Kiedy wzrok chłopaka zostaje spuszczony ku dłoniom, Rainerowe wargi uchylają się by upuścić z policzków trzymane powietrze. Tego się obawiał. Tego spojrzenia skruszonego, jakby za sprawą jednej wypowiedzi dotknął prawdy. Ba, nie tyle musnął palcami, a w obie dłonie nabrał jej pełne garście. Złość rośnie pod sercem, bo wiedział, że lepiej tematu… tematów unikać. Niektóre pozostawiać w formie niedopowiedzeń, by te zapewne wróciły później. Silniejsze? Może, ale później. Wtedy, gdy byłby na nie bardziej przygotowanym. Tak myśli, ale myśli jego niepoukładane jak rozsypane klocki. Zabawne, jak bardzo próbuje wyłuskać z nich nutę sensu.
Nie jest przyzwyczajonym do wyrzucania z siebie emocji, do wykładania całego ich wachlarzu przy pierwszej rozmowie. Chciałby, ale bez zewnętrznego czynnika nie sposób ustom wypuścić więcej, niż delikatny uśmiech. Dopiero pytania, bardzo celne i bardzo przez chłopca nielubiane, jak haczyk wbijający się w rybie skrzela wyciągają z niego namiastki informacji. Nie wie, czy obawa jest dobrym określeniem tego, co go powstrzymuje. Na pewno jedynym ze słownikowych definicji, które najbliższe kotłującemu się w brzuchu uczuciu. Ale jest tam coś jeszcze. Coś nieokreślonego, coś zrodzonego ze złości kiełkującej we właśnie takich sytuacjach. Fizycznego i dotykalnego, oplatającego witki i ciało jak bluszcz fasady budynków. Korzonki emocji idą głęboko, bo już nie tylko ku mięśniom, ale i kościom, w szpik wpuszczając się jak narkotyk liżący ćpuńskie myśli. Dlatego – najzwyczajniej w świecie – przestrach. Przestrach przed tym, co zniewolone silnymi emocjami ciało zdolne jest zrobić. A on, jak i paru przyglądających się ichniejszej dwójce osób, dobrze o tym wie.
Czujny, płochliwy wzrok gładzi krzywiznę nosa Hattoriego i dotyka policzków, jakby niematerialnie nawet próbował ułożyć nań wnętrze dłoni. Powiedzieć, że nie ma czym się martwić; że z podobnymi problemami mierzy się każdy. Ale to nieprawda. Inni, zdrowsi, tychże emocji mają wielkości naparstka. Jego pożerają. Nawet teraz, gdy ostrym jak szpilka wzrokiem lustruje twarz rozmówcy, gdzie równolegle języki ognia wkradają się do przełyku. Mimo to jest stabilny. Stabilniejszy niż niejeden posążek bóstwa w Asakrzue. Nie da się, słyszy a na jego usta wpełza uśmiech pełen satysfakcji, bo miał rację. Bardzo oczywistą, doświadczalną przez każdego rację. Nie potrafi człowiek lawirować przeszłością, bo wyplenić nie da się chwastów, które umarłszy, swój gnijący jad skropliły bezpośrednio w glebę. Lewa ręka drga ni to w rytm piosenki, ale czujniejsze oko dostrzeże, że to nie muzyka. To wewnętrze wygrywa własną melodię, by ciało utrzymać w jednej pozycji. Nie da się. Jak dobrze o tym wie. Pod czaszką kryształ lodowego muru, odgradzający dzisiejszego Rainera od wszystkiego, co wydarzyło się kiedyś, kruszy się. Ku myślom próbują przelać się przebitki z wydarzeń sprzed lat, ale on je – bardzo uważnie i autorytarnie – odpycha dalej. Nie teraz, zdaje się charczeć rozogniony pysk smoka, który jedną z łusek haczy o pędzące serce.
Nie słyszy gwaru a i ledwie docierają do niego słowa chłopaka, ale stara się. Stara się z nich wydobyć najważniejszy z sensów. Ten świadczący o aktualnej sytuacji. Jest z nim teraz, tutaj, i to przynosi ulgę. Niewielką niczym zimny okład przylegający do rozgorączkowanego czoła. Skóra drga tym dziwnym uczuciem, mieszanką złości i przestrachu, gdy oczy – to zawsze są zbyt uważne oczy! – pełzną po ciele Heizō w postaci gadów mapujących sylwetkę lepkimi śladami. Nieprzypadkowo wzrok kładzie się na ręce, pędzi po zarysowanych tuż pod skórą żyłach, by zatrzymać się na tamtego nadgarstku. Przegub dłoni okryty siecią rzemyków, na którego jednym wyryte coś. Co? Wspomnienie z Asakury, sytuacji obok studni, powraca jak nieproszony gość. Naprędce odwraca wzrok i krzyżując ręce na piersi, by jedną z dłoni wygładzić lewą powiekę. Machinalny gest. Milczy.
— W porządku — odpowiada na cały monolog przy na wpół zaciśniętym gardle. Nic się takiego nie dzieje, prawda? Wzmianka o otaczających ludziach jedynie utrudnia. Spojrzenia jak ostrze miecza przebijają jego serce. Raz, drugi, trzeci. Palce prawej dłoni skaczą po drugim przedramieniu. W rytm melodii. Dopiero większy wdech przywraca względną równowagę. — Nie potrzebuję ochrony, Heizō.
I tyle. Kręci głową, bo nie potrafi znaleźć w wypowiedzi logicznego ciągu. Jasne, są tam poszlaki i je w postaci kolorowych puzzli kładzie koło siebie. Mimo to w przytoczonym wyjaśnieniu zieją niezaprzeczalne luki, które uzupełnić może jedynie sam mówiący. Ale przed tym się wzbrania i, o ironio, wycofuje.
— Może rzeczywiście nie jest to miejsce na rozmowy. — Ciało jego mięknie a wraz z nim spojrzenie na nowo przejmuje ciepłotę wewnętrznego światła. Kiedy na nowo spojrzy ku rozmówcy, tęczówki jego błyszczą dziwnym zrozumieniem; tak, jakby wcześniejsze emocje nie tyle zniszczył, co za jednym ruchem ugładził. — I niech ci będzie, postaram się nie wycofywać, ale oczekuję tego samego.
Zaczyna się zbierać. Na telefonie wystukuje jedną wiadomość, po czym otwiera kartę przeglądarki. Spogląda na dostępność klanowego dōjō. I już ma rozpoczynać rozmowę na temat proponowanego terminu, gdy zarzucony zostaje kolejnymi zdaniami. Nie spoglądając ponad ekran komórki, uśmiecha się.
— Kończę dwadzieścia trzy lata — odpowiada, ale mały chochlik śmiejący się tuż za lewym uchem nakazuje unieść podbródek, głowę skinąć ku prawemu barkowi i uśmiechnąć się szerzej, choć podstępnie. — A na ile wyglądam?
Przyjmuje wzruszenie ramion, pozbycie się tematu o dawnych dachowcach. Zresztą, są teraz nieważne. Może i zdychają w kanałach, może ich kiedyś błyszczące nowością oczy teraz zmurszały powszedniością dnia. Nic a jedynie wzruszyć ramionami i wygnać za ścianę zbitą z grubego lodu. Tak teraz nieistotni, jak plamki w historii zerkające ku teraźniejszości. Nie sposób zarysować ich twarzy, ich sylwetek tak przecież różnych. Jedynie jedna z nich bardziej obecna niż pozostałe, ale równie szara jak matczyne rysunki. Dziwnie doświadczać aż tak zawrotnych zmian w podejściu, ale nie czas by skłaniać się ku podobnie błahym sprawom.
— Masz nadzieję? Szkoda.
Wychodzą.
Akademik zionie pustkami, co jest logicznym w kontekście dzisiejszego dnia. Odebranie kluczy, marsz na przedostatnie piętro, zmierzenie się spojrzeniami z kilkorgiem mijanych osób. Ich oczy przepełnione zdziwieniem, bo przecież nieczęsto sam Seiwa spędzał czas tutaj, w przestrzeniach akademika.
— Niedawno Enma zarzucił mi, że powinienem się wyprowadzić. Nie mam nic do mieszkania w rezydencji. Jest tak duża, że daje oddech i rzadko widzi się członków rodziny, ale może nie jest to głupie — mówi przykładając kartę do drzwi, które za sprawą magnetycznego klucza otwierają się. — Ale też nie widzę sensu posiadania kilku miejsc do życia. Poza tym Kiki w mieście, nie widzę tego.
Uchyla drzwi, po czym gestem na wskroś teatralnym zaprasza Hattoriego do środka. A wewnątrz? Wewnątrz nic więcej jak zgrabnie pościelone łóżko, tuż obok biurko z pozostawionymi nań książkami. Parę ubrań w szafie i miejsce, w którym powinno stać drugie legowisko dla współlokatora, na którego naturalnie nie wyraził zgody. Pokój jest wąski, ale długi, zakończony dużym, częściowo przykrytym kremowymi zasłonami oknem. Z tymże sąsiaduje skromna łazienka z prysznicem, obramowanym jasnym światłem lustrze. Niewiele idzie wyczytać z pozostawionych wewnątrz przedmiotów, choć — czego się nie spodziewał — na krześle przewieszono sweter. Szary, zwykły, bawełniany sweter, na którego widok marszczy brwi. Sora? Nie pamięta, kiedy był tutaj ostatnim razem. Nie pamięta również, kiedy ostatnio rozmawiali. Niezrozumienie wkrada się w białka, ale nie komentuje.
Hattori Heizō, Yōzei-Genji Madhuvathi and Ejiri Carei szaleją za tym postem.
„Nie potrzebuję ochrony, Heizō.”
Potrzebował, ale nie zamierzał się z tym spierać, bo wiedział, że gdzieś wewnątrz musiał odgrodzić Seiwę ścianą od tego, co było. Budować w sobie świadomość, że nie wszystkie sytuacje kończyły się klęską; patrzeć na Rainera, jak na Rainera, a nie jak na ogół, który prędzej czy później ulatniał się, jakby ciążyło nad nim jakieś jebane fatum. Na usta ni stąd, ni zowąd wpełzł łagodny półuśmiech, przeczący czarnym scenariuszom, które przewijały się w jego głowie, jak wyświetlane na projektorze slajdy.
— Przykro mi. To część pakietu. — Wzruszył ramionami, jakby nie miał na to większego wpływu; jakby Rainer musiał się pogodzić już nie ze wcześniej wspomnianym zapewnieniem mu bezpieczeństwa, ale i z każdą inną formą ochrony. Bo dla Heizo było to coś oczywistego i było jedną z tych niekontrolowanych sił, które popychały ciało do działania, gdy po prostu było to konieczne. — Może inaczej — zaczął, nagle poważniejąc, gdy w jasnych oczach pojawił się słaby błysk olśnienia. Wydawało mu się, że odnalazł bardziej przystępny język. — Nie chcę, żebyś się martwił. Nie musisz. Jesteś dla mnie teraz i zostaniesz tak długo, jak będziesz chciał, jasne?
A co z jego zachciankami? Pogubił je po drodze przekonany, że pozbył się ich zupełnie dobrowolnie, bo to za dużo dla kogoś, kogo jest tak mało; kto nie wystarcza. Wolał zostawić mu wybór, świadomy tego, że przegrywał z zapomnieniem i chęcią zaćpania się na śmierć; zdając sobie sprawę, że nie będzie lepszy od narkotyków, adrenaliny czy cholernych ciekawostek mikrobiologicznych. Ale w porządku, bo czasem tak już było. Ale może wcale nie musiało? Chciał wziąć to pod uwagę – może słusznie, może całkowicie naiwnie. Choć wewnątrz myśli to płonęły, to zamarzały na przemian, utrzymywał spojrzenie na wysokości ciemnych oczu. Było zdecydowane, nieznoszące sprzeciwu, ale też – przy dokładniejszym przyjrzeniu się zionącym czernią źrenicom – dziwnie przygnębiające. Po prostu daj mi znać. Nie uciekał, bo musiał upewnić się, czy tym razem zrozumiał, choć wiele do rozumienia tu nie było.
