Czuł, że braknie mu sił; że już tonie w tym morzu, jakim stało się wnętrze jego głowy. Ledwo udawało mu się wyciągnąć głowę spod fali, a uderzała w niego z impetem piana następnej. Woda dostawała się do płuc, rozdzierając je od środka bólem braku możliwości zaczerpnięcia oddechu – znalezienia choć śladu harmonii w chaosie swoich myśli. Dusił się pod ich ciężarem. W takim stanie nie mógł skupić się na żadnej z nich. Tempo, z jakim pojawiały się w jego umyśle, żeby z niego zniknąć, uniemożliwiało mu wyłowienie chociaż jednej, migoczącej do niego wśród stada innych. W końcu jednak dane im było zwolnić, jak klatkom w filmie, aż widział tylko jeden kadr, na którym znajdował się mężczyzna o zamkniętych powiekach – i jedna myśl stanęła przed nim, zatrzymując się ze szczękiem klucza przekręcanego w zamku. Wiedział już, dokąd prowadzą drzwi, przed którymi się znalazł.
Przez chwilę patrzył na nieznajomego z daleka – jak cień w kącie pokoju, którego kształt, w ciągu zaledwie mrugnięcia, potrafił zmienić się z żywej postaci w rzecz – zanim do niego podszedł. Z bliska mógł dostrzec sińce pod jego oczami; piętno, jakie odcisnęło na nim zmęczenie. Przez moment studiował je z beznamiętnym wyrazem twarzy. Miał ostatnio szczęście do takich ludzi. Albo to oni mieli pecha do niego. Przechylił z zaciekawieniem głowę, kiedy oddech Seana stracił głębię. Jego płytkość zobaczył bardziej po ruchu klatki piersiowej, aniżeli usłyszał, bo ten zmysł zajęła interpretacja zupełnie innego dźwięku. Usta mężczyzny ułożyły się w słowo, którego z początku nie rozpoznał, ponieważ można było się kłócić o to, czy w ogóle wypowiedział je na głos. “Nie”. Śniło mu się coś złego? Cóż za zbieg okoliczności. Zignorował ten sprzeciw, pochylając się nad nim jak chirurg nad pacjentem.
Zamierzał wykorzystać informację, którą sprzedało mu medium za cenę jego krwi; wiedzę, że – w całej tej bezsilności – jest jedno miejsce, w jakim był w stanie wejść w interakcję z człowiekiem na swoich warunkach. Być może był to sposób, dzięki któremu mógł poruszać się swobodnie w tym alternatywnym świecie. Poza tym, po byciu przez tyle czasu na łasce ludzi, nie mógł się powstrzymać od odwrócenia ról. W życiu jeszcze zabawa w boga nie wydawała mu się tak pociągająca jak teraz. Dotknął policzka śniącego wierzchem dłoni, a rzeczywistość wokół zniknęła, rozpływając się jak mgła. Cofnął się odruchowo, zostawiając na nim jeden z płatków kwiatów. Nie minęła chwila, zanim płatek nie zmaterializował się z powrotem na jego ręce. Przewrócił oczami. Jeszcze się do tego faktu nie przyzwyczaił.
Rozejrzał się z uwagą po otoczeniu, które uległo całkowitej zmianie. Znajdował się we śnie, a ściślej rzecz ujmując – w zniekształconej jego wersji. Widział go jak przez matowe szkło, które, jak się okazało, blokowało również większość dźwięków. Wśród słyszanych przez niego głosów nie potrafił wychwycić żadnego poza tym należącym, jak się domyślił, właśnie do nieznajomego. To nie oznaczało jednak wcale, że umiał go przekuć w jakiekolwiek słowa. Cóż. Więc to był jego sen? Jeśli rzeczywiście tak wyglądał, to musiał dostać się – i to z własnej woli – do umysłu psychopaty. Ale nie; to musiał być problem z jego umiejętnościami, a konkretnie… z ich brakiem. Przede wszystkim jednak ten sen nie należał do niego. Nie miał zamiaru przejmować go na własność; zajął się od razu tworzeniem nowego, na którego przebieg miał już wpływ.
Ale o czym mógłby śnić ktoś taki jak on? Myślał o tym przez chwilę, jednak nic nie przyszło mu do głowy. Uświadomił sobie, że przecież… go nie zna. Niczego o nim nie wie – ani tego, jak zadać mu ból, ani tego, jak go uśmierzyć. Był dla niego jak czysta kartka, na której mógł rysować z wyobraźni. Nie było żadnej linii, od jakiej można było zacząć. Taka wolność w projektowaniu była dla dopiero co ustanowionego architekta światów przytłaczająca. Westchnął, po czym przyłożył palec do ściany, która zdawała się oddzielać od siebie ich umysły. Nie było nad czym się zastanawiać. Paznokieć zetknął się ze szkłem, tworząc na nim sieć pęknięć. Pajęczyna rozeszła się po nim w mniej niż sekundę, a jeszcze krócej zajęło jej rozbicie szkła na kawałki. Przeszedł po nich, nie wydając przy tym żadnego dźwięku. Wizualizacja pomagała mu odnaleźć się we śnie; potrzebował jej, żeby nie zgubić obranej przez siebie drogi. Stawiał kroki powoli, z refleksją, której na co dzień nie poświęcało się tak prostej czynności, jaką było chodzenie. Czy to nie powinno być dla niego, jako demona, naturalne? Bo nie było. Czuł się, jak gdyby znowu był w szkole, a na ławce przed nim właśnie położono kartkę z egzaminem. Tyle że nie było żadnego podręcznika, z którego mógł się do niego nauczyć.
Nie wiedział, czy to, co się działo, pochodziło w jakimkolwiek stopniu od Seana, ale jakie to miało znaczenie? Nie obchodziła go prawda na temat jego życia; wystarczyło mu kłamstwo, w które byli w stanie obaj uwierzyć. Mógł oczywiście stworzyć coś własnego, ale… nie oddał się swojej kreatywności. Nie w pełni. Pozwolił mu pomóc sobie w malowaniu obrazu przed nimi – udając, że wcale nie trzyma go przy tym jak dziecka za rękę, która zajmowała się pociągnięciami pędzla.
Zagwizdał.
Gwizd przeciągnął się w dźwięk czajnika, który obudził mężczyznę z jego snu.
Kurō przeszedł się w milczeniu po mieszkaniu, dając mu czas na wstanie z łóżka. Zdawało się tworzyć pokoje na bieżąco, według jego potrzeb, jak również niszczyć je, kiedy były już dla niego zbędne. Ledwo wychodził z pomieszczenia, a to przestawało istnieć za jego plecami. Zatrzymał się przed blatem w kuchni, na którym stał kubek z wrzuconą do niego torebką z herbatą. Zmarszczył nos. No, to był koszmar. Ale dla niego. Musiała smakować tak samo, jak karton od opakowania, z którego została wyjęta.
Ekran zawieszonego na ścianie telewizora śnieżył jak na Alasce. Komputer nie chciał się włączyć, a ładowarki nie dało się podłączyć do kontaktu, bo… żadnego nie było. Telefonu Rimura również nie miał pod ręką; może został w kieszeni kurtki? Wydawał z siebie niemożliwe do zlokalizowania wibracje. Kluczy do drzwi także nie znajdzie w miejscu, w którym zwykle je zostawiał, jednak mógł przecież, w roztargnieniu, rzucić je w inne…
Mieszkanie, mimo że Sean w życiu w takim nie mieszkał, było na wskroś jego. Przepełnione jego obecnością w każdym porzuconym na oparciu krzesła ubraniu, odłożonych do zlewu talerzach po obiedzie, i innych rzeczach, które razem tworzyły iluzję codziennego życia. Być może był uporządkowaną osobą, dbającą o brak bałaganu – ale to wszystko leżało w granicach możliwości, że wczoraj uległ takiemu zmęczeniu, które kazało mu od razu iść spać.
