Klub GHOST to jedno z głośniejszych miejsc w kolorowej dzielnicy Fukkatsu. Mimo swojej dość ironicznej nazwy i mimo że w Karafurunie funkcjonuje od stosunkowo niedawna, a konkurencja wśród innych barów tutaj jest całkiem duża, dość szybko zyskał popularność wśród mieszkańców. Być może ze względu na jego uniwersalny charakter, dzięki któremu każdy znajdzie tu coś dla siebie. Szczególnie zachęcającym aspektem są organizowane wieczory tematyczne – obsługa zajmująca się dekoracjami wnętrz zawsze stara się dopiąć wszystko na ostatni guzik. Wnętrze klubu jest nowoczesne i nie brak tu kolorowych świateł, które potęgują ten klimat każdej nocy. Dla większej wygody w centralnej części wielkiej sali umieszczony został okrągły bar, w którym można zamówić drinki. Dla osób, którym niekoniecznie zależy na interakcji z barmanami lub po prostu nie mają ochoty przeciskać się przez roztańczony tłum, w lożach zamontowano specjalny system elektronicznego składania zamówień. Po uregulowaniu płatności kartą, kelnerzy dostarczają zamówienia pod podany numer stolika. Dla osób, które cenią sobie cichsze otoczenie i mają ochotę na spędzenie czasu ze znajomymi przy drinku czy na zwyczajnej dyskrecji, dostępna jest opcja zamówienia pokoju z wytłumionym dźwiękiem. Lokal cieszy się większym zainteresowaniem wśród bogatszych warstw społecznych, ale w alkoholowym menu, znajdują się też niskobudżetowe pozycje, dzięki czemu w piątkowe i sobotnie wieczory nie brak tu studentów, którzy chcą oderwać się od uczelnianych obowiązków. Choć jest to krzykliwe miejsce, dużą wagę przywiązuje się do kultury zachowania – czujna ochrona sprawuje pieczę nad tym, by nie wszczynano tu niepotrzebnych awantur.
Wygląda świeżo. Jak zawsze wtedy, gdy bieg kończy szybkim, zimnym prysznicem; gdy chłód wody zabiera czerwonawe od wysiłku wypieki. Tylko oddech niecodzienny. Spłycony. Taki, który pojawia się w starciu z większą ilością ludzi. Dziwne, bo nie boi się tłumów. Tłumy są bezpieczniejsze. Zdają się być płynącą masą, falą. Nawałem, który zaraz mija. Najbardziej niepokoją mniejsze zbiorowiska osób lgnących jak te ćmy do światła, do wodopoju. Bary, puby, dyskoteki, ale też restauracje i mniejsze koncerty. Wszędzie tam, gdzie zebrane twarze da się z pozoru oswoić i poznać, zapamiętać. A on wolałby niczym cień rozproszyć się w ciemności nocy bądź jak sztuczne światło wpaść w jasność dnia. Zniknąć i pozostać niezauważonym. Wzdycha. Z płuc ucieka dyskomfort, by tamże zaraz urósł kolejny. Niepokój niczym ziarenka już na zawsze puszczający korzenie wgłąb ciała, ku sercu. Wydaje się chłopcu, że i żebra wtedy lgną do płuc, uciskają narządy, aż w końcu, właśnie, spłycają oddech.
Mimo to jest przyzwyczajony do niewygody, a wręcz zaczął nosić ją jak najbliższe ciału odzienie. To właśnie ten zalążek fobii ciągnie jego podbródek wyżej, zawęża powieki a gdy trzeba i pięści puści w świat. Opuszcza więc ramiona. Pilnuje się, by w narzuconej wstrzemięźliwości ciała być pozornie wyluzowanym, ale i odpowiednio zdystansowanym. Szczególnie, gdy kroki puszcza przez drzwi wejściowe do — już teraz — znienawidzonego pubu.
W środku, choć palarnia oddzielona jest od sali głównej krótkim korytarzem i niby szczelnymi drzwiami, unosi się w powietrzu posmak nikotyny i alkoholu. Czasami tylko, mijając pojedyncze osoby, do nozdrzy dotrze zapach mocniejszej wody kolońskiej bądź ciężkich, kwiatowych perfum. Wieczorowo. Ludzie też inni. Poruszają się płynniej, być może to kwestia procentów, ale też wolniej. Ich codzienna kurtuazyjność przeistacza się w prosty, barowy flirt. Urwane uśmiechy, zatrzymane spojrzenia, szoty kupowane dla osoby siedzącej po drugiej stronie baru.
Bar w Ghost Clubie. Notorycznie przecierany, błyszczący, okupowany przez na ten moment parę osób. Brak kolejki, chociaż na wysokich, kończonych skórzanym obiciem krzesłach para dziewcząt. Jedna kładzie na drugiej długie, smukłe spojrzenie. Smukłe, bo ciągnie się od dłoni po szyję a kończy na kąciku ust. Jest dobrze zbudowana, lepiej od jej partnerki. Ma włosy do ramion, kolczyk w nosie i tatuaż wypełzający spod luźno puszczonej koszulki. Druga mówi wolno. Jej usta poruszają się wraz z przytaczaną historią, ale nie odpowiadają energii miejsca. Słowa zdają się być intymnymi, prywatnymi. Zaplątane w bladość farbowanych na szarość włosów, gdzie końcówki sięgają biustu. Po chwili zauważa leniwie zapleciony warkoczyk zasunięty za prawe ucho. Jest wiotka i mała. Rainer ściąga narzucony na ciało szeroki, grubo pleciony sweter.
Choć miejscówka z drinkami oddalona jest od głównej sali, tej tanecznej, to do uszu chłopca docierają mocne basy. Poruszona gwałtownie grdyka świadczy o przełknięciu większego haustu śliny. Rozgląda się. Uderza go nie tyle mnogość, co cielesność tutejszych osób. Ta niespotykana za dnia; utkana raczej z dystansu podczas codzienności Fukkatsu. Zabawne. Powinien czuć się bardziej oswojonym, lecz w pewien sposób tutejsze ciała odrzucają. Są zbyt nachalne, przepite, przepalone i fajkami, i rozbuchanymi wyobrażeniami romansów. Kosmyki rozdzielonej na dwoje grzywki upadają na brwi, gdy podbródek upada ku klatce piersiowej.
Zna parę osób. Klub swoją renomę zbudował i wśród młodszych pokoleń Minamoto. Drogie drinki, drodzy klienci. Wszystko wpisane w śmiałe uśmiechy dzieciaków z klanu. Widzi nawet dwójkę, dalekich swoich kuzynów, którzy zdaje się, że z rezydencji wynieśli się wraz z nowym rokiem szkolnym. Ich spojrzenia łączą się na parę sekund, gdzie czas tamci poświęcają na stłamszenie zdziwienia, on na pobłażliwe cmoknięcie.
— Rainer — Mija go szatyn o jasnych, zielonkawych oczach. Jest jego wzrostu, choć szerszy w ramionach. Biolog, ten sam rok, z Erasmusa. Nie pamięta jego imienia, więc tylko kiwa głową i uśmiecha się ni to przyjaźnie, ni wymuszenie. Coś pomiędzy. — No proszę! Szocika? Trzeba wykorzystać twoje wyjście do ludzi.
Ostatnie słowa akcentuje zbyt mocno, więc i brwi Rainera zwężają się w nieprzyjemnym geście. Gabriel. Ma na imię Gabriel.
— Dzięki, nie piję, ale… — Palec wbija się w jego klatkę piersiową.
— Ale jest Ilja. Mówił, że…
— Daj mi spokój.
Nie ma czasu. Nie przyszedł tutaj dla szotów, dla ludzi, dla Gabriela czy Ilji. Swoją drogą, nie przyszedłby tutaj dla nikogo innego prócz jednego z barmanów. Mija więc znajomego przy oschłej obojętności. (Może dlatego właśnie za nim nie przepadają. Ludzie. Zawsze gdzieś gna, do celu, bez pokątnych interakcji. Irytujące.) Będąc przy samym barze aura chłopca zmienia się. Wraz z delikatnym rozwarciem ramion, otwiera się klatka piersiowa, tym samym wpuszczając w ciało potrzebne hausty powietrza. Wciąż tego przesiąkniętego innymi ludźmi, ale powietrza. Patrzy ku barmanowi, jednemu, drugiemu, a kiedy wspina się na stołek barowy ukradkiem zerka na tarczę zegarka. Zanim jednak wyniesie z przypadkiem upuszczonego spojrzenia coś większego, poczuje przy sobie jego obecność.