— Postaram się — rzucił przy krótkim przytaknięciu, bo oczywiście od samego początku uważał to za transakcję wymienną. Nie mógł oczekiwać od Seiwy czegoś, czego sam by nie uskutecznił. Ale przecież już posunął się o krok na przód; już pokazał więcej niż zakładał, nie wiedząc kiedy zatarła się granica, którą jeszcze jakiś czas temu miał przed oczami. Granica tej naturalnej niepewności, która każe trzymać język za zębami, a emocje za grubym murem, bo w końcu nigdy nie wiadomo, czy nie zostaną wykorzystane przeciwko tobie.
— Na mocne dwadzieścia osiem — z zaczepnego tonu głosu dość łatwo dało się wyczytać, że żartuje. Potrzebował tego chwilowego rozluźnienia, by strzepnąć z barków ciężar wcześniejszych przemyśleń. Z lekko rozchylonych ust wyrwał się niski, niezbyt głośny śmiech, gdy zaraz pokręcił głową, negując swoją wcześniejszą wypowiedź, zanim czarnowłosy zdążyłby się oburzyć. — Żartuję. Myślę, że jeszcze długo nie będziesz wyglądał na swój wiek.
Owinął szyję szalikiem, jeszcze zanim wyszli z restauracji. Choć miasto tętniło życiem, a po dzisiejszym święcie oczekiwało się rozgrzewającej atmosfery, na zewnątrz panował mróz. Wychodząc z ogrzewanej restauracji, dało się odczuć tę drastyczną różnicę temperatur, ale to orzeźwiające powietrze ani trochę mu nie przeszkadzało. Czuł, że wreszcie może normalnie oddychać, nawet jeśli zimno drażniło nos. Z nieba leniwie opadały pojedyncze płatki śniegu – niewystarczające, by przez noc zaśnieżyć całe miasto.
— No jasne. Chciałem złamać kilka zasad w życiu, ale wolę coś, za co mnie nie zamkną — skomentował, gdy drzwi restauracji zatrzasnęły się za ich plecami. I trudno było wziąć to na poważnie, gdy nawet przy spojrzeniu na Rainera z ukosa, srebrne tęczówki zatliły się rozbawieniem.
Przez całą drogę dotrzymywał mu kroku, w jednej kieszeni przytrzymując pudełeczko z prezentem, jakby w obawie, że może z niej wypaść. Późnym wieczorem akademik zdawał się przeczyć wszystkim pogłoskom na temat akademików. Spokój, jaki panował w budynku, był dziwnie nienaturalny i dopóki nie przyszło im spotkać pierwszych studentów na korytarzu, sprawiał wrażenie opuszczonego, choć dookoła było zbyt schludnie. Ich kroki zdawały się rozbrzmiewać głośnym echem przy tej niemalże wszechobecnej pustce, dlatego nie chciał mącić ciszy niepotrzebnymi komentarzami. W tym samym milczeniu zatrzymał się pod drzwiami, dosięgając spojrzeniem numerka, którym były oznakowane, jakby zapamiętanie go od tej chwili było niezmiernie ważne. Nie chciałby przecież trafić pod zły adres, gdyby kiedyś zdecydował się tu wrócić.
— Mam nadzieję, że była to tylko propozycja, a nie chęć wyrzucenia cię z domu? — odezwał się, słyszalnie nieco zaskoczony tą nagłą wzmianką. Jedynie na chwilę powrócił spojrzeniem do czarnowłosego, bo otwierające się przed nim drzwi odwróciły jego uwagę, bo kryły za sobą nową, odkrywaną przed nim tajemnicę. Zaczepiwszy palce o szalik, zsunął do z szyi, wchodząc do pokoju, który różnił się od tego, który uświadczył w rezydencji. Nadal był do bólu schludny, ale ograniczona przestrzeń sprawiała wrażenie znacznie przytulniejszej, choć wciąż dziwnie bezosobowej, jakby wszystkie rzeczy świadczące o tym, że pokój należał właśnie do Rainera, pochowano w szafach. Poza tymi kilkoma książkami, które wprowadzały w zakres jego zainteresować. — Wiesz, któregoś dnia może sam się na to zdecydujesz. Wtedy będziesz miał swoje jedno miejsce do życia, a Kiki jakoś da sobie radę w klanie. Nikt nie zabrania ci jej odwiedzać — głos, choć pobrzmiewała w nim subtelna nuta rozbawienia, niósł ze sobą i rozczulenie. Czarnowłosy znów zaskakiwał – tą nietypową dbałością o szczegóły. W dodatku momentalnie przywołał wspomnienie pisklęcia, które wciąż było dla Hattoriego niedopasowanym elementem układanki, a jednocześnie teraz już trudno było wyobrazić sobie Seiwę bez tych drobnych paradoksów. — Ale na razie, jeśli będziesz chciał się gdzieś zaszyć, możesz wpaść do mnie. Będziesz miał całkowity spokój, gdy będę w pracy.
Kurtka wylądowała na wieszaku, a buty starannie odstawił w niewielkim przedsionku. Wyprostował się i pierwsze kroki w głąb pomieszczenia postawił ostrożnie, jakby swoją obecnością nie chciał zaburzyć tej wyczuwalnej równowagi wewnątrz. Potarł o siebie jeszcze zmarznięte dłonie i – teraz zatrzymując się już w centrum wszystkiego – jeszcze raz przyjrzał się wszystkiemu z nieco bliższej perspektywy, ale objęcie spojrzeniem wszystkiego nie zajęło dużo czasu i nie dostarczyło żadnych informacji – łącznie ze swetrem przewieszonym przez oparcie, który jako jedyny zaburzał ten ogólny, nieskazitelny porządek. Ten nie przykuł jednak jego uwagi na tyle, bo uznał, że pozostawienie go na krześle było całkiem ludzkie. Każdemu się zdarzało. Ze skrzyżowanymi na klatce piersiowej rękami, zwrócił się ku chłopakowi, rozumiejąc, że w tej sytuacji był w zasadzie jedynym źródłem informacji o sobie samym. Nie żeby mu to przeszkadzało, choć gdy przyjrzał mu się przy lekko przechylonej głowie, nie potrafił już wyobrazić go sobie w bardziej chaotycznym otoczeniu. Wraz z tą myślą kąciki ust drgnęły, ale uśmiech pozostał jedynie ledwo widocznym cieniem. Może to lepiej, że nie zostali na mieście.
— Chodź.
Yōzei-Genji Madhuvathi and Seiwa-Genji Rainer szaleją za tym postem.
Szuka pełznącego po nim księżyca, ale zamiast tego, jakby niebo i ziemia podpisały pakt i na dzień dzisiejszy przygotowały idealne podłoże, na granacie jak plamy atramentu rozlane opasłe chmury. Przecinane nie tylko niebieskościami, ale i mdłymi żółciami, gdzieniegdzie fiołkowym fioletem. Nie niosą w sobie ciężaru. Dla przekory tylko wydają się strasznymi. W rzeczywistości, gdyby tylko palec zanurzyć w ich konsystencji, są lekkie jak piórko. Rozpuszczające się niczym latem wata cukrowa. Idealne, by stanowić płótno dla wkrótce puszczanych w górę fajerwerk.
Wzrok haczy o horyzont obrazu, by zaraz zlecieć na dół. A że uniwersytet, jak i sam akademik, położone na niewielkim wzniesieniu, to oczy skaczą po dachach budynków. Gdzieniegdzie jak mrówki przechodzą sylwetki ludzi, które z tej odległości – a że zima to wciąż opasani grubymi kurtkami – wyglądają jak niezgrabne kulki. Dłonie Rainera lądują na parapecie, by nań się delikatnie oprzeć. Sylwetka przenosi ciężar na lewą nogę. W sekundowym, może dwu-, milczeniu stoi w miejscu i nawinięte na teraźniejszość wspomnienia na nowo chowa w odmęty pamięci. Uśmiech wciąż nie znika z chłopięcej twarzy. Czemu miałby, gdy wspomniany już paradoks wciąż rzęzi zardzewiałym rozbawieniem. Zardzewiałym, bo migawki życia z jesieni, wcześniej lata, teraz przykryte grubym pierzem śniegu. Spojrzenie na nowo gna ku centrum zamieszania; ku ulicy, w którą wcześniej skręcili, by wolnym krokiem stanąć pod głównym wejściem do budynku. Zabawne, że jeszcze chwilę temu jego ciało oblepione było spojrzeniami równie nieistotnymi, jak wszystkie w dole odbywające się historie. Po prawdzie, tylko jeden wzrok się liczy a ten dziwnie utkwiony w jego karku. Celebruje wykwitłe na skórze dreszcze a wraz z nimi źrenice wtopione w nachyloną jego sylwetkę. Bo nietrudno walczyć o człowieka, najtrudniej zabrać jego uwagę.
Odwraca się dłonie tym razem kładąc za plecy, by tęczówki z kolorów nocy pozostawiły jedynie jej barwny posmak. Na białkach maluje się przebłysk niewielkiej lampki nocnej, którą włączył tuż po wejściu do pokoju. Nigdy nie przepadał za górnym światłem. Woli kontrasty a te najlepiej widoczne przy jednym, bocznym źródle jasności. Wciąż w płaszczu, bo zapomniawszy zdjąć go zaraz po zsunięciu butów, wygląda jakby był tutaj przechodniem. I częściowo tak jest. Przez akademik przewija się rzadko. Tak rzadko, jak wymagają tego spotkania z równieśnikami. Ci ograniczeni do pojedynczych imion, jak Sora właśnie, ale wciąż istniejący i w dziwnym sposobie dostarczającym chłopcu rozrywki. Może tym właśnie jest koleżeństwo. Nie wie, bo nie sposób Rainerowi przywołać ostatniego dnia, w których widział twarze inne niż rodziny czy stojącego przed nim chłopaka.
Dopiero teraz do świadomości dociera wzmianka o jednym z jego zwierzaków, o klanie, o mieszkaniu poza rezydencją. Wzrusza ramionami, jakby temat stracił na ważności, bo — przy całej swej istotności w życiu codziennym — w aktualnej relacji niewiele wnosi. Jedna tylko uwaga drga na końcu języka jak chochlik, który dość często w rozmowy tej dwójki wprowadza chytre intrygi. Rainer wznosi podbródek do góry i tuż po usłyszanej komendzie mówi:
— Kiki jest tylko pisklakiem. — Biodra odbijają się od parapetu w wyuczonym, nagłym geście; jakby podobny ruch wychodził z ciała już nie raz, nie dwa razy. Podchodząc do Heizō uśmiech zyskuje jedynie diabelski pomruk a w wyżłobionym dołeczku mości się psotna nuta. — Posiadam mało rzeczy, ale jeśli już są moje, to wolę je trzymać blisko.
Mocny chwyt w pasie wystarczy, by w nagłym geście palce znalazły ujście dla wcześniej kotłujących się emocji. Tego mu brakowało, tego potrzebował. Wtedy, gdy rozmowa zboczyła na tory co najmniej nieprzyjemne. Posmak wypowiedzianych tamże słów gra pod językiem a rozeźlony smok śmieje się gardłowym śmiechem, bo w końcu ze spiętych mięśni może spuścić przetrzymywaną weń energię. Pociągnięcie ku sobie, zespolenie jednych bioder z drugimi i już byłby łączył wargi z tymi chłopaka, ale na granicy świadomości, kiedy już, już jeden z cieplejszych oddechów kładzie na tamtego ustach, odsuwa się nagle. Przez głowę jak błysk pierwszych w tle fajerwerk pobrzmiewa zdziwienie. To realne i szczerze, szwem idące i po białkach oczu. Unosi brew i parska rozbawiony, ale w wesołości tej wciąż niedowierzanie, które nakazuje raz jeszcze a mocniej palce wcisnąć w drugą sylwetkę. Te na nowo wracają do talli by wąskość ciała złapać i objąć zarówno na części brzucha, jak i pleców. Opuszki żłobią pod koszulką małe kanaliki a Rainer, będąc w całości osłupiałym, mówi na wpół skonsternowany, na wpół wciąż trzymający pod językiem skroplone rozbawienie:
— Co to za “chodź”? Jestem starszy, to ja powinienem wydawać polecenia — I byłby ubrał zdanie w szczerszą wesołość, ale przykrywa je cienka jak mgła warstwa szoku. — I pamiętasz rozmowę o wycofywaniu się? Jak raz jeszcze usłyszę, że mam się z czymkolwiek wstrzymywać, to… w sumie nie wiem co, ale coś wymyślę.
