Sentō noszące swoją nazwę po wspomnieniu wierzby, która rosła tuż obok nowoczesnego budynku, w którym znajduje się łaźnia; przed wykupieniem terenu przez jednego z deweloperów zmieniającego kolejny skrawek centrum miasta w mrówczy kopiec. Kwadratowy betonowy konstrukt, składa się przede wszystkim z kilkunastu luksusowych mieszkań, niewielkiej restauracji oraz siłowni, usadowionych na parterze budynku. Po ominięciu recepcji oraz przejściu korytarzem prowadzącym w głąb wieżowca ukazują się szerokie drzwi, za którymi znajduje się łaźnia. Wystrój, chociaż posiadający w sobie ducha starej Japonii, widocznie przegryza się z nowoczesnością, odbijającą się w przeszklonej miejscami podłodze, której kompozycja kwiatów wodnych oraz kamieni, ma przywodzić na myśl taflę spokojnego jeziora. Łaźnia podzielona jest na dwie strefy; klasycznie z podziałem na płci. Chociaż Yanagi Sentō odchodzi nieznacznie od tradycyjnych zasad, między innymi pozwalając korzystać z łaźni osobom z tatuażami bez obowiązku przykrywania ich czy korzystania z prywatnych wanien w osobnym pomieszczeniu, nie posiada przestrzeni wspólnej bez rozdziału na płcie. Dwa wąskie przejścia, przed datsuijo, szatnią, w której należy pozostawić swoje ubrania, poprzez kolorowe kotary określa, do której sali należy się skierować; niebieska dla mężczyzn, czerwona dla kobiet. Kamienne, szerokie furo, podłużna wanna wbudowana w podłogę sentō uplasowana na końcu pomieszczenia, poprzedzona jest przez karan, miejsce, w którym należy najpierw obmyć ciało, zanim człowiek zanurzy się we wspólnym basenie. Półmrok oraz cisza panująca na salach przeplata się z miękką parą unoszącą się nad taflą wody, pozwalając odpłynąć w relaks i oczyścić umysł, umożliwiać ciału w pełni się rozluźnić. Łaźnia posiada kilka pomniejszych pokoi, kashikiri, wyposażonych w drewniane bale, aby ci, którzy poszukują prywatności, w pojedynkę lub w dwójkę, mogli z nich skorzystać bez poczucia bycia obserwowanymi. Yanagi funkcjonuje w systemie całodobowym, w każdy dzień tygodnia czy nawet w święta; obsługa obiektu jest praktycznie niewidoczna dla odwiedzających, a płatność za wejście odbywa się poprzez odbicie karty płatniczej przed datsuijo.
Wiła się pod przyklejoną mocą. Rozpychała natrętność myśli, przeskakiwała na natchnienia, przebijając się przez chropowatość gruntowanego płótna, lub gładkość zdartej różem kartki ze szkicownika. Kolory, chociaż w całej okazałości zawsze szeptały jej właściwy kształt, do dziś wypełniały po brzegi odcieniami fuksji, kapiąc niemal z obrazów i rysunków, znacząc się królewską wibracją, dominując scenerię, od której nie dało się uciec. Wraz z sączącą się barwą, tkały się ich mocą wzbierane uczucia, rozmazywały się we snach, kruszyły wenowe zwyczaje, wpychając w nieustająca formę niepokoju, a w końcu i strachu.
Schematy z przeszłości, te winne, uparte w mechanizmach, wodziły za sobą, jakby łącząc nićmi z właścicielką. Kierując kukiełką, laleczką, której poczynania obserwował z góry wypaczony z różu byt.
Tak jak teraz. Z siedziska uplasowanego na pewno gdzieś bardzo wysoko. By nie stracić szczegółów rozgrywającej się reżysersko sceny, z ustawioną schematem upodlonych stereotypów postaci. Z dygocząca ofiarą, dygoczącą - nie wiedzieć czemu - pod byle chu8chnięciem słów, z głowa wypełnioną dudniącym cieniem przeszłości i żrącej żyły winy. Tłumiąc instynkt,. który kazałby uciekać. Albo walczyć. Złowiona przez kłusownicze sidła sarna, otoczona przez ujadające dziko psy.
Zasłużyła.
Kto miałby się z nią liczyć? Czemu? Po co? Z klejącą się łatką naiwności, z odsłoniętą niewinnością, której cień i tak znaczył się skazą.
Zasłużyła?
Po drugiej stronie stado. Młode, rozwydrzone, judzone instynktem łatwej zdobyczy i wyolbrzymionego pod dyktando, szyderczego okrucieństwa. Dla zabawy. Dla nudy. Dla wypchnięcia pod piedestał manii wyższości. Szczutej kobiecą słabością. Zemstą. Paranoją zawiści. I zazdrością. Całość, jak mdła mieszanka kolorów, toczyła się brudem, mętniała od nabieranej do szczeknięć słów śliny. Byle palce zacisnęły się na nagiej skórze, zdarły wilgoć poprawionej materii, spaczyły rosnąca bladość, co ściągała z policzków róż ciepła. Wystarczyła przewaga. Liczba, która otaczała, szczuła i rozszarpywała, pozostawiając miazgę, która już wiła się w głowach oprawców, jak rozjuszone węże. Tłumiąc naturę, co nazwać można była ludzką. W gromadzie przecież byli silni.
Przez chwilę - wcale niezwycięską.
