Strona 1 z 2 • 1, 2
uczeń Harrington High School
6:30
Rozstawił szerzej łokcie, a głowa niemal opadła mu na lewe ramię. Oczy miał zamknięte, powieki lśniące i purpurowe — barwy astrów. Siedział w wielkiej przestronnej jadalni, przy stole, opierając się o zimną kafelkową ścianę. Przed chłopakiem stała niedopita herbata; ulatywał z niej jeszcze delikatny obłok ciepła.— Powiedziałem, może pan zabrać swoje rzeczy i najlepiej, abym nie zobaczył ich po przyjeździe do biura. Temat skończony.
W pomieszczeniu panował rwetes. W uszach dudniły kroki — te same, które od dobrych trzydziestu minut krążyły po kuchni; zataczały koło jak mantra. W tle pogrywało radio. Miał wrażenie, że ciężkie obuwie ojca spowoduje w końcu ubytek w niedawno wymienianych panelach, ale czy to on naprawdę powinien się tym martwić? W zlewie trzasnęły naczynia — ostatnie filiżanki, które płukała pod bieżącą wodą gosposia Barbara.
I kolejny raz (i z pewnością nie ostatni) tego poranka rozległ się dźwięk fabrycznego dzwonka telefonu.
Zwykła codzienność.
Rodzic odczekał trzy sygnały, zanim odebrał.
— Dzień dobry, David Berenson — przywitał się obecny właściciel największej firmy transportowej w kraju.
Chłopak zdążył przyzwyczaić się do służbowego tonu swojego ojca. Rozmówcy byli jednak inni — dziwili się czasem, że rozpoczyna rozmowę w taki sposób (zwłaszcza kiedy dzwonili prywatnie i nie dopytywali się o żadne sprawy biznesowe), ale wymagał tego jego osobisty savoir-vivre, który dla Davida miał fundamentalne znaczenie. Bez niego zachwiałby się cały styl bycia.
Alex uchylił powieki. Znudzonym spojrzeniem otaksował kobietę, wypijając ostatni łyk herbaty; ta wycierając wilgotne dłonie w ręcznik, zniknęła za szerokim filarem. Chłopak odsunął się na krześle w momencie, kiedy ojciec przycisnął na smartfonie czerwoną słuchawkę.
— Alexander.
Na ten dźwięk odburknął coś pod nosem, jak to miał w zwyczaju. Nie znosił swojego imienia i bynajmniej się z tym nie krył. Przeciwnie, średnio raz na kwartał rozmowa schodziła na ten temat i Alex otwarcie wyrażał dezaprobatę dla niegdysiejszej decyzji rodziców.
— Korzystałeś z mojego laptopa?
Niebieskie oczy nastolatka spoczęły na mężczyźnie; na facecie w dojrzałym wieku sięgającym czterdziestki, o ciemnych, podsiwiałych włosach przystrzyżonych w modny styl. Kilkudniowy zarost na jego podbródku, wydawał się dopieszczony co do minimetra, a pozostała część twarzy idealnie gładka, jakby dopiero co zwilżył ją wodą po goleniu.
Cisza. David zapewne przypuszczał, że syn formułuję w głowie niewybredne wymówki, ale Alexander był co najmniej rozbawiony. Blondyn poprawił rękawy szkolnego mundurka, chowając świeże poparzenia na nadgarstkach. Najlepiej było zapytać go o drogi sprzęt niż o to, co robił cała noc poza domem.
— Niby po co? — wzruszył ramionami i sięgnął do plecaka, który leżał na krześle obok; złapał za jego ramię. — Wybacz, ale nie mam na to czasu.
Ciężka ręka ojca opadła na ramię syna w momencie, gdy ten opuszczał jadalnie. Szarpnął nim tak silnie, że ten wyrwał się w momencie, gdy ich spojrzenia znów się ze sobą skonfrontowały. Blond grzywka opadała na zacięte spojrzenie, które bez krępacji wymierzał w kierunku rodzica; zaciemnione kąciki oczu sugerowały kolejną nieprzespaną noc.
Gdzie David popełnił błąd w wychowaniu syna? Alexander wyrósł na przystojnego wysokiego chłopaka, o nienagannej, szczupłej sylwetce. Uczył się niemal wybitnie, jednakże wszystkie sprawy poza szkolne, w których się otaczał, były zamknięte w hermetycznym pudełku, do których dostęp miał tylko i wyłącznie on. Nikt inny. Wydawać się mogło, że David już dawno zrezygnował z karkołomnych prób nawiązania z synem nici porozumienia.
— Alexander zważaj na słowa, chyba że chcesz pożegnać się z samochodem. Rozumiemy się? — skomentował sucho, wymierzając palec w jego stronę. — I popraw krawat, bo wyglądasz jak fleja. Tak chcesz wyjść na miasto? Spójrz jak wyglądasz.
Ciemna zapinana koszula chłopaka była wepchnięta częściowo za pas, jednak druga strona swobodnie opadała na drugie biodro. Nikt nie zwróciłby na to większej uwagi. Nikt poza Devidem Berensonem. Lewe oko Alexandra zmrużyło się nieznacznie, jakby dostrzegł coś niebezpiecznego w surowych, bezlitosnych oczach ojca. Z żarzącym się spojrzeniem sięgnął palcami do przekrzywionego krawatu i zacisnął mocniej supeł — nazbyt silnie niż wymagała tego czynność.
W kieszeni głowy rodziny znów odezwał się standardowy dzwonek najnowszego BlackBerry.
— Rozumiemy — odparł drętwo. — Zaraz się spóźnię i ty najwidoczniej również — powtórzył ostentacyjnie i zniknął w przedpokoju.
Drzwi zatrzasnęły się za Alexandrem, a radiowiec przeszedł do prognozy pogody, rzucił w eter krótką, pozornie nic nieznaczącą informację o pożarze pewnego starego domu, gdzieś na peryferiach miasta, jednakże David Berenson już dawno wdał się w kolejną telefoniczną dyskusję.
10:55
Dochodziła godzina jedenasta. Berenson ledwo przekroczył próg boiska, a już zdążyło rozpadać się na dobre. Krople deszczu powoli spływały po przeszklonych szybach, ale szara aura wydawała się niebawem minąć. Gdzieś między ciężkimi, granatowymi chmurami przebijało się słońce. Deszcz nie był jednak żadną przeszkodą. Po rozbrzmiałym dźwięku szkolonego dzwonka większość i tak zdecydowała się opuścić mury uczelni, aby choć na chwile zaczerpnąć świeżego powietrza.Parking pękał już w szwach od drogich samochodów, skuterów i motorów. Wydawało się, że wszystkie miejsca (zwłaszcza te najbliżej drzwi wejściowych) zostały zajęte przez ekstrawaganckie marki, a mimo to na teren collage’u wciąż wjeżdżały kolejne. Koła piszczały na zakrętach, gdy młodociani kierowcy popisywali się przed swoimi dziewczynami.
Jeden pociągły cień tworzył się na tyłach budynku, gdzie rozmowy i śmiechy nastolatków stawały się już nieco odległe. Przy małej dobudówce, z dala od głównych wejść kilka gówniarzy wyciągnęła z kieszeni fajki. Składowisko leżących na ziemi petów była godna podziwu — miejscówka bez dwóch zdań była jedną z najczęściej odwiedzanych. Dodatkowym atutem był zapewniony schron w postaci lekkiego zagiętego daszka, z którego teraz w krótkich odstępach czasu kapała woda.
Alexander oparł się ramieniem o budynek i wyciągnął dłoń po szluga, którym został niebawem poczęstowany. Jak zawsze przyjął na twarzy pewny wyraz, godny konesera najlepszego piwa. Prawda była jednak taka, że papierosa w ustach miał tylko kilka razy, a po każdym zaciągnięciu dusił się niczym wieprz na sali uboju. Obejrzał używkę uważnie, przestawiając ja sobie w palcach, tak aby dobrze mu leżała — i tak, aby nikt z grupy nie dojrzał chwilowej konsternacji.
— Masz ognia? — odezwał się niski głos w momencie, w którym Alexander przeszukiwał kieszenie. Był to Cyryl. Znali się od szkoły podstawowej i nadal się dziwił, że ten głąb zdołał zajść tak daleko. Policzki pokrywały mu młodzieńcze pryszcze tak intensywne, że z pewnością pozostaną po nich głębokie blizny towarzyszące przez kolejne lata. — Przejebałem ostatnią zapałkę.
— Jakoś wcale mi cię nie żal — wyrzęził przez usta Berenson, wyginając podstępnie wargi.
Chłopcy przystawili papierosy do ognia, kiedy Alexander pstryknął w automat. Pierwsze duszące dymy dobrnęły do płuc, a on poczuł intensywny ucisk w gardle — nie zdążył się nawet zaciągnąć. Zrobił to potem, pochylając ciało, ledwie dławiąc w sobie kaszel i okropny posmak śliny, jaka zebrała mu się pod językiem. Próbował oddychać normalnie i nie dawać po sobie znać, że coś utkwiło mu w przełyku, bo takie miał właśnie wrażenie.
Warui Shin'ya ubóstwia ten post.
uczeń stypendialny Harrington High School
Dłonie nieskoordynowanymi ruchami zaczęły poprawiać włosy, burząc fryzurę haczącą o prezesa międzynarodowej firmy Ważniak, Sztywniak and Company. Pani Hardnike, niewielka, drobna kobieta po czterdziestce, uniosła brwi i zacisnęła lekko wargi. Patrzyła jak fryzjerskie dzieło jej dnia, nad którym siedziała ponad dwadzieścia minut (nie szczędząc ani siły, ani obelg w kierunku nad-aktywnej ofiary), właśnie rozpada się pod bezsensownymi manewrami opalonych rąk.
Reece przyglądał się sobie w lustrze, co rusz roztrzepując grzywkę, to znów ją przyklepując. Pasma wściekle pomarańczowych włosów ze złotymi jak zboże pasmami, wiły się niczym węże Meduzy.
Nie było szans, aby ujarzmić ten harmider.
— Wyglądam obrzydliwie bogato i tak ważnie, że moje zdjęcia w gazetach zaznaczałabyś flamastrem w kształcie monety?
Wokół panował typowy rozgardiasz; w pomieszczeniu obok dudniły dźwięki telewizyjnych bajek, a dziecięce debaty krążyły wokół tematów dziewczęcych spotkań herbacianych (przy plastikowym stoliku) albo szybkich rajdów samochodowych (ze Stevem w roli silnika wyścigówki). Piski, chichoty, pszczele, przytłumione dialogi między królikiem Bugsem a kaczorem Daffym — to wszystko omal zagłuszyło głos Reece'a. Z natury cichy i stonowany łatwo ginął w natłoku innych dźwięków. Tylko Helen Hardnike potrafiła go wyłowić z całego tego rumoru. Kobieta uniosła więc brwi jeszcze wyżej — zdawało się, że lada moment, a te wypadną poza linię głowy.
— Jak tysiąc dolarów — podkreśliła z niekrytym uznaniem, chwytając za poluzowany krawat, przewieszony przez kark chłopaka. Reece musiał się nieco pochylić, aby poprawianie węzła było dla niej wygodniejsze. — Właściwie nie bez powodu. Ten mundurek właśnie tyle kosztował.
Helen była dobrą aktorką, ale nawet mimo tego, w tonie pełnym podziwu można było wyłowić coś jeszcze. Lęk zakrawający o panikę; o świadomość, że jej najstarsze pisklę właśnie opuszcza gniazdo, pod którym ujadały wygłodniały kundle. Umysł pęczniał od natłoku pytań i wątpliwości. Co, jeżeli rozbije się jak tort ciśnięty o ścianę? Jeżeli kompletnie zdominuje go ten dziwny, nieznany im świat? Jeżeli skończy podobnie jak...
— Jezu Chryste...
Reece parsknął, odsuwając od siebie palce rodzicielki.
— Nie przesadzajmy — Spojrzał w bok, na swoje wyszczerzone odbicie w lustrze. — Chociaż już mi mówili, że podobieństwo jest uderzające.
Dwadzieścia trzy minuty później nie było mu już do śmiechu.
Nie mógł tego zrobić w domu — tam nigdy nie był sam. Czuł na sobie oddech przepracowanej matki i spojrzenia wielu par oczu. Oczu, które śledziły każdy jego ruch, odbierały prywatność i radość z własnych dokonań. Oczu, które nie były zdziwione, gdy wstawał zaspany i zdezorientowany, gdy pochłaniał agresywnymi, nieproporcjonalnie wielkimi kęsami gorące tosty, wreszcie gdy przesuwał palcami po białych klawiszach fortepianu, nie wydobywając ani jednej nuty. Te oczy znały wszystkie jego nerwowe tiki, wszystkie jego emocje, porażki i sukcesy. Znały każde załamanie na koszulkach, każdy grymas na twarzy; znały każdą jego myśl.
Był dla nich jak otwarta księga.
Jak mógłby więc to zrobić tam, wśród nich? Przy świadomości, że to zakodują, wchłoną i zakorzenią w sobie tak mocno, że nigdy nie wyrwie tego obrazu z ich pamięci?
„Weź się w garść” — nakazał sobie, zaciskając palce na brzegach porcelanowej umywalki. Knykcie pobielały do odcienia szkolnej kredy, barki uniosły się nieco, a głowa opadła. Czuł pieczenie w kącikach oczu. Zerwał z piegowatego nosa okulary i głośno nabrał powietrza do płuc.
Trzy sekundy.
Trzy powolne sekundy, a potem wydech.
Tlen prześlizgnął się przez zwarte zęby. Jest dobrze. Po to harował ostatni rok. Zarywał nocki, tracąc zdrowie, ale nie rozpęd. Widział na horyzoncie cel — i kiedy był tak blisko, jak mógłby z niego zrezygnować?
— To się opłaci — powiedział do siebie szeptem, z powrotem wkładając okulary o kwadratowych, grubych oprawkach. Po przeciwnej stronie zobaczył oblicze z pokraśniałymi policzkami, zawilgoconymi oczami i powiekami czerwonymi jak surowe mięso. Zaokrąglił usta w uśmiechu, a twarz przed nim zrobiła dokładnie to samo.
— Matka miała rację. Wyglądasz jak młody Bóg. Trochę zaryczany, ale poza tym...
— ALE POZA TYM OTWIERAJ TE DRZWI!
Nagły huk omal nie rzucił go na ścianę. Reece drgnął, jednocześnie próbując się obrócić — i w tym momencie poślizgnął się na kafelkach, w ostatniej sekundzie opierając rękę o zlew.
W drzwi walnęła pięść.
— OTWIERAJ, BO ZARAZ SIĘ ZESZCZAM, TY CHORY POJEBIE.
Ciągle zapominał, że łazienki w przybocznych stacjach paliw miały ściany z papieru.
Słońce powoli wychodziło zza gęstych baranków chmur. Reece odetchnął wilgotnym powietrzem, wciskając pedał gazu. Poprawił lusterko, jednym rzutem oka oceniając swój stan; uznał, że jest niezły, po żałosnym ataku w kiblu o parametrach dwa na jeden, wrócił do normy.
Był gotów stawić czoła każdemu wyzwaniu.
Stary mercedes W124 w kolorze wyliniałego brązowego kota, któremu płatami odpada sierść, wtoczył się na parking już tylko dzięki boskim interwencjom. Wóz sprawiał wrażenie schorowanego walenia wyrzuconego na brzeg, który ostatnimi podrygami próbuje dostać się z powrotem do wody.
Ten opłakany stan samochodu nie pasował do rozweselonego chłopaka siedzącego za kółkiem. Rude włosy opadły na czoło, gdy auto zakaszlało, szarpnęło do przodu, a potem cofnęło się gwałtownie; ale mimo tego kierowca nawet nie mrugnął powieką. Z wprawą godną MacGyvera poradził sobie z przypadkiem beznadziejnym — zatrzymał się na miejscu parkingowym akurat w momencie, w którym silnik zgasł, a cała konstrukcja jakby opadła o pięć centymetrów niżej.
Potem skrzypnęły nienaoliwione drzwi, wypuszczając chudego, rozbawionego nastolatka z nieklimatyzowanej puszki, tylko z litości nazwanej samochodem.
Reece przerzucił torbę przez głowę i poczuł się o wiele pewniej, gdy pas opadł na jego ramię, a wraz z nim — ciężar wszystkich zeszytów i podręczników, które w ferworze załadował do środka.
Z trzaskiem zamknął wejście do swojego cudeńka i jeszcze nim dotarło do niego, co widzi, poczuł jak jakaś niewidzialna, złośliwa siła wyciąga bolec z zawiasu jego szczęki. Usta rozchyliły się w tym najbardziej komicznym wyrazie zaskoczenia; szkoła prezentowała się o wiele lepiej niż na zdjęciach.
O wiele lepiej niż w jego własnych wizjach.
I gdzieś tutaj, gdzieś po tych korytarzach, w tych salach wykładowych — gdzieś w tłumie bogatych ludzi znajduje się On.
Było kilka minut przed jedenastą, gdy Reece pierwszy raz wyłapał konspiracyjne szepty — dobiegały zza jego pleców i w rzeczywistości wcale nie były tak ciche, jak powinny. Zignorował pierwszy głos, który wspominał o siedzeniach w jego mercedesie. Prawdę mówiąc, serio skóra na nich nie prezentowała się jakoś rewelacyjnie — przypominała przedawnioną, odłażącą i popękaną farbę na ścianie opuszczonego domu. Na czarnym materiale odznaczały się białe pajęczyny. Poza tym wóz był jednak dobry, co nie?
Nie mógł jednak znieść głosu drugiego, który dodał, że rodzice musieli go szczodrze nienawidzić, skoro otrzymał od nich taki złom. W żołądku Hardnike'a coś się zacisnęło, kiedy obracał się o sto osiemdziesiąt stopni, wbijając spojrzenie ciemnych, migdałowych oczu prosto w rozbawioną grupkę. Palce stuliły się w pięści.
Potem czas pomknął galopem.
— Zwolnij, jasne? — Skrzywione wargi belfra ułożyły się w statycznym, znudzonym wyrazie kogoś zirytowanego monotonną paplaniną. — Po co tworzyć sobie problemy już pierwszego dnia? Co niby chciałeś zrobić, nim przerwałem tę dziecinadę? Uderzyć go?
— Przepraszam...
— Jesteś nowy, więc ci odpuszczę. — Krótkie paznokcie nauczyciela zadrapały wypielęgnowany zarost na policzku. Widać, że wolał być gdziekolwiek, byle nie tu. — Ale na przyszłość trzymaj gardę, Hidwake. Jak nie radzisz sobie z żartami, wyjdź na świeże powietrze.
Na świeżym powietrzu żarty o jego rodzinie nie były bardziej przystępne, ale przynajmniej dźwięk tych dowcipów nieco wywietrzał z głowy.
Reece podniósł nadgarstek i spojrzał na tarczę zegarka. Było trzy po jedenastej, gdy minęła go grupka jakichś chłopaków (wyłapał zapach tytoniu, ale zignorował to od razu), a on sam mozolnym krokiem skierował się w stronę przybudówki; wydawała się rzucać wystarczająco głęboki cień, aby skryć nowego ucznia przed ostrzałem krytyki. Zresztą... może wykładowca miał rację i potrzebował dystansu?
Może źle zrobił, próbując zachować pogodę ducha, bo wśród bogaczy kojarzyło się to z żałosną dziecinadą, a nie tak znanym im profesjonalizmem? Energia sprawdzała się, gdy siedział z rodzeństwem w domu. W szkole z kolei powinien obrać inną taktykę. Wchodzisz między wrony, to kracz jak...
Rudowłosy zamarł nagle; obraz czarnych ptaków rozwiał się równie prędko co powstał. Do jego uszu dotarło pierwsze stłumione kaszlnięcie; zaraz potem następne. Trzecie na powrót pozwoliło mu się poruszyć. Ostatni metr pokonał szybkim marszem, a jeszcze nim się wyłonił zza zakrętu, padł bełkot, który nawet według niego brzmiał zbyt chaotycznie i panikarsko.
— Kurde, niech to będą odgłosy wymownej aluzji, po której rzuceniu próbujesz podkreślić, że coś jest na rzeczy... a nie, że potrzebujesz pomocy, bo guma za trzy stówy utknęła ci w połowie przełyku. Jestem beznadziejnym przypadkiem ratownika... — niewyraźny mamrot urósł do roli zachrypniętych zdań; Reece mówił szeptem, do siebie, do swoich postrzępionych nerwów.
Wychylił się gwałtownie zza zakrętu, namierzając zgiętą sylwetkę blondyna i zanim zdążył się zorientować, jak wielki błąd popełniał, wykrztusił tylko nieporadne — Cześć. Wszystko gra?
Ye Lian ubóstwia ten post.
— Czy to są te „słynne” fajki z Czech? Śmierdzą jak te kupowane w delikatesach za piątkę.
Jean Havins podniósł brew, a wypuszczany dym osłonił mu twarz. Ostentacyjnie wpatrywał się w żarzącą końcówkę dopiero rozpalonej używki. Jako jedyny z całego ich towarzystwa miał w sobie namiastkę wschodnich korzeni. Jego karnacja była ciemniejsza, brązowo-złocista wręcz, a oczy optycznie węższe.
