Ghost Club - Page 3
Haraedo

Join the forum, it's quick and easy

Haraedo
Haraedo
Czy chcesz zareagować na tę wiadomość? Zarejestruj się na forum za pomocą kilku kliknięć lub zaloguj się, aby kontynuować.

Haraedo

Sob 25 Mar - 14:29
First topic message reminder :

Ghost Club


Klub GHOST to jedno z głośniejszych miejsc w kolorowej dzielnicy Fukkatsu. Mimo swojej dość ironicznej nazwy i mimo że w Karafurunie funkcjonuje od stosunkowo niedawna, a konkurencja wśród innych barów tutaj jest całkiem duża, dość szybko zyskał popularność wśród mieszkańców. Być może ze względu na jego uniwersalny charakter, dzięki któremu każdy znajdzie tu coś dla siebie. Szczególnie zachęcającym aspektem są organizowane wieczory tematyczne – obsługa zajmująca się dekoracjami wnętrz zawsze stara się dopiąć wszystko na ostatni guzik. Wnętrze klubu jest nowoczesne i nie brak tu kolorowych świateł, które potęgują ten klimat każdej nocy. Dla większej wygody w centralnej części wielkiej sali umieszczony został okrągły bar, w którym można zamówić drinki. Dla osób, którym niekoniecznie zależy na interakcji z barmanami lub po prostu nie mają ochoty przeciskać się przez roztańczony tłum, w lożach zamontowano specjalny system elektronicznego składania zamówień. Po uregulowaniu płatności kartą, kelnerzy dostarczają zamówienia pod podany numer stolika. Dla osób, które cenią sobie cichsze otoczenie i mają ochotę na spędzenie czasu ze znajomymi przy drinku czy na zwyczajnej dyskrecji, dostępna jest opcja zamówienia pokoju z wytłumionym dźwiękiem. Lokal cieszy się większym zainteresowaniem wśród bogatszych warstw społecznych, ale w alkoholowym menu, znajdują się też niskobudżetowe pozycje, dzięki czemu w piątkowe i sobotnie wieczory nie brak tu studentów, którzy chcą oderwać się od uczelnianych obowiązków. Choć jest to krzykliwe miejsce, dużą wagę przywiązuje się do kultury zachowania – czujna ochrona sprawuje pieczę nad tym, by nie wszczynano tu niepotrzebnych awantur.