Scena, jak w teatrze, naznaczyła się zmianą. Nieoczekiwaną, ale zapowiedzianą. Cieniem sylwetki, co przemknęła w pobliże, zwinnością podobną duchom, pociągniętym nagłą świadomością - że były widziane. Dobierały się do widza. Wnikały pod niewidzące oczy, testowały podatność i w końcu pętając. Efekt, którego świadkiem pozostała Carei. Ta sama wciśnięta w chłód ściany drobna sylwetka, w zamarłym na języku słowem patrzyła, jak migotliwa w kształcie maska przemyka między zgrają, jak smukłość rąk (a może szponów), chłoszcze raną, charczącym jękiem pokonywanych chłopców. Chociaż, to zgrzyt pękającego szkła, chrzęstem opadających ostrością odłamków i niemożliwym do usłyszenia tarciu o skórę włosów, na której wykwitła szkarłatna wilgoć, kleiły się żarząca ulgą. Bo słowa, jak chluśnięcie krwi, tak prędko, jak szczekliwie wgryzały się w umysł, tak upadły skowycząc. Oddając przestrzeń, która niebezpiecznie zaciskała się pętlą na gardle.
Nie próbowała rozumieć. Nie analizowała. Zastygła w pozie, jak laleczka z pozytywki, gdy skończyła się wygrywana melodia. Ta jednak grała, szumiała w uszach, podążała cieniem za postacią nagłego ...bohatera? Kolejnego oprawcy?
Mięso przecież kusiło łowcę.
— Wynocha.
paraliż minął, jak trącona struna skrzypiec, wydając z drżących jeszcze ust ledwie westchnienie. Mrowienie podążyło przez skórę, przypominając, jak cierpła przy długim bezruchu. Kolano zgięło się, ale kroku nie postawiła, kołysząc ledwie ciało w mętnym tańcu. Rozchyliła wargi, czując jak sól osiada w kącikach, a wilgoć opada na brodę.
— Nie skrzywdzę cię.
Echo wyrazów obiło się od ścian - tych ciemnych, z uliczki i tych zamkniętych pod czaszką. Raz jeszcze zrywając woal paniki. Odetchnęła ponownie, chociaż zamiast wyrazów - choćby podziękowania - pod powieki wezbrała się nowa fala. Wcale nie ulgi, a bezsilnej świadomości o własnej słabości.
- Dlaczego to zrobiłeś?
Nie spodziewała się własno głosu, nie w cichej, schrypiałym od wcześniejszego płaczu tonacji. Tak, jak i zaciśniętej nagle szczęki, przygryzionych ust, gdy nieznajomy pochylił się, by unieść upuszczoną buteleczkę z gazem. Podobny, który dumnie kiedyś wykorzystała, by ulec niewidzialnej sieci, co jak przeszłość, osiadła na barkach, dociskając ciężarem, aż do ziemi.
Niezdarny krok, który zrobiła, poprawiła drugim, pewniejszym, zamierając powtórnie, gdy chłopięca dłoń opadła na maskę, odsłaniając oblicze, które przecież znała. Para oprawionych w złoto źrenic osiadła ma jej własnych, dużo ciemniejszych, malujących się kolorem parzonej, czarnej kawy.
- Najwidoczniej, nie ma sensu wcale - przyznała, bo napływający niechęcią wstyd, skroplił się w tęczówce i kazał opuścić wzrok. W dół. Dokładnie pod nogi. Wytykał jej coś, o czym widziała, chociaż rozpaczliwie walczyła, udowadniając sobie i światu, że było inaczej. Wcale nie było. Po co wiec próbowała?
- Może powinieneś im był pozwolić - nie wierzyła, że to mówiła. Gorycz stanęła w krtani i ledwie szept przecisnął się werbalizacją poza język. Kiedyś, dawno temu, żałowała, że jej oprawca pozwolił jej przeżyć. Że ...znalazł się ktoś, kto wyciągnął ja na powierzchnię, nim ciemność owionęła jej życie całkowicie. Pozbawiając szansy na zniknięcie. Oferując w zamian żałosność, która brudziła myśli i bardzo długo ciągnęła się trenem egzystencji. Czemu do tego wracała? Czemu walka toczyła się od nowa, każąc jej mierzyć się z powracającym demonem? I czemu to on, ze wszystkich, udowadniał jej że jest inaczej?
Pamiętała wibrującą złotem ostrość spojrzenia, nie zapomniała skrzącej bieli włosów i buzującej na granicy wyznania - emocji - dokładnie wtedy, gdy stanęła pomiędzy. Z niewiedza i odwagą, niepodobną do spłoszenia, jakie przenikało ją dziś.
- Nie nadaję się do walki - wbrew szeptliwym naciskom, wzrok uniosła wyżej, szukając tego, należącego do chłopaka, bo wypowiedziana tożsamość zabrzmiała impulsem gdzieś pod splotem słonecznym, zlała krótkotrwałym ciepłem, jakby w tęsknym przypomnieniu. O czym? - Czemu miałby to zrobić? - pytanie wcale nieodpowiednie. I niepotrzebne. Nie powinna była sięgać źródeł, które nawet dla niej zdawały się wciąż niejasne.
— Jesteś jak moja siostra…
Nie mogło dzielić ich wiele. Odległości. Wyrazów. Zrozumienia. I wieku. Mimo to, coś zakwiliło niebezpiecznie, angażując natchnienie, które - wytrącone z równowagi - rozbudziło się. Umysł pojaśniał nagle, ciemność oddała oddech, który w rozpaczy zdawał się wcześniej ginąć. Jak tonący w bezdennej studni. A ona właśnie się z niej wynurzyła.
- ...Jestem? Co się z nią stało? - nie powinna pytać znowu. Nie kiedy w myśli burzyła się skrajność rozumienia. Bohater i wróg. Niebezpieczeństwo i ulga. Słowa za to tkały się pajęczą siecią, lepkością dodając kolejnych treści, nosząc jednocześnie ciepło źrenic ku tym jaśniejszym, przez moment zmętniałym. Coś widocznie, przypominającego atrament, nagle zabrudziło złotość, przypominając o skazie, o której nie wiedziała, a jednak - rozumiała.