— Cześć. — Spokojne spojrzenie uniesie się znad nadgarstka. Głos ma pociągły, miękki, jak plastelina rozgrzana na słońcu. Krótki uśmiech niczym kropką przypieczętowany zostaje tym samym dołeczkiem. Heizo. Po żebrach pełznie ciepłe rozczulenie, które w połowie drogi zyskuje swoistą zadziorność. Takie też wpada do oczu, które błyszczą nieprzyzwoitą trzeźwością. Nieprzyzwoitą, bo wie, że każdą z aktualnych myśli przemielił w pełnej świadomości. — O której kończysz?
Hattori Heizō ubóstwia ten post.
Nie był to piątkowy ani sobotni wieczór. Wbrew pozorom w klubie było zaskakująco spokojnie, choć głośna muzyka i stale przewijający się przez salę ludzie, to wędrujący z drinkami, to wywijający bezmyślnie na parkiecie, mogli temu zaprzeczać. Nawet przy mniejszym natężeniu bywalców klub niezmiennie zdawał się tętnić życiem, a dudniące basy, które zdawały się wprawiać w ruch nie tylko ludzkie ciała, ale i sam budynek, były jak serce napędzające wszystko, co działo się dookoła. Serce, z którego inni zdawali się czerpać energię, bo było dla imprezowiczów coś magnetyzującego w panującej wewnątrz atmosferze – może fakt, że rozpraszani tysiącami bodźców na jakiś czas zapominali o swoich codziennych zmartwieniach. Choć zdarzali się też tacy, którzy pojawiali się tu, by nad kieliszkiem przepracowywać swoje problemy, ale trudno zrozumieć, jak w całym tym harmidrze ktoś był w stanie się na czymkolwiek skupić. Dopiero gdy zapadła cisza, gdy gasły kolorowe, ruchome światła, ten żywy organizm zapadał w głęboki sen, by kolejnego wieczoru na kilka godzin przebudzić się na nowo.
Co tutaj robił? Ktoś, kto znał go poza miejscem pracy, mógłby spokojnie przyznać, że nie pasował do tej hucznej atmosfery. Może była to kwestia opanowania, a może tego, że na co dzień nie otaczał się zbyt dużymi grupami ludzi, a jednak stojąc za barem i polerując umyty wcześniej kufel, nie wydawał się jakkolwiek stłamszony ani hałasem, ani stale podchodzącymi do baru ludźmi, ani w ogóle niczym, co mogłoby wywołać dyskomfort u kogoś pozornie niezbyt towarzyskiego. Powiedziałby, że po prostu się przyzwyczaił, choć wcześniej miał okazję pracować w spokojniejszych miejscach. Przez ostatnie miesiące zdążył jednak zapomnieć o tym, że w kawiarni czy w mniejszym pubie było jakoś inaczej, nawet jeśli intensywniejsze dni wysysały z niego większość energii. Miało to też swoje plusy – nie zauważał upływu czasu, który na pewno dałby mu się we znaki, gdyby siedział za biurkiem. Tu przynajmniej coś się działo. Pośród dziesiątek scen odgrywanych z udziałem różnych życiowych aktorów, można było być biernym obserwatorem przelotnych miłostek, przypadkowych konfliktów lub uskuteczniania różnych błędów młodości po pijaku. Zdarzało się, że mimowolnie wyłapywał różne historie, które mniej ostrożni klienci opowiadali sobie nawzajem, siedząc przy ladzie barowej. Przewijający się obok barmani nie robili im różnicy, jakby byli jedynie robotami, których zaprogramowano na podawanie im składanych zamówień – na pewno przepadał za nimi bardziej niż za tymi, którzy szukali pocieszenia u nich pocieszenia albo okazji na przyszłą randkę. Nie potrafił zliczyć, ile razy ktoś zwierzył mu się z zerwania z dziewczyną lub chłopakiem, z rozwodu, z bankructwa czy z beznadziejnej sytuacji w pracy.
Na szczęście dziś było spokojnie, ale nikt z pracujących nie przyznawał tego na głos, jakby reguła zakazanego słowa dotyczyła każdego miejsca – nie tylko szpitali. Przewiesiwszy sobie ręcznik barmański przez ramię, podstawił wyczyszczone naczynie pod kran do nalewania piwa. Chyba już tylko dla zasady spoglądał na napój lejący się po ściance kufla, bo nie było w nim już ostrożności nowicjusza, który martwił się uronieniem choćby kropli. Chwilę później już stawiał piwo przed nieco przygarbionym studentem ze skwaszoną miną, który nie miał tyle szczęścia, co dwie dziewczyny, które już od jakiegoś czasu okupowały stołki barowe przy ladzie. Były zbyt zajęte sobą, by zauważyć, że już jakiś czas temu opróżniły swoje kieliszki, które jego współpracownik właśnie zgarnął z blatu. Minęli się za barem, gdy Hattori podchodził do niewielkiego ekranu, by sprawdzić kolejne zamówienie, już miał przesunąć po nim palcem, gdy w kątem oka dostrzegł zarys zasiadającej przy barze sylwetki. Może już wtedy podświadomie wiedział, że wygląda znajomo, bo coś tknęło go na tyle, że zatrzymał się z opuszką palca zwieszoną o milimetry nad interaktywnym wyświetlaczem i zwrócił twarz ku chłopakowi.
— Rainer? — usta ledwo poruszyły się, artykułując imię, które utonęło w głośnych dźwiękach muzyki i w gwarze rozmów, które od czasu do czasu docierały do uszu, gdy goście lokalu próbowali usłyszeć siebie nawzajem. Zaskoczenie rozciągnęło rysy jego twarzy. Było jednym z tych miłych zaskoczeń; nie tych, które pojawiają się, gdy ktoś zostanie przyłapany na gorącym uczynku. Seiwa był ostatnią osobą, którą spodziewał się tu dziś zobaczyć. Nie dziwił mu się zresztą, że przeważnie unikał tego miejsca – nie każdy przepadał za hałasem, przypadkowym ocieraniem się o ludzi we wszechobecnym tłumie i tym zaduchem, który od czasu do czasu był od rozgrzanych tańcem ciał. Potrzebował chwili, by upewnić się, że mu się nie przywidziało, zanim usta wykrzywiły się niby to zdawkowym uśmiechu, ale nawet ten lekki grymas dosięgnął srebrnych tęczówek, topiąc wcześniejsze, zdawałoby się, znużenie w ciepłej wesołości. Miła odmiana.
Minęła kolejna chwila i już był obok – naprzeciwko niego z rękami wspartymi o wysoki blat. Nie ponaglał go, gdy spoglądał na zegarek, choć teraz sam był ciekaw, którą mieli godzinę, bo gdy znajdowali się po przeciwnych stronach baru odgradzała ich ta niewidzialna bariera profesjonalizmu, który przecież musiał zachować. Ale było to trudne, bo tak jak ludzie odnajdywali swoje ukojenie w klubowej atmosferze, tak Heizo odnajdował własne w obecności Seiwy. Nic dziwnego, że w tym przypadku nawet niecałe pięćdziesiąt centymetrów wydawało się milami, gdy zadowolone spojrzenie znów uchwyciło widok znajomego dołeczka w policzku i rozpoznało prowokacyjną zadziorność. Szlag.
— Cześć — odpowiedział, przynajmniej pozorując, że to wystarczyło. Ale było mu mało, bo to nie tak powinni się witać. Palec wskazujący w niemym zniecierpliwieniu uderzył o lśniący, czarny blat, po którym raz po raz figlarnie przemykały różnokolorowe światła – te same rozlewały się też po ich ubraniach i skórze; znajdowały też odbicie w lśniących tęczówkach. — Po pierwszej? — przeciągnął ostatnią sylabę, dając mu do zrozumienia, że nie był do końca pewien. — Coś koło tego. Jest środek tygodnia, więc przynajmniej nie wyjdę stąd dopiero nad ranem. Ale dzisiaj to ja zamykam, więc może się trochę przeciągnąć — wyjaśnił, już unosząc brew w pytającym wyrazie. — Nie miałem okazji sprawdzić telefonu. Pisałeś, że przyjdziesz czy to tylko miła niespodzianka? — ze słyszalnym w głosie rozbawieniem, przechylił głowę na bok. Zaraz jednak wyprostował ją, gdy przypomniał sobie o czymś niezwykle ważnym, przez co nawet jego zawieszony na chłopięcej twarzy wzrok stał się dziwnie znaczący. — Czegoś sobie życzysz?
