Strona 2 z 2 • 1, 2
Zapominał. Zapominał, że nie powinien tak łatwo się narażać. Zapominał o tych wszystkich widmach przeszłości i o tym, że być może brał na siebie więcej niż był w stanie znieść. Wpuszczał Rainera do swojej głowy, pozwalał koić umysł słodką obietnicą wypowiedzianą jeszcze w restauracji. Porzucił ostrożność – zgodnie z własnym przyrzeczeniem – nawet jeśli miał to być ostatni raz; nawet jeśli po tym wszystkim miał rozpaść się na dobre. I nawet w roziskrzonym, ciepłym spojrzeniu widniała jakaś swoista otwartość, której wcześniej nie ukazywał światu albo po prostu rezerwował ją dla takich momentów. Dla chwil, gdy decydował się zdjąć z siebie tę racjonalną maskę, bo rozrastające się w nim uczucie nie miało nic wspólnego z racjonalizmem; jakby ciałem sterowało coś silniejszego od niego. Coś, co kazało skakać w ogień, mimo że wiesz, że się poparzysz; coś, co kazało pędzić przed siebie, choć niewiele dzieliło cię od rozpierdolenia się o ścianę. Może rzucano na niego urok, bo był coraz bardziej urzeczony, jakby każde muśnięcie palców, każde wilgotne westchnienie, było kolejnym czarem, który przywiązywał go mocniej i zagarniał ze sobą ostatnie wątpliwości. Nie pamiętał, by kiedykolwiek czuł się tak, by i widoku przymkniętych powiek odnajdować dla siebie kolejny powód do zadowolenia. Idiotyczne, na ile detali zwracał uwagę, jakby każdy z nich był równie ważny; równie godny tego przeklętego oczarowania. Przeklętego, bo to niedobrze, by aż tak się odsłaniać, ale przecież o tym zapominał. I było mu z tym dobrze. Z tym i ze świadomością, że to wszystko to nie był tylko seks, bo czarnowłosy był też w jego głowie i chociaż wydawał się być wszędzie, to dla Heizo nadal było go dziwnie za mało. Nie znał jeszcze sposobu, by mieć go więcej i może nigdy miał go nie poznać, ale nie czuł się źle z tą świadomością. Nie przerażało go to, że być może nigdy nie będzie miał dość, jakby o to w tym wszystkim chodziło.
Chciałby się z nim tym wszystkim podzielić, jeśli to miałoby raz na zawsze pozbyć się tej sztucznej wyniosłości i skrywających prawdziwe emocje spojrzeń, ale chyba nie było w słownikach słów, które odpowiednio by to opisały. Dlatego mówił inaczej. Mówił ciałem łapczywie chwytającym to drugie i zachłannymi otarciami, którymi chciał pozostawić na nim zapach swoich perfum, który wydawał się intensywniejszy na rozpalonej podnieceniem skórze. Mówił paliczkami prześlizgującymi się po torsie, ramionach, szyi i wszędzie tam, gdzie był w stanie sięgnąć. Nie wiedział, czy to wystarczyło. Na razie musiało, bo przecież dopiero się go uczył. Uczył się w tym skrupulatnym skupieniu. Po swojemu interpretował Seiwę i odpowiadał mu gestami. Gdy chłopięce ciało przysuwało się bliżej błądzących po nim dłoni, zaciskał palce mocniej, czasem znów wbijając w niego paznokcie, czasem zadrapując, by chociaż na chwilę zostawić na nim czerwone pręgi. Gdy przy złożonym na szyi pocałunku, brunet odchylał ją mocniej, to chwytał ją zębami, to przesuwał po niej językiem, to zostawiał na nim kolejny ślad tej przynależności. Choćby tymczasowej; przynajmniej na te kilka dni. Wychodził naprzeciw uniesionym biodrom, by kolejnym otarciem wzmóc w kochanku niedosyt. Czasem szukał sam – łaskotał szyję i obojczyki gorącymi oddechami, ustami dosięgał płatka ucha, kciukiem drażnił jeden z sutków. Wyczuwał go powoli i metodycznie, bo teraz nie wyobrażał sobie, by samemu nie mieć wstępu do jego głowy.
Niosące się po pokoju szepty, były dodatkową pożywką dla złaknionych dźwięków uszu. Jego dźwięków. Z kotłującym się wewnątrz, ale i rozczulonym rozbawieniem posłusznie podążał za Rainerowymi poleceniami. Nie zamierzał odmawiać mu żadnej wypuszczonej z ust prośby. Nie dziś. Nie, kiedy tak bardzo chciał go sobie przywłaszczyć. Czasami odpowiadał niskim, równie cichym co szepty, głosem wypuszczanym to na skórę, to w rozchylone wargi, które z zadowoleniem drażnił poruszającymi się w rytm słów ustami. Chciał wiedzieć, co mu pasowało, gdzie miał dotykać go bardziej, gdzie wolał skontrastowane, łagodniejsze gesty; rzadziej sam instruował, jakby na moment zapomniał też o samym sobie. Na egoistyczne pobudki miał jeszcze czas, ale gdzieś z tyłu głowy wciąż miał świadomość tego, że nie zrobi nic na przekór czarnowłosemu. Może stąd brało się to posłuszne podążanie za jego głosem, jakby teraz zaklinał i jego ręce. Ale nie opierał się. Czego sobie życzysz, wasza cholerna wysokość.
Kolejna fala bólu wyrwała z ust przeciskające się przez zęby syknięcie. Nie zdołała jednak przerwać tego dziwnie ekstatycznego transu, który panował już nad całym jego ciałem. Nowy ślad po zębach szybko stał się jego częścią, bo gdy pulsował, zdawał się wtórować uderzającemu pod skórką tętnu. Polubił to uczucie, bo dzięki niemu czuł go na sobie dłużej. Coś, czego nie dawały same pocałunki, chociaż i ich był ciągle było mu mało, gdy raz po raz powracał do chłopięcych warg, zakradał się językiem do ust, drażnił podniebienie powolnymi ruchami, niepasującymi do targającej nim niecierpliwości. Ta narosła w nim, gdy jego tors przylgnął do drugiego, ale bez oporu dał się przyciągnąć bliżej, bo wypuszczony jęk i wyciągnięte ku niemu biodra przywołały go do tej bliskości. W figlarnym geście przygryzł wyraźnie zarysowaną żuchwę, zaraz składając na niej delikatny pocałunek – może zawczasu przepraszający, bo zaraz zsunął się niżej, wargami znacząc niewidzialną linię od ucałowanego miejsca, do miejsca nad obojczykiem, które nagle naznaczył wyraźnymi łukami ugryzienia. Nie zdawał sobie sprawy, że jakaś jego część – ten mały, zdobiący ucho pieprzyk – miała jakieś znaczenie. Gdy wbijał jego paznokieć, Hattori miał to za kolejną formę zabawy, którą znalazł sobie Rainer i bez namysłu na wszystko mu pozwalał, bo i sam przestał pytać o zdanie, może wreszcie rozumiejąc, że nie musi obchodzić się z nim delikatnie.
Ale nie znał jeszcze całego języka. Nie wiedział, jak skrajne emocje gnieździły się w Rainerze i może sam powinien być bardziej precyzyjny. Tłumaczyć, że nigdzie nie ucieka. Ale nie widział chwili zawahania w spojrzeniu czarnych oczu, gdy przeciągana przez głowę koszulka na moment przysłoniła mu widok. I lepiej, że przestrach umknął jego uwadze, bo nie chciałby, by w tę chwilę wkradła się chociaż odrobina zmartwienia. Odetchnął głośno, bo przy pocałunkach składanych na jego torsie, miał chwilę wytchnienia. Wilgoć pozostawiona na skórze, zgarniała chłód pomieszczenia, ale towarzyszące temu ciarki były dodatkiem do fizycznych doznań. Pozwoliłby mu całować się dłużej, obejmować mocniej, ale potrzebował go inaczej. Bardziej. Przy palcach zakradających się w czarne kosmyki, zmusił go do odchylenia głowy. Już. Tylko wydawało mu się, że powiedział to na głos, ale wargi z cichym pomrukiem osiadły na kąciku ust, gdy naparł na niego, by sprowadzić go z powrotem na materac.
To dziwne, gdy czuł, że opuszkami palców zagarniał jakąś część wzbierającego podniecenia; elektryzujące uczucie mknęło przez ciało, jakby byli jednym i tym samym. Był aż nazbyt świadomy niewygody własnych ubrań, ale teraz uwaga kierowana była ku Rainerowi. Przesuwał palcami po prąciu, z widocznym w spojrzeniu zadowoleniem dostosowując się do wygłodniałego ruchu bioder. Gdy do uszu dotarł wyczekiwany jęk, zacisnął się na nim mocniej, zachęcony nagłym impulsem. I nagle zmienił się sposób, w jaki na niego patrzył – badawczość zniknęła, gdy powieki na wpół przykryły srebrne tęczówki, gdy usta wygięły się w cieniu przesiąkniętego czułością uśmiechu. I nachylił się nad nim na chwilę, by raz jeszcze złączyć usta w na zawilgoconych wargach, jakby było to milczące przyrzeczenie, że to zostanie między nimi. Bo każdy wydany przez chłopca odgłos – jęk, westchnienie, pomruk – był przeznaczony dla niego. Nie chciał się nim dzielić. Nie chciał się dzielić ani jednym ruchem bioder, uczuciem dotykanej skóry, ciepłem buchającym od rozpalonego ciała. Nim całym. I chciał już wyrwać się do przodu, by ukraść go jeszcze więcej, zrzucić ostatnie dzielące ich bariery, ale palce uciskające szyję utrzymały go w miejscu. Dosłownie, bo na ten krótki moment zatrzymał się, spojrzeniem sunąc po twarzy wykrzywionej w nieznanym mu dotąd wyrazie twarzy. Pod naporem palców jeszcze mocniej czuł własny przyspieszony puls. Gdy zdrowy rozsądek nakazywał uciekać, zastrzyk adrenaliny kazał prosić o więcej. Nie rozumiał tej ambiwalencji, ale nie musiał, bo doskonale radził sobie z odczytywaniem innych sygnałów. Miał się zbliżyć – zrobił to, pozwalając czarnowłosemu na tę chwilową kontrolę. Tak, jak sam sobie ją przypisał
Jeszcze trochę. Znów nie chciał się od niego odrywać, gdy nagi silniej chłonął ciepło drugiego ciała. Tym razem z lekkim oporem oderwał dłoń od jego krocza, bo wiedział, że za moment trudno będzie mu znaleźć dla niej lepsze miejsce. Wyczuwalna pod palcami niecierpliwość, dawała mu poczucie pewności. Pewności, że chciał go równie mocno. Poruszył biodrami wychodząc naprzeciw tym drugim z równą zachłannością; jeszcze nie tak, jak chciał, ale już prawie. Spięte z podniecenia ciało szukało ukojenia, ale też potrzebował go mocniej. Z niespokojnym, zniecierpliwionym westchnieniem przyjął kolejny pocałunek. Szybciej. Zacisnął palce na pościeli, wyładowując na niej rozdrażnienie. Może wraz z pocałunkiem i wypuszczanym przez Rainera oddechem, przejął część irytacji, bo i sam miał już dość niepotrzebnych warstw. Ustami sięgnął obojczyka, jakby szczególnie upodobał sobie tę zarysowaną pod skórą kość. Zatrzymał się tam na chwilę, zanim Seiwa uporał się z jego spodniami. Chłód sięgający bioder był przyjemny, ale nie tak, jak paznokcie zarysowujące nagą skórę. Przywarł do niego mocniej, ale ta bliskość jedynie wzmagała apetyt, doprowadzała do cholernej granicy, gdy do świadomości docierało, że i Rainer był coraz bardziej niespokojny. Wyczuwał to w gwałtownych ruchach, ciężkich oddechach. Gdy palce wsunęły się w jego usta, ułożył język podług ich kształtu, przesuwając po nich, by zasmakować kolejnego skrawka poznawanego ciała. Stłumione stęknięcie zaplątało się gdzieś pomiędzy ich ustami. Znów zabierał mu oddech, a dosięgając go wilgotnymi palcami, pogrywał z jego cierpliwością. I Heizo znów mu wybaczał, bo chciał, by nadszarpnął ją, jak najmocniej. Niewiele brakowało, bo i on czekał, choć jego czekanie różniło się od wyczekiwania bruneta – w końcu to on był hamulcem podążającym za pieprzonym głosem rozsądku, który teraz ucichł na dobre albo stopił się z rozerotyzowanymi westchnieniami.
„Weź mnie całego.”