- Nauczyłeś ją walczyć?
@Toda Kohaku
Itou Alaesha and Toda Kohaku szaleją za tym postem.
Życie w całej swej okazałości było nieprzewidzianą wypadkową — równaniem przybierającym określony kształt jedynie przez cudze decyzje, które przeważnie nie stykały się ani nie spajały w jedno po zderzeniu ze sobą z ogromną prędkością, działy się tu i teraz, na wyrazistych warunkach, w akompaniamencie pękających schematów oraz trzaskających uczuć, a następnie, już po wszystkim, pędziły dalej przez horyzonty przyszłości, od punktu do punktu, nakreślając jedną z nieskończenie wielu możliwości. Życie Kohaku wydawało się dodatkowo jednym wielkim błędem, jaki został popełniony przez dziewczynę zbyt młodą na macierzyństwo i mężczyznę, który krótkotrwałym uśmiechem oraz czarującym gestem usidlił w misternie zastawionej pułapce niekończącej się przemocy; tej fizycznej, pieczętującej związek kolejnymi znamionami zasinionych śladów czy tłuczonych kości, i tej psychicznej, skurczonej do przebrzydle płytkich, jednak boleśnie kaleczących słów odzierających człowieka z godności, myśli, a wreszcie samodzielności. Chociaż nie wiedział, co rzeczywiście wydarzyło się w przeszłości ani gdzie zniknęła kobieta, ledwie dwudziestoletnia, która wydała jasnowłosego chłopca na świat, podświadomie nie potrafił jej nienawidzić, nawet jeśli ogromnie pragnął.
Nienawiść wobec świata przychodziła łatwo.
Nienawiść wobec słabych jeszcze łatwiej.
Niemniej zdarzały się te pojedyncze przebłyski, przed którymi nie mógł się nigdzie skryć, sekundowe ataki ze strony poszarzałej rzeczywistości wpełzającej bezpardonowo w mętne wody codzienności zakrawającej o przedziwną monotonię, bo choć każdy dzień wytyczał zupełnie nowe ścieżki i szlaki wiodące do innych adresów, same polecenia wybrzmiewały echem poprzednich, trochę tak jakby wędrował po orbicie nakreślonej dookoła Shingetsu oraz treningowej sali zlokalizowanej gdzieś poza widokiem osób stojących na straży prawa i porządku. Sama ta myśl wykrzywiła usta w wyraźnym grymasie, jakby przegryzł skwaśniałe jabłko rozpadające się między zębami miękkością czegoś, co powoli zaczyna fermentować, jednak
t o
(z d e r z e n i e)
z d a r z e n i e
ponownie wtargnęło jasnym konturem drobnej sylwetki i przenikliwych źrenic w rzeczywistość, którą oddychał nieprzerwanie od przekroczenia niewidzialnej granicy pomiędzy tym, co powinien a czego nie. Szkło roztrzaskanej butelki trzaskało pod ciężarem podeszwy, kiedy zbliżył się jeszcze o krok, teraz już obnażony z własnej anonimowości, z kolorowej maski skrajnie odmiennej od kolorystyki tego, co skrywał pod sklepieniem czaszki czy w zakamarkach serca. Wszystko we wnętrzu jasnowłosego chłopca było paletą szarości niepokojąco często wkraczających w czerń; tę hebanową i tę mahoniową, i może jeszcze tę kruczą — nauczył się gdzieś pomiędzy życiem a śmiercią, jak wiele odcieni posiada mrok oraz ciemność, co wciąż bywało dlań zaskakujące.
— Dlaczego? — powtórzył słowo, przekrzywiając nieznacznie głowę. — Gardzę nieuczciwą walką i tyle. — Wzruszenie ramion podążyło wyjaśnieniem, które posiadało w sobie namiastkę prawdy, taka jawna niesprawiedliwość odkorkowywała w bezpańskim kundle gniew ściśnięty w buteleczce zabarwionej własną krzywdą, jednak tego nie musiał mówić. Mogła przyjąć wytłumaczenie bądź zlekceważyć, dobierając wyśniony powód jaki przypisano by mu w książkach czy bajkach dla dzieci, gdzie dobro zawsze zwyciężało zło.
Z a w s z e ?
Zignorował pogłos kąśliwych myśli. — Weź… — Westchnienie opuściło i jego usta, kiedy zamglony woal dziewczęcego zażenowania zamigotał w spojrzeniu, którym zaraz uciekła pod nogi i mimowolnie zagryzł policzek, powstrzymując się od komentarza; ten wcale nie wybrzmiewałby krytyką czy złośliwością, jedynie szczerą prawdą pozbawioną ciężaru — co nie zmieniało faktu, że niektórzy nie potrafili udźwignąć nawet tego. Obserwując drżenie ramion, obrysowując perlisty szlak łzawych kropel skapujących z podbródka na brudną, chodnikową kostkę, wycofał się we własnych słowach i postawił jeszcze jeden krok ku dziewczynie. Trochę tak, jakby chciał wyjść naprzeciw, a trochę tak, jakby próbował wydostać się z minimalistycznej areny, w której przecież wciąż tkwił.