Gotō Keita ubóstwia ten post.
Opuszka zatrzymuje się, by uderzyć w blat po trzykroć. Zastanawia się ze wzrokiem uwieszonym na twarzy Heizo, ustami uchylonymi i oddechem płaskim, nijakim. Pod żebrami wciąż ten sam niepokój, dudniący niczym lecąca w tle muzyka. Albo też dopasowujący się pod nią i rytmem, i brzmieniem. Raz jest więc skoczna, bardziej ciało pieszcząca, za drugim utworem obijająca się o wnętrze w ruchach przypominających kołatanie dzwonu. Odwraca twarz ku zebranej nieopodal grupie. Wychodzą. Ich ciała, tak jak i jego, zmęczone są towarzyskim wyjściem do ludzi. Zawsze mówili to samo; że wychodzą “do ludzi”. Parska cicho, bo myśl zdaje się irracjonalną.
— Zamykasz klub? — pyta nagle, jakby informacja była najistotniejszą z dosłyszanych. Poniekąd. Wraca ku niemu oczyma pustymi. Tak jak te knykcie wypłowiałymi z większych emocji. Dobrze, że te same światła, kolorowe, zabawne, i po jego białkach pędzą w kocich skokach; tamże grają same ze sobą, bo przecież nie z nim, ale w sposób w jaki matka łączy tło z bohaterami, tak i one jego wklejają w klubowy obrazek. — Nie jest tak, że to właściciele zamykają kluby? — Wzrusza ramionami. Skąd może to wiedzieć? Może jest inaczej, teraz i tutaj. Lukę na odpowiedź zapełnia więc pokręceniem głowy, by wraz z nim strzepnąć z ramion głupio wypuszczone powietrze. Nic przecież nie wie o klubach. O nocnych życiach. O wyjściach. O pijackich wyskokach. I gdzieś w tym wszystkim czuje się dziwnie pominiętym, jakby mu nikt nigdy nie wskazał odpowiednich drzwi. Zawsze te same. Rozsuwane, wysokie, dobrze wykończone a przynależące do rodzinnych włości. Musi się więc wyprowadzić. Wie to, ale myśl tę mieli niczym dziecko jednego cukierka. Skrupulatnie, wolno, aż w końcu po cukrze nic a jedynie posmak na krańcu języka. — Nie pisałem. Pomyślałem, że wpadnę i… W sumie to nie wiem. Spotkałem przed momentem znajomych. Mogę do nich podejść, jeśli będę ci przeszkadzać. Wrócę przed końcem twojej pracy. — Wzrok ucieka do tych samych dziewcząt, które oderwawszy od siebie spojrzenia, wzrok kierują na zatrzymaną przy dłoniach kartę z drinkami. Gdzieś z boku dobiega ostatnie z pytań Hattoriego, na które nie sposób zareagować inaczej niż rozbawionym cmoknięciem. Oswaja się. Jak to zawsze w kontakcie z nowymi miejscami, wpierw otacza je lustrującym spojrzeniem, by zaraz rozrysować ewentualną dla siebie drogę ucieczki. I scenę, bo aktorem, z racji bycia członkiem rodu sztucznego bardziej niż sam teatr Kabuki, jest całkiem niezłym.
— Mówisz o drinkach, tak? — odpowiada z kącikiem ust uniesionym delikatnie, skromnie, choć w sekundzie przeciętym i jasną poświatą halogenu. Odpowiednia pauza, by raz tylko chytrym spojrzeniem zakraść się w srebrne tęczówki tamtego, tamże osiąść w charakternej figlarności, ale szybko też i uciec. Tak samo, jak zwierzyna, która wpierw nęcąc zapachem, zaraz ginie w chwiejnych zaroślach. I bije się z myślami, bo chłopięca pazerność ma szpony ostrzejsze niż wyuczona wstrzemięźliwość. Szarpie wyobrażenia a gdyby mogła, gdyby jak ten duch na kontrakcie zdobyła ciało, dorwałaby i drugie ciało.
Wnętrza dłoni zapierają się na blacie, by sylwetka uniosła się do góry, delikatnie, ale celowo, skocznie, królicze uszy zza tych samych zarośli. (Szkoda tylko, że tym razem to wilk w skórze ofiary, który kły szczerzy przy skromnym uśmiechu; tym samym, który współdzieli z resztą stada. Z każdym z Minamoto. Chytry, nęcący, t e a t r a l n y). I może nadpisuje zdziwienie w twarzy Heizo, a być może ono rzeczywiście tam się kuli, ale to nie ma znaczenia, bo gdy mlask przecieranego szkła zgra się z rozbawionym śmiechem, powie:
— Pograjmy w wyzwania. Ty pierwszy — Przecież o to chodziło. Od początku. O przerzucanie piłeczki. — Pocałuj mnie.
Hattori Heizō ubóstwia ten post.
Kiwnął krótko głową z twierdzącej odpowiedzi, bo tyle wystarczyło, by rozwiać wątpliwości. To normalne, że czarnowłosy mógł tego nie wiedzieć. Gdyby się nad tym zastanowić, miał przed sobą znacznie lepszą przyszłość niż ślęczenie za barem i któregoś dnia te dwa różne światy mogły ich podzielić, ale dzisiaj nie to zaprzątało Hattoriemu głowę. Dzisiaj cieszył się, że byli w tym jednym miejscu, nawet jeśli nie mogli wspólnie usiąść przy barze.
— To zależy. Niektórym na rękę jest to, że mają komu powierzyć to zadanie i mogą w tym czasie spać spokojnie. Jutro i tak znów tu przychodzę, więc przyniosę klucze z powrotem i zajmie się nimi ktoś inny. Nie powiedziałbym, że to z ich strony kwestia zaufania. Raczej pewność, że nie zrobimy nic głupiego, bo po pierwsze – wiadomo byłoby czyja to wina, a po drugie — mimowolnie wyprostował dwa palce, gdy wyjaśniał mu to z cierpliwym zrozumieniem — wiedzą gdzie mieszkamy — dokończył ze ścielącym się na języku rozbawieniem uwieńczonym bezradnym wzruszeniem ramion. Nawet gdyby zamarzyła mu się przestępcza kariera, zaczynanie od rzucania się na majątek swojego pracodawcy, było raczej kiepskim pomysłem. — Poza tym dobrze mi płacą. Napiwki też są niezłe. Może niedługo gdzieś razem pojedziemy — dodał, luźno dzieląc się swoją propozycją. Nie była jeszcze doprecyzowana, ale wydawało mu się całkiem naturalne, że któregoś dnia powinni spędzić czas poza miastem. Krzyżując ręce na klatce piersiowej, zerknął w stronę dwóch szklanych naczyń wypełnionych monetami i banknotami. Do jednego z nich doklejono małą karteczkę, na której widniał niestarannie napisany przekaz uwieńczony smutną buźką. „Pomużcie, jestem biedny” – drugi barman, Yoshiro, był tak podekscytowany swoim zabawnym pomysłem, że Heizo nie wytknął mu tego błędu. Uznał też, że ludzie zlitują się i dorzucą mu się do korepetycji, ale było to coś, o czym nie zamierzał mówić na głos.
„Nie pisałem.”
Spojrzenie na nowo zwróciło się ku chłopięcej twarzy. Wyglądał tak, jakby przed chwilą miał coś jeszcze do dodania, bo usta jeszcze przez chwilę pozostały lekko rozchylone. Szybko jednak zamknęły się, bo nie było to tak ważne, jak trochę niezdarne wyjaśnienia Rainera. Uniósł brwi, jak ktoś, z kogo próbowało się żartować. Bo chyba nie sądził, że teraz od tak go stąd wypuści? Przechyliwszy głowę na bok, usiłował już z samej chłopięcej twarzy wyczytać, na ile miał ochotę siedzieć ze swoimi znajomymi. Nie miał nic przeciwko temu, by spędzał czas z innymi, ale jeśli była to tylko wymówka, by mu nie przeszkadzać-
— Przeszkadzaj mi — rzucił zaczepnie. Z ustami wykrzywionymi w zadziornym półuśmiechu i spojrzeniem, w którym wyzywający błysk podsycały migające reflektory neonowych świateł, był nieświadomy konsekwencji tego polecenia. Co złego mogło się stać? Zasady nie zabraniały przecież rozmów z klientami. Zaraz jednak krótki śmiech wstrząsnął jego ramionami, zgarniając ze sobą prowokacyjną maskę. — Cieszę się, że przyszedłeś — stwierdził łagodniej, bo przede wszystkim dlatego nie chciał, żeby znikał w tłumie na godzinę. Poza tym wiedział aż za dobrze, jak nachalni potrafili być spici goście – szczególnie, gdy ktoś wpadł im w oko. A Rainer… cóż, na pewno wpisałby się w gust wielu osób.