Nie mógł mieć mu za złe tego, że wykorzystuje go do swoich eksperymentów. Bądź co bądź, i tak śnił mu się już koszmar, czyż nie? Właściwie to powinien mu dziękować. Po wszystkim może jeszcze da mu sen, który pozwoli mu rzeczywiście odpocząć. Póki co jednak musiał dowiedzieć się tego, co mógł w ogóle zrobić. Czekał, aż zwróci jego uwagę na coś, co było dla niego ważne. Spodziewał się oczywistego, ale Sean był jak zamknięta księga, której kartek nie chciał przekładać ze strachu, że rozpadną się pod jego palcami. Musiał podejść do tego delikatnie. Jeśli użyje zbyt dużo siły, kto wie, czy po prostu go nie obudzi – a tego nie chciał.
Nie będzie wyjaśniać swojej obecności w jego śnie. Mógł, oczywiście, pozostać poza zasięgiem jego wzroku, ale to również mu nie odpowiadało; potrzebował kontaktu z nim. Więc zamienił się w kota. Jego kota. Kota, którego miał odkąd tylko pamięta. Jak ma na imię? Szczegół, którym nie warto zaprzątać sobie głowy. Ważne było przecież to, że ma miękkie, czarne futerko. Nie przeszkadzało mu, jeśli Sean stwierdzi, że coś się nie zgadza; jego reakcja na to również mogła być cenną wskazówką odnośnie jego osobowości. Ale znalezienie błędu we śnie, który ludzki mózg zawsze stara się przed samym sobą urzeczywistnić, usilnie przekonując, że wszystko jest absolutnie normalne, i że życie zawsze miało tak mało detali, było… trudne. Czy wykraczające poza jego możliwości, tego nie mógł wiedzieć. Jeszcze.
Podążał za nim, bacznie obserwując. Błękitno-brązowe tęczówki błyszczały w półmroku zasłoniętego okna, zza którego docierało przytłumione światło kolorowych neonów na ścianie budynku naprzeciwko. Trudno było określić porę dnia; równie dobrze mogło być i bardzo wczesne rano, jak i bardzo późna noc. W szybę uderzały miarowo krople deszczu. Przez zakłócenia przebił się przerywany głos prezenterki telewizyjnej. Przez kilka sekund widać było kobietę, która wydawała się być wręcz stworzona do mówienia o pogodzie.
– Dzisiaj… 10 stopni… burza… zostańcie w domach…
Taka gra, w którą mógł wygrać tylko wtedy, kiedy przeciwnik odsłoni przed nim swoje karty, nie była zbyt fair. Ale fakt, że zmieniał co chwila to, w co grali, również takie nie było.
Przez chwilę patrzył na nieznajomego z daleka – jak cień w kącie pokoju, którego kształt, w ciągu zaledwie mrugnięcia, potrafił zmienić się z żywej postaci w rzecz – zanim do niego podszedł. Z bliska mógł dostrzec sińce pod jego oczami; piętno, jakie odcisnęło na nim zmęczenie. Przez moment studiował je z beznamiętnym wyrazem twarzy. Miał ostatnio szczęście do takich ludzi. Albo to oni mieli pecha do niego. Przechylił z zaciekawieniem głowę, kiedy oddech Seana stracił głębię. Jego płytkość zobaczył bardziej po ruchu klatki piersiowej, aniżeli usłyszał, bo ten zmysł zajęła interpretacja zupełnie innego dźwięku. Usta mężczyzny ułożyły się w słowo, którego z początku nie rozpoznał, ponieważ można było się kłócić o to, czy w ogóle wypowiedział je na głos. “Nie”. Śniło mu się coś złego? Cóż za zbieg okoliczności. Zignorował ten sprzeciw, pochylając się nad nim jak chirurg nad pacjentem.
Zamierzał wykorzystać informację, którą sprzedało mu medium za cenę jego krwi; wiedzę, że – w całej tej bezsilności – jest jedno miejsce, w jakim był w stanie wejść w interakcję z człowiekiem na swoich warunkach. Być może był to sposób, dzięki któremu mógł poruszać się swobodnie w tym alternatywnym świecie. Poza tym, po byciu przez tyle czasu na łasce ludzi, nie mógł się powstrzymać od odwrócenia ról. W życiu jeszcze zabawa w boga nie wydawała mu się tak pociągająca jak teraz. Dotknął policzka śniącego wierzchem dłoni, a rzeczywistość wokół zniknęła, rozpływając się jak mgła. Cofnął się odruchowo, zostawiając na nim jeden z płatków kwiatów. Nie minęła chwila, zanim płatek nie zmaterializował się z powrotem na jego ręce. Przewrócił oczami. Jeszcze się do tego faktu nie przyzwyczaił.
Rozejrzał się z uwagą po otoczeniu, które uległo całkowitej zmianie. Znajdował się we śnie, a ściślej rzecz ujmując – w zniekształconej jego wersji. Widział go jak przez matowe szkło, które, jak się okazało, blokowało również większość dźwięków. Wśród słyszanych przez niego głosów nie potrafił wychwycić żadnego poza tym należącym, jak się domyślił, właśnie do nieznajomego. To nie oznaczało jednak wcale, że umiał go przekuć w jakiekolwiek słowa. Cóż. Więc to był jego sen? Jeśli rzeczywiście tak wyglądał, to musiał dostać się – i to z własnej woli – do umysłu psychopaty. Ale nie; to musiał być problem z jego umiejętnościami, a konkretnie… z ich brakiem. Przede wszystkim jednak ten sen nie należał do niego. Nie miał zamiaru przejmować go na własność; zajął się od razu tworzeniem nowego, na którego przebieg miał już wpływ.
Ale o czym mógłby śnić ktoś taki jak on? Myślał o tym przez chwilę, jednak nic nie przyszło mu do głowy. Uświadomił sobie, że przecież… go nie zna. Niczego o nim nie wie – ani tego, jak zadać mu ból, ani tego, jak go uśmierzyć. Był dla niego jak czysta kartka, na której mógł rysować z wyobraźni. Nie było żadnej linii, od jakiej można było zacząć. Taka wolność w projektowaniu była dla dopiero co ustanowionego architekta światów przytłaczająca. Westchnął, po czym przyłożył palec do ściany, która zdawała się oddzielać od siebie ich umysły. Nie było nad czym się zastanawiać. Paznokieć zetknął się ze szkłem, tworząc na nim sieć pęknięć. Pajęczyna rozeszła się po nim w mniej niż sekundę, a jeszcze krócej zajęło jej rozbicie szkła na kawałki. Przeszedł po nich, nie wydając przy tym żadnego dźwięku. Wizualizacja pomagała mu odnaleźć się we śnie; potrzebował jej, żeby nie zgubić obranej przez siebie drogi. Stawiał kroki powoli, z refleksją, której na co dzień nie poświęcało się tak prostej czynności, jaką było chodzenie. Czy to nie powinno być dla niego, jako demona, naturalne? Bo nie było. Czuł się, jak gdyby znowu był w szkole, a na ławce przed nim właśnie położono kartkę z egzaminem. Tyle że nie było żadnego podręcznika, z którego mógł się do niego nauczyć.