Życie nie było ani wykwintną sztuką, ani przejmująco pięknym obrazem, chociaż wszystko dookoła wydawało się przypominać awangardowy kolaż bezimiennego artysty, mozaikę potłuczonego szkła, rozpryśniętej wokoło krwi oraz uronionych łez wsiąkających solą w nicość. W wyciągniętej dłoni ofiarowywał to, co zgubiła i cierpliwie wyczekiwał pochwycenia upuszczonego gazu, chociaż wyczuwalne niezdecydowanie zaczynało wgryzać się w gardziel zębami poirytowania, dlatego ze zwinnością człowieka nawykłego do unikania ciosów, po których wyprowadzało się własne, skrócił dzielący dystans, delikatnie wsuwając przedmiot w nerwowo podrygujące palce.
— Weź — powtórzył. — I naucz się, by więcej nie wypuszczać go z rąk — dorzucił na wydechu, wycofując o krok wystarczająco rozległy dla ponownego rozciągnięcia pomiędzy nimi równowagi, jaka powinna zapanować przy spotkaniu dwójki nieznajomych, którymi byli, chociaż spotkali się niedawno w niebezpiecznie wibrujących okolicznościach i, chociaż nie chciał tego przyznać, w niewytłumaczalny sposób powtrzymała rozlew krwi, do jakiego doszłoby w podziemnej stacji metra.
Ironia losu, pomyślał.
Ktoś tak słaby, tak kruchy szarpnął wówczas smyczą z zadziwiającą stanowczością.
— Na szczęście nie ty decydujesz o tym, co powinienem — powiedział dobitnie, posyłając dziewczynie spojrzenie mieszające niedowierzanie z gorzkim rozbawieniem, bo jakaś połamana i wielokrotnie sklejana taśmą cząstka Kohaku rozumiała czym była bezsilność dostrzegalna w ciemnych oczach. W przeszłości widywał identyczną w oczach Akemi, a niekiedy i tych należących do siebie, spoglądających na wychudłego, zbrukanego chłopca przez popękane fragmenty lustra. — Szczególnie w takich momentach…
Płynne złoto splotło się w bezgłośnej walce z ciepłem brązu Carei, kiedy jej słowa ponownie zafalowały w przestrzeni głosem nieco bardziej stabilnym, powracającym do miejsca pozbawionego drżenia i lęku, i ponownie uwolnił ciche westchnienie spomiędzy spierzchniętych ust.
— Przyjaźnicie się, prawda? — nawiązał do postaci Hotaru. — Może i dzisiaj wiele utracił z dawnej zwinności przez protezę, jednak umiejętności wciąż gdzieś w nim tkwią, za to tobie przydałoby się… — Wykonał bliżej nieokreślony ruch dłonią, omiatając ze spokojem tkwiącym gdzieś w powolnych, niemalże rozleniwionych unoszeniach klatki piersiowej oddechach, w otoczonym szczelnie membraną sercu wystukującym wolną melodię cicho tlącego w chłopaku życia, w spojrzeniu nasiąkłym niecodzienną łagodnością, której nawet nie spodziewał się odnaleźć we własnych gestach. — Nieważne, tylko pomyślałem… Nic. Nieważne, po prostu dobrze byłoby znać chociaż podstawy samoobrony, to wciąż walka, taka o siebie. Nie musisz krzywdzić innych, jednak nie powinnaś też pozwalać innym, by cię krzywdzili — niemrawy potok ulatujących z rozchylonych ust słów przemianował się w rwącą i niebezpieczną rzekę, przemianowany z prostego przemyślenia w coś większego; przynajmniej dla niego. Chociaż nie utracił bezduszności wymalowanej w krwistych plamach wczepionych zaschniętą posoką w alabaster otulający kostne wyrostki palców oraz w poszarzałą teksturę chodnika, emanowało z jasnowłosego chłopca coś niewytłumaczalnego, trudnego do zdefiniowania i — paradoksalnie — subtelnie ocieplało jego nieruchomą twarz, jakby niedawna zbrodnia wcale się nie wydarzyła, jakby wcale nie wymierzył sprawiedliwości mierzonej po swojemu, w anormatywnych proporcjach.
Wówczas pojawiła się
O n a,
Akemi.
Wślizgnęła się pomiędzy przez jego nieostrożność, przez nieuważne wychylenie ze wspomnień, w których spoczywała unieruchomiona okowami udręczonego umysłu wciąż pożywiającego się jakąś absurdalną, często niestabilną nadzieją na odnalezienie utraconej siostry, dzisiaj coraz bardziej rozmytej na horyzoncie przeszłości, pomimo desperackich prób zapamiętania na zawsze wszystkiego, co stykało się z jej imieniem. Westchnął, słysząc trzy pytania uderzające brutalnie w niezabliźnioną, zaropiałą ranę rozorywaną własnoręcznie dłońmi Kohaku z obsesyjną starannością, ilekroć pojawiała się najbardziej krucha i niepewna wzmianka o kimś, kto mógł opowiedzieć mu prawdę, i na początku zamierzał zignorować dziewczynę wpatrującą się w niego z wyczekiwaniem, jednak ostatecznie ugiął kark, bowiem dźwiganie niewypowiedzianej prawdy tak długo było wyczerpujące.
Skinął nieznacznie głową przed siebie, wskazując kierunek, w którym powinni podążyć.
— Chodź — wyszeptał jedynie, przenosząc wzrok z Carei na obrzydliwie prosty i zaniedbany pejzaż wąskiej uliczki przed nimi. — Nie zdążyłem… — odpowiedział powoli, z uwagą odmierzając słowa. — Ona była inna ode mnie, chowała wszystko w sobie i pozwalała, by to później pożerało ją od środka daleko od ludzkiego oka, jakby nie chciała wypuszczać tego na zewnątrz, tego… — b ó l u, zapragnął powiedzieć.
Zamiast tego przerwał, a płachta milczenie opadła wokoło, pochłaniając niemalże wszystko przytłaczającą ciszą, spod której wymykały się jedynie odgłosy powolnych kroków zmierzających przed siebie.