Haraedo

Seiwa-Genji Rainer

Nie 28 Maj - 12:29
Tęczówki jak ten czarny turmalin, jeszcze nieobrobione większą emocją, żłobione jedynie czasem i emocją, na krótką chwilę łączą się w groźnej harmonii ze gładkimi niczym otoczak źrenicami. Nadają oczom wygląd niemalże demoniczny, ale to nie zło a w białka oczu wpływa proste, chwilowe niezrozumienie. Czerń spojrzenia zaczyna kontrastować z kolorytem pląsających wkoło świateł, a on, z posmakiem niedoszłego pocałunku, jak ta łania padająca zmęczoną po długim biegu, opada na siedzisko. Nie mówi nic, choć uchylone usta sugerują zaczątek słowa, sprzeciwu, które byłoby dopełnieniem czujnego, zwierzęcego niemal spojrzenia. Niezadowolenie rozlewa się po barkach, by przy krótkiej ucieczce w przestrzeń za ramieniem Heizo, dostrzec mogło wzrok dużo jaśniejszy. Obsypany błękitem, ale i w bazie mający sporą dawkę szarości, przynależący do drugiego z barmanów. Wystarczy jedna zadziorna emocja, jedno ukłucie, które jak u kotów zawęża źrenicę do ostrzegawczego błysku.
  Uda na nowo stapiają się ze skórzanym pokryciem stołka barowego, gdy jemu pod palce, niemalże agresywnie, wsunięta zostaje pokryta plastikiem karta drinków. Krzywi się widocznie, bo nie lubi wyborów. Co zresztą widać, gdy spojrzenie nigdzie indziej a koncentruje się na partnerze. Preferuje chować swój świat w pojedynczych postaciach, jeśli w ogóle nie na jednej osobie, której sylwetka jak ta boja pozwala trzymać się nad wodą. A ostatniego, czego pragnie, to głębin cichego, zalewającego gardziel jeziora. Już raz to przeżył. Raz? Opuszka zatrzymuje się na skrupulatnie rozpisanym drinku, który przez idiotyczną nazwę nie przekazuje nic więcej. Rainer cmoka niezadowolony, po czym zwilżając językiem dolną wargę, jakby próbował posiąść ostatnie krople tamtego śliny, decyduje się na:
  — Niech będzie ta piątka. — A pod piątką nic więcej a biały rum i limonka; zdziwione spojrzenie barmana przejmuje z miałkim, ale szczerym uśmiechem: — Nigdy nie mówiłem, że nie piję alkoholu. Na pewno jest to okazjonalne. Poza tym muszę sprawdzić, czy rzeczywiście jesteś dobry w swoim zawodzie.
  Rozbawienie podkreśla wszystkie ze słów a on odsuwa od siebie kartę, by za pół godziny powrócić i wybrać kolejnego drinka. Dwa, nie więcej, bo i zmęczenie, i niedostateczna ilość kalorii (pominął jeden posiłek, cholera) gwarantują procentom lepszy dostęp do jego jaźni. Świadomy swojego ciała, jego potrzeb a swoich zachcianek, tym razem stawia na zachciankę. Bo, jakby nie patrzeć, wszystko wkoło jest wynikiem chwilowej myśli, ochoty na coś (bądź na kogoś).
  Zagaduje go okazjonalnie, choć stara się nie. Jak ten czujny a wytresowany pies, gdzieś z boku i na swoim posłaniu, unosi spojrzenie ponad niebieski ekran telefonu w momentach, gdy uśmiech jednego z klientów jest zbyt szerokim; gdy ich dłonie zbyt skoczne a oczy za bardzo rozbiegane (choć w pijaństwie za pewnie pełznące po ciele barmana). Idioci. Motłoch uniwersytetu bądź nie, zwykli nastolatkowie i dwudziestoparolatkowie, których chuć jest niczym innym a prostym zapotrzebowaniem. Nie finezją, którą ubrać można w przemyślane gesty a czymś, co łączone z potem, ciężkim oddechem i mokrym od tańca ciałem, zdaje się obrzydliwym. I zdarza się jedna sytuacja, w której dziewczyna o włosach koloru świeżej pomarańczy, farbowane, i oczach malowanych kolorem letniego nieba, nachyla się nad blatem jak to chwiejąca się na wietrze źdźbło, dłonie wsuwa pod piersi i zdaje się głosem słodkim, podlanym zapewne likierem brzoskwiniowym z Sex on the Beach, mówi:
  — A numer dasz?
  I jego noga spokojnie, kiedy dłoń wciąż śmiga po ekranie telefonu komórkowego, opiera się o siedzisko jej krzesełka i napiera na niego mocniej, ale nie mocno, coby jedynie zwrócić na siebie uwagę a wysokie nóżki przedmiotu wprawić w połowiczny ruch. A gdy jej nagłe, zaniepokojone spojrzenie, pędzi po sylwetce Rainera jak złowieszcza rakieta (plecy chłopak oparte ma o ścianę tuż za nim, ramiona opuszczone wespół z podbródkiem, jedynie oczy — to zawsze są oczy — wysunięte spod ciemnych brwi, nadgryzają jej zdziwione spojrzenie lewym kłem, by prawy, jak ten zaostrzony turmalin, liznął jej aortę), uśmiecha się. Jest to uśmiech miły, ale nie pasujący do malowanych ostrzegawczym tonem oczu.
  — A numer na karetkę, masz? — pyta przyjemnie, długo, pozwalając dołeczkowi wyżłobić w policzku charakterystyczny dla chłopca dołek.