„Mówisz o drinkach, tak?”
Jak za każdym razem patrzył zbyt uważnie, by nie dostrzec tych drobnych zmian. Tych, które zwykle rezerwowane były na wspólne wieczory, a jednak to teraz wydawały się mieć większą moc niż zazwyczaj. Rozumiał dlaczego. Rozumiał też, że ze względu na okoliczności, powinien ignorować te wszystkie subtelne – przynajmniej na razie – zaczepki. Powinien się do nich przyzwyczaić, uodpornić się, ale tak już miał, że przywiązywał się do tych małych bodźców, z których rodziły się wszystkie bezwarunkowe reakcje. Głód. Niecierpliwość. Chciwość. Nikt nie powinien mieć takiej władzy, ale tak już miał, gdy był przywiązany.
— Tak, tym się tu zajmuję. Mamy bezalkoholowe opcje, jeśli takie wo- — chciał raz jeszcze przybrać ten sam cierpliwie tłumaczący ton, choć teraz ubarwiony nutą rozbawienia, ale głos umilkł, gdy ściągnął brwi, wybity z rytmu tym nagłym zrywem z miejsca. Po chwili widział go jeszcze wyraźniej; ten cholerny, władczy bodziec. Bezpieczniej było się odsunąć, ale było to trudne, gdy ciało, jak magnes, chciało przylgnąć do tego drugiego. Wzór samokontroli – chciałby wierzyć, że to prawda, ale prawie czuł, jak solidne fundamenty silnej woli rozpadają się na drobne kawałki, gdy nowa rozgrywka właśnie się rozpoczęła. Nie była to już gra w kotka i myszkę – w końcu nie było już za czym gonić, gdy zdobycz tkwiła w szponach. Zamiast marzyć o wolności, wygodnie się w nich układała, ale przecież nie można było pozwolić jej zasnąć.
— A zasady? — spytał, unosząc brew, choć spojrzenie już zsunęło się ku rozciągniętym w rozbawieniu ustom Seiwy. Zasady nie miały znaczenia, ale potrzebował chwili, choć normalnie by się nie zawahał. Nie potrzebował gry w wyzwania, żeby go całować, choć tym razem to faktycznie było wyzwanie. Srebrne tęczówki uciekły spojrzeniem w stronę dwójki dziewczyn przy barze – nadal pochłoniętych lekturą karty drinków. Zaraz zwróciły się ku drugiemu barmanowi, który skupiał się na wymieszaniu ze sobą odpowiednich proporcji.
Czarnowłosy wypuścił powietrze ustami, a wraz z nim ramiona opadły niżej z bezsilności. Ale była to przyjemna bezsilność w obliczu ducha rywalizacji. Nie mógł przecież przegrać. Kiedy powrócił spojrzeniem do Rainera, nie było w nim już niemocy. Ułożył ręce na blacie, opuszkami palców dosięgając jego rąk, gdy nachylał się nad blatem.
— Wystarczyło poprosić — z upuszczanymi mrukliwie słowami, które prawie całkowicie zlały się z dudnieniem muzyki, ciepły oddech osiadł na Rainerowych ustach. Po głowie wciąż błąkała się jakaś samotna, rozsądna myśl, ale tym razem nie słuchał, bo kłóciła się z zachcianką, która urosła do rozmiarów, z których ciężarem już sobie nie radził. Pocałunek był jednak krótki; równie zaczepny, co zachowanie Seiwy. Jakby tym razem to on robił mu na złość, gdy język zaledwie otarł się o drugi na tyle, by pozwolić mu przypomnieć sobie o jego smaku. Wyprostował się, z łobuzerskim błyskiem w oczach wpatrując się w czerń tęczówek. — Wybierz drinka. To twoje wyzwanie, zanim będę lepiej przygotowany. Postawię ci go.
Seiwa-Genji Rainer and Bakin Ryoma szaleją za tym postem.
Uda na nowo stapiają się ze skórzanym pokryciem stołka barowego, gdy jemu pod palce, niemalże agresywnie, wsunięta zostaje pokryta plastikiem karta drinków. Krzywi się widocznie, bo nie lubi wyborów. Co zresztą widać, gdy spojrzenie nigdzie indziej a koncentruje się na partnerze. Preferuje chować swój świat w pojedynczych postaciach, jeśli w ogóle nie na jednej osobie, której sylwetka jak ta boja pozwala trzymać się nad wodą. A ostatniego, czego pragnie, to głębin cichego, zalewającego gardziel jeziora. Już raz to przeżył. Raz? Opuszka zatrzymuje się na skrupulatnie rozpisanym drinku, który przez idiotyczną nazwę nie przekazuje nic więcej. Rainer cmoka niezadowolony, po czym zwilżając językiem dolną wargę, jakby próbował posiąść ostatnie krople tamtego śliny, decyduje się na:
— Niech będzie ta piątka. — A pod piątką nic więcej a biały rum i limonka; zdziwione spojrzenie barmana przejmuje z miałkim, ale szczerym uśmiechem: — Nigdy nie mówiłem, że nie piję alkoholu. Na pewno jest to okazjonalne. Poza tym muszę sprawdzić, czy rzeczywiście jesteś dobry w swoim zawodzie.
Rozbawienie podkreśla wszystkie ze słów a on odsuwa od siebie kartę, by za pół godziny powrócić i wybrać kolejnego drinka. Dwa, nie więcej, bo i zmęczenie, i niedostateczna ilość kalorii (pominął jeden posiłek, cholera) gwarantują procentom lepszy dostęp do jego jaźni. Świadomy swojego ciała, jego potrzeb a swoich zachcianek, tym razem stawia na zachciankę. Bo, jakby nie patrzeć, wszystko wkoło jest wynikiem chwilowej myśli, ochoty na coś (bądź na kogoś).
Zagaduje go okazjonalnie, choć stara się nie. Jak ten czujny a wytresowany pies, gdzieś z boku i na swoim posłaniu, unosi spojrzenie ponad niebieski ekran telefonu w momentach, gdy uśmiech jednego z klientów jest zbyt szerokim; gdy ich dłonie zbyt skoczne a oczy za bardzo rozbiegane (choć w pijaństwie za pewnie pełznące po ciele barmana). Idioci. Motłoch uniwersytetu bądź nie, zwykli nastolatkowie i dwudziestoparolatkowie, których chuć jest niczym innym a prostym zapotrzebowaniem. Nie finezją, którą ubrać można w przemyślane gesty a czymś, co łączone z potem, ciężkim oddechem i mokrym od tańca ciałem, zdaje się obrzydliwym. I zdarza się jedna sytuacja, w której dziewczyna o włosach koloru świeżej pomarańczy, farbowane, i oczach malowanych kolorem letniego nieba, nachyla się nad blatem jak to chwiejąca się na wietrze źdźbło, dłonie wsuwa pod piersi i zdaje się głosem słodkim, podlanym zapewne likierem brzoskwiniowym z Sex on the Beach, mówi:
— A numer dasz?
I jego noga spokojnie, kiedy dłoń wciąż śmiga po ekranie telefonu komórkowego, opiera się o siedzisko jej krzesełka i napiera na niego mocniej, ale nie mocno, coby jedynie zwrócić na siebie uwagę a wysokie nóżki przedmiotu wprawić w połowiczny ruch. A gdy jej nagłe, zaniepokojone spojrzenie, pędzi po sylwetce Rainera jak złowieszcza rakieta (plecy chłopak oparte ma o ścianę tuż za nim, ramiona opuszczone wespół z podbródkiem, jedynie oczy — to zawsze są oczy — wysunięte spod ciemnych brwi, nadgryzają jej zdziwione spojrzenie lewym kłem, by prawy, jak ten zaostrzony turmalin, liznął jej aortę), uśmiecha się. Jest to uśmiech miły, ale nie pasujący do malowanych ostrzegawczym tonem oczu.
— A numer na karetkę, masz? — pyta przyjemnie, długo, pozwalając dołeczkowi wyżłobić w policzku charakterystyczny dla chłopca dołek.
