacji — jakiej Kohaku sięgał z niepokojącą regularnością, ilekroć powracał do Kolorowej Dzielnicy — niepohamowanej agresji nie zdołałby przeżyć.
— Wynocha.
Jedno słowo zawisłe w przestrzeni cierpkością rozkazu wystarczyło.
Jego klatka piersiowa unosiła się nieco szybciej, jednak powoli oddech powracał do normalnego, regularnego rytmu znajomej monotonni i zwrócony do ciemnowłosej plecami, kontrolujący otoczenie ze starannością mordercy, pochylił się niespodziewanie, kiedy gówniarze częściowo ciągnięci przez ocalałego kolegę, a częściowo wlokący się o własnych siłach, powoli zwiększali dystans, oddalając się wymarłą uliczką.
— Nie skrzywdzę cię — zwrócił się bezpośrednio do zwierzyny ocalonej impulsem, którego szczerze się nie spodziewał i wciąż wyczuwał trudne do zdefiniowania mrowienie w opuszkach palców. Nie pamiętał, kiedy — jeśli kiedykolwiek — zdecydował się ocalić kogoś bezinteresownie, narażając samego siebie, jednak potraktował tę anomalię milczeniem, wyprostowawszy sylwetkę. — Jeśli chciałbym cię zranić, zrobiłbym to wcześniej — słowa były szczere, chociaż nasiąknięte brutalnością prostego stwierdzenia.
Jednak inaczej nie potrafił; brutalizm wkomponowano w niego dzieciństwie, później niedelikatnie wyszarpnięto na powierzchnię i ze starannością pielęgnowano, kształtując niegdyś skrzywdzonego chłopca według określonego schematu, wykruszając uczucia, rzezając rdzeń człowieczeństwa do pobielałej kości, pozostawiając minimum niezbędne do realnego funkcjonowania, odbierając wszystko inne — oprócz wspomnień; przeszłości jako jedynej nikt nie odważyłby się tknąć.
— Jaki sens to nosić, skoro i tak wypada ci z rąk? — posłał w kierunku dziewczyny pytanie, podrzucając w dłoniach upuszczony wcześniej gaz pieprzowy, jednak przed bezpośrednim podaniem jej przedmiotu, wreszcie pozbył się własnej anonimowości — maski; mogła ujrzeć zmęczenie zarysowane w podkrążonych oczach, intensywność niewiele zdradzającego spojrzenia, pozbawione uśmiechu oblicze. Sięgnął jej filigranowej sylwetki płynnym złotem, obrysowując obecne jeszcze rozdygotanie ramion i miękkość kolan, napieranie łopatkami na chłodną ścianę i przyspieszone wciąganie powietrza w płuca. — Arihyoshi mógłby nauczyć cię walczyć — powiedział niespodziewanie.
Pozwolił sobie na wciągnięcie znajomego nazwiska do całej sytuacji, niekoniecznie rozumiejąc, dlaczego to zrobił ani dlaczego właśnie teraz i przy wykorzystaniu takiego komentarza, chociaż roztrząsanie tego, co się dokonało, zostało strącone w bezdenną otchłań. Prawdopodobnie powinien zakończyć wszystko w tej sekundzie, pozostawić ją w samotności, odejść bez oglądania przez ramię.
więc co go powstrzymało?
— Jesteś jak moja siostra…
Ledwie słowa wydostały się na wolność, jego ramiona spięły się momentalnie i o oddech za późno dotarło do Kohaku, co właściwie powiedział; o oddech za późno na wycofanie w ciemność.
@Ejiri Carei
Warui Shin'ya, Ejiri Carei, Itou Alaesha and Matsumoto Hiroshi szaleją za tym postem.