Groźba ubrana jest we wciąż przyjemny ton głosu, ale na słowach skwierczą zapobiegawcze iskry. Wciąż całość wypowiedzi ma charakter dziecięcej zaczepki, ale nauczony na błędach – głownie tych z ich pierwszego spotkania – które niejednokrotnie w ciele wzbudzają nagłą falę irytacji, zatrzymuje się na moment. Kropka jest przeciągniętym milczeniem, które ni to zawadiacko, ni pytająco rysuje pomiędzy nimi ciszę. Jakby zastanawiał się nad kolejnym krokiem, jakby ważył ciężkość następnych decyzji. Poważnieje. Kiedy palce rozluźniają ucisk w chłopięcym pasie a kciuki zataczają półokręgi na przykrytym materiałem brzuchu, uśmiech spada a zastępuje go zmartwienie. Głupie, bardzo proste zmartwienie człowieka, któremu zależy. Z na wpół otwartych ust chciałoby ulecieć zdanie dłuższe. To ubierające odczuwalne w konkretne słowa, ale jest ciężko. Ciężej, niż się spodziewał. I to nie dlatego, że z trudnem przychodzi wypuścić z siebie oblepione w logikę emocje, a z racji prostszej – nie sposób objąć zdaniem bądź dwoma rodzący się pod sercem niepokój. Następuje więc krótkie uniesienie kącika ust, który zaraz opada, ale po krótkim tymże uśmiechu pozostaje błysk ufności w czarnych jak ziemia tęczówkach.
— Nie znoszę tłumów, wiesz? — Kończy przy łamiącym się pytaniu, ale zanim pozwoli soli wpaść i w oko, zamyka niepewność w wargach upadających na drugie. Czy nie tego chciał od początku? Teraz sam nie wie, gdy przy dłoniach uwalniających talię, delikatnie pcha go w stronę materaca. Ale w palcach, w przeciwieństwie do ust, brak jest uporczywej apodyktyczności. One delikatne jak wprawieni w choreografię tancerze pląsają po opasających ciało materiałach. Małe, ledwie wyczuwalne drgnięcia, by jedną z dłoni dopaść szyi, gdzie kciuk – przy języku wsiąkającym pod drugi – dotknie miarowo poruszającej się grdyki; gdzie palce prawej ręki zatrzymają się pod pachą, by na drugą sylwetkę przełożyć siłę schowaną w napiętych mięśniach. Łapie oddech. Krótki, na mokrych ustach Hattoriego zostawiający zimny powiew powietrza. Ale czekał zbyt długo, zbyt długo znosił obecność ludzi, by pozwolić odsunąć mu się już teraz. Zostawia krótkie muśnięcie na uniesionym warg kąciku, by na moment przed spokojniejszym rozchyleniem tamtego ust, udo otrzeć o chłopięce krocze. Sam by się zdziwił, obserwując własne, okiełznane myślą ruchy. Jest spokojny i powolny. Zlizujący z chwili wszystkie zaprzepaszczone wcześniej szanse.
Kiedy w geście zgoła nieprzemyślanym obaj upadają na materac, Rainerowa łydka, jakby w karze za wcześniejsze ruchy, obije się o drewno łóżka. Krótki syk przerwie wszystkie zaplanowane gesty, gdy ciało bezwiednie a w geście poddańczym opadnie na to drugie. Rozcapirzają się ręce na dwie strony łóżka a Seiwa, chowający twarz w zagłębieniu drugiej szyi, parsknie rozbawiony.
— Ała, to bolało — I zaśmieje się prosto, cicho, na skórze Hattoriego zostawiając skroploną w powietrzu beztroskę.
Hattori Heizō, Yōzei-Genji Madhuvathi, Vance Whitelaw and Zhiva Elin szaleją za tym postem.
— Wymyślisz coś. Żeby mieć wszystko obok — głos zniżył się do niegłośnego pomruku, bo przy tak niewielkiej odległości nie było potrzeby, by mówić głośniej. Przyciągnięty jeszcze bliżej, zupełnie naturalnie odnalazł miejsce dla swoich rąk. Ciężar jednej z nich spoczął na chłopięcym biodrze – tam zacisnęła się w zdecydowanym chwycie, który teraz już chciał pozbawić czarnowłosego wyboru; druga z nich sięgnęła ku gładkiej szyi, kciukiem muskając wyczuwalną pod skórą linię żuchwy. Nie chciał trwać w tym dziwnym zawieszeniu, gdy gorący oddech łaskotał rozchylone, gotowe na przyjęcie pocałunków, wargi. Nie przerywał jednak, nie pozostając też dłużnym, bo i w tej wymianie osnuwających skórę oddechów było coś potrzebnego dla tej chwili. Miał jeszcze czas – resztkami osiadającej na umyśle świadomości – zaznajomić się z tą niepojętą siłą przyciągania, która w końcach palców spoczywających na drugim ciele wywoływała drażniące mrowienie i rozpędzała tętno, jakby to w tym dzikim łomotaniu chciało wyrwać się na zewnątrz w poszukiwaniu bliskości podobnej wbijającym się w skórę opuszkom.
Próbował się skupić, ale było to coraz trudniejsze. Ale sam się na to skazał, gdy dobrowolnie przywołał go do siebie, więc było warto.
Kolejne parsknięcie na chwilę sprowadziło go na ziemię. Z tej niewielkiej odległości, która dzieliła ich twarze, gdy niemalże stykali się nosami trudno było cokolwiek wyczytać, dlatego niechętnie, ale wiedziony wyższą koniecznością, cofnął nieznacznie głowę, by przyjrzeć się Rainerowi uważniej z brwią uniesioną, jakby był jego lustrzanym odbiciem. Niezrozumienie zaraz zniknęło z jego twarzy, gdy w szybkiej reakcji na komentarz chłopaka, wywrócił oczami, ale nie w zniecierpliwieniu czy w irytacji – w geście więcej było pobłażliwości, która pozostała w spojrzeniu, gdy to skonfrontowało się ze spojrzeniem Seiwy.
— A jednak podszedłeś. Może nie przeszkadza ci przełamywanie schematów? — Przechylił nieznacznie głowę na bok, tym bacznym wzrokiem – w którym mimo wszystko znalazło się miejsce na rozbawienie – chcąc zapędzić go pod ścianę. — Zresztą nie jesteś starszy o aż tyle. Ale w porządku. Specjalnie dla ciebie będę przeżywał swój okres buntu. — Zniżył podbródek, a jasne oczy, które chwyciły słaby blask zapalonej lampki nocnej, zatliły się wyzywająco. I trudno było powiedzieć, czy rzeczywiście zamierzał spełnić tę żartobliwą obietnicę, ale za pewnik można było wziąć to, że nie nadawał się do wypełniania władczych poleceń. — Pamiętam. Czy ty mnie właśnie podjudzasz? — słowa opuściły jego usta wciąż obleczone w tę samą rozbawioną tonację, jakby groźba prosiła się o to, by raz jeszcze zarysował granicę, byleby tylko dowiedzieć się, co dla niego wymyśli. Ale przecież nie chciał tego robić. Nie chciał się odsuwać; nie chciał zostawać sam z tym elektryzującym uczuciem rozchodzącym się po ciele. Nie chciał też kolejny raz zawodzić, choć widok zmartwienia na chłopięcej twarzy starł z jego własnej wcześniejsze rozweselenie, zastępując je konsternacją. W ostrożnym geście dosięgnął opuszką kciuka zimnego jeszcze policzka, przesuwając po nim tak, jakby liczył na to, że tym ruchem zgarnie te niewłaściwe dla sytuacji emocje. Przecież nigdzie nie idę. Być może to głupie, by przypisywać sobie tak cudotwórcze zdolności, ale wystarczyło, że niepokój zniknął, a Hattori odetchnął z widoczną ulgą, nie zdając sobie sprawy, że wcześniej – zawieszony w narzuconej przez Rainera ciszy – wstrzymał oddech, równie niepewny sytuacji.
„Nie znoszę tłumów, wiesz?”
— Mhm, wiem — wypuszczony pomruk osiadł na ustach przytkniętych do jego własnych. Umysł jeszcze przez chwilę kontynuował ich dialog, umieszczając słowa na końcu języka. Chciał, żeby przyznał, że sam nie lubi tłumów, że następnym razem pójdą w inne miejsce, ale to nie miało znaczenia. Mógł przecież zostawić to na później. Ręka z biodra przesunęła się na Rainerowe plecy, napierając na nie mocniej nie tylko dłonią, ale i przedramieniem, bo w pierwszej chwili pocałunek nie wystarczył i chciał mieć go jeszcze bliżej; tym razem odebrać ostatnie szanse na ucieczkę. Usta wyczuwalnie rozciągnęły się w uśmiechu, gdy powolnym, niemalże leniwym ruchem języka przesunął pomiędzy chłopięcymi wargami. Pokój, choć niewielki, nadal był mu zupełnie obcy, dlatego bez zbędnego oporu dał się poprowadzić, choć może nie powinien powierzać nawigowania kogoś, kto robił to przy równie niskim skupieniu. Powietrze wypełniło płuca przy głośniejszym, niemalże bezsilnym wdechu wciąganym przez nos, gdy udo prowokacyjnie przesunęło się po jego kroczu. Gdy jego noga zetknęła się z brzegiem łóżka, niemalże odruchowo zsunął dłoń z szyi czarnowłosego, którą jeszcze przez chwilę drażnił paznokciami – teraz, gdy w ostatniej chwili przyszło mu zareagować, zacisnął ją na ramieniu chłopaka, by pociągnąć go razem ze sobą.
Niespodziewany obrót zdarzeń na moment otrzeźwił umysł. Hattori zatrzymał się, choć klatka piersiowa poruszała się przy jeszcze powolnych, ale głębszych oddechach. Nagłe parsknięcie wyraźnie go uspokoiło, bo przy cięższym westchnieniu pozwolił sobie na luźniejsze wtopienie się w materac. Chciał coś powiedzieć, ale słowa zatrzymały się w gardle – nie ze zdenerwowania. Nie potrafił tego określić, więc po prostu milczał, czując jak ciepło oddechu i rozbrzmiewającego obok śmiechu, przenikało do wewnątrz i nie sposób było powstrzymać wykwitający na ustach uśmiech pełen nieopisanej czułości. Pokręciwszy głową, przylgnął policzkiem do chłopięcej skroni, wdychając tak znajomy już zapach zmieszany z tą charakterystyczną świeżością zimowego powietrza, które jeszcze osiadało na jego włosach. I miał wrażenie, że to też bolało – inaczej niż obtłuczona łydka Seiwy – bo przez chwilę, nie był w stanie pomieścić w sobie nadmiaru tych wszystkich emocji, które rozpierdalały go od wewnątrz. I nie mógł pojąć, czemu ten narastający ścisk był tak przyjemny. Nie wiedział też, czy jest w stanie poradzić sobie z tym głupim – pewnie zupełnie nieświadomym – mieszaniem w jego głowie. Krótkie parsknięcie upuszczone przez nos, rozdmuchało czarne kosmyki na boki. I już nie wiadomo, czy śmiał się z samego siebie, czy z niezdarności Rainera.