Gwałtowniejszy ruch na stołku powoduje osunięcie się dziewczyny z siedziska, jej ciche: “wrócę po drinka za chwilę” i jego powrót do ekranu telefonu. Nawet nie wie, w którym momencie tamta wraca po szklankę z alkoholem, bo jej ruch jest jak powietrze barwione pomarańczą. W jej dłoni, co zauważą już tylko znajomi na parkiecie, Sex on the Beach.
Drugi z drinków jest czymś prostym, spod lady, odpowiedzią na krótkie: “zaskocz mnie”. Trudno jednak zaskoczyć go drinkiem, choć, w zasadzie, jest on całkiem dobry. Na pewno nie słodki, wchodzący w przyjemne, kwaskowe nuty. W szkle szeleszczą kostki lodu, które przy kolejnych łykach a rozgrzanym wnętrzem ciele, przynoszą chwilową ulgę. Opowiada mu uniwersytecie i też klubie duchów, w którym kiedyś, na początku ich znajomości, brał udział. Dziwna sprawa, dziwni ludzie, ale nie wnika dalej z trudem też tłumacząc, z jakiego powodu się tamże znalazł.
— Poznałem kiedyś taką Helenę. Okazało się, że mnie śledziła. Przez miesiąc. Nieumiejętnie, bo zorientowałem się po dwóch tygodniach, ale (…).
Wspomnienia mają to do siebie, że powróciwszy, zawsze barwione są nutą nostalgii. Rzadko tę czuje, ale jednak, bo gdzieś tam tęsknie patrzy do grupy, której przez krótki moment był częścią. Częścią czegoś większego, co nie jest skorelowane z jego rodziną. Ale, najwidoczniej, nie jemu pisane przynależenie.
Opuszki pędzą po szkle, chwytają ostatnie jego dawki zimna, zarysowują na naczynku krągłe smugi. Ale, nagle, nieruchomieje. Heizo jest gdzieś dalej, z uśmiechem przyjmuje drinki, mała cholera, a on jak ta ofiara zatrzymuje ruchy ciała, by z językiem opartym na podniebieniu, zsunąć wzrok na palec rytmicznie obijający się o szklankę. Weń ostatnie kostki lodu, na wpół roztopione; tak, jak jego spojrzenie. I widzi, przy delikatnym rozmyciu konturów własnego wzroku, jak o jego palec zaczepia się drugi. Podłużny i giętki, przynależący do ręki nieco starszej. Na nadgarstku zegarek, którego wskazówki wskazują godzinę trzynastą. Usta chłopca rozchylają się, zeń wypada nagły haust powietrza. Robi mu się niedobrze, gdy ręka, jakby nie do człowieka a przynależała do sennej zjawy, znika. Szczęka chłopca zaciska się, gdy unosi spojrzenie znad szklanki z drinkiem. Sekunda, dwie, dwadzieścia? Minęło niewiele więcej, ale wraz z każdą, pod skroniami ból jak uderzenia dzwona rozlewał niewygodę.
— Zaraz wracam — mówi ciszej, gdy tylko spojrzenie barmana wpada w to jego, a on zsuwa się ze stołka i krokiem spokojnym, ale celowym, idzie w kierunku łazienki. W kierunku. Jedna zaczepka przypadkowej osoby wystarcza, by zaraz znalazł się przy umywalce, z dłonią wciąż gorejącą tamtym dotykiem, z sercem przeciskającym się przez żebra. Klnie. Palce przywierają do ust, kiedy żołądek puchnie i tym miejscem, i wypitym alkoholem. Ale, to nie alkohol, prawda? Rainer, wszystko okej, ciężki głos osiada pod czaszką, gdy:
— Hej ty, wszystko okej? — Obca dłoń jak owadzie kleszcze chwyta jego ramię, by on, to głupie, do cholery, wywija się w nagłym przeskoku nogi, skierowaniu twarzy ku drugiej osobie i uderzeniem jak kosą tnie tamtego policzek. A skórę ma pokrytą piegami, które uderzone zdają się rozlewać jak niebo przecięte przez meteoryt. Chłopak odbija się w szoku, ale jest bywalcem klubów, więc wie, że… — Ja pierdolę, typie. — Dopada jego koszulki (idiota, zawsze chwytają za koszulkę, gdzie ona niczym a słabym materiałem) i ciągnie go w tył, w kanty umywalki, na co Rainer syczy. Wie, że zjebał, bo mu ból przywraca trzeźwość jaźni, ma nadzieję. — Seiwa, nie? Mówią, że jesteś pojebany. — Może i jest, sam nie wie, gdy dłońmi chwyta tamtego nadgarstki, wywija je, by w międzyczasie dostać, nie wie jakim cudem, łokciem w podbrzusze. A później już tylko odbija go od siebie dalej, ku zamkniętej kabinie. Prostuje plecy, oddycha głębiej i wraz z poprawą sylwetki syczy przy bólu liżącym biodra.
— Wszystko okej — odpowiada z uśmiechem, gdy ustawienie ciała umożliwia spojrzenie na niego z półprofilu. — Przepraszam, odruch bezwarunkowy.
— Bezwarunkowo to cię zaraz stąd wypierdolą — syczy tamten z dłonią przyciśnięta do policzka, pauzuje na krótkie, dwie sekundy, by zrezygnować z dalszej interakcji. — Jeb się.
Wychodzi.
— Może będę — odpowiada cicho, gdy pulsująca nagłym ruchem dłoń wpada pod falę zimnej wody. Kręci głową ku samemu sobie, własnej głupocie, by szkliwa górnej i dolnej linii zębów przetarły się w powidokach złości. Idiota. On czy tamten?
Zaraz potem wraca z dłonią przeczesującą włosy i szczęką rysującą pozostałości zdenerwowania.
Hattori Heizō and Yakushimaru Seiya szaleją za tym postem.
„Niech będzie ta piątka.”
Uniósł brew; na wpół zdziwiony tym, że zdecydował się na drinka alkoholowego, a na wpół tym dość powszechnym wyborem. Przyjął to do wiadomości bez zbędnego komentarza, bo sam wyznaczył mu to zadanie, ale przytaknięcie, którym go obdarzył było powolne, jakby jednocześnie chciał pozostać obecnym w danej chwili, ale z drugiej strony sięgał myślami gdzieś dalej.
— Mam nadzieję, że w większości przypadków nie pozbawiam cię tych okazji. Nie żebyś w tej kwestii miał się czym przejmować — zauważył. Nie miał problemu z alkoholem tak długo, jak jego spożywanie nie było nałogiem. Dziwnym zresztą byłoby tępienie towarzyskich popijaw, gdy na co dzień przyglądało się im zza baru. — Czy tak wygląda praca pod presją? O nie — słowa brzmiały tym zabawniej, im mniej przejęcia w nie włożył. Za długo tu pracował, by obawiać się, że coś pójdzie nie tak, nawet jeśli był to pierwszy raz, gdy przyrządzał drinka akurat Seiwie. Zostawił go dosłownie na chwilę, by zgarnąć ze sobą wszystko, czego potrzebował. Rum, sok z limonki, syrop cukrowy – tego ostatniego tym razem zamierzał dodać mniej. Każda ze szklanych butelek kolejno stuknęła o blat.
— Na pewno nie jestem tak dobry, żebyś mógł liczyć na specjalny występ i żonglowanie shakerami. Przynajmniej na razie — wyjaśnił, chcąc przynajmniej w ten sposób zająć czas, gdy wzrok skupiony był już na zastawionym blacie. Kieliszek zabrzęczał, gdy wrzucił do niego kostki lodu. — Mógłbym za to opowiedzieć ci o daiquiri, ale nie jest to nic, co przyda ci się w życiu — dodał, ale był to tylko ucięty temat, bo Hattori już zabrał się za mieszanie ze sobą prostych składników, które odmierzał, kolejno przelewając je do shakera. Nie trwało długo, zanim przyozdobiony plasterkiem limonki drink znalazł się przed czarnowłosym.