Nie wiedział, czy to, co się działo, pochodziło w jakimkolwiek stopniu od Seana, ale jakie to miało znaczenie? Nie obchodziła go prawda na temat jego życia; wystarczyło mu kłamstwo, w które byli w stanie obaj uwierzyć. Mógł oczywiście stworzyć coś własnego, ale… nie oddał się swojej kreatywności. Nie w pełni. Pozwolił mu pomóc sobie w malowaniu obrazu przed nimi – udając, że wcale nie trzyma go przy tym jak dziecka za rękę, która zajmowała się pociągnięciami pędzla.
Zagwizdał.
Gwizd przeciągnął się w dźwięk czajnika, który obudził mężczyznę z jego snu.
Kurō przeszedł się w milczeniu po mieszkaniu, dając mu czas na wstanie z łóżka. Zdawało się tworzyć pokoje na bieżąco, według jego potrzeb, jak również niszczyć je, kiedy były już dla niego zbędne. Ledwo wychodził z pomieszczenia, a to przestawało istnieć za jego plecami. Zatrzymał się przed blatem w kuchni, na którym stał kubek z wrzuconą do niego torebką z herbatą. Zmarszczył nos. No, to był koszmar. Ale dla niego. Musiała smakować tak samo, jak karton od opakowania, z którego została wyjęta.
Ekran zawieszonego na ścianie telewizora śnieżył jak na Alasce. Komputer nie chciał się włączyć, a ładowarki nie dało się podłączyć do kontaktu, bo… żadnego nie było. Telefonu Rimura również nie miał pod ręką; może został w kieszeni kurtki? Wydawał z siebie niemożliwe do zlokalizowania wibracje. Kluczy do drzwi także nie znajdzie w miejscu, w którym zwykle je zostawiał, jednak mógł przecież, w roztargnieniu, rzucić je w inne…
Mieszkanie, mimo że Sean w życiu w takim nie mieszkał, było na wskroś jego. Przepełnione jego obecnością w każdym porzuconym na oparciu krzesła ubraniu, odłożonych do zlewu talerzach po obiedzie, i innych rzeczach, które razem tworzyły iluzję codziennego życia. Być może był uporządkowaną osobą, dbającą o brak bałaganu – ale to wszystko leżało w granicach możliwości, że wczoraj uległ takiemu zmęczeniu, które kazało mu od razu iść spać.
Nie mógł mieć mu za złe tego, że wykorzystuje go do swoich eksperymentów. Bądź co bądź, i tak śnił mu się już koszmar, czyż nie? Właściwie to powinien mu dziękować. Po wszystkim może jeszcze da mu sen, który pozwoli mu rzeczywiście odpocząć. Póki co jednak musiał dowiedzieć się tego, co mógł w ogóle zrobić. Czekał, aż zwróci jego uwagę na coś, co było dla niego ważne. Spodziewał się oczywistego, ale Sean był jak zamknięta księga, której kartek nie chciał przekładać ze strachu, że rozpadną się pod jego palcami. Musiał podejść do tego delikatnie. Jeśli użyje zbyt dużo siły, kto wie, czy po prostu go nie obudzi – a tego nie chciał.
Nie będzie wyjaśniać swojej obecności w jego śnie. Mógł, oczywiście, pozostać poza zasięgiem jego wzroku, ale to również mu nie odpowiadało; potrzebował kontaktu z nim. Więc zamienił się w kota. Jego kota. Kota, którego miał odkąd tylko pamięta. Jak ma na imię? Szczegół, którym nie warto zaprzątać sobie głowy. Ważne było przecież to, że ma miękkie, czarne futerko. Nie przeszkadzało mu, jeśli Sean stwierdzi, że coś się nie zgadza; jego reakcja na to również mogła być cenną wskazówką odnośnie jego osobowości. Ale znalezienie błędu we śnie, który ludzki mózg zawsze stara się przed samym sobą urzeczywistnić, usilnie przekonując, że wszystko jest absolutnie normalne, i że życie zawsze miało tak mało detali, było… trudne. Czy wykraczające poza jego możliwości, tego nie mógł wiedzieć. Jeszcze.
Podążał za nim, bacznie obserwując. Błękitno-brązowe tęczówki błyszczały w półmroku zasłoniętego okna, zza którego docierało przytłumione światło kolorowych neonów na ścianie budynku naprzeciwko. Trudno było określić porę dnia; równie dobrze mogło być i bardzo wczesne rano, jak i bardzo późna noc. W szybę uderzały miarowo krople deszczu. Przez zakłócenia przebił się przerywany głos prezenterki telewizyjnej. Przez kilka sekund widać było kobietę, która wydawała się być wręcz stworzona do mówienia o pogodzie.
– Dzisiaj… 10 stopni… burza… zostańcie w domach…
Taka gra, w którą mógł wygrać tylko wtedy, kiedy przeciwnik odsłoni przed nim swoje karty, nie była zbyt fair. Ale fakt, że zmieniał co chwila to, w co grali, również takie nie było.
Everything I've ever let go of
has claw marks on it.
has claw marks on it.
Warui Shin'ya and Rimura Sean szaleją za tym postem.
Dzień zaczął się tak jak zawsze. Miał wrażenie, że od zamknięcia oczu do dźwięku świszczącego czajnika minęło niewiele czasu, dlatego teraz – jeszcze w sennym spowolnieniu – potarł powieki palcami, gdy podnosił się do siadu. Spędził jeszcze chwilę w tej pozycji, mętnym wzrokiem wpatrując się w drzwi swojego pokoju. Cienie pod oczami wciąż rysowały się na skórze, formując się w sine łuki. Wydawało się, że zmęczenie już na stałe przylgnęło do jego twarzy, ale podobno do wszystkiego można było się przyzwyczaić – nawet do funkcjonowania na resztkach baterii. Nie dziwiło go to, że zamiast budzika, ze snu wyrwał go dźwięk dobiegający z kuchni, bo Jun jak zwykle musiała obudzić się przed nim. To oczywiste, biorąc pod uwagę, że zeszłej nocy znów przyszło mu zajmować się sprawami. Zsuwając nogi na podłogę, prawie nastąpił na wystającą spod łóżka torbę, którą zaraz wsunął stopą głębiej pod mebel. Podniósłszy się z łóżka, uniósł ręce nad głowę, przeciągając się, ale kiedy ramiona opadły luźno wzdłuż ciała, przygarbił się nieco, jak na zmęczonego człowieka przystało. Świst czajnika nie ustawał, co tylko upewniło go w przekonaniu, że stał na piecu pozostawiony sam sobie.
— Jun, mówiłem ci już, żebyś pilnowała swojego śniadania! — pełen wyrzutu głos niósł się po mieszkaniu, ale nie doczekał się żadnej odpowiedzi. Mimo wyrzuconego z siebie upomnienia, chłopak brzmiał zaskakująco łagodnie lub raczej tak, jakby przy setnej konieczności przypominania komuś o tym, jak powinien postępować, zwyczajnie się poddał. Bo to nie tak, że wobec młodszego rodzeństwa był wyjątkowo ustępliwy – przynajmniej tak sobie wmawiał.