— Gówno wiesz i gówno widziałeś, tyle ci powiem — obruszył się Cyryl, wciskając w usta papierosa. Żar rozpalił szarość rozlewającą się na powoli pustoszejący parking.
Ciemnowłosy przyglądał się mu, jak prezenter programu telewizyjnego oceniający wybitnie idiotyczne sprawy medialne. Alexander nie znał osoby bardziej powściągliwej niż Jean Havins; rzadko się uśmiechał, a jego wypowiedzi zawsze miały podłoże stricte naukowe, nie było w nich miejsca na abstrakcje. Jego matka wykładała klimatologię i geografię na Uniwersytecie Stanowym w Kolorado, ojciec natomiast pływał na statkach, trzepiąc na rejsach ogromne pieniądze. Alex pamiętał jak pewnego ranka podczas rutynowych śniadań (w akompaniamencie wiecznie dzwoniącego telefonu i służbowego głosu ojca) natrafił na wywiad z Lin Evester (matką Jeana), która zapytana o sytuację klimatyczną zmrużyła oczy i zacisnęła usta w typowy Jeanowski styl, który Alex już doskonale znał. Chłopak robił dokładnie taką samą minę, kiedy zamierzał powiedzieć coś ważnego — z pewnością byłą to riposta posiadająca tyle zagadnień i aforyzmów naukowych, że jeśli chciałoby się je w jakikolwiek sposób odeprzeć, trzeba było (najlepiej już teraz) wyciągnąć za pasa notes i długopis, aby nie potopić się w potoku kolejnych napływających myśli.
Czując gorącą, zalegającą gule dymu w przełyku, Alex kaszlnął i spojrzał na północ. Dokładnie ponad bramę wjazdową, za którą rozciągał się niewielki las iglasty; korony drzew poruszały się leniwie prowadzone wiatrem. W jednej chwili z krążących nad budynkiem granatowych chmur zerwała się ulewa. Deszcz lunął ze zdwojoną siłą, a kałuże, które już wcześniej wytworzyły się przy chodniku, zaczęły się powiększać; struga wody upadająca z krótkiego daszka spływała do kratki kanalizacyjnej — słychać było, jak się napełnia.
Było to najbardziej suche i upalne lato od tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego roku — przynajmniej tak twierdziła Lin Evester, a w poprzedni piątek poprzedzający weekend Święta Pracy i początek nowego roku szkolnego, nawet nawłoć pospolita na polach i poboczach dróg wyglądała na wyschniętą i karłowatą. Było chyba ponad trzydzieści siedem stopni w cieniu. W tym roku nikt nie zebrał obfitych plonów i sterty słoików, i pojemników nadal stały na wystawach supermarketów gromadząc jedynie kurz; nikt nie robił przetworów, nie pomogły nawet siedemdziesięcioprocentowe przeceny. Nikt nie spodziewał się cudu, żadne prognozy pogody nie bębniły o przełomie, który miałby w końcu pomóc gospodarce. Czy był to swojego rodzaju fenomenu?
W czasie kiedy Cyryl niezręcznie przekomarzał się z Jeanem, Alex usłyszał jak ktoś szybko, wychyla się za rogu małej dobudówki. Czyjaś, nieznana twarz wyłoniła się z mroku.
Wielu szamanów z pewnością nie zlekceważyłaby tego przypadku; chłopak pojawił się nagle — jak czerwony diabeł wyskakujący z demonicznego pudełka. Kiedy zgięty w pół blondyn, wyprostował się i oparł z powrotem o ścianę, załzawione, krystaliczne niebieskie tęczówki spoczęły na postaci, która w pierwszym odruchu nie wyróżniała się niczym nadzwyczajnym. Niczym prócz wściekle rudych włosów, które pokropione deszczówką wydawały się miejscami nabierać marchewkowego odblasku. Skryte za okularami jasne oczy spowodowały, że wcześniej pełna profesjonalizmu twarz Alexa, wydała się blada jak papier; nieobecna.
Pusta.
— Wszystko gra?
Nastała cisza. Jean skierował swoje zimne spojrzenie w kierunku przybyłego; bariera lodu skrupulatnie wyznaczyła granicę, jaką z pewnością szybko nie zamierzał przekroczyć. Cyryl ze wciśniętym papierosem w usta przekrzywił tylko głowę w zaciekawieniu. Alex nie musiał na niego patrzeć, aby wiedzieć, że durny tekst już kiełkuje w jego ograniczonym umyśle. Cyryl mimo wysokiego statusu społecznego nie był zbyt inteligentny i często nie rozumiał sytuacji ani tego, co się do niego mówi. Przez ostatni rok miał dużą zajawkę na transmitowany program telewizyjny z niebezpiecznymi, ekstremalnymi zadaniami, a co za tym idzie od ponad roku, robił dziwne rzeczy, takie jak podpalanie trawników, lub koszy albo strzelanie do ptaków na czas. Cyryl był chyba najgłupszym chłopakiem, z jakim zadawał się Alex. Każdego kolejnego roku zadawał sobie pytanie, czym zasłużył sobie na jego zainteresowanie.
Zamiast jednak jakiegokolwiek słowa, powitała go cisza. Wydawać się – trwająca wieczność. Twarz nabrała wcześniejszej koncentracji. Kiedy w końcu uznał, że to długie spojrzenie jest nazbyt zawoalowaną sugestią, aby się odezwać, usłyszał głos Cyryla; zaśmiał się głupkowato:
— Poza tym, że chciałbym, aby mój kumpel w końcu nauczył się palić szlugi, to wszystko gra.
— A ja chciałbym, żebyś umarł na krwotok wewnętrzny, ale nie sądzę, żebyś to dla mnie zrobił.
Cyryl zmarszczył brwi, spoglądając sugestywnie na blondyna, a potem parsknął tym irytującym piskliwym śmiechem. Był zbyt głupi, aby rozumieć, że tkwił w tym soczysty przytyk. Czasem miało to swoje plusy.
Brązowowłosy przybliżył się do rudzielca i wyciągnął w jego kierunku modny pokrowiec na papierosy. W półcieniu, jaki rzucał nad ich głowami zakrzywiony daszek, Reece był w stanie dojrzeć wszystkie blizny po młodzieńczym, obfitym trądziku.
— Jak już tu jesteś, to może zapalisz w naszym przyjaznym gronie?
Alex opierający się o ścianę, patrzący na nich w skupieniu spod opadającej grzywki i milczący, bijący chłodem na odległość Jean nie mogli być przykładem wesołej grupy ekstrawertyków chętnych do zabawiania nieznajomych, ale Cyryl widział wszystko zawsze w różowych barwach.
Berenson przysunął do ust papierosa, nie rozumiejąc czemu jego spojrzenie, nie potrafi zignorować tego rudzielca. Otaksowywał go od góry do dołu, nie krępując się, że ten go na tym przyłapie — był zbyt dumny, aby się tego obawiać. Bodaj po raz pierwszy poczuł niewytłumaczalną niepewność, która kiełkowała w jego żołądku i rozrosła się na pobliskie organy wewnętrzne. Czemu czuł ten cholerny niepokój?
Deszcz nie przestawał padać, przesuszone liście szeleściły pod ciężarem kolejnych kropli. Natarły na niego miliony zapachów — ostre, miodowe, i te metaliczne, niebezpieczne, ogromne jak wieżowce, mikroskopijne jak ziarna piasku, potężne jak kamienie, delikatne i skomplikowane jak mechanizm drobnego urządzenia. Powietrze zamarło, zrobiło się grube, wykrystalizowały się w nim krawędzie, płaszczyzny, kąty, ostrosłupy i przez to wszystko trzeba było się przedzierać, jak w majakach sennych przez ciemny zagracony antykwariat, pełen staroświeckich mebli. Jak przez zapach tysięcy książek, potężnych bibliotek, i tę jedną w poszukiwaniu lektury dla niego, [kogo?]. To nie był odmienny świat — to był świat mu doskonale znany, codzienny. Tylko zwrócił się ku Alexowi inną, niebezpieczną stroną.
Dzisiaj przestraszył się postaci wyłaniającej z dymu papierosa, który nagle wrócił odbity od ściany i wypłynął nad ramieniem jak szybki cień dłoni. Co będzie następne?
— Z jakiej klasy jesteś? — Głos napłynął z boku, jak się okazało z ust Alexandra. Znów przyłożył fajkę do warg. Żył w przekonaniu, że w pewnych sytuacjach nikotyna stymuluje myślenie. Na przykład w takich sytuacjach jak ta. Wciąż się na niego patrzał, jakby próbował rozwiązać trudną zagadkę matematyczną. Chłopak był szczupły, o jasnych blond włosach, których prawa część była subtelnie zaczesana w tył, a lewa opadała zmierzwioną grzywką na drugą część twarzy; były jasne, niemal platynowe, falujące się u końcach — z pewnością efekt ten uwydatniła wilgoć.
Nazywał się Alexander Berenson i (jak do tej pory sądził) był całkowicie zdrowy na umyśle.
Jean Havins podniósł brew, a wypuszczany dym osłonił mu twarz. Ostentacyjnie wpatrywał się w żarzącą końcówkę dopiero rozpalonej używki. Jako jedyny z całego ich towarzystwa miał w sobie namiastkę wschodnich korzeni. Jego karnacja była ciemniejsza, brązowo-złocista wręcz, a oczy optycznie węższe.
— Gówno wiesz i gówno widziałeś, tyle ci powiem — obruszył się Cyryl, wciskając w usta papierosa. Żar rozpalił szarość rozlewającą się na powoli pustoszejący parking.
Ciemnowłosy przyglądał się mu, jak prezenter programu telewizyjnego oceniający wybitnie idiotyczne sprawy medialne. Alexander nie znał osoby bardziej powściągliwej niż Jean Havins; rzadko się uśmiechał, a jego wypowiedzi zawsze miały podłoże stricte naukowe, nie było w nich miejsca na abstrakcje. Jego matka wykładała klimatologię i geografię na Uniwersytecie Stanowym w Kolorado, ojciec natomiast pływał na statkach, trzepiąc na rejsach ogromne pieniądze. Alex pamiętał jak pewnego ranka podczas rutynowych śniadań (w akompaniamencie wiecznie dzwoniącego telefonu i służbowego głosu ojca) natrafił na wywiad z Lin Evester (matką Jeana), która zapytana o sytuację klimatyczną zmrużyła oczy i zacisnęła usta w typowy Jeanowski styl, który Alex już doskonale znał. Chłopak robił dokładnie taką samą minę, kiedy zamierzał powiedzieć coś ważnego — z pewnością byłą to riposta posiadająca tyle zagadnień i aforyzmów naukowych, że jeśli chciałoby się je w jakikolwiek sposób odeprzeć, trzeba było (najlepiej już teraz) wyciągnąć za pasa notes i długopis, aby nie potopić się w potoku kolejnych napływających myśli.
Czując gorącą, zalegającą gule dymu w przełyku, Alex kaszlnął i spojrzał na północ. Dokładnie ponad bramę wjazdową, za którą rozciągał się niewielki las iglasty; korony drzew poruszały się leniwie prowadzone wiatrem. W jednej chwili z krążących nad budynkiem granatowych chmur zerwała się ulewa. Deszcz lunął ze zdwojoną siłą, a kałuże, które już wcześniej wytworzyły się przy chodniku, zaczęły się powiększać; struga wody upadająca z krótkiego daszka spływała do kratki kanalizacyjnej — słychać było, jak się napełnia.
Było to najbardziej suche i upalne lato od tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego roku — przynajmniej tak twierdziła Lin Evester, a w poprzedni piątek poprzedzający weekend Święta Pracy i początek nowego roku szkolnego, nawet nawłoć pospolita na polach i poboczach dróg wyglądała na wyschniętą i karłowatą. Było chyba ponad trzydzieści siedem stopni w cieniu. W tym roku nikt nie zebrał obfitych plonów i sterty słoików, i pojemników nadal stały na wystawach supermarketów gromadząc jedynie kurz; nikt nie robił przetworów, nie pomogły nawet siedemdziesięcioprocentowe przeceny. Nikt nie spodziewał się cudu, żadne prognozy pogody nie bębniły o przełomie, który miałby w końcu pomóc gospodarce. Czy był to swojego rodzaju fenomenu?
W czasie kiedy Cyryl niezręcznie przekomarzał się z Jeanem, Alex usłyszał jak ktoś szybko, wychyla się za rogu małej dobudówki. Czyjaś, nieznana twarz wyłoniła się z mroku.
Wielu szamanów z pewnością nie zlekceważyłaby tego przypadku; chłopak pojawił się nagle — jak czerwony diabeł wyskakujący z demonicznego pudełka. Kiedy zgięty w pół blondyn, wyprostował się i oparł z powrotem o ścianę, załzawione, krystaliczne niebieskie tęczówki spoczęły na postaci, która w pierwszym odruchu nie wyróżniała się niczym nadzwyczajnym. Niczym prócz wściekle rudych włosów, które pokropione deszczówką wydawały się miejscami nabierać marchewkowego odblasku. Skryte za okularami jasne oczy spowodowały, że wcześniej pełna profesjonalizmu twarz Alexa, wydała się blada jak papier; nieobecna.
Pusta.
— Wszystko gra?
Nastała cisza. Jean skierował swoje zimne spojrzenie w kierunku przybyłego; bariera lodu skrupulatnie wyznaczyła granicę, jaką z pewnością szybko nie zamierzał przekroczyć. Cyryl ze wciśniętym papierosem w usta przekrzywił tylko głowę w zaciekawieniu. Alex nie musiał na niego patrzeć, aby wiedzieć, że durny tekst już kiełkuje w jego ograniczonym umyśle. Cyryl mimo wysokiego statusu społecznego nie był zbyt inteligentny i często nie rozumiał sytuacji ani tego, co się do niego mówi. Przez ostatni rok miał dużą zajawkę na transmitowany program telewizyjny z niebezpiecznymi, ekstremalnymi zadaniami, a co za tym idzie od ponad roku, robił dziwne rzeczy, takie jak podpalanie trawników, lub koszy albo strzelanie do ptaków na czas. Cyryl był chyba najgłupszym chłopakiem, z jakim zadawał się Alex. Każdego kolejnego roku zadawał sobie pytanie, czym zasłużył sobie na jego zainteresowanie.
Zamiast jednak jakiegokolwiek słowa, powitała go cisza. Wydawać się – trwająca wieczność. Twarz nabrała wcześniejszej koncentracji. Kiedy w końcu uznał, że to długie spojrzenie jest nazbyt zawoalowaną sugestią, aby się odezwać, usłyszał głos Cyryla; zaśmiał się głupkowato:
— Poza tym, że chciałbym, aby mój kumpel w końcu nauczył się palić szlugi, to wszystko gra.
— A ja chciałbym, żebyś umarł na krwotok wewnętrzny, ale nie sądzę, żebyś to dla mnie zrobił.
Cyryl zmarszczył brwi, spoglądając sugestywnie na blondyna, a potem parsknął tym irytującym piskliwym śmiechem. Był zbyt głupi, aby rozumieć, że tkwił w tym soczysty przytyk. Czasem miało to swoje plusy.
Brązowowłosy przybliżył się do rudzielca i wyciągnął w jego kierunku modny pokrowiec na papierosy. W półcieniu, jaki rzucał nad ich głowami zakrzywiony daszek, Reece był w stanie dojrzeć wszystkie blizny po młodzieńczym, obfitym trądziku.
— Jak już tu jesteś, to może zapalisz w naszym przyjaznym gronie?
Alex opierający się o ścianę, patrzący na nich w skupieniu spod opadającej grzywki i milczący, bijący chłodem na odległość Jean nie mogli być przykładem wesołej grupy ekstrawertyków chętnych do zabawiania nieznajomych, ale Cyryl widział wszystko zawsze w różowych barwach.
Berenson przysunął do ust papierosa, nie rozumiejąc czemu jego spojrzenie, nie potrafi zignorować tego rudzielca. Otaksowywał go od góry do dołu, nie krępując się, że ten go na tym przyłapie — był zbyt dumny, aby się tego obawiać. Bodaj po raz pierwszy poczuł niewytłumaczalną niepewność, która kiełkowała w jego żołądku i rozrosła się na pobliskie organy wewnętrzne. Czemu czuł ten cholerny niepokój?
Kim jesteś?
Deszcz nie przestawał padać, przesuszone liście szeleściły pod ciężarem kolejnych kropli. Natarły na niego miliony zapachów — ostre, miodowe, i te metaliczne, niebezpieczne, ogromne jak wieżowce, mikroskopijne jak ziarna piasku, potężne jak kamienie, delikatne i skomplikowane jak mechanizm drobnego urządzenia. Powietrze zamarło, zrobiło się grube, wykrystalizowały się w nim krawędzie, płaszczyzny, kąty, ostrosłupy i przez to wszystko trzeba było się przedzierać, jak w majakach sennych przez ciemny zagracony antykwariat, pełen staroświeckich mebli. Jak przez zapach tysięcy książek, potężnych bibliotek, i tę jedną w poszukiwaniu lektury dla niego, [kogo?]. To nie był odmienny świat — to był świat mu doskonale znany, codzienny. Tylko zwrócił się ku Alexowi inną, niebezpieczną stroną.
Dzisiaj przestraszył się postaci wyłaniającej z dymu papierosa, który nagle wrócił odbity od ściany i wypłynął nad ramieniem jak szybki cień dłoni. Co będzie następne?
— Z jakiej klasy jesteś? — Głos napłynął z boku, jak się okazało z ust Alexandra. Znów przyłożył fajkę do warg. Żył w przekonaniu, że w pewnych sytuacjach nikotyna stymuluje myślenie. Na przykład w takich sytuacjach jak ta. Wciąż się na niego patrzał, jakby próbował rozwiązać trudną zagadkę matematyczną. Chłopak był szczupły, o jasnych blond włosach, których prawa część była subtelnie zaczesana w tył, a lewa opadała zmierzwioną grzywką na drugą część twarzy; były jasne, niemal platynowe, falujące się u końcach — z pewnością efekt ten uwydatniła wilgoć.
Nazywał się Alexander Berenson i (jak do tej pory sądził) był całkowicie zdrowy na umyśle.
Warui Shin'ya ubóstwia ten post.
Krok, którego nie powinien był stawiać.
Po nim poczuł się tak, jakby jakaś nieznana siła wypchnęła umysł z ciała, zrzucając ze sceny prosto na siedzenie widowni. Mógł przyglądać się jak sylwetka odgrywa rolę, ale mimo protestów — nie panował nad jej losami. Fizyczna część działała automatycznie; rude jak marchew włosy wilgotniały od deszczówki, a okulary z czarną oprawką powoli traciły swoją funkcję. Coraz większe krople padały na szkła, zamazując obraz.
Może gdyby nie nagłe oberwanie chmury, w porę dostrzegłby swój błąd. Zatrzymałby się, okręcił o sto osiemdziesiąt stopni i zanim ktokolwiek zdążyłby zareagować, byłby już tylko oddalającą się, bezkształtną sylwetką uciekającą w stronę głównego budynku szkoły.
Tymczasem rzeczywisty spektakl trwał; ręka oparła się o brudną, mokrą ścianę, a młodzieńcze oblicze rozjaśniał rozbawiony uśmiech. Grymas kogoś, kto na końcu języka ma wyśmienity żart.
Wyłonił się zza zakrętu — i właśnie wtedy znów wpadł we własne ciało, znów mógł ruszać dłońmi, sterować nogami z pełną świadomością. Zamarł więc z tym durnym wyrazem na ustach, który nagle stracił jakąś podstawową szczerość; prawie jakby kamerzysta dopiero ustawił ostrość i wreszcie dało się dostrzec, że na twarzy cały czas tkwiła maska.
Dotarło do niego z całą brutalną mocą, że nie zweryfikował sprawy wystarczająco dobrze; naiwnie założył, że to gwałtowne kaszlnięcie należy do jakiegoś nieznającego subordynacji uczniaka. Jednego. Dlaczego od razu nie pomyślał, że może być ich więcej? Czy to nie logiczne, że zasady łamie się w grupie? Nie na tym polega wagarowanie i naginanie reguł? Oczyma wyobraźni wykreował sytuacje, w której będzie królem dialogu. Skąd więc ta przedłużająca się cisza?
Chyba całe wieki stał na samej granicy dachu, czując jak za kołnierz wpada mu coraz więcej deszczówki — i nie potrafił tego zmienić. Tylko oczy się poruszyły, sunąc wpierw po ciele ciemnowłosego, wysokiego chłopaka (biła od niego okropnie lodowata aura, od której mięśnie Hardnike'a naprężyły się pod szkolnym mundurkiem), a potem skupiając się na postaci obok.
Zdążył zarejestrować tylko rozmazane kolory, nim trzeci chłopak z grupki nie przerwał niewygodnego milczenia.