Czas płynął mu zdecydowanie szybciej niż Rainerowi. Na przemian przygotowywał kolejne zamówienia, sprzątał po nich i znajdował chwilę, by odpowiadać chłopakowi. Co jakiś czas, gdy akurat nie rozmawiali, spoglądał ku niemu, by upewnić się, że siedzenie tu nie było dla niego zbyt uciążliwe. Oświetlenie klubu bynajmniej nie ułatwiało mu analizy sytuacji – wiele rzeczy mogło mu się przywidzieć, gdy snop kolorowego światła ledwo otarł się o chłopięcą twarz i już pędził gdzieś dalej ku innym rejonom klubu. Heizo był jednak pewien, że gdyby coś było nie tak, to nie tyle, co by to zauważył, a po prostu wyczuł. Nie lubił tego przeczuwania, ale zazwyczaj sprawdzało się w roli dobrego wykrywacza kłamstw.
„A numer dasz?”
Musiał przywyknąć do podobnych zaczepek, bo pomimo zmęczenia nimi, na jego ustach zagościł wyuczony, przepraszający uśmiech; jednak srebrne oczy przyglądały się jej z dystansem, na który rzadko zwracano uwagę, gdy wyraz twarzy był wystarczająco przyjemny w odbiorze. Nawet jeśli rudowłosa była już nieźle wstawiona, Hattoriego obowiązywała etykieta. Już miał uprzejmie odmówić – A numer na karetkę, masz? – ale spojrzenie skierował ku Seiwie.
— Rai — ledwo zebrał się na upomnienie, a dziewczyna już zdecydowała się posłusznie zniknąć w tłumie. Pokręcił głową w niedowierzaniu, ale wpatrzony w wyświetlacz telefonu chłopak, mógł tego nie zauważyć. — Zawsze jesteś taki zazdrosny? — chociaż nie powinien pochwalać odstraszania klientów, nie uniknął kąśliwości, która otuliła każde słowo luźno rzuconego pytania. Nawet jeśli taki właśnie był, to czy nie powinno mu to schlebiać?
Choć sam milczał, rekompensował tę ciszę stuknięciami butelek, brzęczeniem szkła i chrzęstem kostek lodu, które teraz stały się tłem dla Rainerowych opowieści. Słuchał go uważnie, bo – co oczywiste – chciał wiedzieć o nim więcej. Lubił też, gdy opowiadał – jak wtedy, gdy ni stąd, ni zowąd zdecydował się opowiedzieć mu o mrówkach. Ale miał inny ton, gdy mówił o sobie, swoich przejściach, znajomych. Nie sposób było nie uśmiechnąć się, gdy mimowolnie przyszła mu na myśl rozmowa o sentymentach, bo zawsze wydawało mu się, że to taką formę przybierały – czegoś, do czego mimowolnie się wraca. Nie wytknął mu tego na głos.
Kolejne minuty upływały. Muzyka w klubie robiła się spokojniejsza i cichsza, jakby wraz ze zbliżającym się zamknięciem, celowo wprowadzano bardziej senną atmosferę. Na parkiecie wciąż znajdowało się jeszcze kilku chętnych do pijackiego tańca, a w lożach goście nadal prowadzili rozmowy przy kieliszkach – teraz już mniej żywe. Wiadome było jednak, że za pół godziny – może czterdzieści minut – w lokalu zapanuje całkowity spokój.
„Zaraz wracam.”
Znajome uczucie napięcia ogarnęło całe ciało, gdy Rainer podniósł się z miejsca. Była to dla niego pierwsza czerwona lampka. Nie dlatego, że uznał, że chłopak powinien siedzieć i czekać w jednym miejscu do samego końca; raczej dlatego, że widział. Znów za dużo. Nie zdążył nawet spytać, czy źle się poczuł, gdy ten już oddalał się od baru. Ściągnął brwi, gdy wzrokiem odprowadził aż po sam korytarz, w którym ostatecznie zniknął mu z oczu, kierując się ku łazienkom. Mimo że już go nie widział, trwał jeszcze przez chwilę w zawieszeniu, nieświadomy tego, że bezsensownie przeciera ręcznikiem osuszony już kufel. Dopiero klepnięcie w ramię wyrwało go z osłupienia. Poruszył głową na boki i obejrzał się za siebie.
— Hattori, nie słuchasz mnie — drugi barman upomniał go ze słyszalnym w głosie wyrzutem. — Nie śpij, bo zaraz wychodzę. Chyba resztę już ogarniesz, no nie? Wydaje mi się, że i tak mają już niezły zjazd.
— Jasne, zajmę się tym.
Wiedział, że nie brzmiał przekonująco, gdy jego głos był odległy i zamyślony, ale Yoshiro najwidoczniej to nie przeszkadzało. Nic dziwnego – zależało mu przecież tylko na tym, żeby wreszcie stąd wyjść. Heizo też miał ochotę już skończyć i chociaż starał się skupić na ostatnich zamówieniach, wyczekujące spojrzenie wciąż mknęło ku wejściom do łazienek. Mogło mu się wydawać, że to wszystko trwało już za długo, bo w podświadomości wciąż, jak lodowy kolec, tkwił widok ściągniętej, chłopięcej twarzy. Może chodziło o wspomnienia? Może przeoczył coś, na co powinien zwrócić większą uwagę? Samolubnie było przypisywać sobie odpowiedzialność za Rainerowe samopoczucie, ale nawet ta myśl przemknęła mu przez głowę, wywołując piekącą w klatce piersiowej niewygodę.
Nie odetchnął z ulgą, gdy Seiwa znów pojawił się w jego polu widzenia. Wydawało się, że w jeszcze większym napięciu czekał aż znajdzie się wystarczająco blisko, by mógł dać upust pytaniu, które drażniło język już od kilku minut. Na razie jednak przyglądał się jego ruchom, jakby to one miały być odpowiedzią na wszystko. Po części były – brakowało w nich swobody, choć może krępowało go szumne otoczenie. Jeden krok. Drugi. Trzeci.
— Co się stało? — Jakby już zakładał, że coś na pewno musiało się stać. Teraz potrzebował już tylko konkretów; elementu układanki, który Rainer trzymał przy sobie. A on znów patrzył na niego tak jak zawsze, gdy pilnował, by nie zgubić po drodze żadnego szczegółu. Spod ściągniętych lekko brwi, srebrne tęczówki przyglądały mu się nie tylko ze skupieniem, ale i widocznym zmartwieniem. — Już niedługo. Ale jeśli nie czujesz się na siłach, żeby tu siedzieć, mogę dać ci klucze do mieszkania. Nie wiem tylko, czy teraz powinienem zostawiać cię samego.
Wolałby nie.
Seiwa-Genji Rainer ubóstwia ten post.
Podchodzi do baru krokiem wolnym, z dłońmi wciśniętymi w kieszenie spodni. Biżuteria obijająca się o krawędź szczęki odbija kolorze światła dyskoteki i raz, ale tylko raz, wpada w spojrzenie chłopca, którego spotkał w łazience. Nie widzi go, ale to oczywiste — już go nie ma pomiędzy ludźmi, bo i całą swą uwagą, która na siłę niemalże wepchnięta w czerń źrenic, osiada na Hattorim. Wraz z językiem badającym granicę dolnych zębów, wzrokiem pędzi po ramionach chłopca, spiętych mięśniach przedramion, tatuażach, które przy każdym geście wprawiane są w przyjemnie animowane ruchy. Tym razem nie uśmiecha się, bo rozbawienie, nawet to wyuczone, połyka wraz z bólem kotłującym się na miednicy. Ale, wbrew pozorom, jest on przyjemny. Statyczny i gruntujący, pozwalający Seiwie sunąć w chwili obecnej. Podziękowałby więc nieznajomemu, gdyby nie fakt, że rzeczywiście — chcąc nie chcąc — wyparł jego fizjonomię z pamięci.
Kładąc oboje dłoni na blacie i raz tylko zsuwając wzrok na palce, by zaraz wrócić nim do barmana, zajmuje swoje poprzednie miejsce. Cmoka niezadowolny, trochę zły, ale w tym wszystkim mało przejęty. Stan, w którym rzadko bywał, a jak już to właśnie wśród ludzi. Dla utrzymania ostatniej nitki względnego spokoju zalega rozszerzonymi źrenicami na sylwetce Heizo, palcami jak sznurkiem oplatając pozostawione na blacie szkło. Jest już ciepłe. Lód zdążył zespolić się z alkoholem, by wewnątrz szklanki pozostawić rozcieńczoną breję. Spierzchnięte złością, ale szybko schnące od wypitego drinka, wargi, oblizuje krańcem języka.
— Ghost Club. Z jakiegoś konkretnego powodu? — Dołeczek w lewym policzku zdaje się mocniejszy, bardziej kanciasty, a nadający fizjonomii chłopca czegoś obcego. Czegoś, co serwował przypadkowym przechodniom. Wrogi, gadzi posmak zdenerwowania, które buzując grozi wylaniem.