Przekręcił stare pokrętło pieca, ściągając czajnik z palnika. Stalowoniebieskie tęczówki skupiły się na śnieżącym ekranie, gdy przelewał gorącą wodę do kubka. Musiał odpłynąć myślami gdzieś daleko, bo gdy znów spojrzał na naczynie, wrząca woda już rozlewała się po blacie. Syk, który wydobył się z ust chłopaka, nie był nawet upuszczonym z frustracji przekleństwem – przypominał raczej ściszone „a niech to”. Dziwnym trafem pasowało to do jego spokojnej prezencji, choć teraz jego ciało nabrało dziwnego rozpędu, gdy rozgorączkowany odstawił czajnik z powrotem na piec, drugą ręką dobywając wysłużonego już ręcznika kuchennego. Rzucił kawałek materiału na blat, przynajmniej zapobiegając powodzi na podłodze – w zupełności wystarczyło mu to, że w Nanashi lało już od kilku dobrych dni. Nie zdziwiła go zatem prognoza, która tylko jakimś cudem przebiła się przez zakłócenia na wizji. Burza była już tylko dodatkiem wieńczącym całość nieciekawych anomalii pogodowych. Mimo tego, gdy jak na zawołanie zwrócił twarz w stronę okna, na którego szybie grube krople deszczu wygrywały swój dudniący rytm, wyglądał na zmartwionego. Grube chmury wiszące nad miastem póki co nie zapowiadały, że ich kiepska sytuacja miała ulec szybkiej zmianie. Nie podobało mu się to. Ani to, że wbrew zaleceniom prezenterki, nie mógł zostać w domu.
Ostrożnie uklepał dłonią ręcznik, nie chcąc narazić się na poparzenia. Dopiero teraz, gdy powoli zaczynał przyzwyczajać się do docierających do niego po nagłej pobudce bodźców, gdzieś w tle usłyszał subtelne brzęczenie wibracji telefonu.
— A ty co tutaj robisz? — spytał, natrafiając na kota na swojej drodze. Przez krótką chwilę wydawało się, że wie, że zwierzę nie pasowało do całości otoczenia; że jednak nie należało do niego, a Rimura nie miał go odkąd pamięta. I faktycznie – wiedział, że czarny futrzak nie był jego kotem. Dźwigając na barkach wystarczająco spory ciężar odpowiedzialności, sam z siebie nie zgodziłby się na opiekę nad kolejnym istnieniem. Sean miał jednak słabą wolę, gdy ktoś wiedział, jak odpowiednio zaświecić oczami; była jednak jeszcze słabsza, gdy w grę wchodziły dziecięce widzimisię. — Zmykaj do Ren. Znowu pomyśli, że za nią nie przepadasz. Pamiętaj, że gdyby nie ona, pływałbyś teraz w jakimś kartonie. — Kiedyś mówienie do zwierząt wydawało mu się idiotyczne, ale musiał na własnej skórze przekonać się, jak to jest mieć jednego w domu. Gdy coś wpatrywało się w ciebie rozumnymi oczami, trudno było trzymać język za zębami, nawet jeśli w gruncie rzeczy nie liczyło się na to, że jakiekolwiek ludzkie słowo faktycznie zostanie zrozumiane. Na wszelki wypadek machnął ręką, chcąc nakierować kocura ku właściwym drzwiom w mieszkaniu, ale nie poświęcał już uwagi temu, czy faktycznie postanowił udać się do jego młodszej siostry. Zajął się próbą zlokalizowania swojego telefonu, który wypluwał z siebie kolejne wiadomości. Chociaż z początku był przekonany, że odłożył komórkę na szafce nocnej, gdy tylko zbliżył się do swojego pokoju, dźwięk stał się odleglejszy. Gdyby był uczestnikiem gry „Ciepło, zimno”, już teraz usłyszałby, że zrobiło się lodowato.
Cofnął się z powrotem do salonu, spojrzeniem skacząc od jednego kąta pokoju, do drugiego, jakby w parze ze wzrokiem i słuch stawał się wrażliwszy, gdy skupiał się na danym miejscu. Odkąd wstał, nie spojrzał na zegarek, ale teraz pierwszą myślą, która przyszła mu do głowy było to, że było jeszcze za wcześnie na tak uporczywe dobijanie się do niego. Coś się stało? Nerwowo przygryzł policzek od wewnątrz, nawet jeśli całkiem oczywistym był fakt, że gdyby komuś zależało na szybkiej interwencji, ten ktoś zdecydowałby się do niego zadzwonić. Szukając komórki, zajrzał nawet pod poduszkę na kanapie, chociaż nie pamiętał, kiedy ostatnio miał czas, żeby na spokojnie na niej usiąść.
— Pewnie nie umiesz szukać? — wymruczał pod nosem, w swojej krzątaninie mijając kota, który – co oczywiste – nie posłuchał jego polecenia. Nie lepiej było przygarnąć psa?
— Jun, mówiłem ci już, żebyś pilnowała swojego śniadania! — pełen wyrzutu głos niósł się po mieszkaniu, ale nie doczekał się żadnej odpowiedzi. Mimo wyrzuconego z siebie upomnienia, chłopak brzmiał zaskakująco łagodnie lub raczej tak, jakby przy setnej konieczności przypominania komuś o tym, jak powinien postępować, zwyczajnie się poddał. Bo to nie tak, że wobec młodszego rodzeństwa był wyjątkowo ustępliwy – przynajmniej tak sobie wmawiał.
Przekręcił stare pokrętło pieca, ściągając czajnik z palnika. Stalowoniebieskie tęczówki skupiły się na śnieżącym ekranie, gdy przelewał gorącą wodę do kubka. Musiał odpłynąć myślami gdzieś daleko, bo gdy znów spojrzał na naczynie, wrząca woda już rozlewała się po blacie. Syk, który wydobył się z ust chłopaka, nie był nawet upuszczonym z frustracji przekleństwem – przypominał raczej ściszone „a niech to”. Dziwnym trafem pasowało to do jego spokojnej prezencji, choć teraz jego ciało nabrało dziwnego rozpędu, gdy rozgorączkowany odstawił czajnik z powrotem na piec, drugą ręką dobywając wysłużonego już ręcznika kuchennego. Rzucił kawałek materiału na blat, przynajmniej zapobiegając powodzi na podłodze – w zupełności wystarczyło mu to, że w Nanashi lało już od kilku dobrych dni. Nie zdziwiła go zatem prognoza, która tylko jakimś cudem przebiła się przez zakłócenia na wizji. Burza była już tylko dodatkiem wieńczącym całość nieciekawych anomalii pogodowych. Mimo tego, gdy jak na zawołanie zwrócił twarz w stronę okna, na którego szybie grube krople deszczu wygrywały swój dudniący rytm, wyglądał na zmartwionego. Grube chmury wiszące nad miastem póki co nie zapowiadały, że ich kiepska sytuacja miała ulec szybkiej zmianie. Nie podobało mu się to. Ani to, że wbrew zaleceniom prezenterki, nie mógł zostać w domu.
Ostrożnie uklepał dłonią ręcznik, nie chcąc narazić się na poparzenia. Dopiero teraz, gdy powoli zaczynał przyzwyczajać się do docierających do niego po nagłej pobudce bodźców, gdzieś w tle usłyszał subtelne brzęczenie wibracji telefonu.