Reece od razu zwrócił się frontem do niego i w pierwszej sekundzie sięgnął po okulary, żeby je zdjąć; nanośniki i mostek zostawiły na jego piegowatym nosie lekkie zaczerwienienia. Nie większe jednak niż te, które pojawiły się na szyi i policzkach. Czuł jak robi mu się gorąco mimo niskiej temperatury powietrza; wewnątrz zganił się za to, choc doskonale wiedział, że nie zapanuje nad skorą do rumieńców cerą. Byle zrobić cokolwiek złapał za brzeg koszuli — przód był na szczęście w miarę suchy — i przetarł szkła.
Naprawdę drżały mu ręce? Królowi dialogu?
Przełknął ślinę, próbując przepchnąć gulę w gardle. Wyrosła nagle, akurat w chwili, w której uznał, że lepiej powiedzieć cokolwiek niż nic. Niech to będzie zupełnie głupi tekst. Co mu mogą zrobić? Wyśmiać?
„A ja chciałbym, żebyś umarł na krwotok wewnętrzny”.
Hardnike uniósł wzrok; spod zmarszczonych lekko brwi i przymrużonych powiek łypały niebieskie tęczówki. Był pewny, że napięte mięśnie nie mogą się bardziej spiąć, ale na dźwięk tego głosu wszedł na wyżyny własnych możliwości. Zębatki umysłu pracowały aż do przesady, odnosił wrażenie, że lada moment, a zrozumie, co podpowiadała intuicja, ale w chwili, w której był o krok, usłyszał ciche szurnięcie buta po betonowej nawierzchni. Cała koncentracja rozpadła się w pył, a on sam, mimowolnie, obrócił się ku Cyrylowi.
Prawie sam się roześmiał.
Woda spływała mu po skroniach i czuł, jak przesiąknięte wilgocią kosmyki kleją się do karku i czoła. Jeżeli chodzi o pierwsze wrażenie, prawdopodobnie wyszło miernie, ale bardziej zajmowało go to, by wyczuć ironię; ten subtelnie maskowany przyjaznością ton, który sugeruje, że zdecydowanie nie chcą, aby z nimi zapalił. Zakładając okulary z powrotem na nos, był już pewien, że ujrzy pogardliwą minę; ale kiedy wycelował wzrok w szatyna, tak naprawdę nie był w stanie określić o czym myślał. I czy w ogóle myślał.
Trądzik na jego policzkach musiał wyrwać niejedną garść włosów z głów rodziców, zapewne pragnących, aby ich pociecha była nie tylko mądra, ale też piękna, zabawna i zdrowa.
Samym pytaniem nieznajomy przekreślał wszystkie te cechy.
— Ach, n... — Reece się zawahał, ale był to ułamek sekundy, nim usta lekko się zacisnęły, a potem ich kąciki uniosły w uśmiechu. — No jasne.
Papieros wylądował między wargami rudowłosego, ale to okazało się niewystarczającym utrudnieniem, aby kontynuował odpowiadanie na wywiad. Rozległ się cichy trzask automatu zapalniczki, a potem zatlił się płomyk, szybko osłonięty dłonią. Wiatr targnął ogniem, ale końcówka szlugi zajarzyła się ostrą pomarańczą; prawie w tym samym odcieniu co przemoczone włosy.
Reece zaciągnął się, oddając zapalniczkę.
— Z ostatniej, trzeciej. — Siwy dym owionął mu twarz, akurat gdy zdał sobie sprawę, że jest tu zupełnie niekojarzony. Wydmuchując szare kłęby zerknął przelotnie w bok. Kątem oka przypatrzył się jasnowłosemu, ale zaraz potem wgapił się w przestrzeń; może w las ciągnący się wzdłuż linii. — Przenieśliśmy się tutaj z Saint Paul, z Minnesoty. Niecałe dwa tygodnie temu. Ktoś mi kiedyś powiedział, że Harrington High School to jedyny słuszny wybór, a ja lubię wyzwania. — Chwytając w palce nadpalonego papierosa odsunął go od siebie. Wiatr niefortunnie nawiewał dym prosto w niego, więc opuścił nieco nadgarstek. — Reece Hardnike — przedstawił się wreszcie. — Co z waszymi historiami? Nie uwierzę, że jedynymi ambicjami miałoby być palenie za przybudówkami liceum.
Po nim poczuł się tak, jakby jakaś nieznana siła wypchnęła umysł z ciała, zrzucając ze sceny prosto na siedzenie widowni. Mógł przyglądać się jak sylwetka odgrywa rolę, ale mimo protestów — nie panował nad jej losami. Fizyczna część działała automatycznie; rude jak marchew włosy wilgotniały od deszczówki, a okulary z czarną oprawką powoli traciły swoją funkcję. Coraz większe krople padały na szkła, zamazując obraz.
Może gdyby nie nagłe oberwanie chmury, w porę dostrzegłby swój błąd. Zatrzymałby się, okręcił o sto osiemdziesiąt stopni i zanim ktokolwiek zdążyłby zareagować, byłby już tylko oddalającą się, bezkształtną sylwetką uciekającą w stronę głównego budynku szkoły.
Tymczasem rzeczywisty spektakl trwał; ręka oparła się o brudną, mokrą ścianę, a młodzieńcze oblicze rozjaśniał rozbawiony uśmiech. Grymas kogoś, kto na końcu języka ma wyśmienity żart.
Wyłonił się zza zakrętu — i właśnie wtedy znów wpadł we własne ciało, znów mógł ruszać dłońmi, sterować nogami z pełną świadomością. Zamarł więc z tym durnym wyrazem na ustach, który nagle stracił jakąś podstawową szczerość; prawie jakby kamerzysta dopiero ustawił ostrość i wreszcie dało się dostrzec, że na twarzy cały czas tkwiła maska.
Dotarło do niego z całą brutalną mocą, że nie zweryfikował sprawy wystarczająco dobrze; naiwnie założył, że to gwałtowne kaszlnięcie należy do jakiegoś nieznającego subordynacji uczniaka. Jednego. Dlaczego od razu nie pomyślał, że może być ich więcej? Czy to nie logiczne, że zasady łamie się w grupie? Nie na tym polega wagarowanie i naginanie reguł? Oczyma wyobraźni wykreował sytuacje, w której będzie królem dialogu. Skąd więc ta przedłużająca się cisza?
Chyba całe wieki stał na samej granicy dachu, czując jak za kołnierz wpada mu coraz więcej deszczówki — i nie potrafił tego zmienić. Tylko oczy się poruszyły, sunąc wpierw po ciele ciemnowłosego, wysokiego chłopaka (biła od niego okropnie lodowata aura, od której mięśnie Hardnike'a naprężyły się pod szkolnym mundurkiem), a potem skupiając się na postaci obok.
Zdążył zarejestrować tylko rozmazane kolory, nim trzeci chłopak z grupki nie przerwał niewygodnego milczenia.
Reece od razu zwrócił się frontem do niego i w pierwszej sekundzie sięgnął po okulary, żeby je zdjąć; nanośniki i mostek zostawiły na jego piegowatym nosie lekkie zaczerwienienia. Nie większe jednak niż te, które pojawiły się na szyi i policzkach. Czuł jak robi mu się gorąco mimo niskiej temperatury powietrza; wewnątrz zganił się za to, choc doskonale wiedział, że nie zapanuje nad skorą do rumieńców cerą. Byle zrobić cokolwiek złapał za brzeg koszuli — przód był na szczęście w miarę suchy — i przetarł szkła.
Naprawdę drżały mu ręce? Królowi dialogu?
Przełknął ślinę, próbując przepchnąć gulę w gardle. Wyrosła nagle, akurat w chwili, w której uznał, że lepiej powiedzieć cokolwiek niż nic. Niech to będzie zupełnie głupi tekst. Co mu mogą zrobić? Wyśmiać?
„A ja chciałbym, żebyś umarł na krwotok wewnętrzny”.
Hardnike uniósł wzrok; spod zmarszczonych lekko brwi i przymrużonych powiek łypały niebieskie tęczówki. Był pewny, że napięte mięśnie nie mogą się bardziej spiąć, ale na dźwięk tego głosu wszedł na wyżyny własnych możliwości. Zębatki umysłu pracowały aż do przesady, odnosił wrażenie, że lada moment, a zrozumie, co podpowiadała intuicja, ale w chwili, w której był o krok, usłyszał ciche szurnięcie buta po betonowej nawierzchni. Cała koncentracja rozpadła się w pył, a on sam, mimowolnie, obrócił się ku Cyrylowi.
Prawie sam się roześmiał.
Woda spływała mu po skroniach i czuł, jak przesiąknięte wilgocią kosmyki kleją się do karku i czoła. Jeżeli chodzi o pierwsze wrażenie, prawdopodobnie wyszło miernie, ale bardziej zajmowało go to, by wyczuć ironię; ten subtelnie maskowany przyjaznością ton, który sugeruje, że zdecydowanie nie chcą, aby z nimi zapalił. Zakładając okulary z powrotem na nos, był już pewien, że ujrzy pogardliwą minę; ale kiedy wycelował wzrok w szatyna, tak naprawdę nie był w stanie określić o czym myślał. I czy w ogóle myślał.
Trądzik na jego policzkach musiał wyrwać niejedną garść włosów z głów rodziców, zapewne pragnących, aby ich pociecha była nie tylko mądra, ale też piękna, zabawna i zdrowa.
Samym pytaniem nieznajomy przekreślał wszystkie te cechy.
— Ach, n... — Reece się zawahał, ale był to ułamek sekundy, nim usta lekko się zacisnęły, a potem ich kąciki uniosły w uśmiechu. — No jasne.
Papieros wylądował między wargami rudowłosego, ale to okazało się niewystarczającym utrudnieniem, aby kontynuował odpowiadanie na wywiad. Rozległ się cichy trzask automatu zapalniczki, a potem zatlił się płomyk, szybko osłonięty dłonią. Wiatr targnął ogniem, ale końcówka szlugi zajarzyła się ostrą pomarańczą; prawie w tym samym odcieniu co przemoczone włosy.
Reece zaciągnął się, oddając zapalniczkę.
— Z ostatniej, trzeciej. — Siwy dym owionął mu twarz, akurat gdy zdał sobie sprawę, że jest tu zupełnie niekojarzony. Wydmuchując szare kłęby zerknął przelotnie w bok. Kątem oka przypatrzył się jasnowłosemu, ale zaraz potem wgapił się w przestrzeń; może w las ciągnący się wzdłuż linii. — Przenieśliśmy się tutaj z Saint Paul, z Minnesoty. Niecałe dwa tygodnie temu. Ktoś mi kiedyś powiedział, że Harrington High School to jedyny słuszny wybór, a ja lubię wyzwania. — Chwytając w palce nadpalonego papierosa odsunął go od siebie. Wiatr niefortunnie nawiewał dym prosto w niego, więc opuścił nieco nadgarstek. — Reece Hardnike — przedstawił się wreszcie. — Co z waszymi historiami? Nie uwierzę, że jedynymi ambicjami miałoby być palenie za przybudówkami liceum.
Ye Lian ubóstwia ten post.
Cisza nasilała się. Niespokojne myśli błąkające się po głowach chłopaków, wydawały odbijać blaskiem od tęczówek; błyskać niezdrowym zainteresowaniem porównanym do tych, które widzi się w ślepiach dzikich kotów, gdy nieświadoma ofiara przybliży się o jeden metr zbyt blisko.
Czy Reece również popadł w tę niezauważalną pułapkę? Może zdążył usłyszeć zardzewiały rygiel, który osunął się wraz z wykonaniem ostatniego kroku?
Deszcz nie przestawał szumieć — odbijał się od metalowego daszka, niosąc ze sobą coraz wyraźniejszy zapach wilgoci; woń mokrej ściółki i kory, który zawiewał od wschodu. Las wydawał się coraz mniej widoczny. Ulewa nie słabła. Upadające krople zrobiły się tak gęste, że cały krajobraz rozmazywał się i ginął za białą półprzeźroczystą płachtą. Wszystko stawało się odległe jak sen, który przypomina się zaraz po przebudzeniu, ale jest niejasny, irracjonalny i trochę głupkowaty — nie posiada żadnego początku, ani końca. Przed oczami Alexa wciąż majaczyła ta niezrozumiała zasłona. Wszystkie słowa, które do niego docierały, zaczynały z wolna tracić sens, niczym krople przyklejone do chodnika. Deszcz umiejętnie zniekształcał czas i rzeczywistość.
Cyryl wyszczerzył dziarsko zęby i z pełnym zainteresowaniem odsunął się krok od młodzieńca. Otaksował go wzorkiem, przyglądając się z fascynacją jak ten, już po chwili sprawnie wypuszcza dym z ust. Wyglądał jak kot, który wywęszył mysz — wyjątkowo podpadającą w jego gusta. Jednak wcale nie wyglądał drapieżnie. To spojrzenie przypominało bardziej oczy dziecka, któremu wspomina się o niechybnie zbliżających urodzinach. Od kiedy tylko Alexander sięgał pamięcią, Cyryl ekscytował się każda najmniejszą rzeczą, tak szybko, jak i tracił później do niej zainteresowanie, odrzucając w ślepy, zapomniany kąt. Rozwijająca się z wiekiem cecha u dzieci, które od najmłodszych lat nauczone były życia w dostatku i luksusie.
— Przyznam, że spodziewałem się, że odmówisz. — Cyryl zastukał palcem w nasadę swojego nosa. Oczy zmrużyły się, eksponując delikatne kurze łapki, marszczące się na bliznach. Nie spuszczał z nieznajomego spojrzenia. — Częstuj się. Z najnowszej linii produkcyjnej w Czechach. Mają trochę łagodniejszy posmak, ale darowanemu koniu nie zagląda się w zęby. Osobiście wole mocniejsze.
Wypuścił gęsty dym, aby po chwili mlasnąć i zmarszczyć brwi w głębokim zadumaniu.
— Bo filtr, jaki został tu użyty, to Perlit.
— Per… co?
— Nie uważałeś nigdy na petrologii?
Cyryl obrócił się wzburzony w kierunku Jeana, który trzymając papierosa, przyglądał się jego strukturze. Nawet nie spoglądał na chłopaka, któremu twarz w jednej chwili zapłonęła na czerwono niczym nadciągający wóz strażacki. Tamten westchnął znudzony.
— Minerał pochodzenia wulkanicznego, idioto.
— Skąd niby miałem o tym wiedzieć? I jak miałby powstać z niego filtr do papierosa, mądralo. Rusz głową. — Zastukał palcem w czoło. — To tylko skała. Ej, Xan. Znasz się na minerałach, czy to jest możli…
Słowa pogubiły się w nadciągającym letnim wietrze. Poczuł jak mżawka, pokropiła jego gładkie policzki. Kiedyś usłyszał, że jeśli wystarczająco długo patrzy się na deszcz i nie myśli o niczym, ogarnia człowieka uczucie, że ciało się uwalnia, otrząsa z rzeczywistości świata. Jednak w tym przypadku nie był to deszcz. Przemoczona postać, której jasne usta obejmowały papierosa i zmuszały dym, do opuszczenia płuc hipnotyzowała Berensona. Miał wrażenie, że jego prawa ręka drgnęła, gdy wcześniej zawieszona wzdłuż ciała, zaciskała wypaloną do połowy używkę.
— Nazywany jest również szkłem wulkanicznym, ponieważ powstaje na skutek hydratacji stygnącej lawy — blondyn odpowiedział sucho, bez wyrazu, nieobecnie, jakby recytował definicję wykutą z książki. Jego myśli nie krążyły teraz przy perlicie. W plątaninie toczących się wokół niego głosów odniósł przedziwne wrażenie, że zna osobę stojącą tuż przed nim. Czy to możliwe?
Alexander skrzyżował ręce na piersi wciąż oparty ramieniem o ścianę, toczył wewnętrzny bój. Chłopak wyglądał na jakieś osiemnaście lat — co wcale nie ułatwiało sprawy. Ilość poznanych rówieśników z różnych zakątków świata była zbyt wielka, aby móc wyselekcjonować potencjalnych kandydatów. Mógł być to każdy. A może nigdy wcześniej się nie spotkali? Może. A może nie. Jakie to w ogóle mogło znaczenie? Odwrócił wzrok, spoglądając na przemoczony budynek szkolny. To tylko umysł płata figle i sprawiał, że ten człowiek wydaje mi się znajomy — powtarzał w myślach. Umysł usiłuje odwrócić twoją uwagę tak samo, jak próbował odwrócić kiedy...
— Przenieśliśmy się tutaj z Saint Paul, z Minnesoty. Niecałe dwa tygodnie temu. Ktoś mi kiedyś powiedział, że Harrington High School to jedyny słuszny wybór, a ja lubię wyzwania.
Nagle poczuł zimny dreszcz przebiegający po plecach, dokładnie jakby wszedł do przeklętej rudery, w której roiło się od duchów i mar.
(z Saint Paul, z Minesoty)
W ustach poczuł mocny, kwaśny smak — smak strachu zmieszanego z adrenaliną i gorącym pulsowaniem krwi. Zrobiło mu się gorąco. W jednej chwili rozbolała go głowa.
(Harrington Hight School to jedyny słuszny wybór)
— Oczywiście, Harrington Hight School. Tam dostają się tylko najlepsi.
Elita.
(ktoś mi….)
W jednym momencie spoglądał na niego z niedowierzaniem, z twarzą biała jak papier. Poczuł się tak, jakby te słowa dostarczyły mu klucz pasujący do klatki jego umysłu. Tylko zamiast człowieka w środku znalaz się wąż, wijący i wystawiający język gotowy rozszarpać rozum.
(kiedyś powiedział)
Zatruć jego ciało. Sparaliżować; unieruchomić.
(a ja…)
— Lubię wyzwania. To jak?
Cykady pobrzękiwały w akompaniamencie delikatnie zawiewającego wiatru. Szmer obuwia, wkopującego się w żwirowaty teren zakończył niedawno rozpoczętą wędrówkę. Dwójka dzieciaków stała właśnie przed dużym tunelem wyłaniającym się ze wzgórza w samym środku lasu. W powietrzu unosił się zapach wilgoci i błota, którego musiało być pełno wewnątrz rozciągających się przed nimi ciemności.
— Sam nie wiem. Nie mamy nawet latarki.
Dziesięciolatek stojący obok niego przekrzywił głowę i się zaśmiał. Bez żadnego ostrzeżenia sprzedał mu uderzenie w ramię, na co drugi spojrzał na niego urażony.
— Nie będzie nam potrzebna. Tylko się rozglądniemy. Może w środku czai się dobrze ukryty skarb?
Alexander nie był co do tego przekonany. Jasne włosy opadające na śniadą cerę wydawały się niemal jednolitej barwy. Jedyne niebieskie oczy błyskające spod tej kurtyny, nadawały twarzy wyraźniejszych kształtów. Chłopiec bez dwóch zdań nie mógł wyrzec się francuskiego pochodzenia.
— Kto pierwszy?
Spoglądał jak rudzielec z szerokim uśmiechem na twarzy rusza w głąb niezbadanego wcześniej tunelu, jak przeskakuje susem nad pierwszą pojawiającą się na jego drodze kałużą i wciska nos głębiej, w połowie okrywając się cieniem. Blondyn ruszył niepewnie za nim, patrząc pod nogi. Zatrzymał się tuż u wylotu. Z niesmakiem na twarzy zaczął pochylać się nad pajęczynami, które powitały go na wejściu. Musiał wyglądać komicznie stojący na granicy brudu i kurzu, w najnowszej, szarej kamizelce i zapiętej pod nią po ostatni guzik niebieskiej koszuli.
Rozległ się metaliczny huk, jakby zestaw garnków runął z szafki na wykafelkowaną podłogę. Nie dało się nie przypuszczać, że chłopak, pędząc przed siebie, potknął się o zalegające rupiecie.
— Reece? — zawołał Alex; głos mu się zalamał.
W odpowiedzi usłyszał tylko szczery, wesoły śmiech.
— Reece Hardnike.
— Reece — powtórzył szeptem. Alexander miał trupio bladą twarz; jego błękitne oczy pociemniały, były teraz ciemne jak burzowe chmury nad Atlantykiem.
Siedem sekund. W takich chwilach każdy z pięciu zmysłów staje się wyostrzony. Poczuł zapach błota i tamtego lasu; poczuł jak przyjemny gorąc promieni słonecznych, praży jego odsłonięty kark. Głos Reece’a już na stałe zapisze się na dnie jego umysłu, stając się jego nieusuwalną częścią. Wystarczyło tylko siedem sekund, aby zrozumiał, że ta część jego przeszłości już nigdy nie odejdzie, że choćby krył się na drugim końcu kontynentu, ona będzie podążać za nim jak cień. Będzie przypominać mu, kim tak naprawdę jest.
Nikt nie zdawał się go usłyszeć. A może on sam nie zauważył podejrzliwych spojrzeń? Miał wrażenie, że ogłuchnął, dokładnie jakby wpadł pod głęboką wodę. Towarzyszył mu jedynie ociężały głuchy pisk.
— Co z waszymi historiami? Nie uwierzę, że jedynymi ambicjami miałoby być palenie za przybudówkami liceum.