I jest zły. Na siebie, ale też na pierwiastek niewiedzy, który pojawił się na moment po bólu rozsierdzającym kości. Po raz pierwszy brak wglądu we własne wspomnienia uwiera jak drzazga na języku. Chciałby wyjaśnić, powiedzieć, ale sam nie wie, gdzie szukać i jakimi słowami pokierować właśnie przeżytą… bo co? Sytuację? Sytuacja wydarza się a tutaj, gdzie mózg broczy bardziej w prawdzie niż ułudzie, a u niego było, jest inaczej. Przebłyski są jak wyrwy skądś, z innej przeszłości, niechciane, nie jego a w krótkich ukłuciach bólu przypominają plaster szybko zerwany z naciągniętej skóry.
— Mam czasami tak, że… — Zaczyna ciszej, ale muzyka przygniata każde z kolejnych słów. Mocniej i mocniej, jak kamienie upadające w głębinę rzeki z tą różnicą, że swoją ciężkością ciągną i jego. Jak wtedy. Wypuszcza zirytowany powietrze, bo to nie smutek a złość pożerają niemożliwość opisania tych zdarzeń, więc siedzi z opuszkami wciśniętymi w szkło trzymanej szklanki. Na nowo rozchyla usta w momencie, w którym muzyka na parkiecie gaśnie. Za nią pędzi głośny pomruk tych kilku osób wciąż wystukujących podeszwami ostatnie miłości. — Czasami mam tak, że otoczenie to już dla mnie za dużo. — Uśmiecha się. Delikatnie i miałko, wzrusza ramionami, jakby jedno zdanie mieściło wszystko, co przeszłe. Upchane między sylabami i na siłę wciśnięte w obłe kształty słów. — Nie jestem fanem klubów, to już wiesz, i najwidoczniej alkohol też mi nie służy. — Dziewczyny, wciąż te same, wciąż zaintrygowane bardziej sobą niż klubem, zostają upomniane o krańcu imprezy. “Dopijamy drinka”, słyszy drugi z barmanów. Rainer ucieka ku nim jednym, krótkim spojrzeniem, by zaraz wzruszyć ramionami i poczuć, że wydukana odpowiedź przyniosła ciału potrzebne ukojenie. Przynajmniej chwilowe. Bo wciąż go coś nosi, coś dygocze w palcach, jak zwierzę, które w klatce, szarpie pazurami o metal. I dźwięk ten wbija się w spojrzenie Seiwy, ponownie, malowane jakby to przyschniętą na włosiach pędzla farbą.
Palce uciekają ze szkła na blat, wybijają tamże krótki, samozwańczy ruch myśli, by spojrzenie kolejno odprowadzało wpierw dziewczyny, później drugiego z barmanów. (A ten od kiedy tutaj jest?). Lewy policzek chłopca kieruje się ku barkom, by odnaleźć podporę we wnętrzu dłoni.
— Ile zajmuje ci ogarnięcie tego tutaj? — Zaokrąglone spojrzenie dotyka wnętrza klubu, po czym z diablęcą1 nutą wraca ku Heizo. — Albo inaczej, jak długo możesz tutaj zostać? — To samo zwierzę już nie o metal krat a drapie o obsydianową obręcz tęczówek.
1 Słowotwórstwo autra.
Hattori Heizō ubóstwia ten post.
Ale czy to złe, że nie chciał mu nic mówić?
Tknięty nagłą realizacją, odetchnął głębiej, a kiedy powietrze ciężko opuściło jego płuca, spięte barki rozluźniły się. Tylko nieznacznie, bo ruchami ciała nadal kierowała ostrożność. Całe wcześniejsze zdecydowanie w dążeniu do prawdy zmalało, gdy pokręcił głową na boki, jakby pozbywał się z niej wszystkich nadinterpretacji. Bo może wcale nie było tak źle; może wcale nie chodziło o niego. O nich. Nie znaczyło to, że nie czuł się nieswojo z widokiem, którego jeszcze nie znał, a przynajmniej nie aż tak dobrze.
— Kto wie? Może tu straszy? — mimo wszystko odpowiedział łagodnie, choć nie był to temat, który szczególnie go interesował, nawet jeśli język kładł na słowach rozbawiono-zgryźliwy wydźwięk. Geneza nazwy lokalu była zagadką także dla niego, choć może zyskałby kilka plusów, gdyby okazał się bardziej dociekliwy w tej kwestii. Nie wiedział przecież, co kierowało właścicielami, ale miał nadzieję, że nie miało to nic wspólnego z tym, że każdej nocy otaczało ich stado yurei w ludzkich ciałach. — Myślisz, że martwi ludzie prowadzą kluby? — spytał po chwili; niezobowiązująco, bo głos Hattoriego w zamyśleniu wydawał się odległy i ledwo słyszalny przy akompaniamencie muzyki, nawet jeśli ta została już nieznacznie przyciszona.
„Mam czasami tak, że…”
Ale chociaż było już spokojniej, w naturalny sposób przysunął się bliżej. Oparłszy ręce na blacie, pochylił się nieznacznie ku czarnowłosemu, bo cichszy ton brzmiał, jak zaczątek tajemnicy, którą być może nie chciał dzielić się z nikim innym. Chciał osobiście wyprosić żywo dyskutujące dziewczyny, ale miały jeszcze chwilę na swoje nocne romanse. Po srebrnych tęczówkach, które ze szczerym przejęciem wpatrywały się w chłopięcą twarz, mógł zauważyć, że chciałby zapewnić mu lepsze warunki do niewygodnej rozmowy. Zwłaszcza, gdy złe przeczucia wpełzały pod skórę, jak stado drażniących robaków, mrowiąc w mięśniach wraz z każdym ostrzegawczym ukąszeniem. Wraz z padającą z ust Rainera półprawdą – bo za wymuszonym uśmiechem musiało kryć się coś więcej – ugryzienia stały się silniejsze, ale mimo tego Heizo pokiwał ledwo widocznie głową. Przyjął to do wiadomości? Rozumiał? Domyślił się, że nie wyciągnie niczego więcej? Wszystko naraz.
— Dobrze. Następnym razem dam ci znać, o której wychodzę. Może nocne spacery dużo bardziej przypadną ci do gustu. No i nie będziesz musiał wkurzać się z powodu jakichś rudych dziewczyn — nadmienił, próbując ukryć brak przekonania pod cienką warstwą żartu. Nie chcąc kłaść na czarnowłosym nacisku, uznał, że znacznie lepiej będzie podążyć ścieżką rozluźnienia napiętej atmosfery. — A alkohol — w trakcie krótkiej pauzy już wzruszał ramionami, jakby dalsza część wypowiedzi miała być czymś oczywistym — nikomu nie służy.
I być może było to oczywiste tylko dla niego samego.
„Ile zajmuje ci ogarnięcie tego tutaj?”
Powrócił spojrzeniem do bruneta, bo jeszcze chwilę temu sam odprowadzał wzrokiem do drzwi ostatnie kręcące się po klubie sylwetki, czekając na kończące dniówkę szczęknięcie zamka. Jego dźwięk echem poniósł się po pustej sali, pozostawiając ich samych sobie z przyjemną ciszą. Chciał udzielić mu konkretnej odpowiedzi, ale rozchylające się usta, zamknęły się, gdy w czerni tęczówek dostrzegł nieodgadniony błysk. Nie był zupełnie obcy, bo w swoim lisim wydźwięku pasował do spojrzenia Seiwy, jak żadna inna iskra, która mogłaby wychynąć z dna źrenic. Znał go nie od wczoraj, by przewidzieć, że za pytaniami kryło się coś więcej niż tylko zwykłe zainteresowanie. Tyle w zupełności wystarczyło, by Hattori odniósł wrażenie, że krok po kroku wszystko wracało do normy. Przynajmniej względnej.
— Tak długo, jak będzie to konieczne. — Zaczepił palcami o przewieszony przez ramię ręcznik i odłożył go na blat, o który chwilę później wsparł łokcie, chyląc się ku Rainerowi. Dużo łatwiej było rozmawiać, gdy oczy znajdowały się na jednym poziomie, a on chciał wydobyć jak najwięcej z tego, w jaki sposób mu się przyglądał. Było to coś nowego, nawet jeśli to jedyne złudzenie wywołane grą świateł. — A co, zamierzasz mi pomóc? — pytaniu daleko było to niewinnego wydźwięku, ale na pewno dobrze radził sobie z udawaniem pozornie nieświadomego. Pozory rozmyły się jednak wraz z krótkim parsknięciem upuszczonym przez nos, bo dobrze wiedział, że jakikolwiek plan krył się za dwuznacznym wzrokiem, należał raczej do tych mniej niewinnych; w dużej mierze niedozwolonych – tak jak wcześniejsze rzucone mu w obecności klientów wyzwanie.