— Uważaj — rzucił tonem przesyconym łagodnym spokojem, choć podrygiwały w nim zadowolone nuty. Wszystkie słowa, które cisnęły mu się na usta, zostały zatuszowane tym jednym, troskliwym przekazem. Poprawił się na łóżku, odsuwając się, ale tylko na niewielką odległość. Nie zamierzał uciekać ani tym bardziej się wycofywać. Z dłonią ułożoną na policzku chłopaka, chwilę skakał wzrokiem po jego twarzy, bo najwidoczniej wcześniej nie przyjrzał mu się wystarczająco dobrze – nie tym na wpół zadowolonym, na wpół pewnym siebie spojrzeniem. Kciuk nakreślił niewidoczny łuk na skórze twarzy, powoli sunąc ku zawilgoconym ustom, gdzie zahaczył o dolną wargę. W chwilowej pauzie przyglądał się temu lekkiemu rozchyleniu, jakby było to jakieś nowe odkrycie. Ściągnąwszy brwi w skupieniu – jedynie udawanym, bo nie kwapił się, by jakkolwiek ukrywać zawadiactwo w jasnych tęczówkach – na powrót nawiązał kontakt wzrokowy, już napierając palcem na jego podbródek. — Chodź.
Tym razem celowo ubrał komendę w żart, bo już nie czekał na reakcję, a sam wrócił do wcześniejszego pocałunku. Ręka na podbródku nie była już potrzebna, bo nie pytając o zgodę, trącił językiem ten drugi, narzucając powolne, ale i zachłanne tempo. Palce zsunęły się niżej, pozostawiając mrowiące uczucie zimna na dużo cieplejszej skórze szyi, obojczyków i częściowo odsłoniętej klatki piersiowej, dopóki nie zahaczyły o materiał koszuli. Zęby figlarnie chwyciły za dolną wargę, pociągając za nią, gdy rozpiął pierwszy guzik. Przy drugim usta zsunęły się ku szyi, pozostawiając na niej pierwszy wilgotny ślad. Trzeci. Jeszcze nie skończył, ale już w zniecierpliwieniu zsunął cienki materiał wraz z płaszczem – teraz nagle przeszkadzającym – z jego ramienia. Odnalazł przyjemność w lekkim muśnięciu ustami skóry w zagłębieniu nad obojczykiem. Tam jeszcze nie był. Nie było go też w wielu innych miejscach przez to całe narzucone przez niego wyczekiwanie, ale to sprawia, że teraz potrzebuje go mieć bliżej ze zwielokrotnioną siłą. Nie przyznałby na głos, że odczuwał zmęczenie czekaniem, ale teraz, gdy kontrola zerwała się ze zbyt cienkiej smyczy, wcale nie musiał tego przyznawać. Niektóre rzeczy wystarczyło po prostu zobaczyć. Czwarty – chyba ostatni. Rozchylił połę, ręką sięgając nagiego boku, wbijając w niego palce.
— Jeśli nigdzie się nie wybierasz, zdejmuj ten cholerny płaszcz — rzucił mrukliwie, a rozgrzany oddech nasączony rozbawieniem prześlizgnął się po obojczyku, zaraz przez Heizo zaczepnie przygryzionym.
Yōzei-Genji Madhuvathi, Gotō Keita, Seiwa-Genji Rainer and Zhiva Elin szaleją za tym postem.
Wymyślisz coś, żeby mieć wszystko obok. Może i wymyśli, może już to zrobił. Rękoma długimi niczym pajęcza sieć sięgnął ku ofierze, ale nie przewidział, że ta wzbudzi w nim tak silne emocje. Nie wiedział? Nie, to bzdura. Doskonale zdawał sobie z tego faktu sprawę i to mierzi. Każdy wcześniejszy krok, jak i niemalże wszystkie późniejsze przemyślane były niczym rozkładane po szachownicy pionki. Wymyślisz coś. Pod nosem nic innego a rysuje się pobłażliwy uśmiech, bo w podświadomości, która nie wypływa ku prowadzonej rozmowie, rozkłada się i niedowierzające rozbawienie. Czy właśnie to się nie spełnia? Chęć posiadania. Chwytania osób jego i tylko jego, które w dziwnej, uroczej, pociągającej niemal nieświadomości, wpadały w rozłożone na boki dłonie. Nie chce go zranić, nie chce już dalej grać, ale gdzie wytłumaczyć wszystko to, co już się wydarzyło i zapowiedzieć przyszłość, która wydarzyć się musi. Niski pomruk chłopaka gładzi czaszkę a on, gdyby tylko potrafił, gdyby w genach niósł chociażby jeden element koci, z gardła upuściłby miły pomruk. Ale zamiast tego – podobne pierwszym, wiosennym promieniom słońca kładzionym na ciele – po wewnętrzu ciągnie się przyjemne ciepło. Przecież nie zaprzepaści. Tego. Tego, co już zdobyte. Tego, że w końcu ma go obok i na wyciągnięcie ręki. Ciężar chłopięcych dłoni jest przyjemny. Przypomina boje, które stanowiąc dla ciała martwe kotwice, zatrzymują go w miejscu. I tego przecież chce, pozostać w miejscu. Tutaj i bez zbędnych spojrzeń, niewygód, bez czasu. Bo czas, jak wie i w obawie niejako celebruje, przynosi nieszczęścia. Nie tylko ten, który zapowiedziany na wydarzenia przyszłe, ale i tenże zastany, z lat wcześniejszych. Niskie, smutne niemal westchnięcie upuszcza Rainer na chłopięcą szyję, ale by narzucić na oczy chociażby cienką jak szyfon zasłonę pewności, spojrzeniem ucieka nad ramię Hattoriego.
Być może jest w tej relacji przyciąganie. Zniszczonego do zniszczonego, by wspólnie, gdzieś pośród cmentarzyska utraconych relacji, odnaleźć siebie. Ale za dużo wokół tamtego chłopca poszlak, by Seiwa mógł mu w pełni zaufać; by, wbrew obietnicom, obetrzeć ciało z narzuconej na nie zbroi. To pewnie już etap, w którym uzależniony do tego stopnia, że zamiast samemu się obezwładniać, to jemu pozwoli rozebrać siebie kawałek po kawałeczku, by na samym końcu, z ledwie dychającym sercem i podkulonym ogonem, wrócić do matki. Tam usłyszeć: “a nie mówiłam”. Jej ramiona jak długie sznury oplotą się wokół syna – zawsze to robiły – z chęcią utrzymania go w ramionach. Dawniej usłyszał od Enmy, że to ojciec nałożył na Seiwę kaganiec. Zabawne, jak zarówno blisko i nie można być prawdziwej odpowiedzi. Bo to matka, jej imię z wpisanym weń najpiękniejszym niebem – Miharu, wyryło najbardziej odczuwalne piętno w Rainerowej świadomości. Może dlatego do dzisiaj trwa w rezydencji klanu, jakby właśnie tam i tylko tam, mógł liczyć na przywrócenie go do życia. Teoretycznie przecież zginął tylko raz, gdzie ku światu przywróciły syna dłonie ojca. W praktyce jednak umierał jeszcze kilkakrotnie. Sześć, siedem razy? Za każdą przecież obsesją wiedział, jak maluje się jej szybki koniec.
Sweter niczym pieczątka po niespełnionej miłości, która mogłaby zaistnieć, gdyby nie chłopięca próżność. Dziecięca, autorytarna zachcianka na wybieranie swoich zabawek. Tak jak teraz, gdy pomiędzy usta najnowszej, z zachłannością wkłada własny język. Choć to określenie matki – Zabawki. Bawisz się ludźmi, Rainer. – wie, że kobieta się myli. Bo on nie pociągał za sznurki. Jasne, zachłannymi dłońmi sięga upatrzonych osób, ale dalej pozwala każdemu i każdej z nich robić to, na co tylko mają ochotę. I teraz jest podobnie. Pozwala Heizō wziąć ciało swoje w ramiona, by na samym końcu, gdzie duchem rządzi czysta chuć i rosnące podniecenie, pozwolić rozpłynąć się każdej z niepewności. Bo cielesność ma zbawienną moc. Taką, która wszelkie obawy spycha na granice świadomości, a tamże przybiera postać ciągnących się po skórze dreszczy.
I jeden z nich przeszywa kręgosłup, gdzie zimny prąd dotyka kręgów a te w posłusznych ruchach dostosowują się podług pędzących po krzywiźnie ciała dłoni. Lubi sekundy przeciągać. Na języku rozpuszczać je jak lepkie cukierki, których smak czuje nie tylko w ustach, ale i dalej. Słodka, bardzo prosta przyjemność, gdy jeden pocałunek zaczyna się drugim a nierównomiernie między nimi przebłyskuje to uśmiech, to wpuszczane do ciała powietrze. Chciałby zapaść się w tejże emocji i tak, jak nie lubi słodkiego, to poświęcić własne preferencje na korzyść tychże drugich. W przeciwieństwie więc do Heizō, który w naturalnym dla siebie podejściu wstrzymuje większość ruchów, jak tresowany pies wsłuchuje się w wypowiadane słowa, tak jego ciało pogrywa do zupełnie innej melodii; tej, która wystukiwana głęboko we wnętrzu a w bębenkach odbijająca się przytłumionym rytmem. Rainer bowiem nie musi walczyć ze skupieniem. To jest przecież niczym miód – lepkie i przelewające się w dłoniach. Taki też się wydaje, gdy pod ciężarem chłopięcych dłoni weń się wtapia. Podług rozpływającej się przyjemności pozwala i powiekom upaść niżej, dużo niżej, jakby schowany pod rzęsami wzrok wyostrzał inne zmysły. Przysiągłby, że słyszy bicie tamtego serca albo sam je we własny rytm mięśnia wpisuje.
Rozczulają go niewinne żarty. Wydają się być zabłądzonymi, gdy wkradzione do teraźniejszej rozmowy wymazują tę, która wydarzyła się w restauracji. Są banalne, ale w swojej banalności przyjemne. Takie, jakimi winne być w dialogach młodych kochanków. Umyka więc spomiędzy ust i śmiech, i dłonie mocniej opierają się na karku, pod pachą i wszędzie tam, gdzie zaraz nieświadomie zawędrują. Zgodziwszy się na inne zasady gry, wtedy, podczas Harae, nie sądził, że zatęskni. Spragniony rozerotyzowanej bliskości wróci doń niczym wysuszona ziemia szczęśliwa z jesiennych opadów. Słyszy, że podjudza, ale w pytaniu tym kryje się wiele więcej. Zaplanowane słowa i gesty, przyjemność z przerzucania wspomnianej piłeczki. Komentuje zdanie nikłym uśmiechem, bo nie sposób wytłumaczyć, jak bardzo Heizō się myli. W chłopięcym ciele nie ma ni grama wypunktowanej zabawy a jedynie potrzeba czułości, którą ubrał w nieprzemyślane słowa. Bo nie chce podjudzać. Chce, by szli na równi i na równi tej odczuwali i pragnęli tych samych gestów. Utkanych z potrzeby bliskości ucisków, wbijających się pod skórę opuszek, języków ciągnących po ciele ciepłe linie. W końcu chce się w nim zatopić i przytrzymać go tak długo, jak to tylko będzie możliwe. Jak wygłodniały pies wgryźć się w żuchwę, by później tę w przepraszającym geście owinąć lepkim od podniecenia oddechem.