— Cyryl Baker — przedstawił się szatyn i uśmiechnął z papierosem w ustach. Szybko zapomniał o krótkim spięciu z Jeanem. — Jestem testerem, koneserem, masterem jak zwał tak zwał — zażartował, a jego twarz rozpromieniła się bardziej. Mrugnął i gdyby nie trądzik, może i wyszłoby mu to nawet czarująco. — A w przyszłości najskuteczniejszy prawnik, więc lepiej, abyś zapamiętał to nazwisko, kiedy wpadniesz w tarapaty. To Jean Evester — skinął na ciemnowłosego głową. — Z pewnością kojarzysz jego matkę Lin Evester. Udziela wywiadów z dziedziny klimatologii.
Meteorologii, cisnęło się Jeanowi na usta, ale chłopak nie pozwolił mu dojść do słowa, kontynuował:
— I nasz geniusz finansowy o idealnej twarzy…
Alexander zbyt sparaliżowany zaciągnął się kolejny raz; kolejny raz za mocno, tak, że zapiekło go w gardle. Oczy zeszkliły się w afekcie, ale on nie starał się tego ukryć. Za wszelką cenę próbował odzyskać jasność rozumu, pozbyć się naboju tkwiącego w czaszce. Czuł jak zduszony w przełyku kłąb dymu, łaskocze mu migdały, jak rozrasta się w płomień, dokładnie jakby połknął rozżalony węgiel. Wyrzucił papierosa na ziemię i zgniótł go czystym, wypolerowanym obuwiem. Zdusił kaszel.
— Hej! A ty dokąd? Leje jak diabli! Nie widzisz?
Cyryl nawet nie zdążył dokończyć, urwał w połowie zdania, patrząc jak Berenson, obraca się na pięcie i wychodzi spod daszka na srogi, chłodny deszcz.
— Muszę coś załatwić.
— Alexander!
Na dźwięk swojego imienia serce załomotało Alexandrowi w piersi, a usta stały się pełne kwaśnej, żrącej śliny. Zdemaskowany. Na miękkich nogach kierował się w stronę parkingu. Słyszał za sobą krzyk Cyryla, ale był słaby, zagłuszało go dudnienie krwi w skroni. Nie wiedział, kiedy przyspieszył. Czuł jak już wcześniej pofalowane, niesforne włosy stają się ciężkie przez spadający deszcz, jak mundurek robi się ciemniejszy i mokry. Torba z zeszytami, jaką miał przewieszoną na ramieniu, poruszała się u jego boku jak wahadło. Wszystkie kłębiące się myśli rozpoczęły teraz przemarsz przez jego głowę. Jak to możliwe?
Jakim cudem chodzi do tej samej szkoły?
Dlaczego musiał znów pojawić się w jego życiu?
Czemu chce je zniszczyć?
Czy Reece również popadł w tę niezauważalną pułapkę? Może zdążył usłyszeć zardzewiały rygiel, który osunął się wraz z wykonaniem ostatniego kroku?
Deszcz nie przestawał szumieć — odbijał się od metalowego daszka, niosąc ze sobą coraz wyraźniejszy zapach wilgoci; woń mokrej ściółki i kory, który zawiewał od wschodu. Las wydawał się coraz mniej widoczny. Ulewa nie słabła. Upadające krople zrobiły się tak gęste, że cały krajobraz rozmazywał się i ginął za białą półprzeźroczystą płachtą. Wszystko stawało się odległe jak sen, który przypomina się zaraz po przebudzeniu, ale jest niejasny, irracjonalny i trochę głupkowaty — nie posiada żadnego początku, ani końca. Przed oczami Alexa wciąż majaczyła ta niezrozumiała zasłona. Wszystkie słowa, które do niego docierały, zaczynały z wolna tracić sens, niczym krople przyklejone do chodnika. Deszcz umiejętnie zniekształcał czas i rzeczywistość.
Cyryl wyszczerzył dziarsko zęby i z pełnym zainteresowaniem odsunął się krok od młodzieńca. Otaksował go wzorkiem, przyglądając się z fascynacją jak ten, już po chwili sprawnie wypuszcza dym z ust. Wyglądał jak kot, który wywęszył mysz — wyjątkowo podpadającą w jego gusta. Jednak wcale nie wyglądał drapieżnie. To spojrzenie przypominało bardziej oczy dziecka, któremu wspomina się o niechybnie zbliżających urodzinach. Od kiedy tylko Alexander sięgał pamięcią, Cyryl ekscytował się każda najmniejszą rzeczą, tak szybko, jak i tracił później do niej zainteresowanie, odrzucając w ślepy, zapomniany kąt. Rozwijająca się z wiekiem cecha u dzieci, które od najmłodszych lat nauczone były życia w dostatku i luksusie.
— Przyznam, że spodziewałem się, że odmówisz. — Cyryl zastukał palcem w nasadę swojego nosa. Oczy zmrużyły się, eksponując delikatne kurze łapki, marszczące się na bliznach. Nie spuszczał z nieznajomego spojrzenia. — Częstuj się. Z najnowszej linii produkcyjnej w Czechach. Mają trochę łagodniejszy posmak, ale darowanemu koniu nie zagląda się w zęby. Osobiście wole mocniejsze.
Wypuścił gęsty dym, aby po chwili mlasnąć i zmarszczyć brwi w głębokim zadumaniu.
— Bo filtr, jaki został tu użyty, to Perlit.
— Per… co?
— Nie uważałeś nigdy na petrologii?
Cyryl obrócił się wzburzony w kierunku Jeana, który trzymając papierosa, przyglądał się jego strukturze. Nawet nie spoglądał na chłopaka, któremu twarz w jednej chwili zapłonęła na czerwono niczym nadciągający wóz strażacki. Tamten westchnął znudzony.
— Minerał pochodzenia wulkanicznego, idioto.
— Skąd niby miałem o tym wiedzieć? I jak miałby powstać z niego filtr do papierosa, mądralo. Rusz głową. — Zastukał palcem w czoło. — To tylko skała. Ej, Xan. Znasz się na minerałach, czy to jest możli…
Słowa pogubiły się w nadciągającym letnim wietrze. Poczuł jak mżawka, pokropiła jego gładkie policzki. Kiedyś usłyszał, że jeśli wystarczająco długo patrzy się na deszcz i nie myśli o niczym, ogarnia człowieka uczucie, że ciało się uwalnia, otrząsa z rzeczywistości świata. Jednak w tym przypadku nie był to deszcz. Przemoczona postać, której jasne usta obejmowały papierosa i zmuszały dym, do opuszczenia płuc hipnotyzowała Berensona. Miał wrażenie, że jego prawa ręka drgnęła, gdy wcześniej zawieszona wzdłuż ciała, zaciskała wypaloną do połowy używkę.
— Nazywany jest również szkłem wulkanicznym, ponieważ powstaje na skutek hydratacji stygnącej lawy — blondyn odpowiedział sucho, bez wyrazu, nieobecnie, jakby recytował definicję wykutą z książki. Jego myśli nie krążyły teraz przy perlicie. W plątaninie toczących się wokół niego głosów odniósł przedziwne wrażenie, że zna osobę stojącą tuż przed nim. Czy to możliwe?
Alexander skrzyżował ręce na piersi wciąż oparty ramieniem o ścianę, toczył wewnętrzny bój. Chłopak wyglądał na jakieś osiemnaście lat — co wcale nie ułatwiało sprawy. Ilość poznanych rówieśników z różnych zakątków świata była zbyt wielka, aby móc wyselekcjonować potencjalnych kandydatów. Mógł być to każdy. A może nigdy wcześniej się nie spotkali? Może. A może nie. Jakie to w ogóle mogło znaczenie? Odwrócił wzrok, spoglądając na przemoczony budynek szkolny. To tylko umysł płata figle i sprawiał, że ten człowiek wydaje mi się znajomy — powtarzał w myślach. Umysł usiłuje odwrócić twoją uwagę tak samo, jak próbował odwrócić kiedy...
— Przenieśliśmy się tutaj z Saint Paul, z Minnesoty. Niecałe dwa tygodnie temu. Ktoś mi kiedyś powiedział, że Harrington High School to jedyny słuszny wybór, a ja lubię wyzwania.
Nagle poczuł zimny dreszcz przebiegający po plecach, dokładnie jakby wszedł do przeklętej rudery, w której roiło się od duchów i mar.
(z Saint Paul, z Minesoty)
W ustach poczuł mocny, kwaśny smak — smak strachu zmieszanego z adrenaliną i gorącym pulsowaniem krwi. Zrobiło mu się gorąco. W jednej chwili rozbolała go głowa.
(Harrington Hight School to jedyny słuszny wybór)
— Oczywiście, Harrington Hight School. Tam dostają się tylko najlepsi.
Elita.
(ktoś mi….)
W jednym momencie spoglądał na niego z niedowierzaniem, z twarzą biała jak papier. Poczuł się tak, jakby te słowa dostarczyły mu klucz pasujący do klatki jego umysłu. Tylko zamiast człowieka w środku znalaz się wąż, wijący i wystawiający język gotowy rozszarpać rozum.
(kiedyś powiedział)
Zatruć jego ciało. Sparaliżować; unieruchomić.
(a ja…)
— Lubię wyzwania. To jak?
Cykady pobrzękiwały w akompaniamencie delikatnie zawiewającego wiatru. Szmer obuwia, wkopującego się w żwirowaty teren zakończył niedawno rozpoczętą wędrówkę. Dwójka dzieciaków stała właśnie przed dużym tunelem wyłaniającym się ze wzgórza w samym środku lasu. W powietrzu unosił się zapach wilgoci i błota, którego musiało być pełno wewnątrz rozciągających się przed nimi ciemności.
— Sam nie wiem. Nie mamy nawet latarki.
Dziesięciolatek stojący obok niego przekrzywił głowę i się zaśmiał. Bez żadnego ostrzeżenia sprzedał mu uderzenie w ramię, na co drugi spojrzał na niego urażony.
— Nie będzie nam potrzebna. Tylko się rozglądniemy. Może w środku czai się dobrze ukryty skarb?
Alexander nie był co do tego przekonany. Jasne włosy opadające na śniadą cerę wydawały się niemal jednolitej barwy. Jedyne niebieskie oczy błyskające spod tej kurtyny, nadawały twarzy wyraźniejszych kształtów. Chłopiec bez dwóch zdań nie mógł wyrzec się francuskiego pochodzenia.
— Kto pierwszy?
Spoglądał jak rudzielec z szerokim uśmiechem na twarzy rusza w głąb niezbadanego wcześniej tunelu, jak przeskakuje susem nad pierwszą pojawiającą się na jego drodze kałużą i wciska nos głębiej, w połowie okrywając się cieniem. Blondyn ruszył niepewnie za nim, patrząc pod nogi. Zatrzymał się tuż u wylotu. Z niesmakiem na twarzy zaczął pochylać się nad pajęczynami, które powitały go na wejściu. Musiał wyglądać komicznie stojący na granicy brudu i kurzu, w najnowszej, szarej kamizelce i zapiętej pod nią po ostatni guzik niebieskiej koszuli.
Rozległ się metaliczny huk, jakby zestaw garnków runął z szafki na wykafelkowaną podłogę. Nie dało się nie przypuszczać, że chłopak, pędząc przed siebie, potknął się o zalegające rupiecie.
— Reece? — zawołał Alex; głos mu się zalamał.
W odpowiedzi usłyszał tylko szczery, wesoły śmiech.
— Reece Hardnike.
— Reece — powtórzył szeptem. Alexander miał trupio bladą twarz; jego błękitne oczy pociemniały, były teraz ciemne jak burzowe chmury nad Atlantykiem.
Siedem sekund. W takich chwilach każdy z pięciu zmysłów staje się wyostrzony. Poczuł zapach błota i tamtego lasu; poczuł jak przyjemny gorąc promieni słonecznych, praży jego odsłonięty kark. Głos Reece’a już na stałe zapisze się na dnie jego umysłu, stając się jego nieusuwalną częścią. Wystarczyło tylko siedem sekund, aby zrozumiał, że ta część jego przeszłości już nigdy nie odejdzie, że choćby krył się na drugim końcu kontynentu, ona będzie podążać za nim jak cień. Będzie przypominać mu, kim tak naprawdę jest.
Nikt nie zdawał się go usłyszeć. A może on sam nie zauważył podejrzliwych spojrzeń? Miał wrażenie, że ogłuchnął, dokładnie jakby wpadł pod głęboką wodę. Towarzyszył mu jedynie ociężały głuchy pisk.
— Co z waszymi historiami? Nie uwierzę, że jedynymi ambicjami miałoby być palenie za przybudówkami liceum.
— Cyryl Baker — przedstawił się szatyn i uśmiechnął z papierosem w ustach. Szybko zapomniał o krótkim spięciu z Jeanem. — Jestem testerem, koneserem, masterem jak zwał tak zwał — zażartował, a jego twarz rozpromieniła się bardziej. Mrugnął i gdyby nie trądzik, może i wyszłoby mu to nawet czarująco. — A w przyszłości najskuteczniejszy prawnik, więc lepiej, abyś zapamiętał to nazwisko, kiedy wpadniesz w tarapaty. To Jean Evester — skinął na ciemnowłosego głową. — Z pewnością kojarzysz jego matkę Lin Evester. Udziela wywiadów z dziedziny klimatologii.
Meteorologii, cisnęło się Jeanowi na usta, ale chłopak nie pozwolił mu dojść do słowa, kontynuował:
— I nasz geniusz finansowy o idealnej twarzy…
Alexander zbyt sparaliżowany zaciągnął się kolejny raz; kolejny raz za mocno, tak, że zapiekło go w gardle. Oczy zeszkliły się w afekcie, ale on nie starał się tego ukryć. Za wszelką cenę próbował odzyskać jasność rozumu, pozbyć się naboju tkwiącego w czaszce. Czuł jak zduszony w przełyku kłąb dymu, łaskocze mu migdały, jak rozrasta się w płomień, dokładnie jakby połknął rozżalony węgiel. Wyrzucił papierosa na ziemię i zgniótł go czystym, wypolerowanym obuwiem. Zdusił kaszel.
— Hej! A ty dokąd? Leje jak diabli! Nie widzisz?
Cyryl nawet nie zdążył dokończyć, urwał w połowie zdania, patrząc jak Berenson, obraca się na pięcie i wychodzi spod daszka na srogi, chłodny deszcz.
— Muszę coś załatwić.
— Alexander!
Na dźwięk swojego imienia serce załomotało Alexandrowi w piersi, a usta stały się pełne kwaśnej, żrącej śliny. Zdemaskowany. Na miękkich nogach kierował się w stronę parkingu. Słyszał za sobą krzyk Cyryla, ale był słaby, zagłuszało go dudnienie krwi w skroni. Nie wiedział, kiedy przyspieszył. Czuł jak już wcześniej pofalowane, niesforne włosy stają się ciężkie przez spadający deszcz, jak mundurek robi się ciemniejszy i mokry. Torba z zeszytami, jaką miał przewieszoną na ramieniu, poruszała się u jego boku jak wahadło. Wszystkie kłębiące się myśli rozpoczęły teraz przemarsz przez jego głowę. Jak to możliwe?
Jakim cudem chodzi do tej samej szkoły?
Dlaczego musiał znów pojawić się w jego życiu?
Czemu chce je zniszczyć?
Warui Shin'ya ubóstwia ten post.
Choć nie miało to prawa bytu, a Reece bez problemu mógłby zrzucić głuchy dźwięk zamknięcia na karb wybujałej wyobraźni, tym razem był pewien, że gdzieś nieopodal opadła z huknięciem deska — drzwi zaryglowano. Zwierzę w klatce nie atakuje; siedzi w kącie, obserwuje, czuwa czekając na odpowiedni moment. Było podobnie. Rudowłosy wsunął filtr papierosa między wargi, ale wzrok co jakiś czas zerkał w kierunku nieznajomych chłopaków. Kim byli i co tutaj robili? Czy to ich normalne miejsce schadzek? Bywali tu notorycznie czy tylko dzisiaj? Angażowali się w życie szkoły czy relacja z nimi oznaczała wykluczenie z licealnej społeczności? Pytania przelatywały przez jego umysł jak piasek sypie się między deski przy byle uderzeniu butem w podłogę. Jego pierwszy dzień... czy mógłby uznać go za udany? Zajechał przed zajęciami na stację paliw, bo choć pożegnał matkę setką wyniosłych komentarzy na temat swojego jakże rewelacyjnego samopoczucia, to w drodze ścisnęło go gardło, żołądek podszedł zbyt wysoko, a w oczach zakuło od rozgoryczenia — bo może źle wybrał, pchając się do prestiżowej uczelni. Potem było lepiej, na chwilę. Docinki na temat wozu, który dobre lata zostawił za sobą zdecydowanie długo przed narodzinami samego Hardnike'a, rozszarpały humor na strzępy. Rozdrażnienie sprawiło, że teraz czuł się jak we śnie. Wokół przyjemnie szumiało, unosił się wilgotny zapach ziemi, trawy i nagrzanego wcześniej betonu. Nie dało się tylko stwierdzić, czy to senne marzenie czy koszmar.
— Przyznam, że spodziewałem się, że odmówisz.
— Dzięki temu nie mogę was wydać. — Wzruszył barkami, kompletnie ignorując fakt, że nawet ten pojedynczy ruch przypomniał zbyt dobitnie o przemoczonej koszuli i coraz chłodniejszej temperaturze. Załamania na materiale wyrównały się zaraz potem, gdy rudowłosy oparł się o ścianę. — Wspólnik w zbrodni.
Dodał to z tym samym uśmiechem — dziwnie wesołym, jakby coś go perfidnie bawiło, ale przy tym beznadziejnie, wręcz niemoralnie szczerym. Przypominał dzieciaka, który za wszelką cenę stara się pokazać dorosłym, że jest taki jak oni; równie wyrafinowany, obeznany w temacie, doinformowany, odważny. Miał tę rozbrajającą aurę człowieka, który jest o krok od zrobienia czegoś naprawdę głupiego... ale jeszcze nie teraz. Jeszcze się starał. Trzymał gardę.
Zupełnie nie pasował do osoby, obok której się znajdował. Blondyn pod ścianą zdawał się ledwo trzymać rzeczywistości. Twardy ton idealny pod formułki, beznamiętna nuta, która nie kojarzyła się z żadną emocją związaną z przyjacielską rozmową. Choć Jean wydawał się oschły, dopiero ton „Xana” sprawił, że mina Reece'a nieco zblakła. Hardnike wciąż unosił kącik ust, ale zniknęła ta prosta szczęśliwość, a na jej miejscu pojawiła się ostrożność.
Chłopak tuż obok postawił kropkę na końcu zdania.
I brzmiał, jakby... cóż, jakby był zły, że ktokolwiek wytrąca go z innej, ważnej dyskusji? Z jakiegoś zajęcia, nad którym się skupiał?
Siwy dym owionął twarz Reece'a, gdy ten przypatrywał się blondynowi. Czas jaki na to przeznaczył, zdecydowanie zaczął przekraczać pojęcie dobrego smaku. Zwykłe, krótkie zerknięcie zamieniło się w obserwację, a ta niedługo potem w bezczelne gapienie się. Już wcześniej w odmętach umysłu coś się w nim odezwało. Było jak uderzenie pięścią w wieko starej skrzyni; ogromnej, upchniętej w najmroczniejszym kącie strychu, gdzie nikt od lat nie zaglądał. Co było w środku?
Dlaczego oczy tego chłopaka wydawały się tak...
— Reece.
Hardnike zamrugał, jakby co najmniej padł ostry bluzg przy ministrze kultury. Rozmyły się krzywe, dziecięce literki, biały papier ze szkolnego segregatora nabrał szaroburych barw otoczenia. A potem nie było nic prócz głosu wypowiadającego jego imię.
— No. — Zaśmiał się krótko, szczekliwie. Dziwne spięcie sprawiło, że rozluźnione barki lekko się naprężyły. — Dokładnie tak mam na imię. Dobrze je wymawiasz.
Uderzenia w wieko stały się bardziej natarczywe; próbował je ignorować, wdając się w dyskusje z pozostałymi. Mówił coś, ale ledwo łączył wątki, mając nieodparte wrażenie, że na strychu znajduje się nie skrzynia, a trumna. Upomniał się gwałtownie, nakazując większe skupienie. Nieważne jaki był dzisiejszy dzień, ani jak dziwnie nie było przed sekundą — liczyło się tu i teraz. A tu i teraz mogła być jego najlepsza, a może i jedyna, opcja na wejście w licealny świat.
— Cyryl Baker.
Przyszły prawnik.
— Jean Evester.
Każdy zna jego matkę.
Usta Reece'a lekko drgnęły; na końcu języka miał poprawkę. Meteorologii. Ale nie zdążył nabrać powietrza do płuc, gdy szatyn sprawnie przeszedł do ostatniego członka grupy.
— Alexander.
— Alex? — wymsknęło mu się zamiast tego, ale głos odmówił posłuszeństwa przez co ledwo wyszeptał te dwie sylaby. Powieki drgnęły, a w oczach pojawiło się zaskoczenie. Tym razem nie uderzono w wieko ręką. Tym razem coś z niewiarygodną siłą kopnęło w drewno, aż to otworzyło się, wypuszczając na strych — do umysłu — setki obrazów, odgłosów, zapachów, ciepła, rozbawienia, wreszcie zdrady, rozgoryczenia, zbyt wielkich ambicji, naiwności i...