Kolejne zaklęcie. Ogłupiające. Dreszcz przebiegający wzdłuż kręgosłupa ciągnął od samych uszu łaskotanych cichą prośbą. Był nie do wytrzymania, gdy tak bezczelnie wnikał głębiej, choć wydawało się, że już wcześniej dosięgnął wszystkiego, co miał w głowie; zajrzał do każdego pokoju – nawet do tych silnie strzeżonych, które teraz wydawały się tak nieważne. Ale nie był zły. Nie sposób było nie poczuć rozciągających się w uśmiechu ust. Upuszczone przez nos parsknięcie, tak czułe w przeciwieństwie do łapczywych ruchów, osiadło na skórze. Uniósł się wyżej na łokciu z twarzą zwieszoną nad Rainerową. Przymrużone, lśniące oczy przyglądały mu się z jakąś czającą się w ich kącikach drapieżnością. Dla tych krótkich spontanicznych chwil, dla tych dukanych próśb, był w stanie na chwilę zwolnić, bo to one były czymś więcej.
— Głośniej — wymruczał na wpół rozbawiony, na wpół z prowokacyjną żarliwością, której nie sposób było powstrzymać. Droczył się z nim, bo to oczywiste, że nie musiał prosić go dwa razy. Nie musiał nawet raz, ale to miło było to słyszeć. I nie czekał na żadne powtórzenia; kolejne potwierdzenie tego, że polecenie było aktualne. Bo tego przecież chciał – go całego. Trąciwszy zaczepnie językiem dolną wargę chłopaka, zaczął zsuwać się niżej, umykając jego dłoni – było to jedyne, co zrobił z niechęcią – ale tym razem nie odsunął się, jak wcześniej. Wilgotnymi pocałunkami naznaczał tors, wynagradzając mu jeszcze jedną chwilę wyczekiwania. Palce, wcześniej przesuwające się wzdłuż boków – jak w niemym zapewnieniu, że nigdzie się nie wybierał – wślizgnęły się pod warstwy materiału, który teraz już luźno opasał biodra. Zdecydowanym szarpnięciem zsunął spodnie i bieliznę niżej, znów wprawiając w ruch brzęczącą sprzączkę pasa. W przypływie nagłej zachcianki, przeciągnął językiem wzdłuż całej długości napiętego prącia. Wkrótce metalowy element huknął o ziemię, w dźwięku niepasującym do wcześniejszych szeptów, jęków i westchnień, ale nie wybił go z rytmu. Nie, gdy nic nie stało już na przeszkodzie, by utonąć w wyzwalającym uczuciu posiadania. Zaciekle udawał, że jeszcze nad sobą panował, gdy z niepasującą do własnych uczuć ostrożnością, wsunął rękę pod nagie udo, ciągnąc je wyżej, dosięgając ustami jego wnętrza i znów z wykradającą się z ciała agresją i spojrzeniem dosięgającym czarnych tęczówek, naznaczyć miejsce nowym śladem zębów. Podpisem. Znakiem ostrzegawczym, choć przecież wiedział, że gdyby tylko chciał oddać się komuś innemu, nie mógłby go przed tym powstrzymać. Ale teraz nie myślał o nikim innym, jakby wymazał z głowy istnienie kogokolwiek poza ich dwójką. W głowie miał tylko jedno. Jego. Bez lubieżności czy wstydu zwilżył własne palce językiem, by tę wilgoć rozprowadzić po własnym prąciu. Gestem już rządziła niecierpliwość, gdy na własnych biodrach czuł nacisk ud. I może oszalał, gdy wreszcie go sobie wziął. Gdy własnym podbrzuszem otarł się o to chłopięce, przy pierwszym mocnym pchnięciu zakradając się głębiej. Gdy w spragnionych dłoniach uwięził nadgarstki i, ciągnąc ramiona wyżej, znów wcisnął je w materac, jakby tak miał go zatrzymać. Gdy przy kolejnym ruchu bioder sięgał zębami szyi, łagodząc ugryzienie ciepłym oddechem. Bo to było szaleństwo, gdy w płynnych pchnięciach wciąż czaiła się zachłanność, choć wydawało się, że nie mógł mieć go jeszcze bardziej. Jakby zaraz miał mu się wymknąć, chociaż było to absurdalne, gdy sam prosił o to, by go sobie zabrał. Ale sycił się tym rozpierdalającym uczuciem, które szło w parze z palącym podnieceniem, tak jak sycił się głośnymi oddechami i odurzająco mieszającymi się zapachami. W końcu przy oddechu wpuszczonym pomiędzy rozchylone wargi, wypuścił jedną z rąk bruneta, swoją sięgając biodra, na którym zacisnął gwałtownie palce, ciągnąc go ku sobie, choć nie był w stanie mieć go jeszcze bliżej. I czekał. Czekał na ten znajomy spazm rwący drugim ciałem, na kolejny głośniejszy jęk, tak pobudzający zmysły – zdawało się, że wszystkie naraz, bo i na języku czuł jego słodki posmak.
— Rai — pomrukiem podrażnił ucho chłopaka. Lubił ten skrót. I chociaż nie było wierszy, pomiędzy którymi Rainer mógłby cokolwiek wyczytywać, tylko tak mógł przekazać mu, że był tu dla niego. Może nawet już nigdzie się nie wybierał. Nigdzie nigdy.
Chciałby się z nim tym wszystkim podzielić, jeśli to miałoby raz na zawsze pozbyć się tej sztucznej wyniosłości i skrywających prawdziwe emocje spojrzeń, ale chyba nie było w słownikach słów, które odpowiednio by to opisały. Dlatego mówił inaczej. Mówił ciałem łapczywie chwytającym to drugie i zachłannymi otarciami, którymi chciał pozostawić na nim zapach swoich perfum, który wydawał się intensywniejszy na rozpalonej podnieceniem skórze. Mówił paliczkami prześlizgującymi się po torsie, ramionach, szyi i wszędzie tam, gdzie był w stanie sięgnąć. Nie wiedział, czy to wystarczyło. Na razie musiało, bo przecież dopiero się go uczył. Uczył się w tym skrupulatnym skupieniu. Po swojemu interpretował Seiwę i odpowiadał mu gestami. Gdy chłopięce ciało przysuwało się bliżej błądzących po nim dłoni, zaciskał palce mocniej, czasem znów wbijając w niego paznokcie, czasem zadrapując, by chociaż na chwilę zostawić na nim czerwone pręgi. Gdy przy złożonym na szyi pocałunku, brunet odchylał ją mocniej, to chwytał ją zębami, to przesuwał po niej językiem, to zostawiał na nim kolejny ślad tej przynależności. Choćby tymczasowej; przynajmniej na te kilka dni. Wychodził naprzeciw uniesionym biodrom, by kolejnym otarciem wzmóc w kochanku niedosyt. Czasem szukał sam – łaskotał szyję i obojczyki gorącymi oddechami, ustami dosięgał płatka ucha, kciukiem drażnił jeden z sutków. Wyczuwał go powoli i metodycznie, bo teraz nie wyobrażał sobie, by samemu nie mieć wstępu do jego głowy.
Niosące się po pokoju szepty, były dodatkową pożywką dla złaknionych dźwięków uszu. Jego dźwięków. Z kotłującym się wewnątrz, ale i rozczulonym rozbawieniem posłusznie podążał za Rainerowymi poleceniami. Nie zamierzał odmawiać mu żadnej wypuszczonej z ust prośby. Nie dziś. Nie, kiedy tak bardzo chciał go sobie przywłaszczyć. Czasami odpowiadał niskim, równie cichym co szepty, głosem wypuszczanym to na skórę, to w rozchylone wargi, które z zadowoleniem drażnił poruszającymi się w rytm słów ustami. Chciał wiedzieć, co mu pasowało, gdzie miał dotykać go bardziej, gdzie wolał skontrastowane, łagodniejsze gesty; rzadziej sam instruował, jakby na moment zapomniał też o samym sobie. Na egoistyczne pobudki miał jeszcze czas, ale gdzieś z tyłu głowy wciąż miał świadomość tego, że nie zrobi nic na przekór czarnowłosemu. Może stąd brało się to posłuszne podążanie za jego głosem, jakby teraz zaklinał i jego ręce. Ale nie opierał się. Czego sobie życzysz, wasza cholerna wysokość.
Kolejna fala bólu wyrwała z ust przeciskające się przez zęby syknięcie. Nie zdołała jednak przerwać tego dziwnie ekstatycznego transu, który panował już nad całym jego ciałem. Nowy ślad po zębach szybko stał się jego częścią, bo gdy pulsował, zdawał się wtórować uderzającemu pod skórką tętnu. Polubił to uczucie, bo dzięki niemu czuł go na sobie dłużej. Coś, czego nie dawały same pocałunki, chociaż i ich był ciągle było mu mało, gdy raz po raz powracał do chłopięcych warg, zakradał się językiem do ust, drażnił podniebienie powolnymi ruchami, niepasującymi do targającej nim niecierpliwości. Ta narosła w nim, gdy jego tors przylgnął do drugiego, ale bez oporu dał się przyciągnąć bliżej, bo wypuszczony jęk i wyciągnięte ku niemu biodra przywołały go do tej bliskości. W figlarnym geście przygryzł wyraźnie zarysowaną żuchwę, zaraz składając na niej delikatny pocałunek – może zawczasu przepraszający, bo zaraz zsunął się niżej, wargami znacząc niewidzialną linię od ucałowanego miejsca, do miejsca nad obojczykiem, które nagle naznaczył wyraźnymi łukami ugryzienia. Nie zdawał sobie sprawy, że jakaś jego część – ten mały, zdobiący ucho pieprzyk – miała jakieś znaczenie. Gdy wbijał jego paznokieć, Hattori miał to za kolejną formę zabawy, którą znalazł sobie Rainer i bez namysłu na wszystko mu pozwalał, bo i sam przestał pytać o zdanie, może wreszcie rozumiejąc, że nie musi obchodzić się z nim delikatnie.
Ale nie znał jeszcze całego języka. Nie wiedział, jak skrajne emocje gnieździły się w Rainerze i może sam powinien być bardziej precyzyjny. Tłumaczyć, że nigdzie nie ucieka. Ale nie widział chwili zawahania w spojrzeniu czarnych oczu, gdy przeciągana przez głowę koszulka na moment przysłoniła mu widok. I lepiej, że przestrach umknął jego uwadze, bo nie chciałby, by w tę chwilę wkradła się chociaż odrobina zmartwienia. Odetchnął głośno, bo przy pocałunkach składanych na jego torsie, miał chwilę wytchnienia. Wilgoć pozostawiona na skórze, zgarniała chłód pomieszczenia, ale towarzyszące temu ciarki były dodatkiem do fizycznych doznań. Pozwoliłby mu całować się dłużej, obejmować mocniej, ale potrzebował go inaczej. Bardziej. Przy palcach zakradających się w czarne kosmyki, zmusił go do odchylenia głowy. Już. Tylko wydawało mu się, że powiedział to na głos, ale wargi z cichym pomrukiem osiadły na kąciku ust, gdy naparł na niego, by sprowadzić go z powrotem na materac.
To dziwne, gdy czuł, że opuszkami palców zagarniał jakąś część wzbierającego podniecenia; elektryzujące uczucie mknęło przez ciało, jakby byli jednym i tym samym. Był aż nazbyt świadomy niewygody własnych ubrań, ale teraz uwaga kierowana była ku Rainerowi. Przesuwał palcami po prąciu, z widocznym w spojrzeniu zadowoleniem dostosowując się do wygłodniałego ruchu bioder. Gdy do uszu dotarł wyczekiwany jęk, zacisnął się na nim mocniej, zachęcony nagłym impulsem. I nagle zmienił się sposób, w jaki na niego patrzył – badawczość zniknęła, gdy powieki na wpół przykryły srebrne tęczówki, gdy usta wygięły się w cieniu przesiąkniętego czułością uśmiechu. I nachylił się nad nim na chwilę, by raz jeszcze złączyć usta w na zawilgoconych wargach, jakby było to milczące przyrzeczenie, że to zostanie między nimi. Bo każdy wydany przez chłopca odgłos – jęk, westchnienie, pomruk – był przeznaczony dla niego. Nie chciał się nim dzielić. Nie chciał się dzielić ani jednym ruchem bioder, uczuciem dotykanej skóry, ciepłem buchającym od rozpalonego ciała. Nim całym. I chciał już wyrwać się do przodu, by ukraść go jeszcze więcej, zrzucić ostatnie dzielące ich bariery, ale palce uciskające szyję utrzymały go w miejscu. Dosłownie, bo na ten krótki moment zatrzymał się, spojrzeniem sunąc po twarzy wykrzywionej w nieznanym mu dotąd wyrazie twarzy. Pod naporem palców jeszcze mocniej czuł własny przyspieszony puls. Gdy zdrowy rozsądek nakazywał uciekać, zastrzyk adrenaliny kazał prosić o więcej. Nie rozumiał tej ambiwalencji, ale nie musiał, bo doskonale radził sobie z odczytywaniem innych sygnałów. Miał się zbliżyć – zrobił to, pozwalając czarnowłosemu na tę chwilową kontrolę. Tak, jak sam sobie ją przypisał
Mocniej, Heizo
tak sam się jej pozbawił.Jeszcze trochę. Znów nie chciał się od niego odrywać, gdy nagi silniej chłonął ciepło drugiego ciała. Tym razem z lekkim oporem oderwał dłoń od jego krocza, bo wiedział, że za moment trudno będzie mu znaleźć dla niej lepsze miejsce. Wyczuwalna pod palcami niecierpliwość, dawała mu poczucie pewności. Pewności, że chciał go równie mocno. Poruszył biodrami wychodząc naprzeciw tym drugim z równą zachłannością; jeszcze nie tak, jak chciał, ale już prawie. Spięte z podniecenia ciało szukało ukojenia, ale też potrzebował go mocniej. Z niespokojnym, zniecierpliwionym westchnieniem przyjął kolejny pocałunek. Szybciej. Zacisnął palce na pościeli, wyładowując na niej rozdrażnienie. Może wraz z pocałunkiem i wypuszczanym przez Rainera oddechem, przejął część irytacji, bo i sam miał już dość niepotrzebnych warstw. Ustami sięgnął obojczyka, jakby szczególnie upodobał sobie tę zarysowaną pod skórą kość. Zatrzymał się tam na chwilę, zanim Seiwa uporał się z jego spodniami. Chłód sięgający bioder był przyjemny, ale nie tak, jak paznokcie zarysowujące nagą skórę. Przywarł do niego mocniej, ale ta bliskość jedynie wzmagała apetyt, doprowadzała do cholernej granicy, gdy do świadomości docierało, że i Rainer był coraz bardziej niespokojny. Wyczuwał to w gwałtownych ruchach, ciężkich oddechach. Gdy palce wsunęły się w jego usta, ułożył język podług ich kształtu, przesuwając po nich, by zasmakować kolejnego skrawka poznawanego ciała. Stłumione stęknięcie zaplątało się gdzieś pomiędzy ich ustami. Znów zabierał mu oddech, a dosięgając go wilgotnymi palcami, pogrywał z jego cierpliwością. I Heizo znów mu wybaczał, bo chciał, by nadszarpnął ją, jak najmocniej. Niewiele brakowało, bo i on czekał, choć jego czekanie różniło się od wyczekiwania bruneta – w końcu to on był hamulcem podążającym za pieprzonym głosem rozsądku, który teraz ucichł na dobre albo stopił się z rozerotyzowanymi westchnieniami.