Pędzące myśli wybudza upadek, ale jest on równie powierzchowny, prawie przez chłopca niezauważalny. I z ust wyrywa się rozbawiony komentarz, ale całe poczucie kumuluje się pod skórą. Drgają mięśnie rozbudzone nagłą, agresywną niemalże bliskością, która w ciało wprowadziła i skaczącą adrenalinę. Przyjemnie wilgotny śmiech jest jak kropka kończąca zdanie a zarówno preludium ku dalszym aktom. Rozbawienie skacze po strunach głosowych, ciało ciągnie ku policzkowi nagle przywierającemu do wciąż pokrytego grudniowym zimnem czoła. Lubił, gdy mu życie przerywano nagłymi, ludzkimi niezdarnościami. Sytuacje, gdy ponad przeciętny poziom emocji wybijały inne. Te gwałtowne, nastoletnie i, a może przede wszystkim, proste. W tym momencie skontrastowane z gorejącą skórą, rozbudzoną bliskością, zapomnianą a potrzebną, gdy ból wciąż pląsa po łydce. Leżałby jeszcze moment, ale spojrzenie wcześniej płochliwe, teraz ubrało barwy podejrzliwości. Po linii wodnej skacze więc posiadające chabrowe kolory zastanowienie. Szczególnie wtedy, gdy ich spojrzenia łączą się, a pod lewym okiem zarysowany zostaje półksiężyc. Uśmiecha się ku tej dłoni śledzącej fakturę policzka i wstrzymaniu migającym w oczach Heizō. Chciałby zapytać, dobrnąć do sedna powstałej pauzy, która posmak ma wciąż bolącej łydki. I wnet wykwitłe od uderzenia mrowienie zdaje się być przyjemniejszym, gdy pociągnięty do góry a przywołany jak zwierzak komendą, klatkę piersiową podnosi na wspartych ramionach.
Nietrudno powrócić do pocałunku, gdy w pachwinach wciąż wiązki pożądania jak żarzące się węgielki. Z małym uśmiechem trąca wpierw jego nos, ale przygwożdżony dyktatorskim sznytem, poddaje się drugiemu językowi. Nieświadomie opuszcza gardło złowrogi pomruk, gdy mu odebrana zostaje ostatnia iskra sprawczości. Nie na długo, ale dla rosnącej w ciele satysfakcji upuszcza kręgosłup niżej, ku dłoni wkradającej się pod materiał koszuli. Nie ma siły większej niźli ta, która przedramiona Seiwy układa po dwóch stronach ciała. Znowu nad nim wisi. Jak w momencie, w którym całował go po raz pierwszy. Mimo to pasami układa się pod aktualną sytuacją poczucie zgoła inne – apetyt. Wraz z dłonią rozpinającą guziki i tak luźnej już koszuli, wilgotnymi wargami muskającymi skórę szyi, aż w końcu dłonią chwytającą biodro, głowę opętuje głód. Fizyczna, prosta potrzeba skosztowania, która niczym więcej a prowokowana jedynie niby to przypadkowymi otarciami. Uśmiecha się ku niej a i przy okazji, ponownie, w szyję chłopca, gdy płynnym ruchem, niczym fala mozolnie obijająca się o brzeg, porusza biodrami. Pełznie ku płatkowi ucha, gdzie wpierw zlizuje rozbawienie ukryte w wypowiedzianym zdaniu, bo to niemal fizycznie skacze po ciele chłopca. Koniuszek języka zarysowuje małżowinę jak u znawcy próbującego wykwintne danie. Deser, tak to szło? Śmiech Heizō smakuje bulgoczącym tuż pod podnieceniem, kocim mruknięciem pupila łaszącego się do łydki, aż w końcu słodkim bólem wykwitłym na wystającym obojczyku. Głębokie, niskie westchnięcie byłoby pominiętym w wachlarzu głośniejszych wybuchów zza okna, ale wyrzucone tuż koło ucha nabiera nowej siły. Tej zbudowanej z niekontrolowanej seksualności, ale i tęsknoty. Bo niczym innym nie wytłumaczy wpijającej się pod kark chłopca dłoni, gdzie siłą wygina ten ku górze, palce zamykając tuż pod nagle nadgryzionym płatkiem ucha.
— Sam go zdejmij — urywa się przy języku ugładzającym porywczą brutalność zębów; a szept jego wyzbyty wcześniejszego rozbawienia. To przecież pochłonął wraz z haustem powietrza nabranego przy bólu rozchodzącym się po ukąszonym obojczyku. — Albo poproś. — Oddala się od chłopca na długość wyprostowanego ramienia, gdy wnet twarz przyozdabia znajomy i lekki – niepasujący do wypowiedzianych słów – uśmiech. — Twój wybór.
Hattori Heizō, Yōzei-Genji Madhuvathi, Vance Whitelaw and Zhiva Elin szaleją za tym postem.
Potem jakoś o tym zapominał. Dlatego Seiwa miał teraz te swoje własne spojrzenia, przeznaczone tylko dla niego. Spojrzenia, w których dogorywała już ostrożność, ale nadal było w nich coś dojrzałości kogoś, kto po wszystkich przejściach stał się wersją siebie, którą przyszło Rainerowi poznawać. Nie umykała też ta młodzieńcza naiwność, której przecież nie mogło zabraknąć, bo mimo doświadczeń wciąż był młody i wciąż czegoś się uczył. Może nie każda lekcja była lekcją rozczarowania? Może cały sęk tkwił w tym, by od teraz – w czasie kolejnej lekcji – sam postępował inaczej? I jeszcze czułość, bo gdy oczy wychwytywały i chłopięce słabości, nie sposób było przyglądać mu się bez mimowolnego rozczulenia. Gdzieś po tęczówkach błąkał się też ten charakterystyczny błysk podobny niedowierzaniu, jakby rejestrowane chwile były dla niego czymś nierzeczywistym; jakby Rainer mógł zniknąć w każdej chwili, choć przecież to niemożliwe, by go tu nie było. Dotykał go, trzymał w zdecydowanych objęciach, a palce dziwnie kurczowo wgryzały się w oblekający ciało materiał – tak, by wyrwanie mu się kosztowało Seiwę więcej wysiłku, a napięcie w jego własnych mięśniach miało uczynić czarnowłosego bardziej realnym. Głupie. To właśnie z tego narodziła się ta chęć trzymania go jak najbliżej, choć teraz, gdy oddechy mieszały się ze sobą w zachłannych pocałunkach, wydawało się, że bliżej już się nie da. Chęć zatrzymania go w czasie bez wybiegania w przyszłość – bo wydarzyć mogło się wszystko, ale teraz… teraz nie było takie złe. Gdzieś między jednym a drugim pocałunkiem uśmiechnął się do tej myśli, bo przecież wiedział, że dzisiejszy wieczór już z nim pozostanie, bo przerósł wcześniejsze wyobrażenia.
Spoczywający na nim ciężar, choć przytłaczający, wydawał się dziwnie przyjemny. Mógłby spędzić całą noc po prostu leżąc i chłonąc ciepło jego skóry, ale umysł brnął już ku odważniejszym odruchom, wypełniał świadomość całkowicie ludzką potrzebą bliskości. W tej chwili nie sięgał już po racjonalność, choć po drodze złapał się na tym, że winę za to ponosił Rainer. Rainer, który wgryzał się w jego myśli tymi pozornie niewinnymi uśmiechami, by za chwilę zrobić coś zupełnie sprzecznego, wyrywającego z jego płuc cięższy i głośniejszy oddech. Niech go szlag. Za te wszystkie sugestywne ruchy wyczuwalne łapczywym dotykiem. Za biodra, za które miał ochotę szarpnąć, ale na razie pozwolił chłopcu na swobodę, bo to wzbierające napięcie, chociaż drażniło, miało się opłacić. Za język ocierający się o ucho, przez który mimowolnie przechylił głowę na bok, jakby liczył na to, że zrozumie, że ma dosięgnąć i szyi. Za palce wbijające się w kark, które z dziwnie rozkazującą stanowczością zadzierały jego głowę. Z jakiegoś powodu wcale mu to nie przeszkadzało, choć przez większość czasu może i był, jak ten nieoswojony dachowiec. Może teraz uważnie śledził swoją zdobycz i czekał aż podejdzie wystarczająco blisko. A może po prostu tak było łatwiej. Łatwiej uczyć się tego, co czarnowłosemu odpowiadało; co lubił i jak zachowywał się w sytuacjach, gdy świat nie patrzył. Choćby miał to być pierwszy i ostatni raz. Nie. Wróć. To nie mógł być ostatni raz. Nie mógł, bo Rainer miał w sobie coś, co warto było zatrzymać i przy sobie mieć – odkrywał to jedno po drugim. Może za jakiś czas miał uznać, że było to dosłownie wszystko.
„Sam go zdejmij. Albo poproś.”
Podciągnąwszy się do siadu z jedną ręką wspartą za plecami, a drugą wciąż ułożoną na Rainerowym boku, uniósł brwi w mieszance niedowierzania i rozbawienia tlącego się w kącikach oczu. Przez chwilę wyglądał jak ktoś, komu wydawało się, że się przesłyszał, ale to niemożliwe w tak spokojnym otoczeniu, nawet jeśli zza zamkniętych okien dobiegały serie stłumionych wystrzałów i charakterystycznych świstów. Już prawie zapomniał o pokazie fajerwerków, gdy spojrzenie o wiele bardziej zaciekawione było widokiem, który miał przed sobą niż migoczącymi światłami, które co jakiś czas mieniły się w szybie. Zmrużył powieki, jakby w tym nagłym wyborze doszukiwał się czegoś podchwytliwego, choć błąkający się w kącikach ust uśmiech zdradzał, że ta odmowa nie całkiem zbiła go z tropu. Potraktował ją, jak dodatkowy element gry, na której przyspieszaniu wcale mu nie zależało, choć zniecierpliwione narastającym podnieceniem ciało chciało odnaleźć ulgę w tym drugim. Ciche parsknięcie wypuszczone przez nos poprzedziło to lekkie przechylenie głowy na bok, bo i przy tym zupełnie innym kącie spojrzenia starał się dopasować tę nową wizję Rainera do tego, co już miał okazję zobaczyć. I teraz pamiętał, że już wcześniej taki był – wtedy w gorących źródłach, ale Heizo świadomie przymykał oko na jego wyzywające gesty. Nie chciał kończyć tego za szybko, bo wtedy chodziłoby tylko o seks. Nie tego w nim szukał. Teraz, gdy już było inaczej, czuł, że w tej bliskości było coś nieodwracalnego, nawet jeśli tylko dla niego samego. Bo w kciuku łapczywie wgryzającym się w chłopięcy bok i w pobłażliwym ruchu głowy na boki było uczucie, z którym nawet nie śmiał walczyć. Materac bezgłośnie uginał się, gdy przesunął się na nim, zmniejszając wcześniej narzuconą przez Rainera odległość. Nie przylgnął do chłopaka całym swoim ciałem, a zamiast tego jedynie nachylił się, przywierając swoim policzkiem do chłopięcego – tego, w którym zwykł zarysowywać się ten dobrze znany mu już dołeczek. Zadzierając podbródek, nosem otarł się o jego ucho, zanim to połaskotane zostało gorącym podmuchem wydechu.
— Proszę — głos miał niski, niemalże zniżony do szeptu, ale niewyzbyty dźwięcznej nuty, która drgała w strunach głosowych. Uśmiechał się, ale tym razem w inny sposób – w taki, który poprzedza nieczyste zamiary. Prośba nie miała bowiem żadnego znaczenia, gdy nie pozostawił Seiwie czasu na reakcję – niecierpliwe dłonie już dobrały się do okrywających go materiałów, by przy mocniejszym pociągnięciu w dół zsunąć je z niego. Cofnął głowę, po drodze muskając wargami chłopięcą żuchwę, jakby gest ten miał załagodzić wprowadzenie go w błąd. Zadarty podbródek, gdy ponownie skrzyżował spojrzenia z czarnowłosym, świadczył jednak o tym, że nie miał w sobie choćby miligrama poczucia winy; jakby to, o co chciał, żeby prosił, należało mu się od samego początku. W geście tym nie było wyższości – raczej szczeniacka łobuzerskość. Trwała ona jedynie chwilę, bo przy nieznacznym opuszczeniu głowy spojrzenie tliło się już jedynie podnieceniem. — Zamierzasz dalej się droczyć?