Papieros zniknął pod podeszwą nowego obuwia.
— No co jest! — Cyryl był na granicy dezorientacji. Rzucił coś jeszcze, ale Reece nie usłyszał; wychodząc spod dachu szum deszczu stał się niemożliwie głośniejszy. Docierał do niego tylko tupot własnych kroków i chrobot stalówki przesuwającej się po papierze.
Odetchnął głęboko, a potem złapał płytki wdech. Dookoła nic tylko deszcz; gdzie on, u licha, był? Rozpłynął się?
Zziębnięte ręce uniosły się do ust, a potem okalając je, posłużyły za megafon.
— ALEX! — krzyk ledwo przedarł się przez szmer pogody. Na dziedzińcu nie było absolutnie nikogo.
— Następna lekcja? — Znudzenie.
— Angielski. A ty?
— Fizyka z Szakalem. Mam przechlapane po ostatnim, kiedy...
Metaliczny trzask zagłuszył resztę słów przechodzących obok dziewczyn. Palce zsunęły się ciężko z drzwiczek szafki, a potem powędrowały do okularów, zdejmując je z nosa, by móc przemknąć knykciami po opuchniętych powiekach. Pół nocy nie spał w ogóle; w drugiej połowie trwał w letargu, z którego wyrywało go byle puknięcie. Matka nad ranem niczego nie zauważyła; była zbyt zajęta ubieraniem dziewczynek do szkoły, aby zwrócić uwagę na cienie pod oczami Reece'a, a on wyjątkowo cieszył się z jej zabiegania.
Wczorajsze wydarzenie było irracjonalne, ale bardziej irracjonalne było to, że sytuacja nie dawała mu spokoju; Harnidke na przemian nabierał wrażenia, że dotarł do celu, by zaraz potem dostrzec jak linia mety drastycznie się oddala. Czy ten wczorajszy chłopak, ten blondyn z zaciętą miną, był jego Alexem? Jeżeli tak: dlaczego uciekł? Jeżeli nie: … dlaczego nie został?
Ilekroć pozwalał sobie na tę naiwną tezę, szybko gasił swój entuzjazm. Mało jest na świecie Alexandrów? Mało jest osób o takich oczach, postawie? Ludzi, którzy z niewiadomych powodów zrywają się do ucieczki, gdy tylko...
— Cholera — zagryzł wargi, poprawiając plecak przerzucony niedbale przez ramię. Tłum wokół przerzedzał się, uczniowie znikali w klasach. Jego następna lekcja — infrmatyka — miała się odbyć w pomieszczeniu na końcu korytarza, udał się tam jako jeden z ostatnich, stale powtarzając to jedno słowo: cholera, cholera, cholera.
Szurały krzesła, ktoś parsknął śmiechem, ktoś inny odetchnął. Zeszyty lądowały na blatach, obcasy uderzały o podłogę, buczały wprawione w ruch sprzęty. Gdzieś w tym harmidrze, w tej próbie zorganizowania się, jedna z postaci zamarła, a potem, jakby przypominając sobie, że stanie na środku sali mija się z celem, ruszyła do jednego z biurek.
Plecak padł na ziemię. Skrzypnęło obrotowe krzesło.
Rozległo się szurnięcie dłoni, gdy ta przemknęła po wypolerowanym drewnie. Ciche kliknięcie przycisku i pomruk włączającego się komputera. A zaraz potem rozbawione:
— Udało ci się wszystko załatwić, Alex? — Nie patrzył na niego, choć gdy przekroczył próg sali, od razu wyłapał ten charakterystyczny odcień blondu i przez kilka ciągnących się sekund nie mógł od nich oderwać wzroku. Teraz jednak monitor zamigotał, pokazując nazwę systemu operacyjnego i Reece zdawał się bardziej przejęty tym niż chłopakiem obok którego postanowił usiąść.
Cholera.
Cholera, cholera, cholera.
Odchylił się na oparcie, wbrew sobie zwracając oblicze ku Berensonowi. — A może powinienem do ciebie mówić per panie geniuszu finansowy o idealnej twarzy?
— Przyznam, że spodziewałem się, że odmówisz.
— Dzięki temu nie mogę was wydać. — Wzruszył barkami, kompletnie ignorując fakt, że nawet ten pojedynczy ruch przypomniał zbyt dobitnie o przemoczonej koszuli i coraz chłodniejszej temperaturze. Załamania na materiale wyrównały się zaraz potem, gdy rudowłosy oparł się o ścianę. — Wspólnik w zbrodni.
Dodał to z tym samym uśmiechem — dziwnie wesołym, jakby coś go perfidnie bawiło, ale przy tym beznadziejnie, wręcz niemoralnie szczerym. Przypominał dzieciaka, który za wszelką cenę stara się pokazać dorosłym, że jest taki jak oni; równie wyrafinowany, obeznany w temacie, doinformowany, odważny. Miał tę rozbrajającą aurę człowieka, który jest o krok od zrobienia czegoś naprawdę głupiego... ale jeszcze nie teraz. Jeszcze się starał. Trzymał gardę.
Zupełnie nie pasował do osoby, obok której się znajdował. Blondyn pod ścianą zdawał się ledwo trzymać rzeczywistości. Twardy ton idealny pod formułki, beznamiętna nuta, która nie kojarzyła się z żadną emocją związaną z przyjacielską rozmową. Choć Jean wydawał się oschły, dopiero ton „Xana” sprawił, że mina Reece'a nieco zblakła. Hardnike wciąż unosił kącik ust, ale zniknęła ta prosta szczęśliwość, a na jej miejscu pojawiła się ostrożność.
Chłopak tuż obok postawił kropkę na końcu zdania.
I brzmiał, jakby... cóż, jakby był zły, że ktokolwiek wytrąca go z innej, ważnej dyskusji? Z jakiegoś zajęcia, nad którym się skupiał?
Siwy dym owionął twarz Reece'a, gdy ten przypatrywał się blondynowi. Czas jaki na to przeznaczył, zdecydowanie zaczął przekraczać pojęcie dobrego smaku. Zwykłe, krótkie zerknięcie zamieniło się w obserwację, a ta niedługo potem w bezczelne gapienie się. Już wcześniej w odmętach umysłu coś się w nim odezwało. Było jak uderzenie pięścią w wieko starej skrzyni; ogromnej, upchniętej w najmroczniejszym kącie strychu, gdzie nikt od lat nie zaglądał. Co było w środku?
Dlaczego oczy tego chłopaka wydawały się tak...
23 listopada 2012r.
(…)
... znajome. Takie mi się wydawały jak je zobaczyłem. Mama mówi, że mogęciCi je dać jak się spotkamy znowu a musisz wiedzieć że zdobycie ich nie było łatwe. Przed „że” chyba stawia się przecinek? Potem zapytam mamy. Przy poprzednich listach też pomagała.
Ale wracając.
Szedłem wzdłuż tej plaży i nagle patrzę a tam coś się błyszczy. Mama ciągle mówiła żebym nie biegał (przed „żeby” chyba też???) bo sobie coś zrobię ale nie lubię jej słuchać bo od śmierci taty strasznie na wszystko narzeka.
Na przykład nie mogę wychodzić po zmroku. Rozumiesz to? Mam dwanaście lat i NIE MOGĘ WYCHODZIĆ PO ZMROKU NAWET DO SKLEPU NA ROGU ULICY! Twierdzi że może mi się coś stać ale mi się wydaje, że cały czas pamięta to wydarzenie ze spotkania w firmie Twojego ojca. Zrobiła się bardzo wrażliwa na wszystko. Zawozi mnie do szkoły i z niej odbiera. Dzieciaki się śmieją. Nie dziwię im się. Ty byś się nie śmiał a nawet jeśli to bym Ci to wybaczył. I dałbym Ci to co znalazłem na plaży, bo miało kolor Twoich oczu. Są takie niebieskie że zawsze wydawało się to nienaturalne
(…)
i potem uznałem, że tak będzie najlepiej. No i będę już kończył, bo ze szczegółami ci powiem jak się spotkamy. Dam dziś mamie list. Mówi, że dwa dni max. i będziesz go miał.
Czekam na odpowiedź.Twój najlepszy przyjaciel,
Reece
— Reece.
Hardnike zamrugał, jakby co najmniej padł ostry bluzg przy ministrze kultury. Rozmyły się krzywe, dziecięce literki, biały papier ze szkolnego segregatora nabrał szaroburych barw otoczenia. A potem nie było nic prócz głosu wypowiadającego jego imię.
— No. — Zaśmiał się krótko, szczekliwie. Dziwne spięcie sprawiło, że rozluźnione barki lekko się naprężyły. — Dokładnie tak mam na imię. Dobrze je wymawiasz.
Uderzenia w wieko stały się bardziej natarczywe; próbował je ignorować, wdając się w dyskusje z pozostałymi. Mówił coś, ale ledwo łączył wątki, mając nieodparte wrażenie, że na strychu znajduje się nie skrzynia, a trumna. Upomniał się gwałtownie, nakazując większe skupienie. Nieważne jaki był dzisiejszy dzień, ani jak dziwnie nie było przed sekundą — liczyło się tu i teraz. A tu i teraz mogła być jego najlepsza, a może i jedyna, opcja na wejście w licealny świat.
— Cyryl Baker.
Przyszły prawnik.
— Jean Evester.
Każdy zna jego matkę.
Usta Reece'a lekko drgnęły; na końcu języka miał poprawkę. Meteorologii. Ale nie zdążył nabrać powietrza do płuc, gdy szatyn sprawnie przeszedł do ostatniego członka grupy.
— Alexander.
— Alex? — wymsknęło mu się zamiast tego, ale głos odmówił posłuszeństwa przez co ledwo wyszeptał te dwie sylaby. Powieki drgnęły, a w oczach pojawiło się zaskoczenie. Tym razem nie uderzono w wieko ręką. Tym razem coś z niewiarygodną siłą kopnęło w drewno, aż to otworzyło się, wypuszczając na strych — do umysłu — setki obrazów, odgłosów, zapachów, ciepła, rozbawienia, wreszcie zdrady, rozgoryczenia, zbyt wielkich ambicji, naiwności i...
Papieros zniknął pod podeszwą nowego obuwia.
— No co jest! — Cyryl był na granicy dezorientacji. Rzucił coś jeszcze, ale Reece nie usłyszał; wychodząc spod dachu szum deszczu stał się niemożliwie głośniejszy. Docierał do niego tylko tupot własnych kroków i chrobot stalówki przesuwającej się po papierze.
31 grudnia 2012r.
(…)
Strasznie strzelali. Mama oczywiście się bała, że coś mi się stanie, więc oglądaliśmy fajerwerki zza okna. Pamiętasz jak na sylwestra siedzieliśmy u Ciebie? Wtedy było super, bo Twój ojciec pozwolił nam wyjść do ogrodu. Padał śnieg i...
(…)Czekam na odpowiedź,
Twój najlepszy przyjaciel,
Reece
17 lipca 2017r.
(…)
Egzamin. Zdałem, to pewne. Zostało mi jeszcze kilka zaliczeń, ale bądźmy szczerzy... dam radę. Wysłałem też kilka fotografii na miastowy konkurs. Głupi tytuł, ale wygrana to zawsze wygrana, nie? Ty pewnie uczysz się jakichś ścisłych przedmiotów? Pamiętam jak razem...
(…)Czekam na odpowiedź,
Twój przyjaciel,
Reece
30 kwietnia 2019r.
(…)
Nadine idzie coraz lepiej przy grze na fortepianie. Dziś pokazywała mi jak zagrać „Mrugaj, mrugaj gwiazdko ma”. Ciągle mi się to myli, ale to w końcu nie ja jestem mistrzem, racja? Mam nadzieję, że Ciebie nie zmuszają już do grania na żadnym instrumencie. Pamiętasz jak wtedy...
(…)Czekam na odpowiedź,
Reece
1 lipca 2019r.
(...)
14 września 2019r.
(...)
7 czerwca 2020r.
(...)
23 sierpnia 2020r.
Cześć, Alex. Jak u Ciebie? Mam nadzieję, że dobrze. U mnie, jak wiesz, bardzo. Formalności poszły bez problemu. Matka jak zwykle panikuje, ale jakie to ma znaczenie? Trochę ponad tydzień i będę z powrotem.
Dostałem się do Harrington High School. Pierwszego września przyjadę trochę szybciej, bo muszę się stawić w sekretariacie.Chciałbyś mnie oprowadzić?Żartuję. Sam trafię. Ale możemy się spotkać po zajęciach. Co powiesz na 16:30, na rogu Mapple Street i Victoria Street? Ta nieszczęsna kawiarnia do której chodziliśmy chyba dalej tam stoi, co?
(...)Dobrze wiesz kto
Odetchnął głęboko, a potem złapał płytki wdech. Dookoła nic tylko deszcz; gdzie on, u licha, był? Rozpłynął się?
Zziębnięte ręce uniosły się do ust, a potem okalając je, posłużyły za megafon.
— ALEX! — krzyk ledwo przedarł się przez szmer pogody. Na dziedzińcu nie było absolutnie nikogo.
— — — — — —
środa, następnego dnia
13:30
środa, następnego dnia
13:30
— Następna lekcja? — Znudzenie.
— Angielski. A ty?
— Fizyka z Szakalem. Mam przechlapane po ostatnim, kiedy...
Metaliczny trzask zagłuszył resztę słów przechodzących obok dziewczyn. Palce zsunęły się ciężko z drzwiczek szafki, a potem powędrowały do okularów, zdejmując je z nosa, by móc przemknąć knykciami po opuchniętych powiekach. Pół nocy nie spał w ogóle; w drugiej połowie trwał w letargu, z którego wyrywało go byle puknięcie. Matka nad ranem niczego nie zauważyła; była zbyt zajęta ubieraniem dziewczynek do szkoły, aby zwrócić uwagę na cienie pod oczami Reece'a, a on wyjątkowo cieszył się z jej zabiegania.
Wczorajsze wydarzenie było irracjonalne, ale bardziej irracjonalne było to, że sytuacja nie dawała mu spokoju; Harnidke na przemian nabierał wrażenia, że dotarł do celu, by zaraz potem dostrzec jak linia mety drastycznie się oddala. Czy ten wczorajszy chłopak, ten blondyn z zaciętą miną, był jego Alexem? Jeżeli tak: dlaczego uciekł? Jeżeli nie: … dlaczego nie został?
Ilekroć pozwalał sobie na tę naiwną tezę, szybko gasił swój entuzjazm. Mało jest na świecie Alexandrów? Mało jest osób o takich oczach, postawie? Ludzi, którzy z niewiadomych powodów zrywają się do ucieczki, gdy tylko...
— Cholera — zagryzł wargi, poprawiając plecak przerzucony niedbale przez ramię. Tłum wokół przerzedzał się, uczniowie znikali w klasach. Jego następna lekcja — infrmatyka — miała się odbyć w pomieszczeniu na końcu korytarza, udał się tam jako jeden z ostatnich, stale powtarzając to jedno słowo: cholera, cholera, cholera.
Szurały krzesła, ktoś parsknął śmiechem, ktoś inny odetchnął. Zeszyty lądowały na blatach, obcasy uderzały o podłogę, buczały wprawione w ruch sprzęty. Gdzieś w tym harmidrze, w tej próbie zorganizowania się, jedna z postaci zamarła, a potem, jakby przypominając sobie, że stanie na środku sali mija się z celem, ruszyła do jednego z biurek.
Plecak padł na ziemię. Skrzypnęło obrotowe krzesło.
Rozległo się szurnięcie dłoni, gdy ta przemknęła po wypolerowanym drewnie. Ciche kliknięcie przycisku i pomruk włączającego się komputera. A zaraz potem rozbawione:
— Udało ci się wszystko załatwić, Alex? — Nie patrzył na niego, choć gdy przekroczył próg sali, od razu wyłapał ten charakterystyczny odcień blondu i przez kilka ciągnących się sekund nie mógł od nich oderwać wzroku. Teraz jednak monitor zamigotał, pokazując nazwę systemu operacyjnego i Reece zdawał się bardziej przejęty tym niż chłopakiem obok którego postanowił usiąść.
Cholera.
Cholera, cholera, cholera.
Odchylił się na oparcie, wbrew sobie zwracając oblicze ku Berensonowi. — A może powinienem do ciebie mówić per panie geniuszu finansowy o idealnej twarzy?
Ye Lian ubóstwia ten post.
Brzęk przeskakującego w mechanizmie zamka i łoskot przekręcającego klucza w drzwiach zaradnie odsunął wpatrujące się w siebie twarze i skierował je w kierunku dźwięków dochodzących z przedpokoju. David siedzący przy dużym dębowym stole wydał stężeć i wyprostować się w oparciu krzesła. Odłożył do niedawna dzierżony kubek ciepłej herbaty. Już niebawem łuk prowadzący z jadalni do głównego holu ukazał cień poruszającej się naprzód postaci; nie zdawała się nawet skierować wzorku w kierunku jadalni, jakby niewzruszona zapachami, które unosiły się od progu z gorących potraw na talerzach.
Za oknami trzasnęła błyskawica. Półmrok okrył całe luksusowe wnętrze; jasne intymne światło oświetlało wyłącznie kawałek zapełnionego stołu, wyrysowując sylwetki na tle ciemniejącego wnętrza.
— Alexandrze — zagrzmiał doniośle David z zamiarem zwrócenia na siebie uwagi. Ciemne brwi uniosły się w asymetrycznym układzie, który zawsze sugerował pełną, skrupulatną powagę, którą Alex z pewnością odziedziczył po nim. — Sądziłem, że kończysz zajęcia o szesnastej. — Ostentacyjnie uniósł ponad blat lewy nadgarstek i spoglądnął na tarczę mechanicznego zegarka kwarcowego. — Tymczasem jest godzina dwudziesta i masz wyłączony telefon.
Zjawa przesuwająca się mozolnie naprzód zatrzymała się niespodziewanie. Przez moment się zastanawiała. Rekapitulowała wszystko, co powiedział. Po prostu milczała, pozwalając mokrym kroplom spadającym z blond włosów błądzić po twarzy.
— Musiałem odebrać książkę do zajęć z makroekonomii.
Kobieta, która siedziała po lewej stronie Davida, w końcu spoglądnęła na oblicze głowy rodziny. Ten wciąż bez emocji wpatrywał się w swojego syna. Alex doskonale znał ten wzrok, był on zarezerwowany dla wszystkich pracowników, którzy zbierając się u niego w biurze, przedstawiali program, jaki udało im się zrealizować w nadziei, że nie będzie to ich ostatni dzień pracy. Wzrok zimny, oschły jak przymarznięte liście do ziemistego, zimowego podłoża. Oceniający, dominujący — taki jaki znał od najmłodszych lat.
Chłopak zerknął kątem oka na kobietę, która na powrót otaksowała go spojrzeniem. Alice była nową kobietą jego ojca i oboje nie musieli ukrywać, jak bardzo za sobą nie przepadali. Choć… to kiepskie określenie. Brak akceptacji wywiązywał się głównie ze strony młodszego Berensona, który od pierwszego dnia wydawał się nie wdać z nią w żadną dłuższą rozmowę. Na jej nosie spoczywały modne okulary, choć doskonale wiedział, że nie ma żadnej wady wzorku.
Mętlik, który od ostatnich godzin szarpał jego myśli, wydawał się spotęgować. Rozdrażnienie jeszcze nie osłabło, a w aktualnej sytuacji nie wiedział co dzisiejszego dnia zdenerwowało go najbardziej i na co powinien się bardziej wkurzać. Zrezygnował ostatecznie ze zdrowego rozsądku i postanowił trwać w stanie ogólnego poirytowana.
— Jak w szkole? — zapytała niespodziewanie.
— Spokojnie.
— Może byś się do nas dołączył i zjadł kolację?
— Mam dużo pracy domowej.
— Wciąż czytacie Excalibura?
Miał wrażenie, że po raz pierwszy dostrzegł pełnie kolorów jej zielonawych oczu. Kobieta z opiętym czarnym kokiem i spadającym niesfornym kosmykiem uśmiechnęła się do niego czule. Nie uzyskała jednak odpowiedzi.
— Będę na górze — rzucił obojętnie, chłodno, a jego wzrok uciekł w głąb długiego holu.
Za bordowymi zasłonami, znów rozjaśniała błyskawica, a jadalnia, choć skąpana w delikatnym miodowym świetle, wydała się odrobinę mroczniejsza, gdy cień zakrzywionej jabłoni wyrysował się na przeciwległej ścianie.
David uchylił usta.
Drzwi pokoju Alexa zamknęły się dźwięcznie.
Zdążył oprzytomnieć. Z konsternacją obserwował krople wypełniające powierzchnię okna. Deszcz dudnił o parapet, a większe fale ulewy przelewały się przez zewnętrzne rynny. Miał wrażenie, że nie zmrużył oka; podpuchnięte powieki uchyliły się na powrót, a błękit tęczówek spojrzał na stojący na komodzie elektroniczny zegar.