Nauczyłeś ją walczyć?
Powróciło pogłosem.
Pytanie, które wgryzło się wściekle w miękkość tkanek, w sparaliżowane gwałtownie zakończenia nerwów, w twardość skamieliny uchodzącej za sklepienie czaszki szarpniętej agresywnym spazmem bolesnej prostoty i nieświadomości.
— Teraz to i tak bez znaczenia, my nie mamy kontaktu.
Od dawna.
Od trzech lat.
Pamiętał doskonale ten jeden aspekt; tę cholerną datę, kiedy Akemi rozpłynęła się pośród mgieł, pozostawiając go w nieuleczalnej boleści, w letalnej samotności.
@Ejiri Carei (dziękuję za cierpliwość!! <333)
Ejiri Carei ubóstwia ten post.
Wszystko zbiegało się w centrum na smukłej, jasnowłosej postaci chłopaka, o oczach w których mierzyła się bezdenna odległość malowana okruchami złota. Tam ją zagnało już tyle razy, że - wiedziała to - odtworzyć umiałaby na gruncie płótna. Nawet w ciemności. Nawet, kreśląc obręcz źrenic tuż pod powiekami, co płukały się wciąż skapującą na ziemię solą. Niezależnie od emocji - zawsze zapamiętywała oczy. Dopasowując do każdego niby niezbywalne znamię tożsamości. Te, spoglądające na nią spod bielącej się grzywki, miała jeszcze odmalować. Jeszcze pewniejsze (czemu wiedziała to już teraz?) w akompaniamencie deptanych, szkarłatnych rozkwitów osadzonej wokół areny.
Gardzę nieuczciwą walką i tyle
Zahuczało w uszach. Echo wyrazów kołysało się na granicy powtarzalnej słyszalności, nie dając wymknąć znaczeniu. Zabolała ją odpowiedź, chociaż to nie autor słów był winien rozwartej - jak szczęki gotowe do skowytu - ranie. Czuła, jak echo przeszłości odbija się od skroni, opada na powieki. Jakby ktoś cofnął ją w czasie i postawił na uwięzi wydarzeń sprzed lat. Tym razem jednak wyrywając ją z rąk kary, nim ta opadła na jej kark. Ale jedna z drżących dłoni, zamiast do szyi, pognała boku, zsuwając palce na brzuch. Tam, gdzie pod warstwą materiału, chowała przed widokiem świata stare blizny. Nagle tkliwe. Znaczące.
- Żałuję, że nie usłyszałam o tym wcześniej - brzmiało cicho, z zaskoczona wątpliwością, jakby nigdy nie słuchała bajek, jakby nie zwracała uwagi na te dobre zakończenia opowieści. A jednak nikt nie znalazł się taki wtedy, cała inna rzeczywistość zamazywała się pod warstwą rozlanej zamaszyście fuksji. To sprawiało, że padające dalej wyrazy zawirowały, jak mieszany kubku atrament, by uderzyć realnością i wyciosaną zręcznie bliskością, gdy chłód buteleczki z gazem opadł we wnętrze jej ręki. Bladość palców opadła na otrzymany owal, spojrzeniem śledząc jednak odsuwającą od niej postać. Coś poruszyło się wierzgnięciem mdłości.
- Brzydzisz się mnie - nie zapytała nawet. Wybiła na wargi coś, co kołatało się w jej głowie od dawna, a potem lepiło na języku. Szeptliwy złowieszczo głos mówił, że inaczej być nie mogło - czasem nie ma miejsca na to w ręku - dodała z jakimś namysłem, z opadającą wolno, z ostatnimi łzami, bezsilnością. I skumulowaną żałośnie postawą.
Zgarbione plecy, w końcu rozluźniła. Zabolał ją sam ruch prostowanych łopatek, w przypomnieniu, jak długo trzymała ramiona spięte. Splecione palce wsunęła do torby, wypuszczając do środka niewykorzystana buteleczkę z gazem. Niepotrzebną właściwie. Równie bezużyteczną, jak metal klucza, którym kiedyś próbowała walczyć z bratem. Wspomnienie pociągnęło cień przez zmrużone powieki i zanurzony w spojrzeniu smutek - a na co mam wpływ? - w innych warunkach, pytanie miałoby w sobie żartobliwa ciekawość. Tę splecioną z artystyczna tęsknotą. Tutaj, teraz, spierała się z mocą, której nie pojmowała. Zamykała ją pod napierającą barwą, kwitła pod myślą, wypluwając wstyd od nowa. I zataczało pętlę. Hacząc - równo z uniesionym spojrzeniem - o iskrę co ziała na parze źrenic białowłosego. Nie umiała ominąć imienia i przywołanej tożsamości - obojętnie. Sposób w jaki pojawił się akurat teraz, wydawał się mieć znaczenie - nie tylko dla niej.
Czy naprawdę się przyjaźnili? Co ich właściwie łączyło? Czy chciał, by cokolwiek tam było? - Nie znałam go wcześniej - przed wypadkiem - chciała dodać ale myśli obiły bezdźwięcznie przez czaszkę, pozostawiając na języku pustkę. Bo i nieświadomie skłamała. Nie pamiętała go, chociaż on poznał ją wiele lat wcześniej. Dokładnie wtedy, gdy jej tragedia ruszyła swój tor - ...ale nic nie utracił - nierówny oddech, zakończony niemym poruszeniem warg, gdy szukała znowu wzroku jej bohatera - a jeśli jednak stracił, to coś więcej zyskał - urwała, bo to ona wiązała właśnie dwa spojrzenia ze sobą, gdzieś po drodze chwytając wykonany gest, który wydał się jej tak miękki. Nie zauważyła momentu, gdy tknięte myślą wargi, uniosły się, dziwnie wyglądając w perspektywie wciąż wilgotnego od płaczu lica i osiadłych na rzęsach kropel.