Palce ujmowały jedną z rąk Seiwy po tym jak wcześniej, już z większą delikatnością przeciągnął rękawy przez chłopięce przedramiona i ręce. Płaszcz i koszula wylądowały na podłodze, niedbale zrzucone przez Hattoriego, by nie przeszkadzały na łóżku. Kciukiem kreślił niedoprecyzowane kształty po wnętrzu Rainerowej dłoni, na chwilę opuszczając ku niej spojrzenie w milczącym zastanowieniu. Trudno uwierzyć, że na moment był w stanie stłumić wypełniającą go po brzegi niecierpliwość i na chwilę poświęcić się tej niegroźnej pieszczocie, bo nawet sporadycznie zahaczający o skórę paznokieć ledwo się o nią ocierał. Może też właśnie się z nim drażnił? Może dlatego przy spojrzeniu uniesionym z powrotem ku twarzy chłopaka – może teraz pełnej niezrozumienia – przysunął wnętrze nadgarstka do swoich warg, upuszczając na jego skórę kolejny rozgrzany oddech, zanim z wkradającym się w srebrne tęczówki figlarnym błyskiem przesunął po upatrzonym sobie miejscu zębami. Robił to ostrożnie i nieboleśnie, co kłóciło się ze spiętymi w wyczekiwaniu mięśniami. Z uwagą sprawdzał jego reakcje i być może umyślnie chciał przytrzymać go w miejscu tym przenikliwym wzrokiem, odwrócić jego własną uwagę – od ręki, która wspięła się po żebrach, gdzie w tej wspinaczce towarzyszył mu wytatuowany smok; od uginającej się tuż obok nogi, dla której niby to dla większej wygody znalazł nową pozycję. Ale wystarczyła chwila, by w jakimś nieopisanym przypływie energii gromadzonym w tych napiętych mięśniach, odnalazł siłę, by odwrócić sytuację i – jak w jakiejś dziecinnej zabawie – całym sobą obalić go na materac. Teraz on nad nim wisiał, wbijając wcześniej ujmowaną dłoń w pościel, ale teraz już z palcami kurczowo splecionymi z jego. I z kolanem wsuniętym pomiędzy chłopięce uda, jakby wcześniejszy gest nie został mu zapomniany i właśnie mu się odpłacał.
— I co teraz? — w pytaniu zabarwionym śmiechem kryła się jakaś naturalna zaczepność. W końcu był młodszy. Nie powinien się rządzić.
Yōzei-Genji Madhuvathi and Seiwa-Genji Rainer szaleją za tym postem.
W ruchach Heizō czai się niepewność, ale nie ta, która ubrałaby obecną sytuację w zawahanie. Jest wręcz odwrotnie. Dłonie jego jak haki wbijają się w biodro, kciuk mocniej znaczy dolinę tuż nad miednicą. Nie jest więc to ta niepewność. Zdaje się, że schowana ona głębiej. Tuż pod źrenicami a i rozrysowana w lekko rozwartych ustach. Jak niedopowiedziane słowo. A on chce mu to słowo wyciągnąć spod języka, paluszkami delikatnie sięgnąć po zawahanie, wziąć w ramiona i zrozumieć. Może dlatego nieostrożny palec przesuwa się po dolnej wardze, gdy przy uśmiechu kładzie usta na drugich i zatapia ich w kolejnym pocałunku, który wpierw rozbawiony, to wraz z kolejnymi muśnięciami, aż w końcu kłem porywczo zatopionym w drugiego skórze, staje się drapieżnym. W głowie jak sceny z obejrzanego niegdyś filmu scena z ciepłych źródeł a i jeszcze wcześniej z jego własnego pokoju, gdzie dłonie śledziły krzywizny chłopięcej twarzy, a w końcu z parku. Ciepły oddech zbiera tamtejsze emocje, tamtejsze zaczątki gorejących aktualnie pachwin, i bezwiednie kładzie wargi na policzku, by za niewerbalnym gestem sięgnąć szyi. Lubi skórę za uszami i tę, która pędzi niżej ku obojczykom. Cienka jej warstwa osłania pulsującą szybkim rytmem serca tętnicę. Znaczy ją koniuszkiem języka, delikatnie i skromnie, by uszanować czyjeś życie, ale gdy dłoń wpija się w sąsiadujące z położeniem ust ramię, ponownie zatapia zęby w gładkim ciele. Mimo to bawi się. Jak drapieżnik, który wie, że swoją ofiarę na dobre pochwycił. Bawi się, bo wie, że za moment, kilka chwil, figlarstwo może zostać ukrócone. Jak zawsze, gdy przesadzał. Gdy pozwalał zachciankom brać górę nad logiką. Ale na tym przecież polega jego cały urok. Przemyślane ruchy, nawet te najbardziej pochopne, mają cel i celem tym jest nic innego jak zwyczajna frajda.
Proszę. Krótkie, ale słyszalne słowo raz jeszcze ciągnie kąciki ust do góry, żłobi dołeczek, który w skórę wwierca się jak kciuk naruszający biodro. Parę kosmyków zawieruszyło się koło płatka ucha, opadło na czoło, zakręciło nad cofniętą ku linii powiek brwiom – denerwujące. Poprawia je szybkim ruchem dłoni i gest ten zabiera potrzebne sekundy. Istotne by wyszeptaną koło ucha prośbę zamknąć pod językiem. Bo tego oczekiwał, prawda? Kojącej spolegliwości schowanej w głosie świadomie zaniżonym do szeptu. Może właśnie bezpośredniość Hattoriego jest tym wszystkim najbardziej pociągającym elementem: przemyślanie upuszczone do gardłowego szelestu słowo, które prądem pędzi po szkielecie. Wpierw wpija się w kość skroniową, okrąża kręgi szyjne, by zaraz umościć się tuż pod kręgosłupem.
Ale zajmują go dłonie sięgające kosmyków, szybka i uporczywa myśl pozbycia się tychże. Pozwala materiałom zsunąć się z pleców, opaść gdzieś na bądź poza materac. Dopiero teraz sięga go chłód pokoju, który z nie wiedzieć kiedy rozgrzanym ciałem gra w berka. Dosłownie, bo tuż za falami ciepła pędzi zimno. Jedno z tych, które objawia się krótkimi, silnymi nakłuciami mięśni. Wzdryga się, gdy chłód spada niżej, ku pachom, pachwinom, wpada w okolice dłoni wciąż ujmującej biodro. Mimo ciała, które z niechęcią przyjmuje wilgoć pokoju, które ucieka od ciepłego światła żarzącej się na stoliku żarówki, on niczym wzburzona przez zewnętrzny ruch woda lgnie ku decyzji Hattoriego. Ni to wdzięczny, ni wciąż delikatnie buńczuczny, ale świadomy, że żadna z propozycji nie została pominiętą. Jest zaskoczony sprytnym rozgraniem pytania, więc na strunach głosowych niczym poranna rosa osiada rozbawienie. To tli się w krótkim parsknięciu, które komentuje kolejne z pytań. Nic więcej, bo żadne ze słów nie przystoi naprędce wykonywanym gestom. Byłoby ich więcej, ale szybkie zsunięcie z sylwetki ubrań, przecięta pytaniem cisza, sugeruje upłynięcie momentu na wyciszenie. Jakim więc zdziwieniem wita usta wędrujące na jego dłoń, bezpodstawną czułość skrytą w wargach muskających paliczki.
Zirytowane syknięcie jest objawem dwóch rzeczy: niezapowiedzianej siły obracającej sylwetkę, co oczywiste, ale i wcześniej naruszonej łydki. Ta wciąż obolała, jak się okazuje, pulsuje zapomnianym na moment bólem a on w zdziwieniu unosi podbródek. Nagłe zdezorientowanie towarzyszy plecom wlepiającym się w powierzchnię materaca.
— Ty cholero — komentuje przy realnym zdenerwowaniu, które niczym po korzeniach spływa po ciele. Zatrzymuje się w biodrach. One w ruchach ograniczone wpijającym się w krocze kolanem, ale i sprzecznymi emocjami. Chciałby je wszystkie zmielić w jedno, ale nagły, mały wybuch złości wchodzi w korelację jedynie z podnieceniem. Wcześniejszą czułość, nieważnie jak skrupulatnie narysowaną na wierzchu prawej dłoni, pozostawia w tyle. Białka więc do połowy zasnute zostają powiekami. Spod nich zionie czerń tęczówki a on tę barwę wkleja i w uśmiech. Ale jest to uśmiech inny od wcześniejszych. Bardziej wrogi, wyzywający, wprowadzający w plany większą porywczość. Lubi ją. Burzliwość wlewającą się w sylwetkę, w do tej pory w spokoju działające ciało.
— Tego nie było w opcjach — odpowiada dziarsko. Głos ma dziwnie zachrypły, ale głośniejszy niż wcześniejsze tony. Nie pamięta, kiedy w defensywnym geście rozcapierzył dłoń na jego piersi. Jego klatka goreje natomiast gorącem pościeli na nowo przesiąkniętej ludzką obecnością. Wykorzystując więc nagle powstałą porywczość, tę nogę gniewnie wciśnięta w jego ciało, sięga krawędzi poszarpanych dżinsów chłopca i palcami jak kleszcze ciągnie jego ku biodra ku swoim; tym prowokacyjnie ocierającym się wpierw o kolano, później chwilę sunącymi po chłopięcym udzie. Dłoń złączona z palcami Heizō przesuwa się ponad czubek głowy, ponad włosy nierównomiernie rozsypane na poduszce a gdy tylko, przez ten gest zgoła niespodziewany, ramiona Hattoriego opadną niżej, usta jego na nowo wylądują na chłopięcej szyi. Tam pospiesznie zaznaczy ciało kłami, w które wbije się boleśnie, by naturalny zryw ciała wykorzystać na swą korzyść. Palce jak sprytne, małe zwierzątka wyślizgną się zza materiału spodni, spod uścisku drugiej dłoni i tym razem one bezwiednie wsuną się pod chłopięcą koszulkę. Chce go usłyszeć. Spowodowany ugryzieniem jęk bólu, który przy potarciu sutków dwojgiem kciuków, przeistoczy się w głębsze, płynne jak mleko westchnienie.
Hattori Heizō, Yōzei-Genji Madhuvathi and Nagai Blotka Kōji szaleją za tym postem.
Malująca się na chłopięcej twarzy złość podziałała, jak chwilowy hamulec. Chwilowy, bo wewnątrz nadal tliło się wcześniejsze zadowolenie z siebie – teraz spotęgowane rozeźlonym, ale i dziwnie pieszczotliwym wyzwiskiem. Palce splecione z drugimi jedynie na krótki moment drgnęły, ale jakiś wewnętrzy głos upomnienia, stłumił w nim potrzebę wycofania się – możliwe, że dokładnie to samo wydarzyło się w restauracji, gdy musiał zmierzyć się z Rainerową wyniosłością. Wtedy też nie uciekł, nie zamierzał uciekać i teraz. A może teraz chciał sprostać wyzwaniu, które nagle – jak niewypowiedziana obietnica dobrej zabawy – pojawiło się na twarzy, której właśnie przyglądał się z góry? Rozmigotane spojrzenie tliło się figlarnością sprzeczną z rozdrażnieniem Seiwy, jakby nie tyle, co na nie nie reagował, ale zupełnie naturalnie usiłował załagodzić sytuację. Wbrew zdecydowanym ruchom, wbrew dłoni wciskającej tej drugą w materac i wbrew nodze agresywniej przyciśniętej do krocza, zdawał sobie sprawę, że nie robi nic złego; że to tylko część zabawy, w którą został wciągnięty i do której miał równe prawo. I choć Hattori właśnie wprowadzał nowe zasady, poddawał się też tym, które wdrażał Rainer. Dlatego, choć miał szansę jeszcze zareagować, nie walczył z nagłym zrywem w dół. Ostatnim, przed czym teraz zamierzał protestować, była bliskość, choć rozpalone podnieceniem ciało paliło jeszcze bardziej, gdy tylko przylgnął do drugiego. Wzbierające ciepło czuł nawet tam, gdzie dzieliły ich te pozornie bezpieczne centymetry, jakby pomiędzy wytwarzały się fale ciągnącej ich ku siebie energii, niepowstrzymanej i nierozerwalnej. Własne ubrania, na które wcześniej nie zwracał uwagi, teraz mierziły i uwierały całe ciało, gdy w buzującym wewnątrz gorącu to nie mogło odnaleźć w nich wcześniejszej wygody.