„Weź mnie całego.”
Kolejne zaklęcie. Ogłupiające. Dreszcz przebiegający wzdłuż kręgosłupa ciągnął od samych uszu łaskotanych cichą prośbą. Był nie do wytrzymania, gdy tak bezczelnie wnikał głębiej, choć wydawało się, że już wcześniej dosięgnął wszystkiego, co miał w głowie; zajrzał do każdego pokoju – nawet do tych silnie strzeżonych, które teraz wydawały się tak nieważne. Ale nie był zły. Nie sposób było nie poczuć rozciągających się w uśmiechu ust. Upuszczone przez nos parsknięcie, tak czułe w przeciwieństwie do łapczywych ruchów, osiadło na skórze. Uniósł się wyżej na łokciu z twarzą zwieszoną nad Rainerową. Przymrużone, lśniące oczy przyglądały mu się z jakąś czającą się w ich kącikach drapieżnością. Dla tych krótkich spontanicznych chwil, dla tych dukanych próśb, był w stanie na chwilę zwolnić, bo to one były czymś więcej.
— Głośniej — wymruczał na wpół rozbawiony, na wpół z prowokacyjną żarliwością, której nie sposób było powstrzymać. Droczył się z nim, bo to oczywiste, że nie musiał prosić go dwa razy. Nie musiał nawet raz, ale to miło było to słyszeć. I nie czekał na żadne powtórzenia; kolejne potwierdzenie tego, że polecenie było aktualne. Bo tego przecież chciał – go całego. Trąciwszy zaczepnie językiem dolną wargę chłopaka, zaczął zsuwać się niżej, umykając jego dłoni – było to jedyne, co zrobił z niechęcią – ale tym razem nie odsunął się, jak wcześniej. Wilgotnymi pocałunkami naznaczał tors, wynagradzając mu jeszcze jedną chwilę wyczekiwania. Palce, wcześniej przesuwające się wzdłuż boków – jak w niemym zapewnieniu, że nigdzie się nie wybierał – wślizgnęły się pod warstwy materiału, który teraz już luźno opasał biodra. Zdecydowanym szarpnięciem zsunął spodnie i bieliznę niżej, znów wprawiając w ruch brzęczącą sprzączkę pasa. W przypływie nagłej zachcianki, przeciągnął językiem wzdłuż całej długości napiętego prącia. Wkrótce metalowy element huknął o ziemię, w dźwięku niepasującym do wcześniejszych szeptów, jęków i westchnień, ale nie wybił go z rytmu. Nie, gdy nic nie stało już na przeszkodzie, by utonąć w wyzwalającym uczuciu posiadania. Zaciekle udawał, że jeszcze nad sobą panował, gdy z niepasującą do własnych uczuć ostrożnością, wsunął rękę pod nagie udo, ciągnąc je wyżej, dosięgając ustami jego wnętrza i znów z wykradającą się z ciała agresją i spojrzeniem dosięgającym czarnych tęczówek, naznaczyć miejsce nowym śladem zębów. Podpisem. Znakiem ostrzegawczym, choć przecież wiedział, że gdyby tylko chciał oddać się komuś innemu, nie mógłby go przed tym powstrzymać. Ale teraz nie myślał o nikim innym, jakby wymazał z głowy istnienie kogokolwiek poza ich dwójką. W głowie miał tylko jedno. Jego. Bez lubieżności czy wstydu zwilżył własne palce językiem, by tę wilgoć rozprowadzić po własnym prąciu. Gestem już rządziła niecierpliwość, gdy na własnych biodrach czuł nacisk ud. I może oszalał, gdy wreszcie go sobie wziął. Gdy własnym podbrzuszem otarł się o to chłopięce, przy pierwszym mocnym pchnięciu zakradając się głębiej. Gdy w spragnionych dłoniach uwięził nadgarstki i, ciągnąc ramiona wyżej, znów wcisnął je w materac, jakby tak miał go zatrzymać. Gdy przy kolejnym ruchu bioder sięgał zębami szyi, łagodząc ugryzienie ciepłym oddechem. Bo to było szaleństwo, gdy w płynnych pchnięciach wciąż czaiła się zachłanność, choć wydawało się, że nie mógł mieć go jeszcze bardziej. Jakby zaraz miał mu się wymknąć, chociaż było to absurdalne, gdy sam prosił o to, by go sobie zabrał. Ale sycił się tym rozpierdalającym uczuciem, które szło w parze z palącym podnieceniem, tak jak sycił się głośnymi oddechami i odurzająco mieszającymi się zapachami. W końcu przy oddechu wpuszczonym pomiędzy rozchylone wargi, wypuścił jedną z rąk bruneta, swoją sięgając biodra, na którym zacisnął gwałtownie palce, ciągnąc go ku sobie, choć nie był w stanie mieć go jeszcze bliżej. I czekał. Czekał na ten znajomy spazm rwący drugim ciałem, na kolejny głośniejszy jęk, tak pobudzający zmysły – zdawało się, że wszystkie naraz, bo i na języku czuł jego słodki posmak.
— Rai — pomrukiem podrażnił ucho chłopaka. Lubił ten skrót. I chociaż nie było wierszy, pomiędzy którymi Rainer mógłby cokolwiek wyczytywać, tylko tak mógł przekazać mu, że był tu dla niego. Może nawet już nigdzie się nie wybierał. Nigdzie nigdy.
Yōzei-Genji Madhuvathi, Nagai Blotka Kōji, Gotō Keita, Seiwa-Genji Rainer and Bakr. Apis szaleją za tym postem.
Głośniej. Ciche, słodkie jak miód rozbawienie kołysze się na strunach głosowych a spojrzenie na moment przywrócone zostaje chwili rzeczywistej. Na ciemnych jak węgielki źrenicach pojawia się światełko zrozumienia, które zaraz znowu niknie w podnieceniu. Wraz z kolejnym nieświadomym chwytem, wraz z kolejnym pocałunkiem i znowu. Cykl powtarza się w kręgu tych samych gestów, tych samych śmiałych zachowań, ale przysiągłby, że każde z nich inne. Inaczej zapalczywe i w różnoraki sposób zaborcze. Mruczy ku nim jak kot. Ku zębom znaczącym obojczyk, ku paliczkom jak noże nacinającym skórę. I dałby się, rzeczywiście, porwać tym chwytom i gestom delikatniejszym, przypominającym najkruchszy z kwiatów. Nie powtarza więc prośby. Pozostawia ją puszczoną w szepcie tak jak wiele słów przed. I jest mu dobrze. Ten moment, w którym widzi drugie, majaczące w rozmyciu srebrne tęczówki. Dwie monety, dwa małe księżyce. Zbyt uważne na co dzień, by i teraz spuścić z tonu, by oddać się chwili. Urocze, myśli. Urocze, że tak łatwo pozwoliłeś mi do siebie podejść i wpuściłeś, może z małym oporem, ale wpuściłeś, w swoje objęcia. Chyba. Chyba tak jest, prawda? Dłonie ponownie splatają się na chłopięcej szyi a on to głośniej zabiera z kolejnym oddechem, kolejnym językiem gładko kładzionym na szkliwie zębów i uśmiechem odbijający ten drugi. Jak kalka.
Palce niczym delikatne zamachnięcia skrzydeł owada, który z dziecięcą wręcz uporczywością utrzymuje się w powietrzu, sięgają zawężonych na plecach łopatek. Rysują ich kształt delikatnie, by pod zamkniętymi powiekami powtórzyć krzywizny kości. Te pod skórą ruszają się w miarowych przypływach. Jak fala dobijająca brzegu, by zaraz cofnąć się mogła dalej, ku głębszym wodom. Nie pozwala. Uporczywie trzymając się postanowienia, że nie puści, że wgryzie się w kości, by tylko zatrzymać go tutaj, przy sobie, blisko, cholera, opuszkami wbija się mocniej. Za nimi pędzą paznokcie, które w kociej agresywności rozrysowują własną mapę drugiego ciała. I rzeczywiście jest on jak zwierzak, który chadza własnymi ścieżkami, bo zdaje się, że przez tę krótką chwilę poznał jego ciało na tyle, by móc je zbadać na nowo. Po swojemu. Kreatywny kartograf wpijający ciekawość — a ciekawość ta koniuszkiem języka, ostrym kłem, wilgotnym udem — w doliny i wzniesienia mięśni, w obłe kształty bioder i brzucha. Czując go tuż obok, na policzku pokrytym czerwienią zarumienienia, uśmiecha się mdło. Jest to uśmiech przyjemny, głęboki, napinający mięśnie brzucha i dłoń wyrywający ku drugiej z klatek piersiowych. Rozcapierza palce na prawej chłopca piersi, wysłuchuje pulsu. Bardzo krótko, ale jednak. Dwa uderzenia, nie więcej. Raz, dwa. By zaraz spełznąć niżej, przez tors ku miękkiemu podbrzuszu. Ku pępku, którego kształt zarysowuje mocniej, paznokciem jak cyrklem naznaczając nierówny okrąg. To dziwne, że wystarczyło słowo — a jeśli nie słowo to jedno spojrzenie w oczy, jedno nieostrożne zawahanie – by oddał mu się cały. I nie miał prawa wiedzieć tego Heizō, bo gdzie, gdy sam Rainer szczegóły te zauważa dopiero teraz, że na własność przekazał się już dawno. Krew jego w żyłach ożyła, popłynęła na nowo, równym strumieniem, ku życiu ciągnąć mizerne wtedy ciało. Tak słabe, tak kruche. Ono wciąż jakieś bojaźliwe, bo ostrzejsze chwyty przyjmujące ostrożnie. Z obawą, że zaraz zabierze mu się trochę ciepła a wraz z tym krew stanie i skrzepnie, i ponownie zatraci się w czeluści tak gorzkiej, że język nie przyjmie ni płynu, ni najsłodszej z potraw — drugiego człowieka uczucia. Ale tak się nie stanie, bo mu nie pozwoli. Nie pozwoli mu uciec i schować się przed czujnym Seiwy wzrokiem. Nie pozwoli oderwać dłoni od swojego ciała. Od policzka, który kuli się w nagłym jego objęciu. Od chwytu, który położony na udzie, na nodze zgiętej w kolanie, unosi chłopięce biodra. Aż w końcu od ciepłego od pocałunków języka, który śledzi krzywiznę penisa; który jak wszystkie wcześniejsze gierki doprowadza go do granicy, gdzie po jednej stronie irytacja, po drugiej niepokonana chęć na więcej i dalej. Więcej, bo chciałby go już w każdym najmniejszym skropleniu, w każdej upuszczonej łzie i przełykanej ślinie, we wszystkim i cały czas. Dalej, by już nie tylko językiem, ale i palcem, i swawolną myślą sięgnął jego trzewi. By, tak jak to skutecznie robił do tej pory, drapał podbrzusze i wnętrze ud, by ściskał gardło i w głowie siał zamęt. Rozpierdolił myśli, które w swym niepoukładaniu nie byłyby przerażające a wręcz przeciwnie – uspokajające. Bo tak go widzi. Całego utkanego z niepewności, zszytego nie na miarę a na przeczucie, na widzimisię twórcy, który włożył w Heizō wszystko to, co sprzeczne, ale w sprzeczności tak bardzo pociągające, tak bardzo jego.