  Gwałtowniejszy ruch na stołku powoduje osunięcie się dziewczyny z siedziska, jej ciche: “wrócę po drinka za chwilę” i jego powrót do ekranu telefonu. Nawet nie wie, w którym momencie tamta wraca po szklankę z alkoholem, bo jej ruch jest jak powietrze barwione pomarańczą. W jej dłoni, co zauważą już tylko znajomi na parkiecie, Sex on the Beach.
  Drugi z drinków jest czymś prostym, spod lady, odpowiedzią na krótkie: “zaskocz mnie”. Trudno jednak zaskoczyć go drinkiem, choć, w zasadzie, jest on całkiem dobry. Na pewno nie słodki, wchodzący w przyjemne, kwaskowe nuty. W szkle szeleszczą kostki lodu, które przy kolejnych łykach a rozgrzanym wnętrzem ciele, przynoszą chwilową ulgę. Opowiada mu uniwersytecie i też klubie duchów, w którym kiedyś, na początku ich znajomości, brał udział. Dziwna sprawa, dziwni ludzie, ale nie wnika dalej z trudem też tłumacząc, z jakiego powodu się tamże znalazł.
  — Poznałem kiedyś taką Helenę. Okazało się, że mnie śledziła. Przez miesiąc. Nieumiejętnie, bo zorientowałem się po dwóch tygodniach, ale (…).
  Wspomnienia mają to do siebie, że powróciwszy, zawsze barwione są nutą nostalgii. Rzadko tę czuje, ale jednak, bo gdzieś tam tęsknie patrzy do grupy, której przez krótki moment był częścią. Częścią czegoś większego, co nie jest skorelowane z jego rodziną. Ale, najwidoczniej, nie jemu pisane przynależenie.
  Opuszki pędzą po szkle, chwytają ostatnie jego dawki zimna, zarysowują na naczynku krągłe smugi. Ale, nagle, nieruchomieje. Heizo jest gdzieś dalej, z uśmiechem przyjmuje drinki, mała cholera, a on jak ta ofiara zatrzymuje ruchy ciała, by z językiem opartym na podniebieniu, zsunąć wzrok na palec rytmicznie obijający się o szklankę. Weń ostatnie kostki lodu, na wpół roztopione; tak, jak jego spojrzenie. I widzi, przy delikatnym rozmyciu konturów własnego wzroku, jak o jego palec zaczepia się drugi. Podłużny i giętki, przynależący do ręki nieco starszej. Na nadgarstku zegarek, którego wskazówki wskazują godzinę trzynastą. Usta chłopca rozchylają się, zeń wypada nagły haust powietrza. Robi mu się niedobrze, gdy ręka, jakby nie do człowieka a przynależała do sennej zjawy, znika. Szczęka chłopca zaciska się, gdy unosi spojrzenie znad szklanki z drinkiem. Sekunda, dwie, dwadzieścia? Minęło niewiele więcej, ale wraz z każdą, pod skroniami ból jak uderzenia dzwona rozlewał niewygodę.
  — Zaraz wracam — mówi ciszej, gdy tylko spojrzenie barmana wpada w to jego, a on zsuwa się ze stołka i krokiem spokojnym, ale celowym, idzie w kierunku łazienki. W kierunku. Jedna zaczepka przypadkowej osoby wystarcza, by zaraz znalazł się przy umywalce, z dłonią wciąż gorejącą tamtym dotykiem, z sercem przeciskającym się przez żebra. Klnie. Palce przywierają do ust, kiedy żołądek puchnie i tym miejscem, i wypitym alkoholem. Ale, to nie alkohol, prawda? Rainer, wszystko okej, ciężki głos osiada pod czaszką, gdy:
  — Hej ty, wszystko okej? — Obca dłoń jak owadzie kleszcze chwyta jego ramię, by on, to głupie, do cholery, wywija się w nagłym przeskoku nogi, skierowaniu twarzy ku drugiej osobie i uderzeniem jak kosą tnie tamtego policzek. A skórę ma pokrytą piegami, które uderzone zdają się rozlewać jak niebo przecięte przez meteoryt. Chłopak odbija się w szoku, ale jest bywalcem klubów, więc wie, że… — Ja pierdolę, typie. — Dopada jego koszulki (idiota, zawsze chwytają za koszulkę, gdzie ona niczym a słabym materiałem) i ciągnie go w tył, w kanty umywalki, na co Rainer syczy. Wie, że zjebał, bo mu ból przywraca trzeźwość jaźni, ma nadzieję. — Seiwa, nie? Mówią, że jesteś pojebany. — Może i jest, sam nie wie, gdy dłońmi chwyta tamtego nadgarstki, wywija je, by w międzyczasie dostać, nie wie jakim cudem, łokciem w podbrzusze. A później już tylko odbija go od siebie dalej, ku zamkniętej kabinie. Prostuje plecy, oddycha głębiej i wraz z poprawą sylwetki syczy przy bólu liżącym biodra.
  — Wszystko okej — odpowiada z uśmiechem, gdy ustawienie ciała umożliwia spojrzenie na niego z półprofilu. — Przepraszam, odruch bezwarunkowy.
  — Bezwarunkowo to cię zaraz stąd wypierdolą — syczy tamten z dłonią przyciśnięta do policzka, pauzuje na krótkie, dwie sekundy, by zrezygnować z dalszej interakcji. — Jeb się.
  Wychodzi.
  — Może będę — odpowiada cicho, gdy pulsująca nagłym ruchem dłoń wpada pod falę zimnej wody. Kręci głową ku samemu sobie, własnej głupocie, by szkliwa górnej i dolnej linii zębów przetarły się w powidokach złości. Idiota. On czy tamten?
  Zaraz potem wraca z dłonią przeczesującą włosy i szczęką rysującą pozostałości zdenerwowania.