- Nie... Nie pozwalam - czy nie skłamała znowu? Czy przez wgryzający się paraliż, panikę, nie otwierała ścieżki dla krzywdy? - ale nie ja decyduję o tym, co robią inni - z jakimś zamysłem, sięgnęła po parafrazę zdanie, które sam jej dziś zademonstrował. Nie powinna tego robić. Prowokować. Ale może właśnie on sam trącił strunę odwagi. Wymknął cieniom, nawet gdy czerwień sączyła zaschnięte ślady niedawnej walki. Tak, jak pozbył się stada, mógł pozbyć się jej. Zamiast tego, poprowadził ją zwężonym gardłem uliczki.
Nie obejrzała się za siebie, gdy chrzęst zgniatanych odłamków szkła obił się o but. Nie spojrzała w dół, by minąć plamę brudzącą kruszący bruk. Zerkała przed siebie i w bok, do góry. Za każdym razem, gdy upewniała się, że towarzyszący jej chłopak nie rozmył się jak jeden ze snów. Czy duchów. Była blisko, czujna jak dziki ptak, ani razu nawet przypadkiem, nie musnęła męskiego boku.
Nie zapytała, gdzie właściwie szli.
Nie miało to znaczenia. Wystarczyło, że zniknęli z mroku.
- Nauczyłbyś ją teraz? - raz słysząc brzmienie uchwyconej melodii, nie tak łatwo było wypuścić - Skoro była inna od Ciebie. Ty... wypuszczasz wszystko na zewnątrz? - nie wydawało jej się. Język oparł się wahaniem o podniebienie, nim kolejne wyrazy wybrzmiały cichą werbalizacją - brzmi, jakbyś opisywał też siebie - mówiła, jak do kogoś, kogo zdążyła poznać. Nawet jeśli było inaczej. Nawet, jeśli nie znała jego imienia. Nie potrzebowała go.
- A chciałbyś mieć?
Może jest duchem.
@Toda Kohaku
Toda Kohaku ubóstwia ten post.
przypominała światło wymykające się spomiędzy zaciśniętych palców, które usiłowały brutalnie zadusić jaskrawe smugi przepędzające cienie każdej nocy, jednak teraz te drugie wydawały się zachłannie oplatać jej drobne ciałko, wspinały się obślizgłością poczerniałych macek przez alabastrowe płótno skóry i boleśnie kaleczyły zadzierzgnięciem sznura niedającego się ani przeciąć, ani rozerwać, jakby ten utkany został chłodną stalą. Naprzeciw tkwił on — mroczny pomiot wypełzły dziewiętnaście lat wcześniej z piekielnych czeluści skradzionego dzieciństwa i zmarnowanego potencjału, którego nigdy właściwie nie odkrył, dlatego podążył ścieżką wytyczoną przez to, co znał najlepiej, zanurzając w bezmiarze oceanów przemocy, skręcanych bezemocjonalnie kręgosłupów, łamanych bezdusznie kości pękających przy właściwym wyważeniu siły, zębów wybijanych wściekłością pięści, których truchła konały w krwistych kałużach wraz z wypluwaną śliną. Schematyczność bywała jednak niedokładna, niekiedy odbijała w jedną bądź drugą stronę i pozwalała na
d e l i k a t n e
odstępstwa, które niekiedy rozrastały się rozmiarem do kłamstw, chociaż tych nigdy nie rozliczano, dopóki posłuszeństwo wychylało na powierzchnię a powierzane zadania doprowadzano do końca; kolorystyka malowanych na chodnikach fresków wydawała się elementem niezwykle ruchomym, płynnym, pozwalającym wyjeżdżać niekiedy za wyznaczone kontury. To co wydarzyło się przed minutą było jednak anomalią, wściekłym wybuchem supernowej doprowadzającej do unicestwienia tego, co akurat stanęło na drodze i chociaż rozgryziony zębami przebłysk współczucia wciąż obciążał ramiona niecodziennym ciężarem, teraz nie odczuwał wiele więcej, jakby wszystko się ustabilizowało, powróciło do nużącego rutyniarstwa i posłusznie wpełzło do wyściełanej ciemnością jamy, z której wydostało się niespodziewanie. Nie zadziałał machinalnie, ale też niekoniecznie spontanicznie, to było coś pomiędzy, czego nieumiejętnie próbował pochwycić słowami, chociaż nie posiadał żadnej solidnej definicji.
Akemi za to sączyła się z serca zaropiałością rozdrapanej rany, gorzką żółcią podchodzącą pod głosowe struny w niemalże wymiotnym odruchu, wzbierała intensywnie we wzburzeniu szkarłatu pulsującego arteriami, nie pozwalając Kohaku zapomnieć, jak nieostrożnie wciągnął własną pamięć o niej do wymiany zdań oraz t e g o — cokolwiek właśnie robili.
Może nie powinien opuszczać gardy, jednak teraz było za późno na cofnięcie wypowiedzianych słów i schowanie siebie za niewzruszeniem bądź milczeniem, dlatego musiał kontynuować, delikatnie unosząc ku górze jedną brew na dźwięk dziewczęcego głosu.