Seiwa-Genji Rainer ubóstwia ten post.
Oczy jak małe spodki zapierają się na drugiej z sylwetek, gdy on, jeszcze przed momentem przytrzymany w miejscu przez ostre, kolorowe światła, teraz wstaje z miejsca. Jest jak mysz wychodząca z nory, po ciemku, gdy głosy nie tylko zostały wyciszone, ale całkowicie wypłowiały, niczym to wspomnienie po miejscu, w którym do niedawna tętniło życie. A on w tym powidoku tętna dziwnie ożywiony, choć niezdrowo, bo po białkach skacze wcześniejsza złość, ale i nieopisywalny zawód. Chciał dokopać się do tamtego wspomnienia, tamtej dłoni chwytającej jego i słów, które, tak myśli, pozostawił na języku niewypowiedzianymi. Po zawiązce strachu, ale też niewygodzie, pozostał jedynie uporczywy, zimny dreszcz wciąż i na nowo skaczący po karku i barkach, ale też dalej, bo brnie przez mięśnie i pomiędzy nimi. Ożywia ciało w sposób, w jaki ożywić je potrafiła jedynie adrenalina (u innych kofeina bądź alkohol). Jest więc dziwnie dotykalny, realny, jakby wcześniejsza atmosfera miejsca — ta ożywiona, energiczna — wchłonięta została przez niego samego. Mimo to nie mówi wiele a przy całym pobudzeniu najdrobniejszych ścięgien wciąż pozostaje względnym stoikiem. Spojrzenie ma bowiem przyszpilone uważnością, ale i lisim sykiem. Zdaje się, że i czerń tęczówek nabiera żółtawego, zwierzęcego błysku a może to tylko wspomnienie, jedno z wielu, które filtrem sepii kładzie się na źrenicach.
Zęby chłopca napierają na dolną wargę, krótko i boleśnie; tak, jak zawsze, gdy kazano mu wracać do chwili obecnej, nie zatracać się, nie otwierać drzwi do wydarzeń, które nie były istotnymi. Przechadza się więc dwa kroki, to w tę, to w tamtą. Bada przestrzeń na nowo, oswaja odważniej; jak ten kot, którego podebrawszy z ulicy, na siłę wrzucono w przestrzenie nowego mieszkania. Palcem jak cyrklem zarysowuje kształty blatów. Tych świeżo przetartych, ale też nie. Przybrudzonych wylanym wcześniej alkoholem, gdzie lepka konsystencja piwa, wódki, drinka, cokolwiek, śliskim pobłyskiem wdrapała się w mikroskopijne szczeliny szkła. Krzywi się. Obecność tak dużej ilości ludzi w jednym miejscu nie tylko bywała u niego źródłem dyskomfortu, ale też swoistej wulgarności. Tej, która odpala się tylko w grupach i tylko po zmroku. A on preferował minimalnie większą finezję, którą jak matka pędzlem rozrysowywał gładkimi ruchami ciała. Teraz palców. Opuszki suną po skórzanych obiciach sof, sięgają zagubionych okularów, swetra, niedopalonej paczki fajek. Tylko na chwilę, na moment, kiedy będąc pozostawionym samym sobie, bo w tle odgłosy odbijających się o siebie szkieł, wody nań upuszczanych, ale też i pojedynczych słów Heizo, błądzi jak, znowu, kot po raz pierwszy trafiający w najmniej ulubiony z kątów.
Cofa się na nowo ku chłopcu, by wzrokiem błądzić po łączących się ze sobą opuszkach. Kciuk skacze po pozostałych paliczkach. Raz, dwa, trzy, cztery i znowu. Raz, dwa… Na skórze zebrany posmak klubu — nieznośny, odrzucający, ale w tym wszystkim bardzo cielesny i intymny. Ale intymny w sposób, w jaki intymne są grupy ludzi a nie ich nudne jednostki. Prywatny, gdzie prywatność liczona jest w kieliszkach spożytego alkoholu. Aż w końcu pociągający jakby nie tylko podglądało się seksualność innych, ale też jej przytakiwało. Przyzwalało niemal. (Pierwsze spojrzenia utkane w mętnych, zaszłych alkoholem oczach. Noga ocierająca się o nogę, pod stołem, niby od niechcenia, przypadkiem. Ale przypadki nigdy nimi nie są. Nie w jego świecie i nie w światach wszystkich tych, którzy rzuciwszy trzeźwość, poszli szukać miłości właśnie tutaj).
Wraca do Heizo, kiedy już bez krępacji mija barowy kontuar, kiedy znaczone potem klubu ręce wsuwa pod wodę cicho lejącą się z kranu. Przemywa każdą dłoń dokładnie, za dokładnie, ale w skrupulatności jest coś więcej. Nie tylko nadgorliwa potrzeba czystości, ale też zawieszenie, któremu, cholera, nie powinien ulegać. Ucieczka w myśli i plany, analizy. Kurek kranu zostaje zakręconym a jego ciekawość przeskakuje z głowy na przestrzeń, która wcześniej pozostawała niedostępną. Ostro ciosane szkło niskich szklanek, wysokie nóżki tych od wina. Chwyta jednej z butelek, która otwarta na moment wyłożona została poza małą, dającą słabe światło lodówkę. Wewnątrz białe wino o delikatnie tylko żółtawym kolorze, gazowane. Przykłada szyjkę butelki pod nozdrza, by zaraz w grymasie odstawić ją na miejsce.
Przestrzeni za barem jest sporo. Akurat tyle, by pomieścić od dwóch do trzech obsługujących, gdzie poruszać muszą się oni dwojgiem torów. Tym zaraz przy blacie i dalej, sięgając po butelki konkretnych marek. Szklanka z napiwkami, złożone w jeden róg rachunki. Chwyta małego noża, który wcześniej skropiony kwaśnością krojonych cytryn i limonek, teraz z rozbryzgiem wody na krańcu ostrza. Opuszka mierzy się z gładkim i zimnym metalem. Rainer upuszcza cicho powietrze, by zaraz odwrócić się przodem do Heizo, dłonie zaprzeć na blacie tuż za nim i w milczeniu zawiesić na chłopcu spojrzenie. Pod palcami rozbrzmiewa krótki rytm myśli, które nakazują opuszkom odbić się od gładkości blatu w odstępach niemalże dwusekundowych. Wzrok chłopca nie jest natarczywy. Jest wyczekujący, gładki, jak pędzel rozrysowujący partnera przy pracy. Zaraz przeciągnięty zostaje dalej na otoczenie, by wrócić do zapartych o marmur dłoni.
Z rozchylonych delikatnie ust uchodzi rozbawione powietrze, ciche i nieznaczne. Jak pokłosie śmiechu po żarcie, który usłyszał dawno temu. Lewa dłoń odbija się od baru i sięga położonego nieopodal metalowego pojemnika. Zeń wyciąga jedną małą kostkę lodu, którą zaraz wkłada na język. Zimno rozpuszcza się pomiędzy zębami, by przy ostatniej z zimnych kropel, tych schodzących wzdłuż gardła, rzucił:
— Hei — Zwrócenie na siebie uwagi, nic więcej, ale gdy tylko pochwyci tamtego spojrzenie, kiwnie głową, zaprosi bliżej siebie, by z rozbawieniem malującym się na wilgotnych od lodu ustach, sięgnął po kolejną kostkę. Bez słowa umieszcza ją w tej samej, mokrej już dłoni i przy obejmującym zdobycz chwycie, zapiera jej wnętrze za prawym uchem chłopca. Pozwoli zimnie rozpuścić się delikatnie, usadowić na rozgrzanej pracą skórze, by zaraz paliczki złapały kostkę i zarysowując krzywiznę szczęki Hattoriego, zatrzymały się przy ustach. — Moja kolej. Wyzwanie. Otwórz. — Dopowie gładko, ale stanowczo, kiedy zaprze zimno lodu na tamtego wargach a zaraz wsunie je na język chłopca.
Hattori Heizō ubóstwia ten post.