Plecy palą, co dziwne, bólem na pewno fantomowym, bo pościel układa się podług sylwetki. Kiedy nie ma go tuż nad nim, kiedy źrenice przymyka cienka warstwa powiek a na białka ukruszone zostaje zmęczenie, wzdycha ciężko. Powietrze zakrada się w płuca głęboko, nieznośnie. Unosi klatkę do góry, by na moment, przerwę pomiędzy sekundami, uchylić powiekę i zerknąć ku sufitowi. Jest mu pusto i zimno. Pozbawiony z szyi ciepłych oddechów, z piersi mocnych uścisków, niemalże kuli się w sobie. Dla pewności, ale i w wyuczonym wyuzdaniu, dłonią sięga schowanej pomiędzy nogami głowy. Palce bawią się z kosmykami czarnych włosów, zaraz mocniej zakleszczając na potylicy. Oddech staje się płytki, gdy wnętrza ud rezonują z ciepłotą drugiego ciała. Z oddechem ślamazarnie pozostawianym na skórze, z opuszkami śledzącymi podbrzusze i językiem nań się wkradającymi. Szczelina pomiędzy przyjemnością a obawą zapełniona zostaje wspomnieniami. Wyrwanymi z kalendarza kartkami, które tłoczą się pod czaszką, uderzają o kości, by oczy zaszklić łzawą powłoką. Dobrze, że tego nie widzisz. Dłoń rozluźnia ucisk a on sam nie wie, dlaczego w klatce pali niewygoda. W sercu wydrapana, jak na kamieniu uwieszonym u tamtego rzemyka, zadra. Chciałby odchylić policzek ku poduszce, ale ciało nie słucha. To rozochocone naprzeciwko wychodzi logice, ciągnie ku bliskości. Chce roztopić siebie w cieple. W orgazmie ululać drgające przy podnieceniu mięśnie, ale na nowo przestrach liże żebra.
Powieki unoszą się a on na wspartych przedramionach sięga piersią pionu i przy dłoni wciąż chwytającej wilgotne włosy ciągnie go do góry. Chce go raz jeszcze, blisko. Tak blisko, jak to teraz jest możliwym. Na całym ciele, na całej długości szemrzących niepokojem mięśni. Układa na ustach Hattoriego kolejny pocałunek. Długi, głęboki, wystudiowany. Wyuczony przez wiele wcześniejszych, które tylko czasami przerywane były ugryzieniami. Chwilę potem znowu opada na plecy. Lżejszy o jedno zmartwienie. Załatanie ukłucia nagłą czułością, albo nie, chwilowe jego przykrycie; niech będzie. Jak plaster, który podczas pierwszego prysznica zostanie oderwanym. Szyja wygina się i grdyka ponownie szybuje ku górze, by z kolejnym haustem powietrza, śliną wezbraną w policzkach a naprędce przełkniętą, zarysować łuk wygiętego kręgosłupa. Szlag by go. Mięśnie ud spinają się a z ust ucieka wysoki jęk, którego barwa zaraz spada niżej, ku chrypce, by zniknąć w ciszy pomieszczenia. Po tymże następuje seria głośniejszych, ale kontrolowanych wydechów. I byłby opamiętał gorąc podbrzusza i serce bijące o próbę ratunku, lecz nie zdąży pomyśleć, ręki ku Heizō wyciągnąć, jak wypuszczane wolno powietrze przerwie syk.
Grymas bólu rozerwie skrzętnie budowane podniecenie, by w moment się z nim spoić i jak narkotyk rozpłynąć po spiętych mięśniach. Ciepłe, niskie westchnięcie jest niczym maść kojąca rany, kiedy ten wchodzi w niego z intensywną zaborczością. Rainer zamyka oczy. Pozwala mokrym od potu, podniecenia i niewysławianej ciężkości myśli kosmykom opaść na mokre czoło. Przyjmuje go skromnym ruchem bioder. Wpierw nieśmiałym, bo ból pełznie ku górze. Pcha się przez pachwiny, podbrzusze, muska prącie, ale on ku niemu nic innego a uśmiecha się w zrozumieniu. Nie zdąży ugładzić bólu, gdy poczuje kolejne niecierpliwe pchnięcie. Ze spolegliwością godną skneblowanemu nie protestuje. Nie teraz, gdy przyjemnie rwące łaskotanie mości się w erotyzmie. Przyjmuje i ucisk na nadgarstkach, i zęby na szyi, a przede wszystkim jego całego, gdy spragniony dawnego ciężaru tors na nowo przyjmuje drugą sylwetkę.
Nie jest w stanie wydukać kolejnej prośby, kolejnego polecenia, gdy rytmiczność pchnięć zaczyna nadawać rytm chłopięcym biodrom. I on w tej choreografii utrzymuje powtarzalne wdechy. Kilka razy i niekontrolowanie przerwane zostają niskimi pomrukami by zrazu przerodzić się w krótkie, ale wciąż gardłowe jęki. Dłonie rwą ku talii Hattoriego, ale szybkie pociągnięcia przyszpilone zostają mocnymi chwytami. Wtedy brwi zwęża jak obrażony dzieciak, ale zaraz rozpływa się w kolejnym uderzeniu gorąca. I kolejnym. I kolejnym. Tym razem wykwitły grymas nie jest wyrazem niezadowolenia a zwykłego bycia na skraju. Kurwa. Policzek opada na poduszkę, gdy dłonie ciągną do góry i raz jeszcze, w geście dużo agresywniejszym, próbują wyrwać się z narzuconych nań dyb. I chciałby, przy powiekach nagle rozchylających się, wyrzucić krótkie: puść, ale słowo to niepisane musiało zawisnąć między nimi dużo wcześniej. Bo zaraz czuje, że jeden z nadgarstków pozostaje wolnym, więc z miejsca opuszki głodne faktur, dotyku, drugiego ciała, sięgają ramienia Heizō. Po nim też pędzą ku plecom a przez pachę, tykają wciąż poruszających się łopatek, by na nowo złapać zewnętrze szyi.
Rai. Skrót od imienia roztapia się jak masło. Jest ciepłe, uporczywe, wyczekane, wydukane na granicy. Tej samej, przy której stoi i on sam. Więc się spotykają. Seiwa przy tym spotkaniu uśmiecha się i ciągnie podbrzusze wyżej — ku drugiemu. Porusza się po całej długości jego penisa, gdy z rytmu wolniejszego przybiera ten niepokorny. Znacznie szybszy. I to słowo, imię zdrobnione do trzech małych liter, zabiera kolejnym pocałunkiem. Spod języka zlizuje najsłodsze ze zdań, bo niewypowiedziane. Obietnicę, którą przyjmuje z rytmem bioder wpijających się w te drugie. Zabiera mu oddech. Celowo. Jakby to nim się żywił, ale w zamian niczym liść czerpiący od słońca, oddaje tlen. A tlenem tym kolejny spazm ubrany w formie głębokiego pomruku. Jest blisko. Jest blisko, więc chce go na sobie już całkiem, wkulonego ciężarem w każde wgłębienie mięśnia, w każdą krzywiznę kości. Ściąga go więc ku piersi, ku szyi, ku której ma sięgnąć kolejnym ugryzieniem. Weź mnie całego, powtórzyłby, ale z opadnięciem ciała na to drugie i tak ma go w sobie głęboko oraz mocno, więc na szali ostatnia z próśb: zostań. Ale wie, że nie może go zabrać tak już na zawsze, że zaraz się rozkleją, ale raz jeszcze głośnym jękiem przyjmuje kolejne pchnięcie.
Spazmatyczne drżenie ciała rozsiewa i po wewnętrzu gorący dreszcz. Usta haczą o te drugie a Rainer traci czucie na dwa krótkie wdechy. Dochodzi z orgazmem podmalowanym wyszeptanym jękiem satysfakcji, wilgocią pomiędzy spojonymi ze sobą podbrzuszami, dłonią maniakalnie zaciskającą się na tamtego szyi. W porę jednak nos odnajduje czubek drugiego, którego tyka kocio, ostrożnie i z pozostałościami po wciąż płynącym w żyłach podnieceniu rozchyla wargi kochanka. Zakrada się tamże ciepłym językiem, na którym kuli się wciąż sensualny spazm. Porusza się na nim raz jeszcze, wolniej, dygocząc w przyjemności i z swoistą autorytarnością zabierając ze sobą jej ostatnie krople.
— Nadal boli mnie łydka — mówi po chwili, rozbawiony, gdy raz po raz zabiera ze sobą ciepłotę głębokich pocałunków.
Palce niczym delikatne zamachnięcia skrzydeł owada, który z dziecięcą wręcz uporczywością utrzymuje się w powietrzu, sięgają zawężonych na plecach łopatek. Rysują ich kształt delikatnie, by pod zamkniętymi powiekami powtórzyć krzywizny kości. Te pod skórą ruszają się w miarowych przypływach. Jak fala dobijająca brzegu, by zaraz cofnąć się mogła dalej, ku głębszym wodom. Nie pozwala. Uporczywie trzymając się postanowienia, że nie puści, że wgryzie się w kości, by tylko zatrzymać go tutaj, przy sobie, blisko, cholera, opuszkami wbija się mocniej. Za nimi pędzą paznokcie, które w kociej agresywności rozrysowują własną mapę drugiego ciała. I rzeczywiście jest on jak zwierzak, który chadza własnymi ścieżkami, bo zdaje się, że przez tę krótką chwilę poznał jego ciało na tyle, by móc je zbadać na nowo. Po swojemu. Kreatywny kartograf wpijający ciekawość — a ciekawość ta koniuszkiem języka, ostrym kłem, wilgotnym udem — w doliny i wzniesienia mięśni, w obłe kształty bioder i brzucha. Czując go tuż obok, na policzku pokrytym czerwienią zarumienienia, uśmiecha się mdło. Jest to uśmiech przyjemny, głęboki, napinający mięśnie brzucha i dłoń wyrywający ku drugiej z klatek piersiowych. Rozcapierza palce na prawej chłopca piersi, wysłuchuje pulsu. Bardzo krótko, ale jednak. Dwa uderzenia, nie więcej. Raz, dwa. By zaraz spełznąć niżej, przez tors ku miękkiemu podbrzuszu. Ku pępku, którego kształt zarysowuje mocniej, paznokciem jak cyrklem naznaczając nierówny okrąg. To dziwne, że wystarczyło słowo — a jeśli nie słowo to jedno spojrzenie w oczy, jedno nieostrożne zawahanie – by oddał mu się cały. I nie miał prawa wiedzieć tego Heizō, bo gdzie, gdy sam Rainer szczegóły te zauważa dopiero teraz, że na własność przekazał się już dawno. Krew jego w żyłach ożyła, popłynęła na nowo, równym strumieniem, ku życiu ciągnąć mizerne wtedy ciało. Tak słabe, tak kruche. Ono wciąż jakieś bojaźliwe, bo ostrzejsze chwyty przyjmujące ostrożnie. Z obawą, że zaraz zabierze mu się trochę ciepła a wraz z tym krew stanie i skrzepnie, i ponownie zatraci się w czeluści tak gorzkiej, że język nie przyjmie ni płynu, ni najsłodszej z potraw — drugiego człowieka uczucia. Ale tak się nie stanie, bo mu nie pozwoli. Nie pozwoli mu uciec i schować się przed czujnym Seiwy wzrokiem. Nie pozwoli oderwać dłoni od swojego ciała. Od policzka, który kuli się w nagłym jego objęciu. Od chwytu, który położony na udzie, na nodze zgiętej w kolanie, unosi chłopięce biodra. Aż w końcu od ciepłego od pocałunków języka, który śledzi krzywiznę penisa; który jak wszystkie wcześniejsze gierki doprowadza go do granicy, gdzie po jednej stronie irytacja, po drugiej niepokonana chęć na więcej i dalej. Więcej, bo chciałby go już w każdym najmniejszym skropleniu, w każdej upuszczonej łzie i przełykanej ślinie, we wszystkim i cały czas. Dalej, by już nie tylko językiem, ale i palcem, i swawolną myślą sięgnął jego trzewi. By, tak jak to skutecznie robił do tej pory, drapał podbrzusze i wnętrze ud, by ściskał gardło i w głowie siał zamęt. Rozpierdolił myśli, które w swym niepoukładaniu nie byłyby przerażające a wręcz przeciwnie – uspokajające. Bo tak go widzi. Całego utkanego z niepewności, zszytego nie na miarę a na przeczucie, na widzimisię twórcy, który włożył w Heizō wszystko to, co sprzeczne, ale w sprzeczności tak bardzo pociągające, tak bardzo jego.