— Dziwne. W moich było — zawilgocony rozgrzanym oddechem głos rozbrzmiał tuż przy chłopięcym uchu. Brzmiał tak, jakby nie zdążył powiedzieć mu wszystkiego, bo rozbawiony ton urwał się zupełnie nagle, przerwany niskim stęknięciem wyrwanym z rozchylonych warg, gdy zęby brutalnie wbiły się w jego szyję z wampirzą brutalnością. Obolały odgłos osiadł wilgocią na bladej skórze szyi, podsycony nutą podniecenia. Kwitnący na jego ciele ślad po ugryzieniu piekł i pulsował tępym bólem, wydobywając z gardła zupełnie irracjonalny dla tej chwili, niski i cichy śmiech, jakby w przyszłym siniaku w kształcie zębów – a był pewien, że ten pozostanie tam w ramach pamiątki po dzisiejszej nocy – było coś zabawnego. Nie złościł się, nie ukracał gestów, które dla innych mogły okazać się przesadą, choć może to na skutek umiejętnie odwróconej uwagi rękami leniwie zakradającymi się pod koszulkę i dotykiem, który mrowił na skórze i wzmagał uporczywe napięcie w rozognionym podbrzuszu. Poruszył biodrami, ocierając się o drugie biodra w zaborczym i zniecierpliwionym odruchu. Wraz ostatnim, krótkim parsknięciem, zaczepnie pochwycił zębami chłopięcą żuchwę, gdy wcześniej wplótł palce w czarne włosy, by wymusić na nim odchylenie głowy. Przysunął wargi do lekko napiętej szyi, chwilę błądząc nimi po skórze w łaskoczącymi muśnięciami. Zatrzymał się, a jego usta wpierw rozciągnęły się w wyczuwalnym uśmiechu, zanim rozchylił je przesuwając językiem po wybranym dla siebie miejscu – takim, które ukryć mógłby jedynie golf. W porywie tej perwersyjnej zachcianki, przyssał się do skóry, pod którą tętno wygrywało energiczny rytm. Nie było to jedyne miejsce, na którym chciał pozostawić pamiątkę po sobie i ta chciwość wydawała mu się jednocześnie obca i znajoma. Obca, bo nie współgrała ze wstrzemięźliwością, którą przecież tak zagorzale prezentował podczas ich ostatnich spotkań. I znajoma, bo nie uważał, że powinien dziwić się tej ludzkiej chęci posiadania kogoś. Temu, że nie potrafił znaleźć odpowiedniego miejsca dla rąk, które rwały się, by móc dotykać go całego jednocześnie z nadgorliwością ćpuna, który dorwał się do odstawionego wcześniej narkotyku. Sam go sobie odmawiał. Ale nie tym razem.
Nie wytrzymam z tobą.
— Czekaj — rzucił ledwo słyszalnie, ale w zamkniętym pokoju wyrzucone niechętnie słowo nabierało mocy, wypełniało po brzegi puste przestrzenie. Byłoby prościej, gdyby zajęli się tym już wcześniej, ale te dwie minuty temu – może więcej, bo tracił poczucie czasu – nie przypuszczał, że tak zwyczajnie straci nad sobą panowanie. Odsunął się, prostując ramiona, ale w tym powolnym wycofaniu nie uciekał przed rękami Rainera. W każdym stosunku było coś nieporadnego, ale bez jakiekolwiek wstydliwości przyjmował do siebie tę przykrą i zupełnie naturalną konieczność pozbywania się przeszkadzających ubrań. Sięgnąwszy za siebie ku kołnierzowi koszulki, przeciągnął ją przez głowę i ramiona, bo i trawiące go od wewnątrz rozpalenie nie pozwalało czekać ani chwili dłużej. I chociaż sam nie kazał Rainerowi długo czekać, a mimo tego agresywniejszym pocałunkiem złożonym na jego ustach chciał wynagrodzić mu tę krótką przerwę, ale i skraść kolejny łapczywy oddech, bo zaczynało brakować mu własnego. Palcami zachłannie dosięgnął chłopięcej szyi, ale pewny dotyk prędko zsunął się ku obojczykom, dalej brnąc ku klatce piersiowej, brzuchowi i wreszcie, ku linii spodni, gdzie zatrzymał się, w milczeniu zawieszając twarz nad twarzą chłopaka. Choć ciepłe światło lampy rzucało wyraźne cienie na chłopięce rysy, widział go na tyle wyraźne, by wyczytać z nich targające czarnowłosym emocje. Nie szukał jednak przyzwolenia, gdy opuszkami przesunął po sprzączce paska, za która szarpnął w niby to w zniecierpliwionym rozdrażnieniu. Spojrzenie – to migoczące i rozochocone – zdradzało jednak, że tylko się z nim drażnił, bo raz jeszcze w myślach był w stanie odliczać kolejne kroki. Na raz poluzował pasek, na dwa, wysunął go z metalowej sprzączki niezbyt mocnym szarpnięciem. Paznokciami przeciągnął po podbrzuszu Seiwy, nie spuszczając wzroku z czarnych oczu, choć korciło, by pożerać nim napięte podnieceniem ciało. Teraz jednak chciał widzieć go wyraźnie, gdy palce, jakby przełamując kolejne tabu, zakradły się pod bieliznę, a on sam z dziwną satysfakcją wplatającą się w jego własne zniecierpliwienie, śledził efekty swoich bezwstydnych działań. Najpierw, gdy leniwie badał jego kształt, a później, gdy ujął go mocniej, w wygłodniałym ruchu przesunąć po całej jego długości. Do ostatniej chwili nie sądził, że można chcieć czegoś bardziej i mocniej, ale teraz nie był tego taki pewien. Tak było lepiej.
Yōzei-Genji Madhuvathi, Munehira Aoi, Nagai Blotka Kōji and Seiwa-Genji Rainer szaleją za tym postem.
Jest mu winny przeprosiny. Niejedne. Bo skrupulatnie tkał pewność siebie na przekór rosnącego w klatce niepokoju. A zachowanie to niczym innym jak kłamstwem. Zabawne, jak bardzo zależy mu na dokładnym budowaniu pozorów, za którymi chowa najprostszy przestrach. I wydaje się, że pozwala on niezbadanemu uczuciu wniknąć do oddechu. Emocja nieproszona pałęta się w płucach, urywa wypuszczane przez nos powietrze, wysusza wargi i z ust ściąga rozbawienie. Chwila nieuwagi. Głupi. Zbyt wiele niepoukładanych myśli kręci się po głowie, zbyt wiele logiki próbuje wcisnąć w proste zadanie dla ciała, ale miewał tak od zawsze. Od kiedy pamięta seks, najlżejsza a zarazem najbardziej strzeżona z form bliskości, jednocześnie przerażała i nie. Najbardziej niepokojącymi wydawały się pierwsze kroki. Nawet jeśli ubierane w mocne chwyty, to wciąż niepewne, jakby za moment kazano mu się odsunąć.
Wydaje się to bezczelnie zaplanowanym, że akurat dzisiaj, podczas dnia tak oczywistego, tak w powszechnej opinii banalnego, wpada ciałem w drugie. To, na którym uwagę skupia już od dłuższego momentu. Od kiedy? Nie pamięta. Powiedziałby, ze od zawsze. Wie, że to bzdura. Wie to, cholera, ale czas przed poznaniem Heizō nie istnieje. Nie istniałoby też jutro, gdyby nie wizja, że zapewne obudzi się tuż koło jego sylwetki. Czy to nazywają miłością? Parsknąłby, bo jeśli tak, to miłość z gruntu byłaby pojebana. Chorobliwie przywiązanie, jedna i tylko jedna droga do podjęcia wespół z drugim człowiekiem. Powinno go to przerażać, ale tak się nie dzieje. W ramiona zaciekłej pewności własnych uczuć, czymkolwiek by one nie były, opada z widoczną ulgą. W końcu. Ile można czekać na moszczący się w klatce spokój.
Skóra jego przejmuje wyziębione powietrze pomieszczenia i cichy pomruk kotłuje się w gardle, gdy mróz dotyka podrażnionych sutków. Lubi kontrasty. Szczególnie w seksie. Momenty, gdzie zęby wpierw natarczywe, później przepraszają skromnym ugryzieniem. Tak jak teraz, kiedy kły i, co absurdalne, ale wydaje się, że i równie agresywne palce Hattoriego, badają kolejne skrawki ciała, zaraz je skromnie muskając. Heizō jest skrupulatny. Jak badacz, który odkrywa; który za spojrzeniem szarych tęczówek pyta o przyzwolenia. Czasami wysnują się spomiędzy Rainerowych ust krótkie polecenia. Te szeptane bardziej do siebie niż do niego, chociaż wyraźnie zarysowane na tle ciszy pokoju. Pustka pomieszczenia niesie pogłos gardłowych westchnień i zdaje się, że na ścianach już na zawsze wyrysowane zostają gładko poruszające się kształty.
Dziwne. W moich było. No tak. Potylica opada w poduszkę, gdzie materiał pościeli jeszcze przed momentem odbijał kształt innej sylwetki. Kosmyki włosów rozsypują się po czole a on jak rozbawiony dzieciak parska w dziwnej, niepasującej scenie pobłażliwości. Bo rozbawienie ma charakter i uległy, i nie. Taki, który choć przerwany nagłym ugryzieniem, to wciąż przy miękkości podobnej ciału gnącego się ku ziemi tancerza. Przy tych zębach naruszających cudzą szyję uśmiecha się w maniakalnej niemal brutalności, ale — znowu, kontrast — gest jest gestem spowolnionym. Takim, który pozwala smakować i dotykać, przeciwstawiać się szastającej Heizō nagłości. On zabiera go kawałek po kawałku. Opuszkę po opuszce, kiedy palce jak u pianisty wystukują na żebrach swoisty rytm. Raz, dwa, trzy i tak do dwunastu. Kość po kości rysuje się pod palcami, niby że z zamiarem przelania konturów gdzieś dalej. Może ma to matce. Potrzebę przekazywanego poczutego na papier. Ale dla niego pergaminem nie kartka a skóra, bo zarysowuje wokół tamtego sutków dwa powolne okręgi. Nieświadomie, bo powieki wciąż sklejone z linią wodną a szyja delikatnie wygięta, grdyka mocniej zarysowana, kiedy spomiędzy warg pada krótkie westchnięcie. Jest ciepłe jak mleko, niskie i posiadające ton, który choć wyczuwalny w codziennej rozmowie, to teraz przodujący. Coś pomiędzy sykiem topiącej się kostki lodu a słońcem prażącym roznegliżowane barki.