— Nie brzydzę się tobą — odpowiedział ze zmęczeniem człowieka, któremu przyszło przekonywać małe dziecko, by nie nadinterpretowało cudzych decyzji będących niczym więcej, jak mimowolnym odruchem. — Po prostu nie lubię dotyku — wyjaśnił cicho, obserwując jej wychudłą sylwetkę o sekundę dłużej, wzdychając cicho z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Zapragnął naprawdę spytać samego siebie co właściwie robisz? kiedy ponownie otworzył usta, jakby otwierał przed ciemnowłosą arkana zamierzchłych nauk i tajemnych praktyk. — To tylko przedmiot, ważniejsze jest co zrobisz ty — pozostaniesz bierna czy wybierzesz walkę, to drugie często przeraża ludzi. Tłamsi pierwotną drapieżność… nie podziała na każdego, jednak zawsze zwiększa twoje szanse. — Podświadomie zachciał przewrócić oczami, ponieważ jego klasyczna małomówność wydawała się dziwnie odległa w towarzystwie Carei rozsypującej się na jego oczach, przytłoczonej czymś osiadłym pod sklepieniem jej czaszki i chyba to rozsunęło chłopakowi usta, ponieważ inaczej nie potrafił poradzić sobie z sytuacją.
Nie sięgnąłby pięściami tego, co rozżalone skamlało w dziewczynie.
(…) a na co mam wpływ?
Tym razem uciekł wzrokiem gdzieś w bok, nie potrafiąc znaleźć odpowiednich słów mogących ugasić zaognienie rozoranych dzisiejszym atakiem zabliźnień, dlatego w ostateczności wzruszył jedynie ramionami, nie chcąc jej okłamywać. Na wszystko nikt nie znał odpowiedzi, szczególnie ktoś pokroju Tody wciąż uczącego się świata i poznającego niemalże od początku, kiedy zyskał namiastkę specyficznej wolności pozwalającej doświadczać więcej niż kiedykolwiek wcześniej. — Na to jak chcesz żyć, c h y b a — odpowiedział powoli, z cieniem zawahania, niepewnie poruszając się na grząskim gruncie podobnych zapewnień.
Dla zajęcia czymś własnych dłoni wygrzebał z kieszeni papierosa, którego oczywiście ani razu nie przytknął do ust, pozwolił za to mlecznobiałej wiązce naznaczyć przestrzeń obecnością podpalonego szluga. I z wyraźną ulgą przyjął — ku zaskoczeniu całego wszechświata — obecność Hotaru w prowadzonej wymianie zdań, co wykrzywiło kąciki ust ku górze w pogardliwym uśmiechu rozbawienia zakrawającego o absurdalne, jednak szczerze ucieszyło go przeskoczenie do czegoś, co rzeczywiście znał, i gdzieś w międzyczasie ruszyli przed siebie, zmierzając donikąd.
— Głupie szczeniaki… — mrukliwie wyszeptał do siebie, rzucając ostatnie spojrzenie pobojowisku połyskującemu czerwienią, odłamkami szkła trzaskającego wyraźnie pod stopami, zaschniętymi plamami zmarnowanego alkoholu, którego prawdopodobnie i tak by nie wypił, chociaż teraz nie miało to dlań znaczenia. Ciemność łypała za nimi milcząco, niby z powagą wymierzonej własnoręcznie kary dla zwyrodnialców, niby z tęsknotą za spektaklem splatającym bezprawie z nieokiełznaną furią zamanifestowaną w agresywnie wymierzanych ciosach czy wykręconych nadgarstkach, których chrobot zapowiedział okrutne złamanie, jakie sekundy później wydarło pełen boleśni krzyk z piersi pokonanego gówniarza.
Było jednak coś ironicznego w wypowiedzianym szeleście słów, przecież byli niewiele młodsi od Kohaku kpiącego potajemnie ze słabości zaprezentowanej przez ciała, którym wystarczyło kilka niepoważnych uderzeń, by przełamać cały charakter wybudowany na fundamentach smarkatego okrucieństwa, gdzie silniejsi znęcali się nad słabszymi; odwieczny krąg życia. Chyba zapędził się za daleko w myślach, skąd przywołała go prostym pytaniem wyczekującym jego odpowiedzi.
Nauczyłby ją
t e r a z ?
— Może bym spróbował — zaczął powoli, ważąc każde słowo. — Chociaż znając jej charakter, nawet nie chciałaby o tym słyszeć. Chyba brzydziła się przemocy. — Choć to przemoc wyznaczała każdy oddech. — Była… —
Przy kolejnym pytaniu uniósł do góry pięść.
Szkarłatne krople krwi, teraz lekko przyschnięte, blednące, wciąż ozdabiały skórę.
— Można tak powiedzieć, że wypuszczam wszystko na zewnątrz. — Na sekundę skrzyżował z dziewczyną spojrzenie, zastanawiając się czy rzeczywiście to robił, czy prędzej jeszcze bardziej grzebał we wnętrzu wszystkie myśli i uczucia, nawet sytuacje, z którymi właściwie kompletnie sobie nie radził. — Sam nie wiem… — odpowiedział cicho, zgodnie z prawdą. — Obawiam się, że mogłaby mnie nie poznać.
Prawda zaległa w drugim dnie ułożonego zdania przekręciła iluzoryczne ostrze tkwiące w krwawiącej nieprzerwanie piersi, kiedy dotarło do niego, co właśnie powiedział; nie kłamał.
— Chyba wiesz, co próbuję powiedzieć — dorzucił na wydechu. — Życie zmienia ludzi, niekoniecznie na lepsze.
@Ejiri Carei
Ejiri Carei ubóstwia ten post.
— Nie brzydzę się tobą
Hasło dźwięczało znowu wyraźniej. Głuchło na pierwszym wyrazie, drżało wrzaskiem na kolejnych, odbijając zwielokrotnionym echem pod czaszką. Ale przekaz dotarł. Zwarł zęby na treści, nie gasząc prawdy, którą tak łapczywie pożerała w niej przeszłość.