Plecy palą, co dziwne, bólem na pewno fantomowym, bo pościel układa się podług sylwetki. Kiedy nie ma go tuż nad nim, kiedy źrenice przymyka cienka warstwa powiek a na białka ukruszone zostaje zmęczenie, wzdycha ciężko. Powietrze zakrada się w płuca głęboko, nieznośnie. Unosi klatkę do góry, by na moment, przerwę pomiędzy sekundami, uchylić powiekę i zerknąć ku sufitowi. Jest mu pusto i zimno. Pozbawiony z szyi ciepłych oddechów, z piersi mocnych uścisków, niemalże kuli się w sobie. Dla pewności, ale i w wyuczonym wyuzdaniu, dłonią sięga schowanej pomiędzy nogami głowy. Palce bawią się z kosmykami czarnych włosów, zaraz mocniej zakleszczając na potylicy. Oddech staje się płytki, gdy wnętrza ud rezonują z ciepłotą drugiego ciała. Z oddechem ślamazarnie pozostawianym na skórze, z opuszkami śledzącymi podbrzusze i językiem nań się wkradającymi. Szczelina pomiędzy przyjemnością a obawą zapełniona zostaje wspomnieniami. Wyrwanymi z kalendarza kartkami, które tłoczą się pod czaszką, uderzają o kości, by oczy zaszklić łzawą powłoką. Dobrze, że tego nie widzisz. Dłoń rozluźnia ucisk a on sam nie wie, dlaczego w klatce pali niewygoda. W sercu wydrapana, jak na kamieniu uwieszonym u tamtego rzemyka, zadra. Chciałby odchylić policzek ku poduszce, ale ciało nie słucha. To rozochocone naprzeciwko wychodzi logice, ciągnie ku bliskości. Chce roztopić siebie w cieple. W orgazmie ululać drgające przy podnieceniu mięśnie, ale na nowo przestrach liże żebra.
Powieki unoszą się a on na wspartych przedramionach sięga piersią pionu i przy dłoni wciąż chwytającej wilgotne włosy ciągnie go do góry. Chce go raz jeszcze, blisko. Tak blisko, jak to teraz jest możliwym. Na całym ciele, na całej długości szemrzących niepokojem mięśni. Układa na ustach Hattoriego kolejny pocałunek. Długi, głęboki, wystudiowany. Wyuczony przez wiele wcześniejszych, które tylko czasami przerywane były ugryzieniami. Chwilę potem znowu opada na plecy. Lżejszy o jedno zmartwienie. Załatanie ukłucia nagłą czułością, albo nie, chwilowe jego przykrycie; niech będzie. Jak plaster, który podczas pierwszego prysznica zostanie oderwanym. Szyja wygina się i grdyka ponownie szybuje ku górze, by z kolejnym haustem powietrza, śliną wezbraną w policzkach a naprędce przełkniętą, zarysować łuk wygiętego kręgosłupa. Szlag by go. Mięśnie ud spinają się a z ust ucieka wysoki jęk, którego barwa zaraz spada niżej, ku chrypce, by zniknąć w ciszy pomieszczenia. Po tymże następuje seria głośniejszych, ale kontrolowanych wydechów. I byłby opamiętał gorąc podbrzusza i serce bijące o próbę ratunku, lecz nie zdąży pomyśleć, ręki ku Heizō wyciągnąć, jak wypuszczane wolno powietrze przerwie syk.
Grymas bólu rozerwie skrzętnie budowane podniecenie, by w moment się z nim spoić i jak narkotyk rozpłynąć po spiętych mięśniach. Ciepłe, niskie westchnięcie jest niczym maść kojąca rany, kiedy ten wchodzi w niego z intensywną zaborczością. Rainer zamyka oczy. Pozwala mokrym od potu, podniecenia i niewysławianej ciężkości myśli kosmykom opaść na mokre czoło. Przyjmuje go skromnym ruchem bioder. Wpierw nieśmiałym, bo ból pełznie ku górze. Pcha się przez pachwiny, podbrzusze, muska prącie, ale on ku niemu nic innego a uśmiecha się w zrozumieniu. Nie zdąży ugładzić bólu, gdy poczuje kolejne niecierpliwe pchnięcie. Ze spolegliwością godną skneblowanemu nie protestuje. Nie teraz, gdy przyjemnie rwące łaskotanie mości się w erotyzmie. Przyjmuje i ucisk na nadgarstkach, i zęby na szyi, a przede wszystkim jego całego, gdy spragniony dawnego ciężaru tors na nowo przyjmuje drugą sylwetkę.
Nie jest w stanie wydukać kolejnej prośby, kolejnego polecenia, gdy rytmiczność pchnięć zaczyna nadawać rytm chłopięcym biodrom. I on w tej choreografii utrzymuje powtarzalne wdechy. Kilka razy i niekontrolowanie przerwane zostają niskimi pomrukami by zrazu przerodzić się w krótkie, ale wciąż gardłowe jęki. Dłonie rwą ku talii Hattoriego, ale szybkie pociągnięcia przyszpilone zostają mocnymi chwytami. Wtedy brwi zwęża jak obrażony dzieciak, ale zaraz rozpływa się w kolejnym uderzeniu gorąca. I kolejnym. I kolejnym. Tym razem wykwitły grymas nie jest wyrazem niezadowolenia a zwykłego bycia na skraju. Kurwa. Policzek opada na poduszkę, gdy dłonie ciągną do góry i raz jeszcze, w geście dużo agresywniejszym, próbują wyrwać się z narzuconych nań dyb. I chciałby, przy powiekach nagle rozchylających się, wyrzucić krótkie: puść, ale słowo to niepisane musiało zawisnąć między nimi dużo wcześniej. Bo zaraz czuje, że jeden z nadgarstków pozostaje wolnym, więc z miejsca opuszki głodne faktur, dotyku, drugiego ciała, sięgają ramienia Heizō. Po nim też pędzą ku plecom a przez pachę, tykają wciąż poruszających się łopatek, by na nowo złapać zewnętrze szyi.
Rai. Skrót od imienia roztapia się jak masło. Jest ciepłe, uporczywe, wyczekane, wydukane na granicy. Tej samej, przy której stoi i on sam. Więc się spotykają. Seiwa przy tym spotkaniu uśmiecha się i ciągnie podbrzusze wyżej — ku drugiemu. Porusza się po całej długości jego penisa, gdy z rytmu wolniejszego przybiera ten niepokorny. Znacznie szybszy. I to słowo, imię zdrobnione do trzech małych liter, zabiera kolejnym pocałunkiem. Spod języka zlizuje najsłodsze ze zdań, bo niewypowiedziane. Obietnicę, którą przyjmuje z rytmem bioder wpijających się w te drugie. Zabiera mu oddech. Celowo. Jakby to nim się żywił, ale w zamian niczym liść czerpiący od słońca, oddaje tlen. A tlenem tym kolejny spazm ubrany w formie głębokiego pomruku. Jest blisko. Jest blisko, więc chce go na sobie już całkiem, wkulonego ciężarem w każde wgłębienie mięśnia, w każdą krzywiznę kości. Ściąga go więc ku piersi, ku szyi, ku której ma sięgnąć kolejnym ugryzieniem. Weź mnie całego, powtórzyłby, ale z opadnięciem ciała na to drugie i tak ma go w sobie głęboko oraz mocno, więc na szali ostatnia z próśb: zostań. Ale wie, że nie może go zabrać tak już na zawsze, że zaraz się rozkleją, ale raz jeszcze głośnym jękiem przyjmuje kolejne pchnięcie.
Spazmatyczne drżenie ciała rozsiewa i po wewnętrzu gorący dreszcz. Usta haczą o te drugie a Rainer traci czucie na dwa krótkie wdechy. Dochodzi z orgazmem podmalowanym wyszeptanym jękiem satysfakcji, wilgocią pomiędzy spojonymi ze sobą podbrzuszami, dłonią maniakalnie zaciskającą się na tamtego szyi. W porę jednak nos odnajduje czubek drugiego, którego tyka kocio, ostrożnie i z pozostałościami po wciąż płynącym w żyłach podnieceniu rozchyla wargi kochanka. Zakrada się tamże ciepłym językiem, na którym kuli się wciąż sensualny spazm. Porusza się na nim raz jeszcze, wolniej, dygocząc w przyjemności i z swoistą autorytarnością zabierając ze sobą jej ostatnie krople.
— Nadal boli mnie łydka — mówi po chwili, rozbawiony, gdy raz po raz zabiera ze sobą ciepłotę głębokich pocałunków.
Hattori Heizō, Kariya Siergiej Rihito, Vance Whitelaw, Yakushimaru Seiga and Rimura Sean szaleją za tym postem.
Nie protestował, gdy wpleciona we włosy ręka zacisnęła się mocniej. Nie walczył z siłą, z jaką Rainer przyciągnął go do siebie raz jeszcze. Wydawało się, że czarnowłosy nie musiał wyrzucać z siebie zbędnych słów, wydawać mu oczywistych poleceń, bo gdzieś – na zupełnie innym poziomie zrozumienia – zdawał sobie sprawę z tęsknoty. Ta zalęgła się w niecierpliwych gestach rąk, w chłopięcych ustach i na języku, z którym on sam właśnie dzielił się smakami zebranymi z drugiego ciała. Przecież tu jestem. Był. Ale też jak nikt inny rozumiał tę niepohamowaną potrzebę bliskości. Sam przecież nie uwierzyłby w zapewnienia; musiał czuć, bo tylko dotyk przynosił jakiekolwiek ukojenie. Niewielkie, bo wciąż było mu mało. Już wcześniej powinien to zauważyć. Naiwnie twierdził, że tylko on był przytłoczony siłą przyciągania, która rozpychała się we wszystkich tkankach, pulsowała w mięśniach, przemykała po skórze, ciągnąc za sobą uporczywe dreszcze. Świadomość, że nie był z tym sam, dotarła do niego powoli – dopiero z trzecim mrowiącym ugryzieniem pozostawionym na dolnej wardze. Przeprosiłby go za tę chwilę samotności, ale z zadowoleniem, które ciągnęło kąciki ust wyżej, gnąc je w wyczuwalnym pod drugimi wargami uśmiechu, nie zabrzmiałby wiarygodnie. Bo podobała mu się ta niecierpliwość, nawet jeśli nie chciał, żeby sprawiała Seiwie ból podobny temu, który sam odczuwał. Jednak to właśnie ona była dla niego ostoją bezpieczeństwa – zapewnieniem, że rzeczywiście chciał, żeby go sobie zabrał. Z wzajemnością. Byłoby łatwiej, gdyby siedział mu w głowie; gdyby mógł chłonąć te narkotyczne myśli, które jako jedyne nie kłamały, ale zamiast tego czytał z napiętych pod palcami mięśni i z najdelikatniejszych drgań pod opuszkami. One też nie kłamały. To było dziwne uczucie – czuć się po prostu potrzebnym. Jakby nigdy wcześniej tego nie doświadczył. A może i o tym zapomniał. Teraz wszystko jedno.
Po nagich plecach wspiął się chłód, którego nie załagodziło ciepłe światło lampy, jak miód rozlewające się po sperlonej potem skórze. Ale sam to sobie zrobił, gdy uwięził w dłoniach Rainerowe nadgarstki, pozbawiając się dotyku jego dłoni. Na tę chwilę nie potrafił inaczej, choć wyczuwalny pod palcami opór powinien go zaalarmować – przecież nie chciał go zmuszać. Nie chciał, ale gdy był tak blisko, w jego ruchy wkradł się egoizm, choć zarzekał się, że wcale się nim nie kierował; nie był egoistą. I nadal był o tym przekonany, gdy głowę miał pełną Rainera. Ale musiał zmusić go do tej chwilowej niewygody, którą ułagodził lżejszym muśnięciem warg złożonym na wykrzywionych grymasem ustach, jakby kusił go obietnicą, że to tylko moment. I też nie kłamał, bo potrzebowali tych kilku – może kilkunastu – sekund, by jeszcze nieprzyzwyczajone do siebie ciała odnalazły wspólny rytm. Gdy tak się stało, chyba wreszcie go miał. Podbrzuszem raz po raz ocierał się o napięte prącie, bo tylko tak był w stanie zrekompensować to, że nie mógł chwycić go całego. A przecież chciałby. Chciałby dotykać każde miejsce na upragnionym ciele i teraz zatruwało mu to głowę bardziej niż wcześniej, gdy Seiwa wreszcie w zgodnym rytmie przesuwał się pod nim, gdy głośne, urywane z wysiłku oddechy przeplatały się ze sobą, na przemian wypełniając ciszę akademickiego pokoju. Nie chciał tłumić przeznaczonych dla niego jęków, ale czasem nie mógł powstrzymać się przed zgarnięciem językiem ich słodyczy z wilgotnych warg kosztem własnego oddechu. Na przekór temu, że chciał mieć go głośniej. Głośniej, mocniej i bardziej. Ciągle nienasycony i ogłupiały z głodu.