— A ty co tutaj robisz? — spytał, natrafiając na kota na swojej drodze. Przez krótką chwilę wydawało się, że wie, że zwierzę nie pasowało do całości otoczenia; że jednak nie należało do niego, a Rimura nie miał go odkąd pamięta. I faktycznie – wiedział, że czarny futrzak nie był jego kotem. Dźwigając na barkach wystarczająco spory ciężar odpowiedzialności, sam z siebie nie zgodziłby się na opiekę nad kolejnym istnieniem. Sean miał jednak słabą wolę, gdy ktoś wiedział, jak odpowiednio zaświecić oczami; była jednak jeszcze słabsza, gdy w grę wchodziły dziecięce widzimisię. — Zmykaj do Ren. Znowu pomyśli, że za nią nie przepadasz. Pamiętaj, że gdyby nie ona, pływałbyś teraz w jakimś kartonie. — Kiedyś mówienie do zwierząt wydawało mu się idiotyczne, ale musiał na własnej skórze przekonać się, jak to jest mieć jednego w domu. Gdy coś wpatrywało się w ciebie rozumnymi oczami, trudno było trzymać język za zębami, nawet jeśli w gruncie rzeczy nie liczyło się na to, że jakiekolwiek ludzkie słowo faktycznie zostanie zrozumiane. Na wszelki wypadek machnął ręką, chcąc nakierować kocura ku właściwym drzwiom w mieszkaniu, ale nie poświęcał już uwagi temu, czy faktycznie postanowił udać się do jego młodszej siostry. Zajął się próbą zlokalizowania swojego telefonu, który wypluwał z siebie kolejne wiadomości. Chociaż z początku był przekonany, że odłożył komórkę na szafce nocnej, gdy tylko zbliżył się do swojego pokoju, dźwięk stał się odleglejszy. Gdyby był uczestnikiem gry „Ciepło, zimno”, już teraz usłyszałby, że zrobiło się lodowato.
Cofnął się z powrotem do salonu, spojrzeniem skacząc od jednego kąta pokoju, do drugiego, jakby w parze ze wzrokiem i słuch stawał się wrażliwszy, gdy skupiał się na danym miejscu. Odkąd wstał, nie spojrzał na zegarek, ale teraz pierwszą myślą, która przyszła mu do głowy było to, że było jeszcze za wcześnie na tak uporczywe dobijanie się do niego. Coś się stało? Nerwowo przygryzł policzek od wewnątrz, nawet jeśli całkiem oczywistym był fakt, że gdyby komuś zależało na szybkiej interwencji, ten ktoś zdecydowałby się do niego zadzwonić. Szukając komórki, zajrzał nawet pod poduszkę na kanapie, chociaż nie pamiętał, kiedy ostatnio miał czas, żeby na spokojnie na niej usiąść.
— Pewnie nie umiesz szukać? — wymruczał pod nosem, w swojej krzątaninie mijając kota, który – co oczywiste – nie posłuchał jego polecenia. Nie lepiej było przygarnąć psa?
Yōzei-Genji Setsurō ubóstwia ten post.
Torba nie zwróciła uwagi Kuro; dopiero ruch, jaki wykonał przy niej Rimura, przyciągnął jego spojrzenie. To była tak standardowa interakcja, że – będąc na zewnątrz – w ogóle by o niej nie myślał, ale tu, w środku snu, uświadomiła mu fakt, że… nie pamięta procesu tworzenia tego przedmiotu. Czy więc to z woli Seana się tu pojawił? Jeśli nie, to nie mógł mieć żadnego znaczenia – bo Sato żadna ze znajdujących się w mieszkaniu rzeczy nie obchodziła – ale jeśli tak… Jeśli. Interpretował to jak książkę, której treść mógł sobie równie dobrze wyobrazić. Źle się za to zabierał.
Jun.
Mimo że w zamknięciu czterech ścian głos Seana dotarł do niego właściwie od razu, to i tak uszami zwrócił się w kierunku źródła dźwięku, żeby usłyszeć zdanie od początku do końca. W połowie jednak – wbrew własnej woli – przytulił je do czaszki, zdaje się, że chcąc uciec przed odpowiedzialnością. Zdradzone mu imię brzmiało jak tajemnica, którą Rimura wcale nie miał zamiaru się z nim dzielić – przecież nie wiedział, że słucha – jednocześnie nie mogąc być w rzeczywistości niczym do tego stopnia personalnym, żeby się aż tak przejmować. Z całą pewnością byli ludzie, którzy mieli świadomość tego, kim Jun w ogóle dla niego jest – bo dla Kuro kwestia ich relacji pozostawała oczywiście zagadką… którą chciał rozwiązać, zwłaszcza ze względu na własne wahanie się przed pójściem ku przedmiotowi swojego zainteresowania. Dlaczego wciąż miał tak dużo wątpliwości? Czy człowiek, który żyje w zgodzie z bogami, może zostać po śmierci demonem? Czemu miał teraz problem z popełnieniem jednego, nic nie znaczącego tsumi? Dreszcz przeszedł mu po grzbiecie, strosząc kocie futro.
Ból, jakiego doznał chwilę później Rimura, w jego przypadku miał – paradoksalnie – uspokajające działanie. Bo kiedy zobaczył jego reakcję, a właściwie jej brak, nie mógł się powstrzymać przed myślą, że za zranienie tego człowieka nie może go czekać żadna kara – nie bezpośrednio od niego. Zaakceptował to, co się stało, z dziwną według Kuro potulnością. Nie było w nim żadnego… buntu przeciwko światu. Ludzie na ogół bronili się przed cierpieniem – również przed tym, które było ich winą. Żadna ofiara nie zgadza się z naturą; z ciągiem ogniw łańcucha. Każda chce je zerwać. Owca, dopóki może, nie jest bierna w uścisku kłów wilka. Sean za to wydawał się być osobą, która nie kłóci się z biegiem swojego życia, niezależnie od tego, jakie było. Czy zaatakowanie go miało być aż tak łatwe? Czy cała trudność z tym związana miała oprzeć się na kwestii moralności? Nie był pewien, czy po czymś takim wciąż jeszcze będzie w stanie usprawiedliwić samego siebie efektem Lucyfera. Bo przecież nie chciał stać się tym, czym się stał.
Musiałeś tego chcieć.
Być może to jedno zachowanie nie było jednak wystarczającą podstawą do wyciągania takiego wniosku – tak samo jak w przypadku jego zmysłu obserwacji. Wyglądało na to, że dla Seana, na tle jego własnego mieszkania, krawędzie ciała Kuro były tak ostre, jak gdyby jego sylwetkę wycięto z kartonu. A przecież według Sato miały łagodnie łączyć się ze swoim otoczeniem, rozlewając się po nim jak plama tuszu po kartce. Jego brak umiejętności był tak widoczny, że nawet człowiek – nie medium – był w stanie dostrzec swoimi niewidzącymi oczami, że, wśród tego wszystkiego, tylko kot i on sprawiają wrażenie bycia trójwymiarowymi obiektami.
Ren.
Jeszcze jedno imię. Jeszcze jeden aktor w sztuce życia Seana. I znowu – uczucie, że znajduje się dopiero na początku układania jego scenariusza, kiedy powinien być już na końcu. Nie miał zamiaru wiedzieć o nim wszystkiego, tylko tyle, ile będzie trzeba. A dostał więcej, niż mógł od niego wymagać – przecież Rimura nie musiał wcale do niego mówić, zwłaszcza że nie mógł oczekiwać odpowiedzi.