Była północ.
Sięgnął po kołdrę, która zsunęła się z jego ramion i naciągnął ją pod szyję, czując nieprzyjemny chłód wkradający się na odsłoniętą skórę.
Czy jego umysł podświadomie próbował go z czegoś obudzić? A może zawsze próbował? Teraz czuł jednak, że tonął w zamęcie, a gdzieś wysoko ponad mim tańczyło światło na powierzchni. Po drugiej stronie czekało powietrze.
Czekało, tylko aby wziął oddech.
To jedna z największych życiowych niesprawiedliwości: można wziąć się w garść, coś osiągnąć i być szczęśliwym, ale gdy tylko spotka się dawnych przyjaciół, człowiek od razu staje się tym, kim był, a nie tym, kim jest. Tak długo pracował na reputację nieczułego potwora, który niczego się nie boi i którego nic nie obchodzi, a dzisiaj?
Czemu nie może zostać sam?
Czemu uciekł jak ostatni tchórz?
To był on.
To był Reece. Reece Hardnike.
Czuł się dziwnie odrętwiały. Co właściwie czuł i czy cokolwiek? Przewrócił się na plecy i osłonił przedramieniem oczy. W uszach szemrał mu deszcz, ale nawet on nie był w stanie zagłuszyć jego myśli. Jednak to, co minęło, powraca. Wchodzi jak igła w serce. Wystarczy szczegół. Dźwięk, zapach, obraz, chwila, dostrzegasz się coś kątem oka i to, co minione powraca z niespodziewaną siłą. Słyszał dobiegający do niego śmiech Reece’a, szum fal i dźwięk chlapiącej wody, gdy oboje siedzieli na pomoście i moczyli stopy w lodowatej wodzie. Nie wierzył, że dopuścił się myśleć o rzeczach tak odległych i nieważnych. Odwieczne instynkty toczyły w nim walkę ze wszystkim, co wyuczone, z tym, co przez wieki kultura tworzyła jako twarde zasady obowiązujące człowieka cywilizowanego. Próbował myśleć o czymś innym, o zajęciach, o drodze, jaką pokonał do domu, o krytych mostach, po których błądził i przejeżdżał dzisiaj bez celu po stokroć. O czymkolwiek, tylko nie o tym, jak przez te wszystkie lata zmienił się Hardnike.
A deszcz padał. Jak sen, deformował kształty i barwy, ukrywając wszystko, co znajome, grzebiąc wszystko, co prawdziwe. Gdzieś w oddali były lasy, dom, świat dzieciństwa. Ale deszcz wirował tak intensywnie, że już żadnej z tych rzeczy nie widział.
Kiedy zaterkotał dzwonek, Alexander już siedział w sali. Na swoim stanowisku miał wyłożonych parę książek do rachunkowości pełnych cyfr, zawiłych skrótów i równań. W zeszycie przekrzywionym pod kątem zdawał się dopisywać ostatnie równanie, jakie miało znaleźć się w ciągu tych kilkuliniowych obliczeń. I choć nigdy wcześniej nie zdarzało mu się zapomnieć odrobić pracy domowej, tak dzisiaj, pomimo tej drobnej usterki wydawał się przejawiać taką samą fachowość jak zawsze. Nieprzespana noc nie pozostawiła na jego twarzy większych znamion, oprócz delikatnych bordowych znaczeń w okolicach kącików.
Ciężka ręka opadła na jego ramie, a te w odpowiedzi, mechanicznie ugięło się pod dotykiem, pozbywając się niechcianego ciężaru.
— No tak, zapomniałbym! — Cyryl zaśmiał się wesoło i uniósł obie dłonie w obronnym geście. Zdążył przywyknąć do tej osobliwej natury Berensona. — Szukałem cię od dziesięciu minut, mogłeś powiedzie-— Czy ja dobrze widzę. — Zmrużył niespodziewanie oczy jak człowiek z potężną wadą wzroku, wyłaniając się niczym duch nad jego ramieniem. — Zadanie domowe? I to odrabiane w szkole?
— Wydaje mi się, że twoje stanowisko znajduje się siedem miejsc dalej.
— A może by tak zrobić wyjątek?
— Nie widzę takiej potrzeby.
Subtelnie wsunął pod biurko wcześniej odsunięte krzesło miejsce obok.
Cyryl nabrał powietrza w usta, zdumiony bezczelnością Alexandra. Nadąsany założył dłonie na biodrach.
— Dupek.
— Proszę zając swoje miejsca, zaraz zaczynamy — gdzieś w tym całym harmidrze słychać było profesora, który zagadywany przez uczniów starał dostać się do swojego biurka. — Dobrze, zaraz to ustalimy, a teraz proszę usiąść – tu ściszył doniosły głos, najwyraźniej kierując słowa do jakiegoś ucznia.
Cyryl spojrzał w kierunku samotnej dziewczyny, która z notatkami w dłoni, zdezorientowana szukała wzrokiem wolnego miejsca. Jego uśmiech poszerzył się; rozpromienił wręcz.
— Do zobaczenia później — uniósł dłoń, chcąc klepnąć go przyjacielsko po ramieniu, ale zmitygował się w ostatniej chwili, kiedy ta uniosła się już parę centymetrów nad jego dopasowanym, wyprasowanym mundurkiem. Nie wiedząc co zrobić, schował po prostu dłonie do kieszeni i poszybował w kierunku niewiasty, która szybko zwróciła ku niemu swój zagubiony wzrok.
Alexander spoglądnął na nich znad zeszytu. Na krótko. Potem ponownie wrócił do swoich zajęć. Pióro zatrzymało się w miejscu ostatniej cyfry. Może wszystko było wytworem jego wyobraźni i tak naprawdę nie ma żadnego Reece’a? Bo czy to możliwe? Czy to na pewno on? Czy to może zjawa pragnąca go prześladować i gnębić, nawiedzając wspomnieniami, które już dawno wcisnął w pudło i cisnął na środek oceanu?
Zatrzasnął zeszyt, a głos, jaki nawiedził go zza pleców, wydawał zamrozić już i tak ledwie ruchome szare komórki w jego głowie.
— Udało ci się wszystko załatwić, Alex?
— Mówią, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła.
Plecak runął przy nogach biurka, a ciało opadło na miejsce, które wcześniej pozwolił tak śmiało ukryć przed spojrzeniem Cyryla.
Pstryk.
Komputer chłopaka rozpoczął swoją pracę, a siedzący obok niego Alexander wyprostował się w krześle. Zdawał się wcale na niego nie patrzeć, choć prawda była inna. Nie mógł powstrzymać krótkich, dyskretnych, profesjonalnych spojrzeń, które w tych ledwie momentach śledziły znajdujące się obok nastoletnie oblicze.
Zaczął mieć wątpliwości.
— A może powinienem do ciebie mówić per panie geniuszu finansowy o idealnej twarzy?
Kiedy Hardnike obrócił głowę, ich spojrzenia się spotkały. Alexander wpatrywał się w niego poważnie i zagadkowo, nie kryjąc się i nie uciekając. Nie zamierzał popełnić tego samego błędu dwa razy z rzędu.
Wściekła rudość włosów zdawała się tą samą jaka zapadła mu w pamięć, kosmyki kontrastowały na tle jasnej karnacji i niebieskich tęczówek schowanych za oprawkami grubych okularów. Okularów? Nawet jeśli przypominał Reece’a, przypominał również żywego trupa. Trudno było mu uwierzyć, że to ten sam człowiek, który przesiadywał z nim godzinami nad brzegiem jeziora i jadł kanapki z kurczakiem.
Berenson odwrócił wzrok. Przymknął oczy i uśmiechnął się krótko. Cały ten grymas angażował jedynie kąciki ust. Oczy nie zmrużyły się, nie pojawiły się kurze łapki. Uśmiech ten bez dwóch zdań był fałszywy, nawet jeśli utrzymał się na jego wargach zaledwie drobną chwilę.
— Czemu tak naprawdę tu wróciłeś? Aby udawać, że wszystko jest w porządku? A może, aby prawić mi komplementy?
Sięgnął do zamkniętego zeszytu i odłożył go na bok. Pióro spoczęło przy stercie naukowych materiałów. Miał wrażenie, że palce niespodziewanie mu zmarzły. Skostniały w lód.
— Każdy ma już swoje miejsce? — nauczyciel wychylił się w krześle, aby to sprawdzić. — Doskonale. Amber Anderson? — Jakiś dziewczęcy głos wydobył się z ostatnich stanowisk. — Braun Apper. — Obecny, ktoś krzyknął.
— To nie twój świat. Nie potrzebnie sie wychylałeś.
— Alexander Berenson.
Chłopak siedzący tuż obok Reece’a, blondyn o zadbanej fryzurze, której prawda strona była subtelnie zaczesana w tył, a grzywka delikatnie opadała na nos, położył dłoń na myszce i wpatrując się w ekran, odpowiedział niespodziewanie:
— Obecny.
Za oknami trzasnęła błyskawica. Półmrok okrył całe luksusowe wnętrze; jasne intymne światło oświetlało wyłącznie kawałek zapełnionego stołu, wyrysowując sylwetki na tle ciemniejącego wnętrza.
— Alexandrze — zagrzmiał doniośle David z zamiarem zwrócenia na siebie uwagi. Ciemne brwi uniosły się w asymetrycznym układzie, który zawsze sugerował pełną, skrupulatną powagę, którą Alex z pewnością odziedziczył po nim. — Sądziłem, że kończysz zajęcia o szesnastej. — Ostentacyjnie uniósł ponad blat lewy nadgarstek i spoglądnął na tarczę mechanicznego zegarka kwarcowego. — Tymczasem jest godzina dwudziesta i masz wyłączony telefon.
Zjawa przesuwająca się mozolnie naprzód zatrzymała się niespodziewanie. Przez moment się zastanawiała. Rekapitulowała wszystko, co powiedział. Po prostu milczała, pozwalając mokrym kroplom spadającym z blond włosów błądzić po twarzy.
— Musiałem odebrać książkę do zajęć z makroekonomii.
Kobieta, która siedziała po lewej stronie Davida, w końcu spoglądnęła na oblicze głowy rodziny. Ten wciąż bez emocji wpatrywał się w swojego syna. Alex doskonale znał ten wzrok, był on zarezerwowany dla wszystkich pracowników, którzy zbierając się u niego w biurze, przedstawiali program, jaki udało im się zrealizować w nadziei, że nie będzie to ich ostatni dzień pracy. Wzrok zimny, oschły jak przymarznięte liście do ziemistego, zimowego podłoża. Oceniający, dominujący — taki jaki znał od najmłodszych lat.
Chłopak zerknął kątem oka na kobietę, która na powrót otaksowała go spojrzeniem. Alice była nową kobietą jego ojca i oboje nie musieli ukrywać, jak bardzo za sobą nie przepadali. Choć… to kiepskie określenie. Brak akceptacji wywiązywał się głównie ze strony młodszego Berensona, który od pierwszego dnia wydawał się nie wdać z nią w żadną dłuższą rozmowę. Na jej nosie spoczywały modne okulary, choć doskonale wiedział, że nie ma żadnej wady wzorku.
Mętlik, który od ostatnich godzin szarpał jego myśli, wydawał się spotęgować. Rozdrażnienie jeszcze nie osłabło, a w aktualnej sytuacji nie wiedział co dzisiejszego dnia zdenerwowało go najbardziej i na co powinien się bardziej wkurzać. Zrezygnował ostatecznie ze zdrowego rozsądku i postanowił trwać w stanie ogólnego poirytowana.
— Jak w szkole? — zapytała niespodziewanie.
— Spokojnie.
— Może byś się do nas dołączył i zjadł kolację?
— Mam dużo pracy domowej.
— Wciąż czytacie Excalibura?
Miał wrażenie, że po raz pierwszy dostrzegł pełnie kolorów jej zielonawych oczu. Kobieta z opiętym czarnym kokiem i spadającym niesfornym kosmykiem uśmiechnęła się do niego czule. Nie uzyskała jednak odpowiedzi.
— Będę na górze — rzucił obojętnie, chłodno, a jego wzrok uciekł w głąb długiego holu.
Za bordowymi zasłonami, znów rozjaśniała błyskawica, a jadalnia, choć skąpana w delikatnym miodowym świetle, wydała się odrobinę mroczniejsza, gdy cień zakrzywionej jabłoni wyrysował się na przeciwległej ścianie.
David uchylił usta.
Drzwi pokoju Alexa zamknęły się dźwięcznie.
Zdążył oprzytomnieć. Z konsternacją obserwował krople wypełniające powierzchnię okna. Deszcz dudnił o parapet, a większe fale ulewy przelewały się przez zewnętrzne rynny. Miał wrażenie, że nie zmrużył oka; podpuchnięte powieki uchyliły się na powrót, a błękit tęczówek spojrzał na stojący na komodzie elektroniczny zegar.
Była północ.
Sięgnął po kołdrę, która zsunęła się z jego ramion i naciągnął ją pod szyję, czując nieprzyjemny chłód wkradający się na odsłoniętą skórę.
Czy jego umysł podświadomie próbował go z czegoś obudzić? A może zawsze próbował? Teraz czuł jednak, że tonął w zamęcie, a gdzieś wysoko ponad mim tańczyło światło na powierzchni. Po drugiej stronie czekało powietrze.
Czekało, tylko aby wziął oddech.
To jedna z największych życiowych niesprawiedliwości: można wziąć się w garść, coś osiągnąć i być szczęśliwym, ale gdy tylko spotka się dawnych przyjaciół, człowiek od razu staje się tym, kim był, a nie tym, kim jest. Tak długo pracował na reputację nieczułego potwora, który niczego się nie boi i którego nic nie obchodzi, a dzisiaj?
Czemu nie może zostać sam?
Czemu uciekł jak ostatni tchórz?
To był on.
To był Reece. Reece Hardnike.
Czuł się dziwnie odrętwiały. Co właściwie czuł i czy cokolwiek? Przewrócił się na plecy i osłonił przedramieniem oczy. W uszach szemrał mu deszcz, ale nawet on nie był w stanie zagłuszyć jego myśli. Jednak to, co minęło, powraca. Wchodzi jak igła w serce. Wystarczy szczegół. Dźwięk, zapach, obraz, chwila, dostrzegasz się coś kątem oka i to, co minione powraca z niespodziewaną siłą. Słyszał dobiegający do niego śmiech Reece’a, szum fal i dźwięk chlapiącej wody, gdy oboje siedzieli na pomoście i moczyli stopy w lodowatej wodzie. Nie wierzył, że dopuścił się myśleć o rzeczach tak odległych i nieważnych. Odwieczne instynkty toczyły w nim walkę ze wszystkim, co wyuczone, z tym, co przez wieki kultura tworzyła jako twarde zasady obowiązujące człowieka cywilizowanego. Próbował myśleć o czymś innym, o zajęciach, o drodze, jaką pokonał do domu, o krytych mostach, po których błądził i przejeżdżał dzisiaj bez celu po stokroć. O czymkolwiek, tylko nie o tym, jak przez te wszystkie lata zmienił się Hardnike.
A deszcz padał. Jak sen, deformował kształty i barwy, ukrywając wszystko, co znajome, grzebiąc wszystko, co prawdziwe. Gdzieś w oddali były lasy, dom, świat dzieciństwa. Ale deszcz wirował tak intensywnie, że już żadnej z tych rzeczy nie widział.
Kiedy zaterkotał dzwonek, Alexander już siedział w sali. Na swoim stanowisku miał wyłożonych parę książek do rachunkowości pełnych cyfr, zawiłych skrótów i równań. W zeszycie przekrzywionym pod kątem zdawał się dopisywać ostatnie równanie, jakie miało znaleźć się w ciągu tych kilkuliniowych obliczeń. I choć nigdy wcześniej nie zdarzało mu się zapomnieć odrobić pracy domowej, tak dzisiaj, pomimo tej drobnej usterki wydawał się przejawiać taką samą fachowość jak zawsze. Nieprzespana noc nie pozostawiła na jego twarzy większych znamion, oprócz delikatnych bordowych znaczeń w okolicach kącików.
Ciężka ręka opadła na jego ramie, a te w odpowiedzi, mechanicznie ugięło się pod dotykiem, pozbywając się niechcianego ciężaru.
— No tak, zapomniałbym! — Cyryl zaśmiał się wesoło i uniósł obie dłonie w obronnym geście. Zdążył przywyknąć do tej osobliwej natury Berensona. — Szukałem cię od dziesięciu minut, mogłeś powiedzie-— Czy ja dobrze widzę. — Zmrużył niespodziewanie oczy jak człowiek z potężną wadą wzroku, wyłaniając się niczym duch nad jego ramieniem. — Zadanie domowe? I to odrabiane w szkole?
— Wydaje mi się, że twoje stanowisko znajduje się siedem miejsc dalej.
— A może by tak zrobić wyjątek?
— Nie widzę takiej potrzeby.
Subtelnie wsunął pod biurko wcześniej odsunięte krzesło miejsce obok.
Cyryl nabrał powietrza w usta, zdumiony bezczelnością Alexandra. Nadąsany założył dłonie na biodrach.
— Dupek.
— Proszę zając swoje miejsca, zaraz zaczynamy — gdzieś w tym całym harmidrze słychać było profesora, który zagadywany przez uczniów starał dostać się do swojego biurka. — Dobrze, zaraz to ustalimy, a teraz proszę usiąść – tu ściszył doniosły głos, najwyraźniej kierując słowa do jakiegoś ucznia.
Cyryl spojrzał w kierunku samotnej dziewczyny, która z notatkami w dłoni, zdezorientowana szukała wzrokiem wolnego miejsca. Jego uśmiech poszerzył się; rozpromienił wręcz.
— Do zobaczenia później — uniósł dłoń, chcąc klepnąć go przyjacielsko po ramieniu, ale zmitygował się w ostatniej chwili, kiedy ta uniosła się już parę centymetrów nad jego dopasowanym, wyprasowanym mundurkiem. Nie wiedząc co zrobić, schował po prostu dłonie do kieszeni i poszybował w kierunku niewiasty, która szybko zwróciła ku niemu swój zagubiony wzrok.
Alexander spoglądnął na nich znad zeszytu. Na krótko. Potem ponownie wrócił do swoich zajęć. Pióro zatrzymało się w miejscu ostatniej cyfry. Może wszystko było wytworem jego wyobraźni i tak naprawdę nie ma żadnego Reece’a? Bo czy to możliwe? Czy to na pewno on? Czy to może zjawa pragnąca go prześladować i gnębić, nawiedzając wspomnieniami, które już dawno wcisnął w pudło i cisnął na środek oceanu?
Zatrzasnął zeszyt, a głos, jaki nawiedził go zza pleców, wydawał zamrozić już i tak ledwie ruchome szare komórki w jego głowie.
— Udało ci się wszystko załatwić, Alex?
— Mówią, że ciekawość to pierwszy stopień do piekła.
Plecak runął przy nogach biurka, a ciało opadło na miejsce, które wcześniej pozwolił tak śmiało ukryć przed spojrzeniem Cyryla.
Pstryk.
Komputer chłopaka rozpoczął swoją pracę, a siedzący obok niego Alexander wyprostował się w krześle. Zdawał się wcale na niego nie patrzeć, choć prawda była inna. Nie mógł powstrzymać krótkich, dyskretnych, profesjonalnych spojrzeń, które w tych ledwie momentach śledziły znajdujące się obok nastoletnie oblicze.
Zaczął mieć wątpliwości.
— A może powinienem do ciebie mówić per panie geniuszu finansowy o idealnej twarzy?
Kiedy Hardnike obrócił głowę, ich spojrzenia się spotkały. Alexander wpatrywał się w niego poważnie i zagadkowo, nie kryjąc się i nie uciekając. Nie zamierzał popełnić tego samego błędu dwa razy z rzędu.
Wściekła rudość włosów zdawała się tą samą jaka zapadła mu w pamięć, kosmyki kontrastowały na tle jasnej karnacji i niebieskich tęczówek schowanych za oprawkami grubych okularów. Okularów? Nawet jeśli przypominał Reece’a, przypominał również żywego trupa. Trudno było mu uwierzyć, że to ten sam człowiek, który przesiadywał z nim godzinami nad brzegiem jeziora i jadł kanapki z kurczakiem.
Berenson odwrócił wzrok. Przymknął oczy i uśmiechnął się krótko. Cały ten grymas angażował jedynie kąciki ust. Oczy nie zmrużyły się, nie pojawiły się kurze łapki. Uśmiech ten bez dwóch zdań był fałszywy, nawet jeśli utrzymał się na jego wargach zaledwie drobną chwilę.
— Czemu tak naprawdę tu wróciłeś? Aby udawać, że wszystko jest w porządku? A może, aby prawić mi komplementy?
Sięgnął do zamkniętego zeszytu i odłożył go na bok. Pióro spoczęło przy stercie naukowych materiałów. Miał wrażenie, że palce niespodziewanie mu zmarzły. Skostniały w lód.