I może dlatego wreszcie go wyswobodził. A Rainer zrozumiał – jak inaczej miał wytłumaczyć to, że dobrze wiedział, czego potrzebował? Ciepło na powrót rozgościło się na plecach, mimo że czarnowłosy nie był w stanie objąć ich całych. Spragnione dotyku łopatki naprężyły się pod opuszkami, zanim te zabrnęły ku szyi. I miał go mocniej. Może wciąż niewystarczająco, ale było dobrze, gdy ciągnął go ku sobie, bo miał już dość rażącego mięśnie napięcia, które tylko on mógł od niego zabrać. Nikomu nie powinien dawać takiej władzy nad samym sobą, ale nie żałował, że pozwolił mu decydować. Bolało. To nieznośne oczekiwanie. Ale w ślad za biodrami kochania i jego własne nabrały tempa. Stęknięcie łączące w sobie tę uporczywą niecierpliwość, ale i słyszalne podniecenie, zatopiło się w kolejnym mokrym pocałunku, który kradł mu oddech. A ten miał już cięższy, nierówny, niespokojny, jak niespokojne było całe ciało. Przylgnął do niego, prowadzony przez napierające na niego ramię. Już wcześniej czuł ciepło bijące od torsu czarnowłosego, ale teraz było intensywniejsze, wilgotne, więc wreszcie miał go bardziej. Dobrze. Chciał go już, ale gdy tak kazał mu czekać, w niemym ponagleniu wgryzł się mocniej w miejsce tuż nad obojczykiem, stemplując go kolejną pamiątką po wspólnie spędzonej nocy. Pierwszej nocy.
„Zostań.”
Głupi. Już powiedział, że zostanie tak długo, jak tylko będzie tego chciał. Powtórzyłby to, ale nie mógł, bo językiem już łagodził nowopowstały ślad na jasnej skórze. I nie mógł, bo wypełniający uszy głośny jęk, ściągnął całą jego uwagę ku napinającemu się mocniej ciału. Przy palcach mocniej ściskających biodro chciał wyczuć ten ostatni spazm, chociaż chłonął go całym sobą, bo już wcześniej pozostawał na niego czujnym. Wraz z kolejnym pchnięciem mięśnie spięły się, targnięte tym samym orgazmem, jakby był ich wspólnym; ostatnim spazmem, który niósł się po mięśniach, żyłach, każdej komórce, napierał na płuca, gdy wyciskał z nich ostatnie, przepełnione ulgą westchnienie. Było mu mało, bo tak już było z narkotykami. A kiedy wreszcie zaczął brać, nie mógł o nich zapomnieć, nawet jeśli jeszcze się nie odsunął i jeszcze miał go przy sobie. Nawet jeśli nadal wypełniał go całego, a pozbawiony wcześniejszego napięcia, pozwolił ciału wygodniej ułożyć się na tym drugim, jakby topił się w buchającym od skóry gorącu. Było mu wygodnie, a Rainer być może wcale nie ułatwiał sobie życia, gdy zachęcał go do tej bliskości. Jakby czytał mu w myślach. No tak. Przecież tam był – musiał wiedzieć, że Heizo tego potrzebuje; że już sam wcześniej zaplanował, że nie odsunie się od razu. Dlatego z zadowolonym pomrukiem przyjął muśnięcie nosa, samemu lekko poruszając głową w odpowiedzi na gest. Nie mógł oddychać, ale jeszcze bardziej od powietrza chciał tych ostatnich pocałunków – powolnych i czułych, ale nadal smakujących tym samym co wcześniej pożądaniem.
„Nadal boli mnie łydka.”
Trudno było mu stłumić parsknięcie, które upuścił pomiędzy jednym, a drugim pocałunkiem. Nie przeszkadzało mu to, że w tym wszystkim wciąż znalazło się miejsce na rozbawienie. Było dziwnie pasujące do tej chwili – lepsze niż milcząca niezręczność.
— Coś wymyślę — wpuścił cichy pomruk pomiędzy wargi kochanka. Jakby to on był odpowiedzialny za tę obolałą łydkę. Później. Później, bo na razie nie mógł się oderwać i nie wiedział, czy będzie w stanie. Nienajedzony karmił się leniwymi pocałunkami, które znaczyły znacznie więcej od wcześniejszego aktu, gdy umysł wciąż szukał zapewnienia, że Rainer nadał tu był. Tracił poczucie czasu – nawet go nie liczył – gdy tak na przemian zakradał się językiem pomiędzy jego wargi, to sam odpowiadał mu krótkimi ugryzieniami. Serce wciąż tłukło mu się pod żebrami, jakby w zespoleniu z drugim torsem próbowało dorównać temu drugiemu. A może już zespoliły się w jedno i teraz odsunięcie się od siebie było kwestią życia i śmierci. — Już. Bo nie przestanę — głos zniżony niemal do szeptu towarzyszył krótkiemu parsknięciu, bo był w stanie uwierzyć, że dałby radę całować go do samego rana. I może sam sobie zaprzeczył, gdy mimo uprzedzenia, jeszcze przesunął nosem po tym drugim, muśnięciem warg sięgnął policzka – znów miejsce, w którym rysował się cień dołeczka – a później czoła w czułym geście, którego Hattori też uświadczył jeszcze w restauracji. W tym erotycznym rozleniwieniu własne ciało było za ciężkie nawet dla niego, a może to własna niechęć do zrywania tego kontaktu i chęć cieszenia się tą najbliższą bliskością jeszcze przez jakiś czas tak na nim ciążyły. Robił to dla jego dobra, bo gdy w głowie jeszcze huczało widmo podniecenia, a skóra wciąż domagała się kolejnych dreszczy, czuł się, jak niewyżyty nastolatek. Bo z chęcią ukradłby go jeszcze raz. I kolejny. Wszystko tej jednej nocy, jakby to miało powstrzymać czas, który nieubłaganie odliczał minuty do kolejnego dnia. Dnia, który nie był już dniem zakochanych. Ale czy to ważne? Może teraz każdy miał taki być.
Nie uciekł daleko. Choć wysuwając się z niego, czuł się nieswojo, jakby już czegoś mu brakowało. Materac zapadł się pod jego ciężarem tuż przy boku Rainera, gdzie wciąż torsem mógł chłonąć ciepło jego ciała. Niedługo powinni się umyć, ale na razie chciał jeszcze chwilę poleżeć, przy uspokajanym oddechu wdychając mieszające się ze sobą zapachy jeszcze rozpalonych ciał; i tak po prostu ignorować to naturalne, lepkie uczucie na ciele. Układając się na boku, z głową ułożoną na poduszce, pociągnął za sobą trzymany nadgarstek. Tym razem chwyt był luźniejszy, miał w sobie więcej wyczucia, gdy prowadził Rainerową dłoń ku sobie. W milczeniu przyglądał się jej, najpierw napierając kciukiem na zagłębienie w nadgarstku; nie za mocno, ale wystarczająco, by wyczuć pod opuszką jeszcze przyspieszone tętno. Ze skupieniem godnym ciekawskiego dzieciaka wspiął się palcami wyżej, gładko przejeżdżając kciukiem po wnętrzu dłoni w łaskoczącym geście. Wreszcie i chłopięce paliczki doczekały się swojej uwagi, gdy jeden po drugim zaczął lekko uciskać je palcami, jakby badał kształt każdego z osobna, bo wcześniej nie miał ku temu okazji. Jeszcze chwilę. Wyciszał się, odganiał ostatnie myśli, które jeszcze tkwiły w błędnym przekonaniu, że to wszystko było nieprawdziwe. Nie sposób było powiedzieć, czy nadal był obecny, czy myślami był gdzieś daleko, bo źrenice ledwo wychylały się spod powiek, gdy tak intensywnie skupiał się na tej cholernej ręce, jakby widział ją po raz pierwszy. Może tak było; wcześniej nie zwracał aż takiej uwagi, ale teraz chciał uchwycić każdy detal.
— Hej — odezwał się wreszcie. Cicho, ale w głosie nadal pobrzmiewała jakaś odkrywcza nuta – taka, którą chciało się ściągnąć na siebie uwagę. I faktycznie, splótłszy swoje palce z palcami Seiwy wreszcie uniósł wzrok ku czarnym tęczówkom i może niesłusznie czekał na tę wzrokową odpowiedź. Ale skąd mógł wiedzieć, że rzucone chłopakowi spojrzenie było bardziej nagie od obnażonych ciał; że w czułości, zadowoleniu i pewności siebie zaplątały się strach, niepewność, smutek i wszystko inne. Wszystkie sprzeczności, wszystkie podobieństwa. Jakby w srebrnych tęczówkach – które niby to miały kojarzyć się z księżycem – nagle rozrosła się cała galaktyka, a każda z emocji dostała swój własny gwiazdozbiór. I faktycznie czuł wszystko naraz, ale – tak jak za każdym razem – wydawało mu się, że dobrze to schował. — Dobrze, że tu jesteś.
Gwiazdy zniknęły, ukryte pod sennie przymkniętymi powiekami. Może tak naprawdę nigdy ich nie było. Był za to błąkający się w kącikach ust cień uśmiechu, jakby to proste i szczere wyznanie było podsumowaniem, którego sam potrzebował, by jakkolwiek zracjonalizować ten ogrom sprzeczności. Bo był tu i wiedział to, gdy mocniej zacisnął palce na trzymanej dłoni. I zaraz mogło go nie być – to też wiedział i to mu się nie podobało. Ale na razie było mu dobrze. Zbyt dobrze, by zamartwiać się przyszłością. Miał zresztą inne zmartwienia.
— Nadal boli?
Po nagich plecach wspiął się chłód, którego nie załagodziło ciepłe światło lampy, jak miód rozlewające się po sperlonej potem skórze. Ale sam to sobie zrobił, gdy uwięził w dłoniach Rainerowe nadgarstki, pozbawiając się dotyku jego dłoni. Na tę chwilę nie potrafił inaczej, choć wyczuwalny pod palcami opór powinien go zaalarmować – przecież nie chciał go zmuszać. Nie chciał, ale gdy był tak blisko, w jego ruchy wkradł się egoizm, choć zarzekał się, że wcale się nim nie kierował; nie był egoistą. I nadal był o tym przekonany, gdy głowę miał pełną Rainera. Ale musiał zmusić go do tej chwilowej niewygody, którą ułagodził lżejszym muśnięciem warg złożonym na wykrzywionych grymasem ustach, jakby kusił go obietnicą, że to tylko moment. I też nie kłamał, bo potrzebowali tych kilku – może kilkunastu – sekund, by jeszcze nieprzyzwyczajone do siebie ciała odnalazły wspólny rytm. Gdy tak się stało, chyba wreszcie go miał. Podbrzuszem raz po raz ocierał się o napięte prącie, bo tylko tak był w stanie zrekompensować to, że nie mógł chwycić go całego. A przecież chciałby. Chciałby dotykać każde miejsce na upragnionym ciele i teraz zatruwało mu to głowę bardziej niż wcześniej, gdy Seiwa wreszcie w zgodnym rytmie przesuwał się pod nim, gdy głośne, urywane z wysiłku oddechy przeplatały się ze sobą, na przemian wypełniając ciszę akademickiego pokoju. Nie chciał tłumić przeznaczonych dla niego jęków, ale czasem nie mógł powstrzymać się przed zgarnięciem językiem ich słodyczy z wilgotnych warg kosztem własnego oddechu. Na przekór temu, że chciał mieć go głośniej. Głośniej, mocniej i bardziej. Ciągle nienasycony i ogłupiały z głodu.
I może dlatego wreszcie go wyswobodził. A Rainer zrozumiał – jak inaczej miał wytłumaczyć to, że dobrze wiedział, czego potrzebował? Ciepło na powrót rozgościło się na plecach, mimo że czarnowłosy nie był w stanie objąć ich całych. Spragnione dotyku łopatki naprężyły się pod opuszkami, zanim te zabrnęły ku szyi. I miał go mocniej. Może wciąż niewystarczająco, ale było dobrze, gdy ciągnął go ku sobie, bo miał już dość rażącego mięśnie napięcia, które tylko on mógł od niego zabrać. Nikomu nie powinien dawać takiej władzy nad samym sobą, ale nie żałował, że pozwolił mu decydować. Bolało. To nieznośne oczekiwanie. Ale w ślad za biodrami kochania i jego własne nabrały tempa. Stęknięcie łączące w sobie tę uporczywą niecierpliwość, ale i słyszalne podniecenie, zatopiło się w kolejnym mokrym pocałunku, który kradł mu oddech. A ten miał już cięższy, nierówny, niespokojny, jak niespokojne było całe ciało. Przylgnął do niego, prowadzony przez napierające na niego ramię. Już wcześniej czuł ciepło bijące od torsu czarnowłosego, ale teraz było intensywniejsze, wilgotne, więc wreszcie miał go bardziej. Dobrze. Chciał go już, ale gdy tak kazał mu czekać, w niemym ponagleniu wgryzł się mocniej w miejsce tuż nad obojczykiem, stemplując go kolejną pamiątką po wspólnie spędzonej nocy. Pierwszej nocy.
„Zostań.”