Ghost Club - Page 3 Vibu4ed
Seiwa-Genji Rainer

Hattori Heizō and Yakushimaru Seiya szaleją za tym postem.

Hattori Heizō

Sob 3 Cze - 0:40
Później do tego wrócimy — obiecał, bo niezadowolenie Rainera od razu rzucało się w oczy. Pewnie na jego miejscu byłby równie zawiedziony. Chciał móc zaoferować mu teraz więcej, zaangażować się w grę, ale ciążyło na nim poczucie obowiązku, z którym równoważyła się oddziałująca na niego siła przyciągania Seiwy. I tak pozwolił sobie na za wiele; i tak jakaś cząstka silnej woli ukruszyła się na dobre. I szczerbiłaby się dalej, gdyby popłynął z prądem zabawy, rzucił się w przepaść, w którą teraz zdawało się ciągnąć go zawiedzione spojrzenie. Nie miałby nic przeciwko temu, gdyby nie potrzebował stabilnego źródła utrzymania, choć w tym, że znajdowali się akurat tutaj, było coś magnetyzującego, czego brakowało w odosobnionych mieszkaniach. — Pogodzę się z niezaliczonym zadaniem, jeśli cię to pocieszy — rzucił, pozwalając nucie rozbawienia wkraść się ton głosu, nieprzejęty rujnowaniem całego zamysłu gry. Albo inaczej – nieprzestraszony ewentualną karą za źle wykonane zadanie. Nie przypominał sobie, żeby wspominał o jakiejś karze.
  „Niech będzie ta piątka.”
  Uniósł brew; na wpół zdziwiony tym, że zdecydował się na drinka alkoholowego, a na wpół tym dość powszechnym wyborem. Przyjął to do wiadomości bez zbędnego komentarza, bo sam wyznaczył mu to zadanie, ale przytaknięcie, którym go obdarzył było powolne, jakby jednocześnie chciał pozostać obecnym w danej chwili, ale z drugiej strony sięgał myślami gdzieś dalej.
  — Mam nadzieję, że w większości przypadków nie pozbawiam cię tych okazji. Nie żebyś w tej kwestii miał się czym przejmować — zauważył. Nie miał problemu z alkoholem tak długo, jak jego spożywanie nie było nałogiem. Dziwnym zresztą byłoby tępienie towarzyskich popijaw, gdy na co dzień przyglądało się im zza baru. — Czy tak wygląda praca pod presją? O nie — słowa brzmiały tym zabawniej, im mniej przejęcia w nie włożył. Za długo tu pracował, by obawiać się, że coś pójdzie nie tak, nawet jeśli był to pierwszy raz, gdy przyrządzał drinka akurat Seiwie. Zostawił go dosłownie na chwilę, by zgarnąć ze sobą wszystko, czego potrzebował. Rum, sok z limonki, syrop cukrowy – tego ostatniego tym razem zamierzał dodać mniej. Każda ze szklanych butelek kolejno stuknęła o blat.
  — Na pewno nie jestem tak dobry, żebyś mógł liczyć na specjalny występ i żonglowanie shakerami. Przynajmniej na razie — wyjaśnił, chcąc przynajmniej w ten sposób zająć czas, gdy wzrok skupiony był już na zastawionym blacie. Kieliszek zabrzęczał, gdy wrzucił do niego kostki lodu. — Mógłbym za to opowiedzieć ci o daiquiri, ale nie jest to nic, co przyda ci się w życiu — dodał, ale był to tylko ucięty temat, bo Hattori już zabrał się za mieszanie ze sobą prostych składników, które odmierzał, kolejno przelewając je do shakera. Nie trwało długo, zanim przyozdobiony plasterkiem limonki drink znalazł się przed czarnowłosym.
  Czas płynął mu zdecydowanie szybciej niż Rainerowi. Na przemian przygotowywał kolejne zamówienia, sprzątał po nich i znajdował chwilę, by odpowiadać chłopakowi. Co jakiś czas, gdy akurat nie rozmawiali, spoglądał ku niemu, by upewnić się, że siedzenie tu nie było dla niego zbyt uciążliwe. Oświetlenie klubu bynajmniej nie ułatwiało mu analizy sytuacji – wiele rzeczy mogło mu się przywidzieć, gdy snop kolorowego światła ledwo otarł się o chłopięcą twarz i już pędził gdzieś dalej ku innym rejonom klubu. Heizo był jednak pewien, że gdyby coś było nie tak, to nie tyle, co by to zauważył, a po prostu wyczuł. Nie lubił tego przeczuwania, ale zazwyczaj sprawdzało się w roli dobrego wykrywacza kłamstw.
  „A numer dasz?”
  Musiał przywyknąć do podobnych zaczepek, bo pomimo zmęczenia nimi, na jego ustach zagościł wyuczony, przepraszający uśmiech; jednak srebrne oczy przyglądały się jej z dystansem, na który rzadko zwracano uwagę, gdy wyraz twarzy był wystarczająco przyjemny w odbiorze. Nawet jeśli rudowłosa była już nieźle wstawiona, Hattoriego obowiązywała etykieta. Już miał uprzejmie odmówić – A numer na karetkę, masz? – ale spojrzenie skierował ku Seiwie.