Przeszedł spojrzeniem za ręką mężczyzny, zatrzymując się nim na drzwiach, które musiały prowadzić do pokoju Ren. Po jego tonie – w którym wyrozumiałość mieszała się ze zniecierpliwieniem – stwierdził, że może być jego rodzeństwem. Siostrą, bratem. Kto wie.
“Pewnie nie umiesz szukać?”
Może jeszcze mam ci dać głos?
Właściwie to jednak powinien znaleźć ten telefon, bo odwracał od niego uwagę Seana. Uwagę, której teraz potrzebował. Ziewnął, otwierając pysk tak, jak tylko kot potrafi to zrobić – z rzędem kłów, ramą których ograniczona była z pozoru pozbawiona dna czarna dziura gardła — po czym usiadł na ziemi. Za oknem niebo rozdarła na pół błyskawica, a chwilę później w mieszkaniu zgasło światło. Cóż. Burza.
Dobrze. A więc gdzie mógł być? Spojrzał na części, które razem składały się na całość snu. Oddzielał od siebie każdą jego warstwę – nie wiedział jeszcze, jak powinien je nazwać, ale to określenie wydało mu się odpowiednie – dopóki nie zobaczył na jednej z nich migotania ekranu. Tu. Idąc do lodówki, otarł się z miauknięciem o nogę Rimury. Chodź. Dlaczego się tam znajdował, nie umiał powiedzieć. Musiał pochodzić z podświadomości jego lub Seana, bo oczywiście w jego… lokalizacji brakowało świadomej myśli, a co za tym idzie – po prostu logiki. W telewizorze pojawiła się jeszcze raz prezenterka, ale obraz się ściął, wyświetlając kilka sekund materiału. Kobieta powtarzała ciągle słowo mizu. Woda. Kuro zostawił sprawdzenie telefonu Rimurze i – korzystając z tego, że być może przestał na niego patrzeć – sam wsadził z zaciekawieniem łeb do torby pod łóżkiem. Telefon bez przerwy wydawał z siebie dźwięk przychodzącego SMSa. Wszystkie miały jednakową treść i wszystkie zostały wysłane z jednego numeru, który nie znajdował się w kontaktach.
Numeru Seana.
“Ktoś jest w domu.”
Jun.
Mimo że w zamknięciu czterech ścian głos Seana dotarł do niego właściwie od razu, to i tak uszami zwrócił się w kierunku źródła dźwięku, żeby usłyszeć zdanie od początku do końca. W połowie jednak – wbrew własnej woli – przytulił je do czaszki, zdaje się, że chcąc uciec przed odpowiedzialnością. Zdradzone mu imię brzmiało jak tajemnica, którą Rimura wcale nie miał zamiaru się z nim dzielić – przecież nie wiedział, że słucha – jednocześnie nie mogąc być w rzeczywistości niczym do tego stopnia personalnym, żeby się aż tak przejmować. Z całą pewnością byli ludzie, którzy mieli świadomość tego, kim Jun w ogóle dla niego jest – bo dla Kuro kwestia ich relacji pozostawała oczywiście zagadką… którą chciał rozwiązać, zwłaszcza ze względu na własne wahanie się przed pójściem ku przedmiotowi swojego zainteresowania. Dlaczego wciąż miał tak dużo wątpliwości? Czy człowiek, który żyje w zgodzie z bogami, może zostać po śmierci demonem? Czemu miał teraz problem z popełnieniem jednego, nic nie znaczącego tsumi? Dreszcz przeszedł mu po grzbiecie, strosząc kocie futro.
Ból, jakiego doznał chwilę później Rimura, w jego przypadku miał – paradoksalnie – uspokajające działanie. Bo kiedy zobaczył jego reakcję, a właściwie jej brak, nie mógł się powstrzymać przed myślą, że za zranienie tego człowieka nie może go czekać żadna kara – nie bezpośrednio od niego. Zaakceptował to, co się stało, z dziwną według Kuro potulnością. Nie było w nim żadnego… buntu przeciwko światu. Ludzie na ogół bronili się przed cierpieniem – również przed tym, które było ich winą. Żadna ofiara nie zgadza się z naturą; z ciągiem ogniw łańcucha. Każda chce je zerwać. Owca, dopóki może, nie jest bierna w uścisku kłów wilka. Sean za to wydawał się być osobą, która nie kłóci się z biegiem swojego życia, niezależnie od tego, jakie było. Czy zaatakowanie go miało być aż tak łatwe? Czy cała trudność z tym związana miała oprzeć się na kwestii moralności? Nie był pewien, czy po czymś takim wciąż jeszcze będzie w stanie usprawiedliwić samego siebie efektem Lucyfera. Bo przecież nie chciał stać się tym, czym się stał.
Musiałeś tego chcieć.
Być może to jedno zachowanie nie było jednak wystarczającą podstawą do wyciągania takiego wniosku – tak samo jak w przypadku jego zmysłu obserwacji. Wyglądało na to, że dla Seana, na tle jego własnego mieszkania, krawędzie ciała Kuro były tak ostre, jak gdyby jego sylwetkę wycięto z kartonu. A przecież według Sato miały łagodnie łączyć się ze swoim otoczeniem, rozlewając się po nim jak plama tuszu po kartce. Jego brak umiejętności był tak widoczny, że nawet człowiek – nie medium – był w stanie dostrzec swoimi niewidzącymi oczami, że, wśród tego wszystkiego, tylko kot i on sprawiają wrażenie bycia trójwymiarowymi obiektami.
Ren.
Jeszcze jedno imię. Jeszcze jeden aktor w sztuce życia Seana. I znowu – uczucie, że znajduje się dopiero na początku układania jego scenariusza, kiedy powinien być już na końcu. Nie miał zamiaru wiedzieć o nim wszystkiego, tylko tyle, ile będzie trzeba. A dostał więcej, niż mógł od niego wymagać – przecież Rimura nie musiał wcale do niego mówić, zwłaszcza że nie mógł oczekiwać odpowiedzi.
Przeszedł spojrzeniem za ręką mężczyzny, zatrzymując się nim na drzwiach, które musiały prowadzić do pokoju Ren. Po jego tonie – w którym wyrozumiałość mieszała się ze zniecierpliwieniem – stwierdził, że może być jego rodzeństwem. Siostrą, bratem. Kto wie.
“Pewnie nie umiesz szukać?”
Może jeszcze mam ci dać głos?
Właściwie to jednak powinien znaleźć ten telefon, bo odwracał od niego uwagę Seana. Uwagę, której teraz potrzebował. Ziewnął, otwierając pysk tak, jak tylko kot potrafi to zrobić – z rzędem kłów, ramą których ograniczona była z pozoru pozbawiona dna czarna dziura gardła — po czym usiadł na ziemi. Za oknem niebo rozdarła na pół błyskawica, a chwilę później w mieszkaniu zgasło światło. Cóż. Burza.
Dobrze. A więc gdzie mógł być? Spojrzał na części, które razem składały się na całość snu. Oddzielał od siebie każdą jego warstwę – nie wiedział jeszcze, jak powinien je nazwać, ale to określenie wydało mu się odpowiednie – dopóki nie zobaczył na jednej z nich migotania ekranu. Tu. Idąc do lodówki, otarł się z miauknięciem o nogę Rimury. Chodź. Dlaczego się tam znajdował, nie umiał powiedzieć. Musiał pochodzić z podświadomości jego lub Seana, bo oczywiście w jego… lokalizacji brakowało świadomej myśli, a co za tym idzie – po prostu logiki. W telewizorze pojawiła się jeszcze raz prezenterka, ale obraz się ściął, wyświetlając kilka sekund materiału. Kobieta powtarzała ciągle słowo mizu. Woda. Kuro zostawił sprawdzenie telefonu Rimurze i – korzystając z tego, że być może przestał na niego patrzeć – sam wsadził z zaciekawieniem łeb do torby pod łóżkiem. Telefon bez przerwy wydawał z siebie dźwięk przychodzącego SMSa. Wszystkie miały jednakową treść i wszystkie zostały wysłane z jednego numeru, który nie znajdował się w kontaktach.