Głupi. Już powiedział, że zostanie tak długo, jak tylko będzie tego chciał. Powtórzyłby to, ale nie mógł, bo językiem już łagodził nowopowstały ślad na jasnej skórze. I nie mógł, bo wypełniający uszy głośny jęk, ściągnął całą jego uwagę ku napinającemu się mocniej ciału. Przy palcach mocniej ściskających biodro chciał wyczuć ten ostatni spazm, chociaż chłonął go całym sobą, bo już wcześniej pozostawał na niego czujnym. Wraz z kolejnym pchnięciem mięśnie spięły się, targnięte tym samym orgazmem, jakby był ich wspólnym; ostatnim spazmem, który niósł się po mięśniach, żyłach, każdej komórce, napierał na płuca, gdy wyciskał z nich ostatnie, przepełnione ulgą westchnienie. Było mu mało, bo tak już było z narkotykami. A kiedy wreszcie zaczął brać, nie mógł o nich zapomnieć, nawet jeśli jeszcze się nie odsunął i jeszcze miał go przy sobie. Nawet jeśli nadal wypełniał go całego, a pozbawiony wcześniejszego napięcia, pozwolił ciału wygodniej ułożyć się na tym drugim, jakby topił się w buchającym od skóry gorącu. Było mu wygodnie, a Rainer być może wcale nie ułatwiał sobie życia, gdy zachęcał go do tej bliskości. Jakby czytał mu w myślach. No tak. Przecież tam był – musiał wiedzieć, że Heizo tego potrzebuje; że już sam wcześniej zaplanował, że nie odsunie się od razu. Dlatego z zadowolonym pomrukiem przyjął muśnięcie nosa, samemu lekko poruszając głową w odpowiedzi na gest. Nie mógł oddychać, ale jeszcze bardziej od powietrza chciał tych ostatnich pocałunków – powolnych i czułych, ale nadal smakujących tym samym co wcześniej pożądaniem.
„Nadal boli mnie łydka.”
Trudno było mu stłumić parsknięcie, które upuścił pomiędzy jednym, a drugim pocałunkiem. Nie przeszkadzało mu to, że w tym wszystkim wciąż znalazło się miejsce na rozbawienie. Było dziwnie pasujące do tej chwili – lepsze niż milcząca niezręczność.
— Coś wymyślę — wpuścił cichy pomruk pomiędzy wargi kochanka. Jakby to on był odpowiedzialny za tę obolałą łydkę. Później. Później, bo na razie nie mógł się oderwać i nie wiedział, czy będzie w stanie. Nienajedzony karmił się leniwymi pocałunkami, które znaczyły znacznie więcej od wcześniejszego aktu, gdy umysł wciąż szukał zapewnienia, że Rainer nadał tu był. Tracił poczucie czasu – nawet go nie liczył – gdy tak na przemian zakradał się językiem pomiędzy jego wargi, to sam odpowiadał mu krótkimi ugryzieniami. Serce wciąż tłukło mu się pod żebrami, jakby w zespoleniu z drugim torsem próbowało dorównać temu drugiemu. A może już zespoliły się w jedno i teraz odsunięcie się od siebie było kwestią życia i śmierci. — Już. Bo nie przestanę — głos zniżony niemal do szeptu towarzyszył krótkiemu parsknięciu, bo był w stanie uwierzyć, że dałby radę całować go do samego rana. I może sam sobie zaprzeczył, gdy mimo uprzedzenia, jeszcze przesunął nosem po tym drugim, muśnięciem warg sięgnął policzka – znów miejsce, w którym rysował się cień dołeczka – a później czoła w czułym geście, którego Hattori też uświadczył jeszcze w restauracji. W tym erotycznym rozleniwieniu własne ciało było za ciężkie nawet dla niego, a może to własna niechęć do zrywania tego kontaktu i chęć cieszenia się tą najbliższą bliskością jeszcze przez jakiś czas tak na nim ciążyły. Robił to dla jego dobra, bo gdy w głowie jeszcze huczało widmo podniecenia, a skóra wciąż domagała się kolejnych dreszczy, czuł się, jak niewyżyty nastolatek. Bo z chęcią ukradłby go jeszcze raz. I kolejny. Wszystko tej jednej nocy, jakby to miało powstrzymać czas, który nieubłaganie odliczał minuty do kolejnego dnia. Dnia, który nie był już dniem zakochanych. Ale czy to ważne? Może teraz każdy miał taki być.
Nie uciekł daleko. Choć wysuwając się z niego, czuł się nieswojo, jakby już czegoś mu brakowało. Materac zapadł się pod jego ciężarem tuż przy boku Rainera, gdzie wciąż torsem mógł chłonąć ciepło jego ciała. Niedługo powinni się umyć, ale na razie chciał jeszcze chwilę poleżeć, przy uspokajanym oddechu wdychając mieszające się ze sobą zapachy jeszcze rozpalonych ciał; i tak po prostu ignorować to naturalne, lepkie uczucie na ciele. Układając się na boku, z głową ułożoną na poduszce, pociągnął za sobą trzymany nadgarstek. Tym razem chwyt był luźniejszy, miał w sobie więcej wyczucia, gdy prowadził Rainerową dłoń ku sobie. W milczeniu przyglądał się jej, najpierw napierając kciukiem na zagłębienie w nadgarstku; nie za mocno, ale wystarczająco, by wyczuć pod opuszką jeszcze przyspieszone tętno. Ze skupieniem godnym ciekawskiego dzieciaka wspiął się palcami wyżej, gładko przejeżdżając kciukiem po wnętrzu dłoni w łaskoczącym geście. Wreszcie i chłopięce paliczki doczekały się swojej uwagi, gdy jeden po drugim zaczął lekko uciskać je palcami, jakby badał kształt każdego z osobna, bo wcześniej nie miał ku temu okazji. Jeszcze chwilę. Wyciszał się, odganiał ostatnie myśli, które jeszcze tkwiły w błędnym przekonaniu, że to wszystko było nieprawdziwe. Nie sposób było powiedzieć, czy nadal był obecny, czy myślami był gdzieś daleko, bo źrenice ledwo wychylały się spod powiek, gdy tak intensywnie skupiał się na tej cholernej ręce, jakby widział ją po raz pierwszy. Może tak było; wcześniej nie zwracał aż takiej uwagi, ale teraz chciał uchwycić każdy detal.
— Hej — odezwał się wreszcie. Cicho, ale w głosie nadal pobrzmiewała jakaś odkrywcza nuta – taka, którą chciało się ściągnąć na siebie uwagę. I faktycznie, splótłszy swoje palce z palcami Seiwy wreszcie uniósł wzrok ku czarnym tęczówkom i może niesłusznie czekał na tę wzrokową odpowiedź. Ale skąd mógł wiedzieć, że rzucone chłopakowi spojrzenie było bardziej nagie od obnażonych ciał; że w czułości, zadowoleniu i pewności siebie zaplątały się strach, niepewność, smutek i wszystko inne. Wszystkie sprzeczności, wszystkie podobieństwa. Jakby w srebrnych tęczówkach – które niby to miały kojarzyć się z księżycem – nagle rozrosła się cała galaktyka, a każda z emocji dostała swój własny gwiazdozbiór. I faktycznie czuł wszystko naraz, ale – tak jak za każdym razem – wydawało mu się, że dobrze to schował. — Dobrze, że tu jesteś.
Gwiazdy zniknęły, ukryte pod sennie przymkniętymi powiekami. Może tak naprawdę nigdy ich nie było. Był za to błąkający się w kącikach ust cień uśmiechu, jakby to proste i szczere wyznanie było podsumowaniem, którego sam potrzebował, by jakkolwiek zracjonalizować ten ogrom sprzeczności. Bo był tu i wiedział to, gdy mocniej zacisnął palce na trzymanej dłoni. I zaraz mogło go nie być – to też wiedział i to mu się nie podobało. Ale na razie było mu dobrze. Zbyt dobrze, by zamartwiać się przyszłością. Miał zresztą inne zmartwienia.
— Nadal boli?
Gotō Keita, Seiwa-Genji Rainer, Bakr. Apis and Jarema Enatsu szaleją za tym postem.
Palą ugryzieniami obojczyki, bo gdy z ciała upływa podniecenie, to do umysłu, tak przed momentem obojętnego na gwałty skóry, sięgają podrażnienia. Przymyka oczy, gdy mu płacz kości zbiera się tuż pod szyją. Płynie powolnie od źródła bólu – zbyt długo napiętych mięśni, pulsującej łydki, wielokrotnie naruszanej szyi wraz z mocno chwyconymi żebrami – do kąta mostka. Tam jak w mały zbiornik skrapla się falami przyjemnego a zarazem dokuczliwego bólu. Mości się w nim jak pies na swoim posłaniu, bo od początku tego chciał, a teraz już może, posiąść pełny wachlarz drugiego z chłopców. Przełknąć wszystkie jego jęki, słowa upuszczane całkiem przypadkiem i te częściowo przemyślane. Powieki unoszą się na wysokość skromnego spojrzenia a to badawczo zerka spod rzęs. Jest ciekawskie i rozbawione jak u dziecka, które z premedytacją zrzuciło najdrobniejszą ze szklanych figurek i oczekuje reakcji opiekunów. Bo częściowo tak jest. Sam czuje się rozbitym, na setki i miliony malutkich części, które dopiero teraz wolno unoszą się i na nowo spajają w całość. Bo to już nie o seks chodzi – też, ale nie tylko – ale i o przemożną chęć w tych okruszynach znalezienia i fragmentów Hattoriego. A być może, przypadkiem, gdy ich ciała na nowo skleją się w pojedyncze jednostki, do serca wpadnie mu zapomniany odłamek Heizō. Chciałby dostać ten najdrobniejszy, ale zarazem zapomniany. Wyrwany z głębi myśli, które grubymi warstwami wzbraniają do niego dostępu. Wciąż więc pomiędzy żebrami a źródło znajdując w sercu, kładzie się egoizm.
Nawet wtedy, gdy dłoń jego pociągnięta ku drugiemu ciału, to wciąż iskrami ogromnej zaborczości pulsują opuszki. Nie zdążyły się w powietrzu rozpłynąć ich jęki, bo jeszcze niemrawo drgają na i w cienkich ścianach akademika, ale on by chciał chłopca na nowo. Jakby w obawie, że wspomnienie zaraz zniknie a on za nim jak ten straceniec skoczy w przepaść. Bo czy właśnie nie tak działo się do tej pory? W okresach największej ciemności, gdy serce obejmowała dziwna choroba podobna martwicy mięśni, żywił się niczym więcej a wspomnieniem. Mimo wszystko ma to do siebie pamięć, że jest zgubną. Jak dworski kuglarz żongluje prawdą i fałszem; wplata w to, co rzeczywiste sytuacje nigdy nie zaistniałe. Dlatego teraz, gdy przyjemna, obła jak morskie stworzenia zaborczość osiada w paliczkach, chce go zabrać raz jeszcze. Albo dać się wziąć. Wszystko jedno, byleby wspomnienie wciąż było świeże i zbudowane z prawdziwych wydarzeń. Dlatego z ukłonem spogląda ku ugryzieniom; ku jednemu nieświadomie sięgając palcami wolnej ręki. Tam, gdzie paznokcie naruszają i tak pulsujący już naskórek. Uśmiecha się ku niemu, ku tej bolączce skóery, bo niestety, ale to Rainer ma nad nią władzę. On będzie to ciało torturował i kładł na szali własne życie, by choć przez chwilę poczuć się czyimś.
Kciuk napiera na nadgarstek, by zaraz palce wspięły się wyżej – ku wnętrzu dłoni. Medytacyjny moment, któremu nie ulega, bo ścięgna wciąż rwą ku bliskości a ta zostaje mu odbierana. Rozbawiony, ale i rozczulony marszczy brwi, bo powtarzalność gestu kojarzy mu się z prowadzonym przez niego rytuałem. Może dlatego całość dłoni pozostaje bezbronną, rozluźnioną, niemalże z wdzięcznością opadającą w delikatne chwyty. Chciałby zapytać, czy wyczytał z niej coś więcej, niż ćwiczone przez lata sztuki walki, wniknięte w skórę olejki, ale pytanie pozostaje rozpłyniętym. Bo wraz z nabraniem powietrza, zaraz je upuszcza ciepłym powiewem. Kończy się cierpliwość, bo gdy ucisk przenosi się kolejno na wszystkie paliczki, on wpija nos w zagłębienie chłopięcej szyi i drugą dłonią, która ściśnięta wcześniej pod głową, nieporadnie dotyka drugiego ciała. Wszystko jedno gdzie. Byleby tknąć maźniętej potem skóry i koniuszkiem języka raz jeszcze zbadać wypukłość narysowanych pod żuchwą mięśni. Delikatnie, mało prowokacyjnie, ale wciąż. Jakby smakował go w innej wersji. Może nie ciekawszej, ale serwowanej w całkiem nowej odsłonie. I podoba mu się ciało spojone z delikatnego zmęczenia i muskającej kości erotyczności. Ta wciąż tutaj jest. Jak drapieżnik zatacza koła nad ich głowami, by zaraz dźgnąć poszczególne fragmenty na moment odłożonych ciał. Ciepło po seksie wsiąka głębiej. Pędzi przez załamania pomiędzy kośćmi a mięśniami, ale nie daje rady zimnemu powietrzu napierającemu z pomieszczenia. Naturalnie więc sylwetka Rainera wychładza się. Centymetr po centymetrze zaczynając od pleców.