  — Rai — ledwo zebrał się na upomnienie, a dziewczyna już zdecydowała się posłusznie zniknąć w tłumie. Pokręcił głową w niedowierzaniu, ale wpatrzony w wyświetlacz telefonu chłopak, mógł tego nie zauważyć. — Zawsze jesteś taki zazdrosny? — chociaż nie powinien pochwalać odstraszania klientów, nie uniknął kąśliwości, która otuliła każde słowo luźno rzuconego pytania. Nawet jeśli taki właśnie był, to czy nie powinno mu to schlebiać?
  Choć sam milczał, rekompensował tę ciszę stuknięciami butelek, brzęczeniem szkła i chrzęstem kostek lodu, które teraz stały się tłem dla Rainerowych opowieści. Słuchał go uważnie, bo – co oczywiste – chciał wiedzieć o nim więcej. Lubił też, gdy opowiadał – jak wtedy, gdy ni stąd, ni zowąd zdecydował się opowiedzieć mu o mrówkach. Ale miał inny ton, gdy mówił o sobie, swoich przejściach, znajomych. Nie sposób było nie uśmiechnąć się, gdy mimowolnie przyszła mu na myśl rozmowa o sentymentach, bo zawsze wydawało mu się, że to taką formę przybierały – czegoś, do czego mimowolnie się wraca. Nie wytknął mu tego na głos.
  Kolejne minuty upływały. Muzyka w klubie robiła się spokojniejsza i cichsza, jakby wraz ze zbliżającym się zamknięciem, celowo wprowadzano bardziej senną atmosferę. Na parkiecie wciąż znajdowało się jeszcze kilku chętnych do pijackiego tańca, a w lożach goście nadal prowadzili rozmowy przy kieliszkach – teraz już mniej żywe. Wiadome było jednak, że za pół godziny – może czterdzieści minut – w lokalu zapanuje całkowity spokój.
  „Zaraz wracam.”
  Znajome uczucie napięcia ogarnęło całe ciało, gdy Rainer podniósł się z miejsca. Była to dla niego pierwsza czerwona lampka. Nie dlatego, że uznał, że chłopak powinien siedzieć i czekać w jednym miejscu do samego końca; raczej dlatego, że widział. Znów za dużo. Nie zdążył nawet spytać, czy źle się poczuł, gdy ten już oddalał się od baru. Ściągnął brwi, gdy wzrokiem odprowadził aż po sam korytarz, w którym ostatecznie zniknął mu z oczu, kierując się ku łazienkom.  Mimo że już go nie widział, trwał jeszcze przez chwilę w zawieszeniu, nieświadomy tego, że bezsensownie przeciera ręcznikiem osuszony już kufel. Dopiero klepnięcie w ramię wyrwało go z osłupienia. Poruszył głową na boki i obejrzał się za siebie.
  — Hattori, nie słuchasz mnie — drugi barman upomniał go ze słyszalnym w głosie wyrzutem. — Nie śpij, bo zaraz wychodzę. Chyba resztę już ogarniesz, no nie? Wydaje mi się, że i tak mają już niezły zjazd.
  — Jasne, zajmę się tym.
  Wiedział, że nie brzmiał przekonująco, gdy jego głos był odległy i zamyślony, ale Yoshiro najwidoczniej to nie przeszkadzało. Nic dziwnego – zależało mu przecież tylko na tym, żeby wreszcie stąd wyjść. Heizo też miał ochotę już skończyć i chociaż starał się skupić na ostatnich zamówieniach, wyczekujące spojrzenie wciąż mknęło ku wejściom do łazienek. Mogło mu się wydawać, że to wszystko trwało już za długo, bo w podświadomości wciąż, jak lodowy kolec, tkwił widok ściągniętej, chłopięcej twarzy. Może chodziło o wspomnienia? Może przeoczył coś, na co powinien zwrócić większą uwagę? Samolubnie było przypisywać sobie odpowiedzialność za Rainerowe samopoczucie, ale nawet ta myśl przemknęła mu przez głowę, wywołując piekącą w klatce piersiowej niewygodę.
  Nie odetchnął z ulgą, gdy Seiwa znów pojawił się w jego polu widzenia. Wydawało się, że w jeszcze większym napięciu czekał aż znajdzie się wystarczająco blisko, by mógł dać upust pytaniu, które drażniło język już od kilku minut. Na razie jednak przyglądał się jego ruchom, jakby to one miały być odpowiedzią na wszystko. Po części były – brakowało w nich swobody, choć może krępowało go szumne otoczenie. Jeden krok. Drugi. Trzeci.
  — Co się stało? — Jakby już zakładał, że coś na pewno musiało się stać. Teraz potrzebował już tylko konkretów; elementu układanki, który Rainer trzymał przy sobie. A on znów patrzył na niego tak jak zawsze, gdy pilnował, by nie zgubić po drodze żadnego szczegółu. Spod ściągniętych lekko brwi, srebrne tęczówki przyglądały mu się nie tylko ze skupieniem, ale i widocznym zmartwieniem. — Już niedługo. Ale jeśli nie czujesz się na siłach, żeby tu siedzieć, mogę dać ci klucze do mieszkania. Nie wiem tylko, czy teraz powinienem zostawiać cię samego.
  Wolałby nie.