- Ja... też go nie lubię - nigdy nie mówiła o tym głośno. Szeptała nawet teraz, z karkiem zgiętym (czy czekała, na uderzenie Kosy, oddzielającej jej głowę od nieposusznego ciała?) Nie przyznawała się, chociaż cofała się nagle, gdy ktoś zbyt szybko uniósł rękę. Że spinała barki, tuląc spłoszone spojrzenie w dół, gdy w tłumie ktoś szurnął jej bok. Przerażała ją bliskość, wykraczająca poza schemat konwenansów. Co więc zmieniło się, wykręcając o sto osiemdziesiąt stopni, że przez wałkującą jej myśli mgłę, wybijał się zupełnie inny rys pamięci. I spotkania, jakie zdarło z jej ciała niekończące się obrzydzenie. Złamał klątwę. Czy śniła? Wydawała się kłamać. Gubiła pewność, chwytając jedynie ostatnich chwil, nierozmazanych jeszcze pod płaczliwą bezsilnością, w której dla odmiany nie chciała patrzyć na chłopaka obok. Czy przejrzałby ją? Ukarał?
- Prawdziwej drapieżności nie ugasisz. Nawet gdy walczysz - odezwała się głucho, na języku zaległa suchość, a do ciepłej barwy źrenic, wkradła się brzydka, lepiąca martwotą rysa. Tak często jak wcześniej zaglądała do chłopięcej twarzy, teraz go unikała, gasząc zapalający się knot nadziei. dziś naprawdę łatwo jej to przychodziło. Czy była żałosna? - wzbudza nawet śmiech. Pobudza do większego okrucieństwa - niektórych, nawet podnieca - pomyślała z przerażeniem. Ze świstem wciągnęła powietrze przez nos, wcześniej zatkany od nabiegłego od płaczu kataru - potem zostawia pustym. Niezależnie od tego - czy walczyłeś czy nie - przymknęła powieki i jeszcze raz, przetarła pozostałości cieknących słono kropel. Bok ręki i podwinięty rękaw bluzy, zwilgotniał. To jednak poderwało uwagę wyżej, znowu ścigając biel potarganych włosów. I rys patrzącego na nią profilu.
Był od niej naprawdę sporo młodszy. Ale ta różnica umykała, rzucając ich w zupełnie inna przestrzeń postrzegania. Bez wieku, czy doświadczenia. W tamowanym cierpieniu za to - pozostawionych na dwóch skrajnych końcach chybotliwej wagi. Na jej szali kołtuniły się stare blizny.
- Zależy czy chce się żyć - to chciała mu odpowiedzieć. Ale wyrazy odbiły się od języka i zamarły. Czuła się wystarczająco żałośnie, by podobnie niewdzięcznych słów nie pleść głosem. Zdanie zmieniła, gdy musiała przejść nad chrzęstem tłuczonego szkła pod butem - Ty zdecydowałeś już, jak chcesz żyć? - myśli uciekły do ich [pierwszego spotkania. Do maski, jaką miął na sobie. Do jej znaczenia i przynależności. Ejiri wiedziała wystarczająco wiele, by rozumieć czym się zajmował - Znam kogoś, kto wybrał jak Ty - równie jasnowłosa, równie wojownicza, chociaż o wiele drobniejsza. Tak bardzo bliska. Nie przywołała jednak imienia przyjaciółki na głos. Zbyt wiele odkryła. Odsłoniła. Złamała dziś wystarczająco wiele obietnic, by zachować tę jedną dla siebie. Nawet smużka ulatującego dymu z odpalonego papierosa, pognała ją wspomnieniem, dalej. Tak, że kusiło zapytać o smak tego dymu.
Zamiast tego, po prostu patrzyła. Ważąc zmieniającą się nagle mimiczność chłopięcej twarzy, gdy opowiadał o niej. Siostra.
- Obrzydzenie nie zawsze równa się... z unikaniem - odrobinę głośniej, nieco spokojniej. Może naprawdę odnajdowała się w skojarzonej przez Todę roli. Brzmiała, jakby zaprzeczała wcześniejszym komentarzom - może nie widziałaby sensu, dopóki ktoś nie pokazałby że naprawdę warto... - urwało, zerkając na maźnięcia zasychającego na męskim ręku szkarłatu. Zmrużyła powieki, jakby dopiero zrozumiała - na co patrzyła. W jakimś zwolnieniu sięgnęła do kieszeni, z której wyciągnęła złożoną, materiałową chusteczkę. na jej brzegu wciąż widniał ręcznie malowany kwiat wiśni. Wysunęła ją w stronę uniesionej dłoni, ale pozwoliła zdecydować, czy chciał ją przyjąć - zatrzymaj. Przyda się do wytarcia... tego co na zewnątrz - nawiązała do słów świadomie, tym samym, na swój sposób odpowiedziała na ich przekaz.
- Tego akurat nie da się uniknąć. Jesli znała cię, jako dziecko. Nie mogłeś przecież nim pozostać - poruszyła ramionami, na krótko zerkając za siebie. W cieniu pozostawili już większość wąskiej uliczki. Tam, mrok wydawał się wciąż wiercić, jakby w oczekiwaniu na nowych uczestników areny. A ich - czekało skrzyżowanie dróg - Nie da się uniknąć zmian - mówiła do niego i do siebie - Jeśli była taka... jak mówisz. Musiała się zmienić. - uśmiechnęła się słabo. Po raz pierwszy prawdopodobnie od ich spotkania - Kto kogo pierwszy by rozpoznał?.
@Toda Kohaku