Dobrze, że tu jesteś. Nie sposób powstrzymać uśmiechu, który wraz z opadającą dłonią ześlizguje się i na usta. A gdzie miałby? W głowie ni krztyny lepszej alternatywy, jakby tylko ku niemu do tej pory oddychał i na to właśnie spotkanie czekał od zawsze. Absurdalność myśli jest jednym z bardziej podniecających elementów, bo we wszystkich fantazjach to nonsens jest składnikiem najpotrzebniejszym. Inaczej nie wytłumaczy aktualniej a zrodzonej z niczego relacji, która w tak krótkim a teraz niepoliczalnym czasie stała się dla Seiwy wszystkim. Każdą minutą i oddechem, urwanym słowem i myślą nieprzemyślanie puszczaną wieczorami. Oczywiście więc, że jest tutaj. Tutaj, gdzie sylwetka Heizō przyjmuje jego kształty jak własne i tutaj, gdzie emocje bezpiecznie wpycha w szczelinę pomiędzy dwoma ciałami. A ona zawęża się tak samo jak jego postrzeganie świata. Do jednej tylko istoty; jednego serca, z którym zrównuje się rytmem własnego tętna. I jest chłopcu wdzięczny niczym odratowany z ulicy żebrak z obietnicą, że będzie lepiej. Będzie, bo już jest. Przecież czuje jak wcześniej słabe kości odbierają wyssany przez życie szpik. Jak wraca do świata w pełni świadomy swojego celu, który niczym innym a pomrukiwaniem w ukochane ucho najmelodyjniejszym z szeptów.
Chciałby podnieść się do pionu i narzucić na kark zepchniętą pod nogi kołdrę, ale woli jak linami obwiązać się dłońmi, przedramionami, rozluźnionymi już udami. Wpleść w nie jak rzemieślnik naprzemian przekładający wiklinę. Zamruczałby z rozczulenia, z nieopisywalnej przyjemności jaką czerpie z jego tutaj. Nagiego wśród zmiętolonej pościeli, rozrzuconych ubrań i drugiego ciała. Jego ciała. Chwyta więc za porzucone samopas biodro i ponownie spaja się z nim w uścisku i ciągnie do siebie, by z palącymi na czole i ustach znakami po pocałunkach, oddać własne. Położyć na nim kolejną sygnaturę, która zlepiona ze śliny i nieokiełznanej ochoty posiadania. Przecież to właśnie z nierozsądku bierze się rozsądna myśl, by go naznaczyć. Całego siebie odcisnąć w drugim ciele; odbić niczym koci ślad w świeżo rozlanym betonie. I już czuje pustkę, która ogarnie życie, gdy odklei się od chłopięcej sylwetki na długość centymetra, bo gdyby mógł to już na zawsze złączyłby połacie młodzieńczych skór w jedno, umościł się pod żebrami i wraz z pożerającym rozum smokiem odnalazł spokój w nieswoim sercu.
— Boli — odpowiada wcześniej zapomniawszy, że w ogóle padło jakieś pytanie. Przecież to już nie mowa jest ich językiem, a dotyk i węch, słuch i wszystko to razem skołtunione, okropne, zlepione erotycznością jak klejem. Kiedy ponownie łączy się z nim językiem to upuszcza w drugie usta ciche przekleństwo a ono stworzone jedynie z palącej trzewia tęsknoty. Krótkie:
— Kurwa — Jakby już nie mógł wytrzymać wszystkiego, co myśli rozciąga w chorobliwiej potrzebie władania. Znika więc i uśmiech, i ból a na skórę wstępują rozognione, nienasycone dreszcze. To apetyt. Wstrzymywany od ich pierwszego spotkania, kiedy przy pulsującym podbrzuszu musiał odsunąć swoje usta od drugich. Kołacze się w głowie rozbawiona złość, która ciągnie dłoń na ramię i rozluźnione plecy Hattoriego spaja z materacem. Wnet podnosi się, przedkłada nogę przez jego biodra i nachylając się do zasłoniętych zdziwieniem oczu, pyta:
— I jak, byłem tylko okazją? — Nie pozwala mu jednak odpowiedzieć, bo Heizō prócz seksu dał mu jeszcze coś. Przyzwolenie. A gdy już Seiwa posiądzie choćby namiastkę władzy, to palcami jak szponami obejmie wszystkiego, co możliwe. Więc i w agresywniejszym geście chwyci go tuż pod żuchwą, pociągnie do tyłu i przylgnie ustami do ust, by przy uśmiechu jak u lisa chytrym, dodać: — Chcę jeszcze.
Nawet wtedy, gdy dłoń jego pociągnięta ku drugiemu ciału, to wciąż iskrami ogromnej zaborczości pulsują opuszki. Nie zdążyły się w powietrzu rozpłynąć ich jęki, bo jeszcze niemrawo drgają na i w cienkich ścianach akademika, ale on by chciał chłopca na nowo. Jakby w obawie, że wspomnienie zaraz zniknie a on za nim jak ten straceniec skoczy w przepaść. Bo czy właśnie nie tak działo się do tej pory? W okresach największej ciemności, gdy serce obejmowała dziwna choroba podobna martwicy mięśni, żywił się niczym więcej a wspomnieniem. Mimo wszystko ma to do siebie pamięć, że jest zgubną. Jak dworski kuglarz żongluje prawdą i fałszem; wplata w to, co rzeczywiste sytuacje nigdy nie zaistniałe. Dlatego teraz, gdy przyjemna, obła jak morskie stworzenia zaborczość osiada w paliczkach, chce go zabrać raz jeszcze. Albo dać się wziąć. Wszystko jedno, byleby wspomnienie wciąż było świeże i zbudowane z prawdziwych wydarzeń. Dlatego z ukłonem spogląda ku ugryzieniom; ku jednemu nieświadomie sięgając palcami wolnej ręki. Tam, gdzie paznokcie naruszają i tak pulsujący już naskórek. Uśmiecha się ku niemu, ku tej bolączce skóery, bo niestety, ale to Rainer ma nad nią władzę. On będzie to ciało torturował i kładł na szali własne życie, by choć przez chwilę poczuć się czyimś.
Kciuk napiera na nadgarstek, by zaraz palce wspięły się wyżej – ku wnętrzu dłoni. Medytacyjny moment, któremu nie ulega, bo ścięgna wciąż rwą ku bliskości a ta zostaje mu odbierana. Rozbawiony, ale i rozczulony marszczy brwi, bo powtarzalność gestu kojarzy mu się z prowadzonym przez niego rytuałem. Może dlatego całość dłoni pozostaje bezbronną, rozluźnioną, niemalże z wdzięcznością opadającą w delikatne chwyty. Chciałby zapytać, czy wyczytał z niej coś więcej, niż ćwiczone przez lata sztuki walki, wniknięte w skórę olejki, ale pytanie pozostaje rozpłyniętym. Bo wraz z nabraniem powietrza, zaraz je upuszcza ciepłym powiewem. Kończy się cierpliwość, bo gdy ucisk przenosi się kolejno na wszystkie paliczki, on wpija nos w zagłębienie chłopięcej szyi i drugą dłonią, która ściśnięta wcześniej pod głową, nieporadnie dotyka drugiego ciała. Wszystko jedno gdzie. Byleby tknąć maźniętej potem skóry i koniuszkiem języka raz jeszcze zbadać wypukłość narysowanych pod żuchwą mięśni. Delikatnie, mało prowokacyjnie, ale wciąż. Jakby smakował go w innej wersji. Może nie ciekawszej, ale serwowanej w całkiem nowej odsłonie. I podoba mu się ciało spojone z delikatnego zmęczenia i muskającej kości erotyczności. Ta wciąż tutaj jest. Jak drapieżnik zatacza koła nad ich głowami, by zaraz dźgnąć poszczególne fragmenty na moment odłożonych ciał. Ciepło po seksie wsiąka głębiej. Pędzi przez załamania pomiędzy kośćmi a mięśniami, ale nie daje rady zimnemu powietrzu napierającemu z pomieszczenia. Naturalnie więc sylwetka Rainera wychładza się. Centymetr po centymetrze zaczynając od pleców.
Dobrze, że tu jesteś. Nie sposób powstrzymać uśmiechu, który wraz z opadającą dłonią ześlizguje się i na usta. A gdzie miałby? W głowie ni krztyny lepszej alternatywy, jakby tylko ku niemu do tej pory oddychał i na to właśnie spotkanie czekał od zawsze. Absurdalność myśli jest jednym z bardziej podniecających elementów, bo we wszystkich fantazjach to nonsens jest składnikiem najpotrzebniejszym. Inaczej nie wytłumaczy aktualniej a zrodzonej z niczego relacji, która w tak krótkim a teraz niepoliczalnym czasie stała się dla Seiwy wszystkim. Każdą minutą i oddechem, urwanym słowem i myślą nieprzemyślanie puszczaną wieczorami. Oczywiście więc, że jest tutaj. Tutaj, gdzie sylwetka Heizō przyjmuje jego kształty jak własne i tutaj, gdzie emocje bezpiecznie wpycha w szczelinę pomiędzy dwoma ciałami. A ona zawęża się tak samo jak jego postrzeganie świata. Do jednej tylko istoty; jednego serca, z którym zrównuje się rytmem własnego tętna. I jest chłopcu wdzięczny niczym odratowany z ulicy żebrak z obietnicą, że będzie lepiej. Będzie, bo już jest. Przecież czuje jak wcześniej słabe kości odbierają wyssany przez życie szpik. Jak wraca do świata w pełni świadomy swojego celu, który niczym innym a pomrukiwaniem w ukochane ucho najmelodyjniejszym z szeptów.
Chciałby podnieść się do pionu i narzucić na kark zepchniętą pod nogi kołdrę, ale woli jak linami obwiązać się dłońmi, przedramionami, rozluźnionymi już udami. Wpleść w nie jak rzemieślnik naprzemian przekładający wiklinę. Zamruczałby z rozczulenia, z nieopisywalnej przyjemności jaką czerpie z jego tutaj. Nagiego wśród zmiętolonej pościeli, rozrzuconych ubrań i drugiego ciała. Jego ciała. Chwyta więc za porzucone samopas biodro i ponownie spaja się z nim w uścisku i ciągnie do siebie, by z palącymi na czole i ustach znakami po pocałunkach, oddać własne. Położyć na nim kolejną sygnaturę, która zlepiona ze śliny i nieokiełznanej ochoty posiadania. Przecież to właśnie z nierozsądku bierze się rozsądna myśl, by go naznaczyć. Całego siebie odcisnąć w drugim ciele; odbić niczym koci ślad w świeżo rozlanym betonie. I już czuje pustkę, która ogarnie życie, gdy odklei się od chłopięcej sylwetki na długość centymetra, bo gdyby mógł to już na zawsze złączyłby połacie młodzieńczych skór w jedno, umościł się pod żebrami i wraz z pożerającym rozum smokiem odnalazł spokój w nieswoim sercu.
— Boli — odpowiada wcześniej zapomniawszy, że w ogóle padło jakieś pytanie. Przecież to już nie mowa jest ich językiem, a dotyk i węch, słuch i wszystko to razem skołtunione, okropne, zlepione erotycznością jak klejem. Kiedy ponownie łączy się z nim językiem to upuszcza w drugie usta ciche przekleństwo a ono stworzone jedynie z palącej trzewia tęsknoty. Krótkie:
— Kurwa — Jakby już nie mógł wytrzymać wszystkiego, co myśli rozciąga w chorobliwiej potrzebie władania. Znika więc i uśmiech, i ból a na skórę wstępują rozognione, nienasycone dreszcze. To apetyt. Wstrzymywany od ich pierwszego spotkania, kiedy przy pulsującym podbrzuszu musiał odsunąć swoje usta od drugich. Kołacze się w głowie rozbawiona złość, która ciągnie dłoń na ramię i rozluźnione plecy Hattoriego spaja z materacem. Wnet podnosi się, przedkłada nogę przez jego biodra i nachylając się do zasłoniętych zdziwieniem oczu, pyta:
— I jak, byłem tylko okazją? — Nie pozwala mu jednak odpowiedzieć, bo Heizō prócz seksu dał mu jeszcze coś. Przyzwolenie. A gdy już Seiwa posiądzie choćby namiastkę władzy, to palcami jak szponami obejmie wszystkiego, co możliwe. Więc i w agresywniejszym geście chwyci go tuż pod żuchwą, pociągnie do tyłu i przylgnie ustami do ust, by przy uśmiechu jak u lisa chytrym, dodać: — Chcę jeszcze.
Koniec wątku
Hattori Heizō, Vance Whitelaw and Rimura Sean szaleją za tym postem.
Strona 2 z 2 • 1, 2
maj 2038 roku