Hattori Heizō

Seiwa-Genji Rainer ubóstwia ten post.

Seiwa-Genji Rainer

Wto 6 Cze - 22:17
Źrenice miękną pod naporem gładkich jak masło emocji. Dosłownie, bo rozprowadzane one tępym ostrzem pomiędzy mięśniami, swą obłością rodzą zmęczenie. Ręka trzepocze zimnem, którego źródła doszukuje się we wcześniejszym uderzeniu. Możliwe, choć gdy dłoń układa na linii wzroku, nie sposób chłopcu doszukać się naderwanego naskórka. Nic dziwnego. Pojedyncza sprzeczka, jedno, na wpół martwe uderzenie. Mdłym wzrokiem gada rozgląda się po pomieszczeniu, ale nie widzi swojej ofiary. W konsekwencji uśmiecha się, ale jest to uśmiech złudny, przesiąknięty rozczarowaniem, które posuwistym ruchem rozkłada na krańcu lewego kła. Niemalże niewidocznym ruchem głowy strzepuje z oczu zaległe w kącikach zmęczenie, które w spazmie złości przeszło i lekkomyślność. I tak, właśnie z tych powodów, uchodzi za pochopnego i z reguły nieprzychylnego ludziom. Chciałby im powiedzieć, że się mylą, ale niestety ani jedno, ani drugie. On myślami nie tyle buja a jest gdzieś pomiędzy człowiekiem jako takim. Wzrokiem sięga w miejsca, gdzie ludzi nie tylko nie ma, ale też nigdy nie było. W ciemne korytarze własnej pamięci bądź realne cienie rzeczywistości; te same, w których chowa się jego siostra.
  Podchodzi do baru krokiem wolnym, z dłońmi wciśniętymi w kieszenie spodni. Biżuteria obijająca się o krawędź szczęki odbija kolorze światła dyskoteki i raz, ale tylko raz, wpada w spojrzenie chłopca, którego spotkał w łazience. Nie widzi go, ale to oczywiste — już go nie ma pomiędzy ludźmi, bo i całą swą uwagą, która na siłę niemalże wepchnięta w czerń źrenic, osiada na Hattorim. Wraz z językiem badającym granicę dolnych zębów, wzrokiem pędzi po ramionach chłopca, spiętych mięśniach przedramion, tatuażach, które przy każdym geście wprawiane są w przyjemnie animowane ruchy. Tym razem nie uśmiecha się, bo rozbawienie, nawet to wyuczone, połyka wraz z bólem kotłującym się na miednicy. Ale, wbrew pozorom, jest on przyjemny. Statyczny i gruntujący, pozwalający Seiwie sunąć w chwili obecnej. Podziękowałby więc nieznajomemu, gdyby nie fakt, że rzeczywiście — chcąc nie chcąc — wyparł jego fizjonomię z pamięci.
  Kładąc oboje dłoni na blacie i raz tylko zsuwając wzrok na palce, by zaraz wrócić nim do barmana, zajmuje swoje poprzednie miejsce. Cmoka niezadowolny, trochę zły, ale w tym wszystkim mało przejęty. Stan, w którym rzadko bywał, a jak już to właśnie wśród ludzi. Dla utrzymania ostatniej nitki względnego spokoju zalega rozszerzonymi źrenicami na sylwetce Heizo, palcami jak sznurkiem oplatając pozostawione na blacie szkło. Jest już ciepłe. Lód zdążył zespolić się z alkoholem, by wewnątrz szklanki pozostawić rozcieńczoną breję. Spierzchnięte złością, ale szybko schnące od wypitego drinka, wargi, oblizuje krańcem języka.
  — Ghost Club. Z jakiegoś konkretnego powodu? — Dołeczek w lewym policzku zdaje się mocniejszy, bardziej kanciasty, a nadający fizjonomii chłopca czegoś obcego. Czegoś, co serwował przypadkowym przechodniom. Wrogi, gadzi posmak zdenerwowania, które buzując grozi wylaniem.
  I jest zły. Na siebie, ale też na pierwiastek niewiedzy, który pojawił się na moment po bólu rozsierdzającym kości. Po raz pierwszy brak wglądu we własne wspomnienia uwiera jak drzazga na języku. Chciałby wyjaśnić, powiedzieć, ale sam nie wie, gdzie szukać i jakimi słowami pokierować właśnie przeżytą… bo co? Sytuację? Sytuacja wydarza się a tutaj, gdzie mózg broczy bardziej w prawdzie niż ułudzie, a u niego było, jest inaczej. Przebłyski są jak wyrwy skądś, z innej przeszłości, niechciane, nie jego a w krótkich ukłuciach bólu przypominają plaster szybko zerwany z naciągniętej skóry.
  — Mam czasami tak, że… — Zaczyna ciszej, ale muzyka przygniata każde z kolejnych słów. Mocniej i mocniej, jak kamienie upadające w głębinę rzeki z tą różnicą, że swoją ciężkością ciągną i jego. Jak wtedy. Wypuszcza zirytowany powietrze, bo to nie smutek a złość pożerają niemożliwość opisania tych zdarzeń, więc siedzi z opuszkami wciśniętymi w szkło trzymanej szklanki. Na nowo rozchyla usta w momencie, w którym muzyka na parkiecie gaśnie. Za nią pędzi głośny pomruk tych kilku osób wciąż wystukujących podeszwami ostatnie miłości. — Czasami mam tak, że otoczenie to już dla mnie za dużo. — Uśmiecha się. Delikatnie i miałko, wzrusza ramionami, jakby jedno zdanie mieściło wszystko, co przeszłe. Upchane między sylabami i na siłę wciśnięte w obłe kształty słów. — Nie jestem fanem klubów, to już wiesz, i najwidoczniej alkohol też mi nie służy. — Dziewczyny, wciąż te same, wciąż zaintrygowane bardziej sobą niż klubem, zostają upomniane o krańcu imprezy. “Dopijamy drinka”, słyszy drugi z barmanów. Rainer ucieka ku nim jednym, krótkim spojrzeniem, by zaraz wzruszyć ramionami i poczuć, że wydukana odpowiedź przyniosła ciału potrzebne ukojenie. Przynajmniej chwilowe. Bo wciąż go coś nosi, coś dygocze w palcach, jak zwierzę, które w klatce, szarpie pazurami o metal. I dźwięk ten wbija się w spojrzenie Seiwy, ponownie, malowane jakby to przyschniętą na włosiach pędzla farbą.
  Palce uciekają ze szkła na blat, wybijają tamże krótki, samozwańczy ruch myśli, by spojrzenie kolejno odprowadzało wpierw dziewczyny, później drugiego z barmanów. (A ten od kiedy tutaj jest?). Lewy policzek chłopca kieruje się ku barkom, by odnaleźć podporę we wnętrzu dłoni.
  — Ile zajmuje ci ogarnięcie tego tutaj? — Zaokrąglone spojrzenie dotyka wnętrza klubu, po czym z diablęcą1 nutą wraca ku Heizo. — Albo inaczej, jak długo możesz tutaj zostać? — To samo zwierzę już nie o metal krat a drapie o obsydianową obręcz tęczówek.