Głęboki, chowanym za uchem drugiego chłopców jęk, tak bardzo prosty, ciągnący biodra wyżej, podług łuku napierającego na krocze uda. Krótkie zatrzymanie bioder, by w kontrze do tych przysuwających się, dać mu oparcie; by pełznący od podbrzusza prąd jak strzała przedarł się pomiędzy mięśniami, liznął ścięgna i w krótkim spięciu kręgosłupa zbliżył się do niego jeszcze bliżej. I jeszcze. Bo jest w chłopcu chęć wtopienia się w drugie ciało nie tylko dłońmi, które już machinalnie, złowieszczo niemal, sięgają schylającej się nad nim sylwetki, ale i myślą. A ta niepowstrzymana rozpływa się jak ta kostka lodu właśnie, jak uciekające od logiki ciało. Przekracza więc granicę słów, bo one gdzieś w zapomnieniu rzężą pod czaszką, nie nadążają za dłońmi chwytającymi drugą sylwetkę w pasie. Zaplatają się szczelnie w najwęższym momencie ciała i na nowo zrównują brzuch cały, mokrą od ust klatkę piersiową z drugim torsem. Wtedy, gdy usta z uporczywością godną złodzieja wpijają się w posłusznie odsłoniętą szyję. Złodzieja, bo powiedziałby, że go Heizō kradnie kawałek po kawałeczku. Z czubkiem języka znaczącym aortę, żuchwę, aż w końcu lewy kącik ust, który drga jakby w zaczątku uśmiechu, ale rozbawienie już tak dalekie, że jedynie posmak śmiechu wkrada się na dolną wargę. Zaraz zlizuje ją z ciepłym powietrzem wypuszczanym na płatek tamtego ucha. To jak pajęcza sieć utkane z niewerbalnej prośby o więcej.
Znalazł go. Zagubiony pieprzyk, który zakręcił się koło prawej chłopca małżowiny a odkryciem stał się kilka miesięcy temu. Jak zagubiona na niebie gwiazda, która na parę nocy zboczyła z kursu. Ale wróciwszy już teraz może ją przysłonić opuszką prawego kciuka i przy delikatnie uniesionych powiekach, kiedy kosmyki Hattoriego nieuważnie upadają na jego policzki, zawłaszczyć ten fragment ciała. Nakłuć paznokciem jak papier agrafką. Nadaje znamieniu akt własności. Niepisany i tylko w jego świadomości prawdziwy, gdzie fikuśnie zakręcona parafka przyjmuje ten oto fragment ciała na własność. Więc jak go straci, jak mu się sylwetka chłopca skruszy w dłoniach niczym pędząca ku ziemi porcelanowa figurka, to chociaż to jedno, ta jedna kropla upuszczonego nieostrożnie atramentu, pozostanie pomiędzy paliczkami. Pozwoli jej tam umościć się jak najważniejszemu wspomnieniu, które nie tylko o drugim chłopcu, ale i opowiadać będzie o dziwnej formie przynależenia — jego, Rainera, do kogoś oraz na odwrót.
Czekaj. Wyrwany zostaje z momentu najbardziej detalicznej bliskości, gdzie wzrok już łapał pory skóry, a choć źrenice wciąż schowane pod luźno opadniętymi powiekami, to spojrzenie w swoim rozchełstaniu nadal uważne. Wyrywa mu się z rąk druga postać a on na twarzy pozostawia nic więcej a zdziwienie, w źrenicach realny strach, jakby już teraz go tracił. Ale moment ten trwa chwilę, jedno mrugnięcie, jedno słowo na wpół wypowiedziane, kiedy wargi rozchylają się w szybkim niezrozumieniu. W minutę jednak powraca logika, która przy pierwszym odpływie zabiera głupią przecież obawę. Wraz z powracającą ku morza falą niepewności, chłopiec podnosi tors na wspartych o materac dłoniach i nosem ląduje na wysokości tamtego klatki. Zaraz też dłonią chwyta prawego boku, by przy pierwszym wdechu zaciągnąć się zapachem nagiego ciała; by ustami wciąż wilgotnymi musnąć lewą pierś krótkim pocałunkiem, językiem zaznaczyć wyciągające się ku górze mięśnie. Ślinę pozostawia i na wcześniej podrażnionych sutkach, które nieostrożnie znaczy i opadającymi rzęsami. Bliżej. Dłoń jak pędzel przesuwa się po płótnie ciała. Tuż na kręgosłup, na kręgi i, gdyby mogła, pomiędzy nie. Wcisnąć się tam, gdzie nikt jeszcze nie był i gdzie ciepły oddech odnalazłby najzimniejsze kąty; gdzie receptory ciała, małe i zapomniane, rozpuściłyby się wraz z pierwszym a wyszeptanym mocniej.
Za chwilę.
Lubi materiały. Lubi, jak skrupulatnie opinają ciało; jak chronią to, co najdelikatniejsze przed zbyt brutalnym światem. Przed spojrzeniami. Więc teraz, kiedy dotyk dłoni z bioder przesuwa ku pachwinom, z chwili na chwilę tracąc na intensywności, uśmiecha się cicho. Cicho, bo pod językiem kotłuje się małe jak kłębek rozbawienie, albo nie, zwyczajne zadowolenie, że może. Że dłoniom w końcu pozwala się na dotknięcie, na zbadanie, na wyczucie. A zachłanność podpowiada, że chciałby wyczuć go całego. Mała jak ziarnko irytacja pojawia się przy myśli, że to jednak niemożliwe. Że w komunikacji, szczególnie teraz, gdy każde z ciał odczuwa inaczej, podstawą są słowa. W większości monosylaby. Westchnięcia i pourywane jęki, ale i ciepłe, ale w swej ciepłocie i stanowcze polecenia.
Krótkie, kocie mruknięcie na poziomie szeleszczącego, gardłowego pomruku towarzyszy dłoni spadającej niżej. Spadającej bądź wręcz przeciwnie, wchodzącej po napiętych, wyprężonych ku opuszkom mięśniach. Tak dziwnym przy wątłych pomrukach wydaje się odgłos rozpinanej klamry. Metalowy szelest, który do rozgrzanego ciała wprowadza przyjemnie chłodny prąd. I on za tym prądem – nie przemyślawszy – podąża jak najwierniejszy pupil. Śledzi wzrok Hattoriego, który wyzbyty naturalnego dlań chłodu, teraz zabarwiony zostaje niespotykaną ciepłotą tęczówek. W przeciwieństwie do partnera nie odlicza. Nie teraz, kiedy w zniecierpliwieniu porusza biodrami ku droczącej się z nim dłoni a wraz z nią, kiedy palce gładko wpełzają pod materiał jedwabnych spodni, miarową falą powtarza jej ruch. Nawet nie wie, kiedy pielęgnowane skrzętnie podniecenie zakradło się na wnętrze ud i pachwiny, by uderzeniem gorąca oświadczyć o pulsującym podnieceniu. Pożera ono pozostałości rozbawienia, bo wygłodniały jak zwierzak wpija się udami w palce sięgające wnętrza wciskającej się pod bieliznę dłoni. Czuje na sobie uważne spojrzenie. To samo co wcześniej – badawcze, uporczywe, tak teraz wybijające go z rytmu. Mimo to spomiędzy nagle rozchylonych warg i przy ciele na nowo zrównującym się z linią materaca, wybija się głośniejszy, wyższy od poprzednich jęk. Usta wciąż pulsują wcześniejszymi pocałunkami a skóra żarzy się niczym dogorywające węgielki. Pod lewą piersią wykwita czerwona szrama podniecenia, gdy pozwala biodrom poddać się narzuconemu rytmowi. Zabawne, bo jednocześnie odlicza i nie- ruch ud powtarzających posuwiste ruchy tamtego dłoni. Wklęśnięty brzuch wzmaga drgania ciała, gdy klatka w nierównym rytmie unosi się a on na krótką chwilę powstrzymuje własne dłonie przed chwyceniem drugich bioder. Jeszcze ta krótka chwila dla siebie zanim uniesie głowę i szybkim spojrzeniem spełznie ku kroczu, ku wybrzuszeniu w spodniach tamtego i w pewniejszym ruchu podniesie się do góry. A gdy już się na to decyduje, w jednej dłoni znajduje oparcie dla ciężaru ciała a drugą łapczywie wędruje do nachylonej ku niemu szyi. Nań palce zakleszcza jak, paradoksalnie, klamrę. Delikatnie uciskając tętnicę przez jedną, dwie sekundy, ze wzrokiem świdrujący ten drugi, samoistnie poruszy penisem w wąskim chwycie nie jego dłoni, i pociągając go niżej, ku sobie, no chodź tutaj, uśmiechnie się uśmiechem chochlika. Małej, wrednej istoty, z której ulatuje ostatnia poddańcza nuta. Teraz.
— Mocniej, Heizō — A wraz ze słowem tak skrzętnie wstrzymywanym zachwieje jego równowagą, ale ciału da opaść na swoje, klatce zespolić się z drugą, gdy jedną z dłoni zaciśnie na obcym nadgarstku. Odciągnie palce od swojego krocza, by tym wbić się w drugie i własnym podnieceniem zaznaczyć drugie ciało. Potrzebuje tego jak narkoman, który zapomniał, jak dobrze jest mieć dragi w żyłach a on teraz pragnie niczego innego a właśnie liżącej kości lawy. Twardymi palcami wolej dłoni chwyta wciąż obleczone w materiał udo chłopca. Denerwuje się a zdenerwowanie kierowane ku niczemu innemu jak kolejnej warstwie materiału. Zirytowane, krótkie parsknięcie, gdy dłonie odnajdują linię spodni i uporczywie śledzą jej szwy. Już się nie bawi, bo gdy usta wpijają się w drugie, gdy przy kolejnym uniesieniu bioder wyswobodzone z bokserek prącie dotknie podbrzusza, on kilkoma szybkimi gestami rozepnie guziki ciemnych dżinsów. Ten szelest metalu jest inny. Szybki i ledwie słyszalny, poprzedzany westchnięciem a tuż po nim dłońmi wpadającymi na mocne biodra i pośladki, które po raz kolejny znaczy ostrymi jak u kotowatych atakami. Przez ścięgna niczym przez światłowód pędzą nawiązki informacji. Krótkie, syczące fakty, gdzie skóra jego jest bardziej miękką, gdzie przyjemnie napiętą i proszącą się o większe dawki agresji. Jest głodny. Już nie tyle bliskości, chociaż też, ale maniakalnej wręcz potrzeby posiadania i kontroli. Przyjemnie kotłuje się na języku podniecenie, które raz jeszcze wpuszcza pomiędzy ich usta, tuż pod żuchwę, w okolice poruszającej się grdyki. I wgryza się w niego raz kolejny, gdy dłonie zsuwają spodnie na połowę chłopięcych ud, gdy pchnięcie bioder po raz pierwszy spaja napięte prącia, gdy prawa dłoń towarzyszy ustom. Palce głodne wilgoci zabierają ją wpierw z warg Heizō, ale to za mało, więc zaraz wpełzają głębiej na język. Zwilżone śliną paliczki wysuwają się spomiędzy ust chłopca, ale nie jest w rytmie wcześniejszym. Nie pozwala uciec choćby oddechowi, bo zaraz wpija się w niego kolejnym pocałunkiem – porywczym i nieznośnym. A temu towarzyszy dłoń wpełzająca pomiędzy złączone ze sobą biodra, spajająca ich podniecenie w wilgotnym uścisku i nie uspokajająca się, choć rytm ciała na moment zamiera. Czekał zbyt długo. Odmawiał sobie myślenia o zbyt bliskiej cielesności; o tabu, którego nie chciał wbrew tamtemu naruszać. Zwolniony ze smyczy, pozbawiony kagańca jest więc niczym więcej a żarliwością głodną prostej i prymitywnej erotyczności. Chce go w sobie i na sobie, i chce być w nim, i wszystko na raz, bo mu głupota sytuacji odebrała resztki rozumu. A gdy logika ucieka, to pozostaje rozjuszone ciało i dłoń mocniej zakleszczająca się na chłopięcych podnieceniach. Paleta emocji wykracza poza tę do tej pory doświadczaną, gdy szczypie jego wargi zębami, gdy jego twardość naznacza kolejnym posuwistym ruchem dłoni, gdy jest na moment przed wydukaniem prośby: weź mnie całego.
Hattori Heizō, Yōzei-Genji Madhuvathi, Munehira Aoi, Nagai Blotka Kōji, Vance Whitelaw and Rimura Sean szaleją za tym postem.