Numeru Seana.
“Ktoś jest w domu.”
Warui Shin'ya, Seiwa-Genji Enma, Ejiri Carei, Satō Kisara and Yakushimaru Seiya szaleją za tym postem.
Przywykł do przerw w dostawie prądu – w Nanashi była to smutna codzienność. Mimo tego, gdy w pokoju zapanował smętny półmrok, bo gęste chmury chciały na dobre odciąć miasto od światła słonecznego, Sean przygarbił się nieznacznie i przesunął ręką po twarzy, jakby jeszcze tego mu brakowało. W dodatku telefon się nie zamykał, a dźwięk w połączeniu z wibracjami zaczynał go drażnić, gdy zorientował się, że właśnie padał ofiarą jakiegoś dziwnego spamu i chociaż zawalanie jego skrzynki wiadomościami mogło być dziełem Shin’yi, w pierwszej kolejności zrzucił winę na reklamy. Przycisnął palce do nasady nosa i odetchnął głębiej, zaraz spoglądając w dół na czarnego kota, który otarł się o jego nogę. Może wcześniej nie docenił jego zdolności poszukiwawczych i pewnie sam nie rozumiał, dlaczego teraz nie próbował ich kwestionować, gdy podążył za zwierzęciem w stronę kuchni. Zbyt skupiony na dźwiękach powiadomień, nie zwracał uwagi na dobiegający zza jego pleców dźwięk zacinającego się telewizora, jakby zapętlające się słowo „woda” stało się nieodłączną częścią dźwięku przychodzących powiadomień.
Chłopak zmarszczył brwi, gdy zatrzymał się przed lodówką. Choć wibracje przybrały na intensywności, przyjrzał się futrzakowi z wyraźną podejrzliwością. Kuchnia była na tyle mała, że komórka mogła być dosłownie wszędzie i nic dziwnego, że Rimura ocknął się w porę, wyczuwając w tym wszystkim koci podstęp.
— Już to przerabialiśmy. To nie ja jestem od karmienia — upomniał go z ciężkim westchnieniem, ale jak na typowego człowieka przystało, musiał ulec urokowi wielkich, okrągłych oczu, gdy mimo próby uchylania się od obowiązków, zacisnął palce na uchwycie lodówki. Otworzywszy ją, nawet przymierzał się do poczęstowania kocura jakimś smakołykiem, ale leżący wewnątrz telefon, na którego widok Sean otworzył szerzej oczy, skutecznie odwrócił jego uwagę i sprawił, że zapomniał o planowanym akcie dobrej woli. Dźwięk urządzenia był teraz dużo bardziej wyraźny, więc nie mógłby zignorować go nawet wtedy, gdyby komórka została ukryta za sałatą. Gdy sięgał po nią, starał się odtworzyć w pamięci moment położenia jej tam, ale musiał zrobić to odruchowo, bo przecież nikt nie robił takich rzeczy świadomie. Był to swojego rodzaju alarm, by wreszcie zadbać o swoją higienę snu, ale gdy głośny sygnał wżerał mu się w czaszkę, raczej ciężko było mu myśleć o jakimkolwiek odpoczynku.
Dźwięk ucichł, gdy odblokował ekran. Przejęty tą dziwaczną sytuacją nie zwracał uwagi na cyklicznie powtarzające się mizu ani nawet na to, że zacinający się ekran wypełniał pomieszczenie ruchomym światłem. Wycelował palcem w ikonę skrzynki i zaczął przesuwać nim po ekranie, przewijając prawie niekończącą się listę powielonej wiadomości. Zimny i dość słaby blask wyświetlacza kładł się na twarzy Rimury, ale tyle wystarczyło, by zauważyć, że pobladł jak ktoś, kto właśnie zobaczył ducha. Gdy krew odpłynęła mu do nóg, miał nawet wrażenie, że temperatura w pomieszczeniu drastycznie spadła. W całym ciele czuł nieprzyjemne mrowienie, a na karku włosy stanęły mu dęba, sprawiając, że czuł się, jakby ktoś wbijał mu w mięśnie tysiące małych igiełek.
Ktoś jest w domu. Woda. Ktoś jest w domu. Woda. Ktoś jest w domu. Woda.
Umysł mimowolnie przetwarzał te informacje, które w gruncie rzeczy nie miały ze sobą wiele wspólnego, bo nic nie wskazywało na to, by ich mieszkanie zostało właśnie zalane. Kilka razy przesunął wzrokiem po numerze telefonu, szukając jakiejś niepasującej cyfry, która potwierdziłaby, że to nieznany numer. Za trzecim razem wolniej przeskakiwał z cyfry na cyfrę i pomimo tej ślamazarności, jego niepokój drastycznie wzrastał, bo nie był w stanie pojąć absurdu całej tej sytuacji. Wyprostował się gwałtownie i wycofał do tyłu, wpadając na blat. Upuścił przez to telefon na podłogę, a huk towarzyszący jego upadkowi otrzeźwił go na tyle, by wreszcie zarejestrować, że pomimo przerwy w dostawie prądu, telewizor wciąż działał. Słabo, bo słabo, ale nie podobało mu się to, że zbuntowane urządzenie przeczyło właśnie wszelkim prawom fizyki.
— Co jest? — rzucił tak cicho, że wyglądało to tak, jakby jego usta poruszyły się kompletnie bezgłośnie. Nie sądził, że na świecie istniał ktokolwiek, kto mógłby mu to racjonalnie wyjaśnić, bo w całej tej popapranej sytuacji nie było nic racjonalnego. Zacisnął palce na brzegu blatu, próbując znaleźć w nim większe oparcie niż tylko oparcie dla ciała. Musiał zebrać się w sobie, żeby obejrzeć się za siebie i skonfrontować wzrok z poprzecinaną zakłóceniami twarzą prezenterki, która po dłuższym przyglądaniu się prezentowała się dość upiornie. Sean w tym momencie był nawet skłonny uwierzyć, że jeśli tak dalej pójdzie, zdeformowana kobieta wypełznie z ekranu, jak cholerna dziewczynka z The Ring. Niewiele myśląc, zerwał się z miejsca i szybko ruszył w stronę kanapy, na której leżał pilot. Jednym kliknięciem uciszył telewizor, a wewnątrz salonu z aneksem pociemniało.
Powinien czuć się bezpieczniej we własnym domu, ale zastygł w bezruchu, trzymając pilota w tej samej pozycji, w jakiej trzymał go wyłączając telewizor. Jedynie jego spojrzenie przesuwało się na boki, gdy nasłuchiwał dźwięków z każdego kąta mieszkania. Bardzo powoli zaczynał zdawać sobie sprawę z tego, że dookoła było nienaturalnie cicho. Po sensorycznej miazdze, jaką zafundował mu telefon i szum telewizji, cisza wydawała się teraz tym bardziej dotkliwa.
Martwa.