1 Słowotwórstwo autra.



Ghost Club - Page 3 Vibu4ed
Seiwa-Genji Rainer

Hattori Heizō ubóstwia ten post.

Hattori Heizō

Sob 17 Cze - 20:30
Przechylił głowę na bok. Nie tak, jak ktoś, kto nie zrozumiał, o co właśnie go zapytano – bardziej w stylu rodzica, który przyłapał dziecko na zbyt późnym powrocie do domu i oczekuje, że ma ono jakieś sensowne wytłumaczenie. Spojrzenie – choć jeszcze niczego nie wiedział – już teraz wydawało się malowane podejrzliwością, ale uniesione znacząco brwi wyrażały niedowierzanie. Ciężko było mu przyjąć do wiadomości, że Rainer naprawdę próbował zbyć go zmianą tematu i tym nieudolnym uśmiechem. Nieudolnym, bo mało przekonującym; pozbawionym tego charakterystycznego, zadziornego wyrazu. Nie potrafił na niego odpowiedzieć, dlatego jego własne kąciki ust pozostały nieruchome; uformowane w tę samą powagę, która towarzyszyła mu w większości przypadków. W obecności Seiwy zwykle schodziła na dalszy plan, ale teraz był zbyt skupiony na tym, co kryło się za fasadą pozorów, gdy tak najzwyczajniej w świecie unikał odpowiedzi.
  Ale czy to złe, że nie chciał mu nic mówić?
  Tknięty nagłą realizacją, odetchnął głębiej, a kiedy powietrze ciężko opuściło jego płuca, spięte barki rozluźniły się. Tylko nieznacznie, bo ruchami ciała nadal kierowała ostrożność. Całe wcześniejsze zdecydowanie w dążeniu do prawdy zmalało, gdy pokręcił głową na boki, jakby pozbywał się z niej wszystkich nadinterpretacji. Bo może wcale nie było tak źle; może wcale nie chodziło o niego. O nich. Nie znaczyło to, że nie czuł się nieswojo z widokiem, którego jeszcze nie znał, a przynajmniej nie aż tak dobrze.
  — Kto wie? Może tu straszy? — mimo wszystko odpowiedział łagodnie, choć nie był to temat, który szczególnie go interesował, nawet jeśli język kładł na słowach rozbawiono-zgryźliwy wydźwięk. Geneza nazwy lokalu była zagadką także dla niego, choć może zyskałby kilka plusów, gdyby okazał się bardziej dociekliwy w tej kwestii. Nie wiedział przecież, co kierowało właścicielami, ale miał nadzieję, że nie miało to nic wspólnego z tym, że każdej nocy otaczało ich stado yurei w ludzkich ciałach. — Myślisz, że martwi ludzie prowadzą kluby? — spytał po chwili; niezobowiązująco, bo głos Hattoriego w zamyśleniu wydawał się odległy i ledwo słyszalny przy akompaniamencie muzyki, nawet jeśli ta została już nieznacznie przyciszona.
  „Mam czasami tak, że…”
  Ale chociaż było już spokojniej, w naturalny sposób przysunął się bliżej. Oparłszy ręce na blacie, pochylił się nieznacznie ku czarnowłosemu, bo cichszy ton brzmiał, jak zaczątek tajemnicy, którą być może nie chciał dzielić się z nikim innym. Chciał osobiście wyprosić żywo dyskutujące dziewczyny, ale miały jeszcze chwilę na swoje nocne romanse. Po srebrnych tęczówkach, które ze szczerym przejęciem wpatrywały się w chłopięcą twarz, mógł zauważyć, że chciałby zapewnić mu lepsze warunki do niewygodnej rozmowy. Zwłaszcza, gdy złe przeczucia wpełzały pod skórę, jak stado drażniących robaków, mrowiąc w mięśniach wraz z każdym ostrzegawczym ukąszeniem. Wraz z padającą z ust Rainera półprawdą – bo za wymuszonym uśmiechem musiało kryć się coś więcej – ugryzienia stały się silniejsze, ale mimo tego Heizo pokiwał ledwo widocznie głową. Przyjął to do wiadomości? Rozumiał? Domyślił się, że nie wyciągnie niczego więcej? Wszystko naraz.
  — Dobrze. Następnym razem dam ci znać, o której wychodzę. Może nocne spacery dużo bardziej przypadną ci do gustu. No i nie będziesz musiał wkurzać się z powodu jakichś rudych dziewczyn — nadmienił, próbując ukryć brak przekonania pod cienką warstwą żartu. Nie chcąc kłaść na czarnowłosym nacisku, uznał, że znacznie lepiej będzie podążyć ścieżką rozluźnienia napiętej atmosfery. — A alkohol — w trakcie krótkiej pauzy już wzruszał ramionami, jakby dalsza część wypowiedzi miała być czymś oczywistym — nikomu nie służy.
  I być może było to oczywiste tylko dla niego samego.
  „Ile zajmuje ci ogarnięcie tego tutaj?”
  Powrócił spojrzeniem do bruneta, bo jeszcze chwilę temu sam odprowadzał wzrokiem do drzwi ostatnie kręcące się po klubie sylwetki, czekając na kończące dniówkę szczęknięcie zamka. Jego dźwięk echem poniósł się po pustej sali, pozostawiając ich samych sobie z przyjemną ciszą. Chciał udzielić mu konkretnej odpowiedzi, ale rozchylające się usta, zamknęły się, gdy w czerni tęczówek dostrzegł nieodgadniony błysk. Nie był zupełnie obcy, bo w swoim lisim wydźwięku pasował do spojrzenia Seiwy, jak żadna inna iskra, która mogłaby wychynąć z dna źrenic. Znał go nie od wczoraj, by przewidzieć, że za pytaniami kryło się coś więcej niż tylko zwykłe zainteresowanie. Tyle w zupełności wystarczyło, by Hattori odniósł wrażenie, że krok po kroku wszystko wracało do normy. Przynajmniej względnej.
  — Tak długo, jak będzie to konieczne. — Zaczepił palcami o przewieszony przez ramię ręcznik i odłożył go na blat, o który chwilę później wsparł łokcie, chyląc się ku Rainerowi. Dużo łatwiej było rozmawiać, gdy oczy znajdowały się na jednym poziomie, a on chciał wydobyć jak najwięcej z tego, w jaki sposób mu się przyglądał. Było to coś nowego, nawet jeśli to jedyne złudzenie wywołane grą świateł. — A co, zamierzasz mi pomóc? — pytaniu daleko było to niewinnego wydźwięku, ale na pewno dobrze radził sobie z udawaniem pozornie nieświadomego. Pozory rozmyły się jednak wraz z krótkim parsknięciem upuszczonym przez nos, bo dobrze wiedział, że jakikolwiek plan krył się za dwuznacznym wzrokiem, należał raczej do tych mniej niewinnych; w dużej mierze niedozwolonych – tak jak wcześniejsze rzucone mu w obecności klientów wyzwanie.

Hattori Heizō

Seiwa-Genji Rainer ubóstwia ten post.