— Każdy ma już swoje miejsce? — nauczyciel wychylił się w krześle, aby to sprawdzić. — Doskonale. Amber Anderson? — Jakiś dziewczęcy głos wydobył się z ostatnich stanowisk. — Braun Apper. — Obecny, ktoś krzyknął.
— To nie twój świat. Nie potrzebnie sie wychylałeś.
— Alexander Berenson.
Chłopak siedzący tuż obok Reece’a, blondyn o zadbanej fryzurze, której prawda strona była subtelnie zaczesana w tył, a grzywka delikatnie opadała na nos, położył dłoń na myszce i wpatrując się w ekran, odpowiedział niespodziewanie:
— Obecny.
Warui Shin'ya ubóstwia ten post.
Obicie oparcia pachniało świeżą skórą; nowością. Wokół ludzie zajmowali ostatnie miejsca. Cichły rozmowy. Ktoś odchrząknął znacząco. Nauczyciel coś mówił, ale jego głos nie docierał do nagle rozweselonej postaci; do nowego ucznia w szkole.
Ramiona Reece'a uniosły się, skrzypnęły stawy krzesła, przyjmując nacisk przeciągającego się ciała. Rudowłosemu wyrwało się ciche stęknięcie kogoś niebotycznie zadowolonego; kogoś, kogo wszystkie mięśnie przestały boleć, w zamian wchodząc w stan relaksacji. Przypatrywał się siedzącemu obok chłopakowi; jego idealnemu profilowi, linii szczęki, lekkim zaczerwienieniom w kąciku niebieskiego oka. Próbował dopasować to do twarzy, którą wielokrotnie przywoływał podczas pisania listów. Ludzie wieki temu zrezygnowali z tej prymitywnej opcji komunikacji — łatwiej było dwukrotnie kliknąć przycisk myszki, wklepać imię, nazwisko, przescrollować, napisać wiadomość, wysłać. Nie musiał mieć do tego nawet własnego sprzętu; nie tylko w Harrington High School były sale komputerowe, racja? A jednak uparcie trwał przy papierze i piórze, przy irytacji, jaka się u niego pojawiała, gdy tusz wylewał się, tworząc okropne kleksy zmuszające go do zaczęcia wszystkiego jeszcze raz. Przerzucił się wreszcie na długopisy, wyrwane z zeszytów kartki zastąpiły te lepszej jakości, ale była to jedyna zmiana, na jaką sobie pozwolił. Resztę pozostawił w pierwotnej formie. Źle wybrał? Czasami tak uważał. Sądził, że byłoby łatwiej, gdyby wyszukał go na forum społecznościowym. Gdyby pogadali jak cywilizowani ludzie. Jak dorośli, którymi się stawali. Ale ilekroć przekraczał próg szkolnej biblioteki i podłączał się do sieci, nie był w stanie wpisać w wyszukiwarkę „Alexandra Berensona”. Dali sobie słowo. Obiecał, że będzie pisał listy. Że się skontaktuje, nie zaniedba go mimo dzielących ich kilometrów.
„Kiedyś wrócę” — zarzekał się uparcie, rozkładając ramiona na całą szerokość jak prezenter firmowy. „Nie poznasz mnie, Alex! Za nic w świecie nie poznasz, taki będę świetny!”. Deklarował bez końca, aż wreszcie gwizd pociągu zagłuszył przechwałki i myśli. Wraz z buchnięciem pary, zamgliły się także przyrzeczenia Reece'a, bo choć nie przyznałby się do tego ani przed Alexem, ani przed samym sobą, długo zagryzał dolną wargę, nie chcąc łkaniem zwrócić uwagi matki. Oparł się bokiem o fotel, tyłem do rodzicielki, wtulił twarz w miękkie oparcie i udawał, że znużony zapadł w sen. W rzeczywistości gryzł się z myślami; rozłąka była dla niego ciosem, który ledwo zniósł.
A teraz to wszystko miało się zmienić. Teraz dostrzegał coraz więcej szczegółów, które wydawały mu się aż nazbyt jasne, był aż zły, że wcześniej tego nie zarejestrował. Że cały czas temu zaprzeczał. Dłonie opadły na podłokietniki, sylwetka nieco się wyprostowała. Nie zdejmował coraz bardziej nachalnego wzroku z blondyna. Niebieskie oczy Reece'a zdawały się lśnić własnym, wewnętrznym blaskiem, jakby ktoś sypnął mu w ślepia mikroskopijnymi cekinami. Przechylił nieco głowę; kosmyki opadły na czoło. Fryzurą w niczym nie przypominał Alexandra i jego zadbanego uczesania. Rude pasma wiły się, odstawały jak u kogoś, kto ledwie wyciągnął dłoń z kontaktu. Przeczesywane przez palce prędko wracały do poprzedniej, niesfornej pozycji i choć tworzyły względny sens, większość określiłaby je mianem nieładu. „Kontrolowanego nieładu”.
Byli zupełnie inni.
— Czemu tak naprawdę tu wróciłeś?
Ton głosu Alexandra nie wytrącił go z równowagi. Dostrzegał uniesienie kącików ust u Berensona; widział tę fałszywą minę, ale nie docierało do niego, że to rzeczywiście nieszczery gest. Sam uśmiechnął się do niego, zza rozchylonych w rozbawieniu warg wychynęły proste, białe zęby. Klatka piersiowa uniosła się, gdy nabrał powietrza do płuc. Prawie już odpowiedział. Prawie, ale...
— Aby udawać, że wszystko jest w porządku?
Słowa utknęły mu w gardle. Zamrugał i choć zaskoczenie uniosło nieco jego brew, uśmiech jakby przykleił się do twarzy i nie chciał zejść. Ścierpły mu mięśnie, w żyły wtoczył się lód.
— Udawać? — powtórzył bezmyślnie, prawie zagłuszony przez dźwięk szurającego krzesła, które nauczyciel odsunął nieco od swojego biurka.
— Braun Apper.
Żołądek Reece'a ścisnął się jak ściera.
— To nie twój świat. Niepotrzebnie się wychylałeś.
— Co? — Tym razem uśmiech zniknął w sekundę, a powykrzywiane w osłupieniu brwi ściągnęły się ku sobie. Och, no racja. Jednak się pomylił. To było do przewidzenia, przecież nie widzieli się niemal dziesięć lat. Właściwie, po głębszym przemyśleniu, chłopak siedzący obok wcale nie przypominał tak bardzo Alexa. Nie miał tego błysku, tej naturalności, tego tłumionego ryzyka.
Reece parsknął, opadając z powrotem na krzesło; znów skrzypnął szkielet mebla. Chryste, znalezienie Berensona w tym tłumie ludzi berensonowych będzie prawdziwym wyzwaniem, ale co z tego? Przecież wreszcie natrafi na...
— Alexander Berenson.
… tego prawdziwego.
— Obecny.
Gdyby to było możliwe, po podłodze właśnie turlałyby się jego zęby. Poczuł się tak, jakby ktoś wyciągnął bolec z zawiasu jego szczęki; żuchwa mimowolnie opadła o milimetr, na powrót wywołując u niego głupi wyraz niedowierzania. Jeszcze parę centymetrów, a w niczym nie różniłby się od kuli od kręgli, ale najgorsze było to, że nie potrafił tego opanować.
Potrzebował chwili — dłuższej chwili — by dotarło do niego to jedno, zamglone „obecny” wypowiedziane przez chłopaka, którego dopiero co skreślił. Bo to nie mogła być prawda; to nie mogła być osoba, której spowiadał się z każdego osiągnięcia i błędu. To nie mógł być ten, któremu wyjawiał swoje tajemnice i lęki, choć nie otrzymywał żadnej wiadomości zwrotnej. Ktoś, komu wyłożył całe swoje życie, nie mógł być nim. Alex nie był tak chłodny. Nie był skryty za tak wysokim, grubym, nieprzenikalnym murem.
— Reece Hardnike.
Reece otrząsnął się na tyle, aby przynajmniej zacisnąć usta. Miał wrażenie, że nakładają się na niego dwie sprzeczne ze sobą postacie. Jedna trwała w szoku, był jak żołnierz, któremu granat wybuchł w ręce. Druga próbowała się ocknąć, wprawić w ruch wszystkie zastałe aktorskie talenty — i odegrać rolę najbardziej obojętnej jednostki w całym szkolnym kompleksie.
Obie te osoby walczyły o dowództwo.
— Reece Hardnike? — powtórzył nauczyciel.
— Jestem.
Mężczyzna za biurkiem odhaczył w dzienniku obecność, wyrzucając z siebie następne nazwiska. Reece już go nie słuchał; zignorował kompletnie fakt, że mógłby wychwycić kogoś istotnego, dopasować imiona do twarzy, poznać ludzi, z którymi przyjdzie mu uczestniczyć w zajęciach, z którymi będzie się mijał na holu i którzy — być może — okażą się w porządku. To wszystko nie grało roli; był zbyt skupiony na wgapianiu się w (teraz miał niezbyty dowód) Alexa.
— Hej — zdobył się na szept, ale na tyle głośny, by dotrzeć do blondyna. Przechylił się nieco w jego stronę; mało dyskretnie, mimo konspiracyjności, jaką najwidoczniej chciał zachować. — Wściekasz się za tego geniusza? — zapytał, znów przechylając głowę, by lepiej widzieć twarz drugiego ucznia. Jego głos nagle złagodniał. — To przestań. Przebyłem jedną czwartą Ameryki, żeby znów cię spotkać. Nawet nie jestem zły, że zignorowałeś wszystkie moje listy. — Znów uśmiech; znów rozbawienie, ale tym razem ostrożniejsze, proste do zniszczenia. Kółka fotelu, na którym siedział Reece, przejechały po podłodze o ledwie centymetr czy dwa, ale tyle starczyło, aby zbliżyć się bardziej do Berensona. — Kawiarnia aktualna, co?
Ramiona Reece'a uniosły się, skrzypnęły stawy krzesła, przyjmując nacisk przeciągającego się ciała. Rudowłosemu wyrwało się ciche stęknięcie kogoś niebotycznie zadowolonego; kogoś, kogo wszystkie mięśnie przestały boleć, w zamian wchodząc w stan relaksacji. Przypatrywał się siedzącemu obok chłopakowi; jego idealnemu profilowi, linii szczęki, lekkim zaczerwienieniom w kąciku niebieskiego oka. Próbował dopasować to do twarzy, którą wielokrotnie przywoływał podczas pisania listów. Ludzie wieki temu zrezygnowali z tej prymitywnej opcji komunikacji — łatwiej było dwukrotnie kliknąć przycisk myszki, wklepać imię, nazwisko, przescrollować, napisać wiadomość, wysłać. Nie musiał mieć do tego nawet własnego sprzętu; nie tylko w Harrington High School były sale komputerowe, racja? A jednak uparcie trwał przy papierze i piórze, przy irytacji, jaka się u niego pojawiała, gdy tusz wylewał się, tworząc okropne kleksy zmuszające go do zaczęcia wszystkiego jeszcze raz. Przerzucił się wreszcie na długopisy, wyrwane z zeszytów kartki zastąpiły te lepszej jakości, ale była to jedyna zmiana, na jaką sobie pozwolił. Resztę pozostawił w pierwotnej formie. Źle wybrał? Czasami tak uważał. Sądził, że byłoby łatwiej, gdyby wyszukał go na forum społecznościowym. Gdyby pogadali jak cywilizowani ludzie. Jak dorośli, którymi się stawali. Ale ilekroć przekraczał próg szkolnej biblioteki i podłączał się do sieci, nie był w stanie wpisać w wyszukiwarkę „Alexandra Berensona”. Dali sobie słowo. Obiecał, że będzie pisał listy. Że się skontaktuje, nie zaniedba go mimo dzielących ich kilometrów.
„Kiedyś wrócę” — zarzekał się uparcie, rozkładając ramiona na całą szerokość jak prezenter firmowy. „Nie poznasz mnie, Alex! Za nic w świecie nie poznasz, taki będę świetny!”. Deklarował bez końca, aż wreszcie gwizd pociągu zagłuszył przechwałki i myśli. Wraz z buchnięciem pary, zamgliły się także przyrzeczenia Reece'a, bo choć nie przyznałby się do tego ani przed Alexem, ani przed samym sobą, długo zagryzał dolną wargę, nie chcąc łkaniem zwrócić uwagi matki. Oparł się bokiem o fotel, tyłem do rodzicielki, wtulił twarz w miękkie oparcie i udawał, że znużony zapadł w sen. W rzeczywistości gryzł się z myślami; rozłąka była dla niego ciosem, który ledwo zniósł.
A teraz to wszystko miało się zmienić. Teraz dostrzegał coraz więcej szczegółów, które wydawały mu się aż nazbyt jasne, był aż zły, że wcześniej tego nie zarejestrował. Że cały czas temu zaprzeczał. Dłonie opadły na podłokietniki, sylwetka nieco się wyprostowała. Nie zdejmował coraz bardziej nachalnego wzroku z blondyna. Niebieskie oczy Reece'a zdawały się lśnić własnym, wewnętrznym blaskiem, jakby ktoś sypnął mu w ślepia mikroskopijnymi cekinami. Przechylił nieco głowę; kosmyki opadły na czoło. Fryzurą w niczym nie przypominał Alexandra i jego zadbanego uczesania. Rude pasma wiły się, odstawały jak u kogoś, kto ledwie wyciągnął dłoń z kontaktu. Przeczesywane przez palce prędko wracały do poprzedniej, niesfornej pozycji i choć tworzyły względny sens, większość określiłaby je mianem nieładu. „Kontrolowanego nieładu”.
Byli zupełnie inni.
— Czemu tak naprawdę tu wróciłeś?
Ton głosu Alexandra nie wytrącił go z równowagi. Dostrzegał uniesienie kącików ust u Berensona; widział tę fałszywą minę, ale nie docierało do niego, że to rzeczywiście nieszczery gest. Sam uśmiechnął się do niego, zza rozchylonych w rozbawieniu warg wychynęły proste, białe zęby. Klatka piersiowa uniosła się, gdy nabrał powietrza do płuc. Prawie już odpowiedział. Prawie, ale...
— Aby udawać, że wszystko jest w porządku?
Słowa utknęły mu w gardle. Zamrugał i choć zaskoczenie uniosło nieco jego brew, uśmiech jakby przykleił się do twarzy i nie chciał zejść. Ścierpły mu mięśnie, w żyły wtoczył się lód.
— Udawać? — powtórzył bezmyślnie, prawie zagłuszony przez dźwięk szurającego krzesła, które nauczyciel odsunął nieco od swojego biurka.
— Braun Apper.
Żołądek Reece'a ścisnął się jak ściera.
— To nie twój świat. Niepotrzebnie się wychylałeś.
— Co? — Tym razem uśmiech zniknął w sekundę, a powykrzywiane w osłupieniu brwi ściągnęły się ku sobie. Och, no racja. Jednak się pomylił. To było do przewidzenia, przecież nie widzieli się niemal dziesięć lat. Właściwie, po głębszym przemyśleniu, chłopak siedzący obok wcale nie przypominał tak bardzo Alexa. Nie miał tego błysku, tej naturalności, tego tłumionego ryzyka.
Reece parsknął, opadając z powrotem na krzesło; znów skrzypnął szkielet mebla. Chryste, znalezienie Berensona w tym tłumie ludzi berensonowych będzie prawdziwym wyzwaniem, ale co z tego? Przecież wreszcie natrafi na...
— Alexander Berenson.
… tego prawdziwego.
— Obecny.
Gdyby to było możliwe, po podłodze właśnie turlałyby się jego zęby. Poczuł się tak, jakby ktoś wyciągnął bolec z zawiasu jego szczęki; żuchwa mimowolnie opadła o milimetr, na powrót wywołując u niego głupi wyraz niedowierzania. Jeszcze parę centymetrów, a w niczym nie różniłby się od kuli od kręgli, ale najgorsze było to, że nie potrafił tego opanować.
Potrzebował chwili — dłuższej chwili — by dotarło do niego to jedno, zamglone „obecny” wypowiedziane przez chłopaka, którego dopiero co skreślił. Bo to nie mogła być prawda; to nie mogła być osoba, której spowiadał się z każdego osiągnięcia i błędu. To nie mógł być ten, któremu wyjawiał swoje tajemnice i lęki, choć nie otrzymywał żadnej wiadomości zwrotnej. Ktoś, komu wyłożył całe swoje życie, nie mógł być nim. Alex nie był tak chłodny. Nie był skryty za tak wysokim, grubym, nieprzenikalnym murem.
— Reece Hardnike.
Reece otrząsnął się na tyle, aby przynajmniej zacisnąć usta. Miał wrażenie, że nakładają się na niego dwie sprzeczne ze sobą postacie. Jedna trwała w szoku, był jak żołnierz, któremu granat wybuchł w ręce. Druga próbowała się ocknąć, wprawić w ruch wszystkie zastałe aktorskie talenty — i odegrać rolę najbardziej obojętnej jednostki w całym szkolnym kompleksie.
Obie te osoby walczyły o dowództwo.
— Reece Hardnike? — powtórzył nauczyciel.
— Jestem.
Mężczyzna za biurkiem odhaczył w dzienniku obecność, wyrzucając z siebie następne nazwiska. Reece już go nie słuchał; zignorował kompletnie fakt, że mógłby wychwycić kogoś istotnego, dopasować imiona do twarzy, poznać ludzi, z którymi przyjdzie mu uczestniczyć w zajęciach, z którymi będzie się mijał na holu i którzy — być może — okażą się w porządku. To wszystko nie grało roli; był zbyt skupiony na wgapianiu się w (teraz miał niezbyty dowód) Alexa.
— Hej — zdobył się na szept, ale na tyle głośny, by dotrzeć do blondyna. Przechylił się nieco w jego stronę; mało dyskretnie, mimo konspiracyjności, jaką najwidoczniej chciał zachować. — Wściekasz się za tego geniusza? — zapytał, znów przechylając głowę, by lepiej widzieć twarz drugiego ucznia. Jego głos nagle złagodniał. — To przestań. Przebyłem jedną czwartą Ameryki, żeby znów cię spotkać. Nawet nie jestem zły, że zignorowałeś wszystkie moje listy. — Znów uśmiech; znów rozbawienie, ale tym razem ostrożniejsze, proste do zniszczenia. Kółka fotelu, na którym siedział Reece, przejechały po podłodze o ledwie centymetr czy dwa, ale tyle starczyło, aby zbliżyć się bardziej do Berensona. — Kawiarnia aktualna, co?
Ye Lian ubóstwia ten post.
Nauczyciel niestrudzenie wyczytywał, wydającą się ciągnąć w nieskończoność, listę obecności. Co jakiś czas w zapełnionej sali lekcyjnej czyjaś ręka wystrzeliwała w górę, odzywały się rozmaite tony głosu, ale Alexander zdawał się nie uczestniczyć w tym, trwającym co lekcje, rytuale. Po tym, jak zgłosił swoją obecność, miał wrażenie, że palące spojrzenie siedzącego tuż obok niego chłopaka rozbiło wszelką możliwą skalę — rozgrzało się niemal do ponad pięćdziesięciu stopni, powodując, że skóra na jego policzkach i osłoniętej, niebieskim kołnierzem szyi, zaczęła irytująco swędzieć i wręcz prosić się o załagodzenie. Dawno nie czuł się tak przytłoczony, jak dzisiaj. Zwłaszcza że siedzący obok niego chłopak był TYM Reece Hardnikem, którego znał za dziecięcych lat. Nie mieściło się to w jego głowie. Mimo iż całą noc walczył z tymi myślami, względne opanowane na nowo zerwały się ze smyczy. W sali jakby w jednej chwili zepsuł się klimatyzator, a pogoda na zewnątrz zmieniła się w czterdziestu stopniową patelnię, na której można byłoby smażyć jajka — nieprzyjemne ciepło rozlało się po jego karku; grdyka drgała lekko, gdy przełykał ślinę, w pełnym skupieniu wpatrując się w ekran. Nie chciał na niego patrzeć, wiedząc, że ten niestrudzenie wwierca mu dziurę w skroni. Jakkolwiek żałośnie to nie brzmiało, obawiał się konfrontacji z tymi jasnymi niebieskimi tęczówkami, które okrywały szkła okularów. Wiedział, że jeśli na niego teraz spojrzy, w tym pełne ufności oczy ujrzy swoje największe słabości, a przecież zakopał je wraz z ostatnimi nadziejami na odzew Hardnike. Nigdy nie spodziewał się, że będzie mu dane kolejny raz stanąć z tym rozczarowaniem twarzą w twarz, że będzie mu dane powrócić do dziecięcych beztroskich dni, w których był prawdziwie szczęśliwy. Do dni, w których nie siedział nocami nad podręcznikami, nie budził się z myślą, o zaplanowanym grafiku i nie stresował się swoim pierwszym spotkaniem firmowym. Wszystkie te dziecinne plany i obietnice kolejny raz staną przed jego oczami, wybijając swoje sękate dłonie z ziemi, niczym żarłoczne zakopane od lat zombie. Nie chciał tego. Oderwał się od tamtej przeszłości, nauczył się żyć bez niej — droga, do której prowadziła, zastawił wielkim szlabanem z napisem: „Brak wstępu, grozi zawaleniem.” I groziło. Niebezpieczeństwo było tak spore, że nie pragnął nawet obracać głowy w tył.