Strach zmiażdżył mu gardło, gdy stopniowo docierało do niego, że chyba pierwszy raz od dawna panował tu taki spokój. Dzieciaki zazwyczaj prędzej zbierały się z łóżek, a Jun szykująca się w łazience, najczęściej katowała uszy domowników muzyką albo podcastami o różnej tematyce. Próbował pocieszyć się myślą, że dziś spał tak długo, że przegapił moment zbierania się do szkoły, ale pisk czajnika, który go wybudził, przeczył tej teorii.
Naprawdę wolałby tego wszystkiego nie racjonalizować.
— Jun? Rin? Asahi? — podniósł głos na tyle, na ile pozwalała mu ta niewidzialna pętla, która właśnie zaciskała się na jego szyi. Bezgłośnie odłożył pilot na oparcie, powoli zwracając się ku zamkniętym drzwiom jednego z pokoi. Nie chciał zakładać najgorszego i być może tylko dlatego nie zdecydował się zajrzeć do środka od razu. Wciąż liczył na to, że to żart.
Chłopak zmarszczył brwi, gdy zatrzymał się przed lodówką. Choć wibracje przybrały na intensywności, przyjrzał się futrzakowi z wyraźną podejrzliwością. Kuchnia była na tyle mała, że komórka mogła być dosłownie wszędzie i nic dziwnego, że Rimura ocknął się w porę, wyczuwając w tym wszystkim koci podstęp.
— Już to przerabialiśmy. To nie ja jestem od karmienia — upomniał go z ciężkim westchnieniem, ale jak na typowego człowieka przystało, musiał ulec urokowi wielkich, okrągłych oczu, gdy mimo próby uchylania się od obowiązków, zacisnął palce na uchwycie lodówki. Otworzywszy ją, nawet przymierzał się do poczęstowania kocura jakimś smakołykiem, ale leżący wewnątrz telefon, na którego widok Sean otworzył szerzej oczy, skutecznie odwrócił jego uwagę i sprawił, że zapomniał o planowanym akcie dobrej woli. Dźwięk urządzenia był teraz dużo bardziej wyraźny, więc nie mógłby zignorować go nawet wtedy, gdyby komórka została ukryta za sałatą. Gdy sięgał po nią, starał się odtworzyć w pamięci moment położenia jej tam, ale musiał zrobić to odruchowo, bo przecież nikt nie robił takich rzeczy świadomie. Był to swojego rodzaju alarm, by wreszcie zadbać o swoją higienę snu, ale gdy głośny sygnał wżerał mu się w czaszkę, raczej ciężko było mu myśleć o jakimkolwiek odpoczynku.
Dźwięk ucichł, gdy odblokował ekran. Przejęty tą dziwaczną sytuacją nie zwracał uwagi na cyklicznie powtarzające się mizu ani nawet na to, że zacinający się ekran wypełniał pomieszczenie ruchomym światłem. Wycelował palcem w ikonę skrzynki i zaczął przesuwać nim po ekranie, przewijając prawie niekończącą się listę powielonej wiadomości. Zimny i dość słaby blask wyświetlacza kładł się na twarzy Rimury, ale tyle wystarczyło, by zauważyć, że pobladł jak ktoś, kto właśnie zobaczył ducha. Gdy krew odpłynęła mu do nóg, miał nawet wrażenie, że temperatura w pomieszczeniu drastycznie spadła. W całym ciele czuł nieprzyjemne mrowienie, a na karku włosy stanęły mu dęba, sprawiając, że czuł się, jakby ktoś wbijał mu w mięśnie tysiące małych igiełek.
Ktoś jest w domu. Woda. Ktoś jest w domu. Woda. Ktoś jest w domu. Woda.
Umysł mimowolnie przetwarzał te informacje, które w gruncie rzeczy nie miały ze sobą wiele wspólnego, bo nic nie wskazywało na to, by ich mieszkanie zostało właśnie zalane. Kilka razy przesunął wzrokiem po numerze telefonu, szukając jakiejś niepasującej cyfry, która potwierdziłaby, że to nieznany numer. Za trzecim razem wolniej przeskakiwał z cyfry na cyfrę i pomimo tej ślamazarności, jego niepokój drastycznie wzrastał, bo nie był w stanie pojąć absurdu całej tej sytuacji. Wyprostował się gwałtownie i wycofał do tyłu, wpadając na blat. Upuścił przez to telefon na podłogę, a huk towarzyszący jego upadkowi otrzeźwił go na tyle, by wreszcie zarejestrować, że pomimo przerwy w dostawie prądu, telewizor wciąż działał. Słabo, bo słabo, ale nie podobało mu się to, że zbuntowane urządzenie przeczyło właśnie wszelkim prawom fizyki.
— Co jest? — rzucił tak cicho, że wyglądało to tak, jakby jego usta poruszyły się kompletnie bezgłośnie. Nie sądził, że na świecie istniał ktokolwiek, kto mógłby mu to racjonalnie wyjaśnić, bo w całej tej popapranej sytuacji nie było nic racjonalnego. Zacisnął palce na brzegu blatu, próbując znaleźć w nim większe oparcie niż tylko oparcie dla ciała. Musiał zebrać się w sobie, żeby obejrzeć się za siebie i skonfrontować wzrok z poprzecinaną zakłóceniami twarzą prezenterki, która po dłuższym przyglądaniu się prezentowała się dość upiornie. Sean w tym momencie był nawet skłonny uwierzyć, że jeśli tak dalej pójdzie, zdeformowana kobieta wypełznie z ekranu, jak cholerna dziewczynka z The Ring. Niewiele myśląc, zerwał się z miejsca i szybko ruszył w stronę kanapy, na której leżał pilot. Jednym kliknięciem uciszył telewizor, a wewnątrz salonu z aneksem pociemniało.
Powinien czuć się bezpieczniej we własnym domu, ale zastygł w bezruchu, trzymając pilota w tej samej pozycji, w jakiej trzymał go wyłączając telewizor. Jedynie jego spojrzenie przesuwało się na boki, gdy nasłuchiwał dźwięków z każdego kąta mieszkania. Bardzo powoli zaczynał zdawać sobie sprawę z tego, że dookoła było nienaturalnie cicho. Po sensorycznej miazdze, jaką zafundował mu telefon i szum telewizji, cisza wydawała się teraz tym bardziej dotkliwa.
Martwa.
Strach zmiażdżył mu gardło, gdy stopniowo docierało do niego, że chyba pierwszy raz od dawna panował tu taki spokój. Dzieciaki zazwyczaj prędzej zbierały się z łóżek, a Jun szykująca się w łazience, najczęściej katowała uszy domowników muzyką albo podcastami o różnej tematyce. Próbował pocieszyć się myślą, że dziś spał tak długo, że przegapił moment zbierania się do szkoły, ale pisk czajnika, który go wybudził, przeczył tej teorii.
Naprawdę wolałby tego wszystkiego nie racjonalizować.
— Jun? Rin? Asahi? — podniósł głos na tyle, na ile pozwalała mu ta niewidzialna pętla, która właśnie zaciskała się na jego szyi. Bezgłośnie odłożył pilot na oparcie, powoli zwracając się ku zamkniętym drzwiom jednego z pokoi. Nie chciał zakładać najgorszego i być może tylko dlatego nie zdecydował się zajrzeć do środka od razu. Wciąż liczył na to, że to żart.
Warui Shin'ya and Kurō Satō szaleją za tym postem.
maj 2038 roku