A jednak coś wciąż ściskało go w żołądku.
Teraz zdał sobie sprawę, że wszystko, co tworzy więzy międzyludzkie – wspólne plany, upodobania-marzenia, przyszłość, lęki z przeszłości jest w społeczeństwie bardziej kruche i w większym stopniu należy do strefy wstydliwości niż pójście z kimś do łóżka. Gdyby nie spokojny, opanowany wyraz twarzy, z pewnością, skrzywiłby się z niesmakiem, jednak Alexander przez cały ten czas wydawał się niewiarygodnie oschły i obojętny. Pomimo iż przedzierał się przez postrzępione kujące knieje, raniąc swoje dłonie w ucieczce przed niewidzialnym wrogiem, twarz była sucha i matowa, można byłoby rzecz, że bez głębszego wyrazu. Nawet gdy rozległ się przy nim dźwięk odsuwającego krzesła, mięśnie jego twarzy zdawały się nie poruszyć.
Obrzucił rudzielca jedynie krótkim ostrzegawczym spojrzeniem, które mówiło: „lepiej tego nie próbuj”. Ale Hardwike nic sobie z niego nie zrobił. Alexander wyczuwając jego obecność, zdecydowanie zbyt blisko siebie, wyprostował się. Jego błękitne spojrzenie wpatrywało się w ekran, na którym znajdowało się parę ikonek – nic poza tym.
— Wściekasz się za tego geniusza?
Brak reakcji.
— To przestań. Przybyłem jedną czwartą Ameryki, żeby znów cię spotkać. Nawet nie jestem zły, że zignorowałeś wszystkie moje listy.
Wątła, blada dłoń Berensona spoczywająca na myszce, drgnęła lekko, zaciskając urządzenie silniej — na pewno mocniej niż było to w ogóle potrzebne. Delikatne białe ścięgna podkreśliły lekko uwypuklone kości przy nadgarstku.
Kiedy Reece mógł spodziewać się, że blondyn nie zaszczyci go już żadnym spojrzeniem, ten niespodziewanie na niego spojrzał. Jego twarz była blada — równie blada co jasne, niemal platynowe blond włosy, ale wzrok... wzrok był przeraźliwy. Tęczówki chłopaka w świetle wpadającego do pomieszczenia słońca mieniły się, jakby były osłonięte szklaną powłoką i przez to sprawiały wrażenie chłodnych, niemal lodowatych oraz odległych, znajdujących się za granica, której nie należy nigdy przekraczać. Jak tak delikatna uroda mogła posiadać tak obojętne, niedosięgalne spojrzenie? Tęczówki drgnęły, kiedy kurtyna jasnych rzęs pozwoliła odrobinę zmrużyć oznaczone niewyspaniem powieki.
— Imponujące — zaczął spokojnym tonem, choć było w nim czuć powiększający się niesmak. — A więc przybyłeś „jedna czwarta Ameryki”, aby zgrywać ofiarę? Przybyłeś, aby udowodnić swoje słowo dane mi osiem lat temu, obwiniając mnie za brak odpowiedzi? Czego oczekujesz? Chcesz, abym grzecznie pochylił głowę i z pokorą pozwolił sobie wepchnąć twoje kłamstwa w swoje usta? Czy ty masz w ogóle wstyd...
Miał już dokończyć, kiedy w sali rozległ się dźwięk jego imienia. Był ostrzegawczy, krótki — niemal pytający. Chłopak w jednej chwili wyprostował się w siedzeniu i spojrzał w kierunku profesora, który stojąc z flamastrem w ręku, wpatrywał się w niego w dość niecodzienny, zaskoczony sposób – wydawał się oszołomiony, że to właśnie jego imię musiał przywołać, nigdy przecież tego nie robił. Alexander był jednym z pilniejszych, cichszych uczniów. W końcu z tak wpływową rodziną nawet jego dzieci miały ustawione życie. Skonsternowanie trwało jeszcze chwilę. Nauczyciel nie wiedząc, co powinien jeszcze dodać, wrócił do wypisywania tematu dzisiejszych zajęć.
Alexander usłyszał rozrastający się za jego plecami szmer niewyraźnych słów. Miał wrażenie, że cała sala szeptała przeciw niemu, a gdy wyłapał w tych niekształtnych odgłosach słowa "biedak" i "Alexander", poczuł, że niewidzialna dłoń wykręca mu wnętrzności i powoduje wzrastające w nim obrzydzenie.
Berenson poczuł rosnącą frustrację. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz czuł się tak wytracony z równowagi, tak zagubiony, tak rozproszony, jak przez ostatnie dwa dni. Zaciskał zęby i nie patrząc nawet na Reece'a, jakby był skażony chorobą. Otworzył program, o którym wspomniał belfer, mówiąc ciszej:
— Za kogokolwiek mnie bierzesz, to już bez znaczenia. W końcu nie można zapewnić nieśmiertelności zmarłym, wspominając o nich, czyż nie?
Łypnął spod jasnych brwi na nauczyciela, stając skupić się na zajęciach i ruszyć za jego instrukcjami.
A jednak coś wciąż ściskało go w żołądku.
Teraz zdał sobie sprawę, że wszystko, co tworzy więzy międzyludzkie – wspólne plany, upodobania-marzenia, przyszłość, lęki z przeszłości jest w społeczeństwie bardziej kruche i w większym stopniu należy do strefy wstydliwości niż pójście z kimś do łóżka. Gdyby nie spokojny, opanowany wyraz twarzy, z pewnością, skrzywiłby się z niesmakiem, jednak Alexander przez cały ten czas wydawał się niewiarygodnie oschły i obojętny. Pomimo iż przedzierał się przez postrzępione kujące knieje, raniąc swoje dłonie w ucieczce przed niewidzialnym wrogiem, twarz była sucha i matowa, można byłoby rzecz, że bez głębszego wyrazu. Nawet gdy rozległ się przy nim dźwięk odsuwającego krzesła, mięśnie jego twarzy zdawały się nie poruszyć.
Obrzucił rudzielca jedynie krótkim ostrzegawczym spojrzeniem, które mówiło: „lepiej tego nie próbuj”. Ale Hardwike nic sobie z niego nie zrobił. Alexander wyczuwając jego obecność, zdecydowanie zbyt blisko siebie, wyprostował się. Jego błękitne spojrzenie wpatrywało się w ekran, na którym znajdowało się parę ikonek – nic poza tym.
— Wściekasz się za tego geniusza?
Brak reakcji.
— To przestań. Przybyłem jedną czwartą Ameryki, żeby znów cię spotkać. Nawet nie jestem zły, że zignorowałeś wszystkie moje listy.
Wątła, blada dłoń Berensona spoczywająca na myszce, drgnęła lekko, zaciskając urządzenie silniej — na pewno mocniej niż było to w ogóle potrzebne. Delikatne białe ścięgna podkreśliły lekko uwypuklone kości przy nadgarstku.
Kiedy Reece mógł spodziewać się, że blondyn nie zaszczyci go już żadnym spojrzeniem, ten niespodziewanie na niego spojrzał. Jego twarz była blada — równie blada co jasne, niemal platynowe blond włosy, ale wzrok... wzrok był przeraźliwy. Tęczówki chłopaka w świetle wpadającego do pomieszczenia słońca mieniły się, jakby były osłonięte szklaną powłoką i przez to sprawiały wrażenie chłodnych, niemal lodowatych oraz odległych, znajdujących się za granica, której nie należy nigdy przekraczać. Jak tak delikatna uroda mogła posiadać tak obojętne, niedosięgalne spojrzenie? Tęczówki drgnęły, kiedy kurtyna jasnych rzęs pozwoliła odrobinę zmrużyć oznaczone niewyspaniem powieki.
— Imponujące — zaczął spokojnym tonem, choć było w nim czuć powiększający się niesmak. — A więc przybyłeś „jedna czwarta Ameryki”, aby zgrywać ofiarę? Przybyłeś, aby udowodnić swoje słowo dane mi osiem lat temu, obwiniając mnie za brak odpowiedzi? Czego oczekujesz? Chcesz, abym grzecznie pochylił głowę i z pokorą pozwolił sobie wepchnąć twoje kłamstwa w swoje usta? Czy ty masz w ogóle wstyd...
Miał już dokończyć, kiedy w sali rozległ się dźwięk jego imienia. Był ostrzegawczy, krótki — niemal pytający. Chłopak w jednej chwili wyprostował się w siedzeniu i spojrzał w kierunku profesora, który stojąc z flamastrem w ręku, wpatrywał się w niego w dość niecodzienny, zaskoczony sposób – wydawał się oszołomiony, że to właśnie jego imię musiał przywołać, nigdy przecież tego nie robił. Alexander był jednym z pilniejszych, cichszych uczniów. W końcu z tak wpływową rodziną nawet jego dzieci miały ustawione życie. Skonsternowanie trwało jeszcze chwilę. Nauczyciel nie wiedząc, co powinien jeszcze dodać, wrócił do wypisywania tematu dzisiejszych zajęć.
Alexander usłyszał rozrastający się za jego plecami szmer niewyraźnych słów. Miał wrażenie, że cała sala szeptała przeciw niemu, a gdy wyłapał w tych niekształtnych odgłosach słowa "biedak" i "Alexander", poczuł, że niewidzialna dłoń wykręca mu wnętrzności i powoduje wzrastające w nim obrzydzenie.
Berenson poczuł rosnącą frustrację. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz czuł się tak wytracony z równowagi, tak zagubiony, tak rozproszony, jak przez ostatnie dwa dni. Zaciskał zęby i nie patrząc nawet na Reece'a, jakby był skażony chorobą. Otworzył program, o którym wspomniał belfer, mówiąc ciszej:
— Za kogokolwiek mnie bierzesz, to już bez znaczenia. W końcu nie można zapewnić nieśmiertelności zmarłym, wspominając o nich, czyż nie?
Łypnął spod jasnych brwi na nauczyciela, stając skupić się na zajęciach i ruszyć za jego instrukcjami.
Warui Shin'ya ubóstwia ten post.
Patrząc na niego nawet nie miał świadomości, że robi coś nie tak. Wydawało się oczywistym, że kiedy wreszcie się spotkali — po ośmiu bitych latach spędzanych pośród ludzi, których nigdy nie można określić mianem „przyjaciela” — nadrabianie straconego czasu to punkt konieczny na liście do odhaczenia. Musiał zapoznać się z tym jak zmieniła się twarz Alexandra, jak teraz błyszczą jego oczy, których tyle razy oczekiwał u innych, a którzy wydawali mu się niemal szarzy, podobni do zestarzałej kartki bez żadnych interesujących tekstów. Jak rozbudowała się jego wątła, dziecięca sylwetka i jak włosy spłowiały na słońcu. Małe detale, które dostrzegał w siedzącym obok chłopaku, napawały go nostalgicznym rozbawieniem. Berenson, bez względu na to, ile przebywali na zewnątrz, praktycznie się nie opalał — może był to znak z góry, że w jego żyłach buzuje arystokratyczna krew. W porównaniu do niego Reece łatwo chwytał promienie słońca i nawet teraz widać było, że jego karnacja jest o kilka tonów ciemniejsza — zwłaszcza w momencie, w którym oparł nadgarstek tuż obok ręki Alexa, chcąc nieco się do niego pochylić.
Ale zanim udało mu się to zrobić, przez salę przetoczyło się imię blondyna, a Hardnike mimowolnie się odsunął. Jedynie na tyle, aby nie podjudzić już i tak wytrąconego z równowagi belfra, ale nie wystarczająco, by przerwać nić rozmowy, jaką udało mu się rozciągnąć między sobą a Berensonem.
Nie spodziewał się jednak tego spojrzenia. Chłodu, który temu towarzyszył; tej szklanej, twardej powierzchni jaka przykrywała jasne, niebieskie tęczówki, w których z uporem doszukiwał się tego samego głupiego uwielbienia, jakim sam emanował. Uśmiech na ustach Reece'a też nagle stał się szkłem — pękł na tysiące kawałków i choć nadal widniał na wargach, kojarzył się teraz z krzywym grymasem bólu.
Zgrywał ofiarę?
— Nie, ja... — zawahał się, przyjmując dalszy atak. Choć trudno to nawet nazwać atakiem — a na pewno nie otwartym. Słowa Alexa były bardziej jak szpikulce. Wąskie, niewidoczne, wbijające się w umysł i przeszywające tłoczące w nim myśli, nabijały wszystkie argumenty jak nabija się wijące w strumieniu ryby na ostrze włóczni. Hardnike zamrugał zaskoczony, zsuwając palce z blatu i zabierając rękę na swoją stronę biurka.
Reakcja Berensona była zdecydowanie... inna niż się spodziewał. Jasne, brał pod uwagę, że może przybyć ponownie do rodzinnych stron na marne, ale zwykle strzepywał tę wizję jak zabłąkany paproch. Wolał żywić się nadzieją, że wystarczy postawić krok w Seattle, aby wszystko to, co utracił odjeżdżając dymiącym pociągiem, powróciło ze zdwojoną siłą. Wyobrażał sobie dźwięk dzwonka nad drzwiami kawiarni na rogu Mapple Street i Victoria Street, gdzie zamawiał to samo ciasto i tę samą herbatę jaśminową, jednocześnie słuchając jak siedzący naprzeciwko Alex dyktuje „to co zawsze”. Obraz przed oczami starych tuneli, po których krążyli i w których wywrócił się tak niefortunnie, że rana po pręcie na jego nadgarstku musiała być zszywana w szpitalu, zostawiając po sobie ślad, był wyraźny i ostry, jakby to wszystko zdarzyło się wczoraj. Bez problemu znów by tam zabłądził, ale...
Ale aura bijąca od blondyna go od siebie odpychała.
— Za kogokolwiek mnie bierzesz...
Teraz nie był już w stanie utrzymać miny; zrzedła mu, a usta lekko zacisnęły się pod naporem cisnących na język zaprzeczeń. Miał mu zdecydowanie za dużo do powiedzenia. Zwłaszcza to, że wcale nie jest zły za brak odzewu. Przecież obydwoje mieli swoje obowiązki. Alex z pewnością znacznie więcej ze względu na przytłaczające oczekiwania ojca. Można to było zrozumieć. To i wiele innych rzeczy, ale im dłużej słuchał Berensona, tym większy chłód czuł.
Ledwo docierały do niego szepty wokół. Jak przez zbyt szczelne ściany wyłapywał niektóre wyrazy. Imię Alexandra wychrypiane gdzieś zza ręki osłaniającej usta. I ta bezsensowna oczywistość nawiązująca do stanu majątkowego Reece'a.
Rudowłosy odchrząknął, starając się zagłuszyć przynajmniej część plotek.
— Możemy pogadać? — wtrącił wreszcie, ściągając nieco brwi. Wolną ręką poprawił okulary nie dlatego, że zjechały z piegowatego nosa, ale tylko po to, by cokolwiek zrobić z dłońmi. Miał wrażenie, że skóra zaczyna się na nim kurczyć; że nie ma już miejsca na wszystko to, co znajdowało się w środku. — W kawiarni u Suzy?
W małej, ciasnej klitce zmiażdżonej między dwoma potężnymi kamienicami — w lokalu, do którego chadzali niemal dziesięć lat temu, gdzie na sernik stać było ich obu, gdzie wokół czuć było przytłaczający, aromatyczny zapach świeżo zmielonej, taniej kawy i środki czystości do szorowania podstarzałych stolików. W strefę ich dziecięcych wspomnień, która nie istniała od prawie czterech lat, zastąpiona biurem nieruchomości, odrestaurowanym i przeobrażonym w szklaną skrzynkę z odsłoniętym wnętrzem. Ceraty w biało-różową kratę zamieniono na czyste, mahoniowe blaty biurek; słodką, emerytowaną Suzy na garść krótko ostrzyżonych facetów pod krawatem, a dźwięk rozmów i leniwie płynącej muzyki na odgłos działającego klimatyzatora.
— O szesnastej? — dorzucił, gryząc się w język za to, z jak upartą nadzieją to wypowiedział. — Podwiozę nas.
Ale zanim udało mu się to zrobić, przez salę przetoczyło się imię blondyna, a Hardnike mimowolnie się odsunął. Jedynie na tyle, aby nie podjudzić już i tak wytrąconego z równowagi belfra, ale nie wystarczająco, by przerwać nić rozmowy, jaką udało mu się rozciągnąć między sobą a Berensonem.
Nie spodziewał się jednak tego spojrzenia. Chłodu, który temu towarzyszył; tej szklanej, twardej powierzchni jaka przykrywała jasne, niebieskie tęczówki, w których z uporem doszukiwał się tego samego głupiego uwielbienia, jakim sam emanował. Uśmiech na ustach Reece'a też nagle stał się szkłem — pękł na tysiące kawałków i choć nadal widniał na wargach, kojarzył się teraz z krzywym grymasem bólu.
Zgrywał ofiarę?
— Nie, ja... — zawahał się, przyjmując dalszy atak. Choć trudno to nawet nazwać atakiem — a na pewno nie otwartym. Słowa Alexa były bardziej jak szpikulce. Wąskie, niewidoczne, wbijające się w umysł i przeszywające tłoczące w nim myśli, nabijały wszystkie argumenty jak nabija się wijące w strumieniu ryby na ostrze włóczni. Hardnike zamrugał zaskoczony, zsuwając palce z blatu i zabierając rękę na swoją stronę biurka.
Reakcja Berensona była zdecydowanie... inna niż się spodziewał. Jasne, brał pod uwagę, że może przybyć ponownie do rodzinnych stron na marne, ale zwykle strzepywał tę wizję jak zabłąkany paproch. Wolał żywić się nadzieją, że wystarczy postawić krok w Seattle, aby wszystko to, co utracił odjeżdżając dymiącym pociągiem, powróciło ze zdwojoną siłą. Wyobrażał sobie dźwięk dzwonka nad drzwiami kawiarni na rogu Mapple Street i Victoria Street, gdzie zamawiał to samo ciasto i tę samą herbatę jaśminową, jednocześnie słuchając jak siedzący naprzeciwko Alex dyktuje „to co zawsze”. Obraz przed oczami starych tuneli, po których krążyli i w których wywrócił się tak niefortunnie, że rana po pręcie na jego nadgarstku musiała być zszywana w szpitalu, zostawiając po sobie ślad, był wyraźny i ostry, jakby to wszystko zdarzyło się wczoraj. Bez problemu znów by tam zabłądził, ale...
Ale aura bijąca od blondyna go od siebie odpychała.
— Za kogokolwiek mnie bierzesz...
Teraz nie był już w stanie utrzymać miny; zrzedła mu, a usta lekko zacisnęły się pod naporem cisnących na język zaprzeczeń. Miał mu zdecydowanie za dużo do powiedzenia. Zwłaszcza to, że wcale nie jest zły za brak odzewu. Przecież obydwoje mieli swoje obowiązki. Alex z pewnością znacznie więcej ze względu na przytłaczające oczekiwania ojca. Można to było zrozumieć. To i wiele innych rzeczy, ale im dłużej słuchał Berensona, tym większy chłód czuł.
Ledwo docierały do niego szepty wokół. Jak przez zbyt szczelne ściany wyłapywał niektóre wyrazy. Imię Alexandra wychrypiane gdzieś zza ręki osłaniającej usta. I ta bezsensowna oczywistość nawiązująca do stanu majątkowego Reece'a.
Rudowłosy odchrząknął, starając się zagłuszyć przynajmniej część plotek.
— Możemy pogadać? — wtrącił wreszcie, ściągając nieco brwi. Wolną ręką poprawił okulary nie dlatego, że zjechały z piegowatego nosa, ale tylko po to, by cokolwiek zrobić z dłońmi. Miał wrażenie, że skóra zaczyna się na nim kurczyć; że nie ma już miejsca na wszystko to, co znajdowało się w środku. — W kawiarni u Suzy?
W małej, ciasnej klitce zmiażdżonej między dwoma potężnymi kamienicami — w lokalu, do którego chadzali niemal dziesięć lat temu, gdzie na sernik stać było ich obu, gdzie wokół czuć było przytłaczający, aromatyczny zapach świeżo zmielonej, taniej kawy i środki czystości do szorowania podstarzałych stolików. W strefę ich dziecięcych wspomnień, która nie istniała od prawie czterech lat, zastąpiona biurem nieruchomości, odrestaurowanym i przeobrażonym w szklaną skrzynkę z odsłoniętym wnętrzem. Ceraty w biało-różową kratę zamieniono na czyste, mahoniowe blaty biurek; słodką, emerytowaną Suzy na garść krótko ostrzyżonych facetów pod krawatem, a dźwięk rozmów i leniwie płynącej muzyki na odgłos działającego klimatyzatora.
— O szesnastej? — dorzucił, gryząc się w język za to, z jak upartą nadzieją to wypowiedział. — Podwiozę nas.
Ye Lian ubóstwia ten post.
Strona 1 z 2 • 1, 2
maj 2038 roku