Seiwa-Genji Rainer

Sob 1 Lip - 16:45
  — Nie — odpowiedź jest dziwnie pusta, oddalona, ale wbijająca szpilę w rozmowę, jakby przeczekiwał.
  Oczy jak małe spodki zapierają się na drugiej z sylwetek, gdy on, jeszcze przed momentem przytrzymany w miejscu przez ostre, kolorowe światła, teraz wstaje z miejsca. Jest jak mysz wychodząca z nory, po ciemku, gdy głosy nie tylko zostały wyciszone, ale całkowicie wypłowiały, niczym to wspomnienie po miejscu, w którym do niedawna tętniło życie. A on w tym powidoku tętna dziwnie ożywiony, choć niezdrowo, bo po białkach skacze wcześniejsza złość, ale i nieopisywalny zawód. Chciał dokopać się do tamtego wspomnienia, tamtej dłoni chwytającej jego i słów, które, tak myśli, pozostawił na języku niewypowiedzianymi. Po zawiązce strachu, ale też niewygodzie, pozostał jedynie uporczywy, zimny dreszcz wciąż i na nowo skaczący po karku i barkach, ale też dalej, bo brnie przez mięśnie i pomiędzy nimi. Ożywia ciało w sposób, w jaki ożywić je potrafiła jedynie adrenalina (u innych kofeina bądź alkohol). Jest więc dziwnie dotykalny, realny, jakby wcześniejsza atmosfera miejsca — ta ożywiona, energiczna — wchłonięta została przez niego samego. Mimo to nie mówi wiele a przy całym pobudzeniu najdrobniejszych ścięgien wciąż pozostaje względnym stoikiem. Spojrzenie ma bowiem przyszpilone uważnością, ale i lisim sykiem. Zdaje się, że i czerń tęczówek nabiera żółtawego, zwierzęcego błysku a może to tylko wspomnienie, jedno z wielu, które filtrem sepii kładzie się na źrenicach.
  Zęby chłopca napierają na dolną wargę, krótko i boleśnie; tak, jak zawsze, gdy kazano mu wracać do chwili obecnej, nie zatracać się, nie otwierać drzwi do wydarzeń, które nie były istotnymi. Przechadza się więc dwa kroki, to w tę, to w tamtą. Bada przestrzeń na nowo, oswaja odważniej; jak ten kot, którego podebrawszy z ulicy, na siłę wrzucono w przestrzenie nowego mieszkania. Palcem jak cyrklem zarysowuje kształty blatów. Tych świeżo przetartych, ale też nie. Przybrudzonych wylanym wcześniej alkoholem, gdzie lepka konsystencja piwa, wódki, drinka, cokolwiek, śliskim pobłyskiem wdrapała się w mikroskopijne szczeliny szkła. Krzywi się. Obecność tak dużej ilości ludzi w jednym miejscu nie tylko bywała u niego źródłem dyskomfortu, ale też swoistej wulgarności. Tej, która odpala się tylko w grupach i tylko po zmroku. A on preferował minimalnie większą finezję, którą jak matka pędzlem rozrysowywał gładkimi ruchami ciała. Teraz palców. Opuszki suną po skórzanych obiciach sof, sięgają zagubionych okularów, swetra, niedopalonej paczki fajek. Tylko na chwilę, na moment, kiedy będąc pozostawionym samym sobie, bo w tle odgłosy odbijających się o siebie szkieł, wody nań upuszczanych, ale też i pojedynczych słów Heizo, błądzi jak, znowu, kot po raz pierwszy trafiający w najmniej ulubiony z kątów.
  Cofa się na nowo ku chłopcu, by wzrokiem błądzić po łączących się ze sobą opuszkach. Kciuk skacze po pozostałych paliczkach. Raz, dwa, trzy, cztery i znowu. Raz, dwa… Na skórze zebrany posmak klubu — nieznośny, odrzucający, ale w tym wszystkim bardzo cielesny i intymny. Ale intymny w sposób, w jaki intymne są grupy ludzi a nie ich nudne jednostki. Prywatny, gdzie prywatność liczona jest w kieliszkach spożytego alkoholu. Aż w końcu pociągający jakby nie tylko podglądało się seksualność innych, ale też jej przytakiwało. Przyzwalało niemal. (Pierwsze spojrzenia utkane w mętnych, zaszłych alkoholem oczach. Noga ocierająca się o nogę, pod stołem, niby od niechcenia, przypadkiem. Ale przypadki nigdy nimi nie są. Nie w jego świecie i nie w światach wszystkich tych, którzy rzuciwszy trzeźwość, poszli szukać miłości właśnie tutaj).
  Wraca do Heizo, kiedy już bez krępacji mija barowy kontuar, kiedy znaczone potem klubu ręce wsuwa pod wodę cicho lejącą się z kranu. Przemywa każdą dłoń dokładnie, za dokładnie, ale w skrupulatności jest coś więcej. Nie tylko nadgorliwa potrzeba czystości, ale też zawieszenie, któremu, cholera, nie powinien ulegać. Ucieczka w myśli i plany, analizy. Kurek kranu zostaje zakręconym a jego ciekawość przeskakuje z głowy na przestrzeń, która wcześniej pozostawała niedostępną. Ostro ciosane szkło niskich szklanek, wysokie nóżki tych od wina. Chwyta jednej z butelek, która otwarta na moment wyłożona została poza małą, dającą słabe światło lodówkę. Wewnątrz białe wino o delikatnie tylko żółtawym kolorze, gazowane. Przykłada szyjkę butelki pod nozdrza, by zaraz w grymasie odstawić ją na miejsce.
  Przestrzeni za barem jest sporo. Akurat tyle, by pomieścić od dwóch do trzech obsługujących, gdzie poruszać muszą się oni dwojgiem torów. Tym zaraz przy blacie i dalej, sięgając po butelki konkretnych marek. Szklanka z napiwkami, złożone w jeden róg rachunki. Chwyta małego noża, który wcześniej skropiony kwaśnością krojonych cytryn i limonek, teraz z rozbryzgiem wody na krańcu ostrza. Opuszka mierzy się z gładkim i zimnym metalem. Rainer upuszcza cicho powietrze, by zaraz odwrócić się przodem do Heizo, dłonie zaprzeć na blacie tuż za nim i w milczeniu zawiesić na chłopcu spojrzenie. Pod palcami rozbrzmiewa krótki rytm myśli, które nakazują opuszkom odbić się od gładkości blatu w odstępach niemalże dwusekundowych. Wzrok chłopca nie jest natarczywy. Jest wyczekujący, gładki, jak pędzel rozrysowujący partnera przy pracy. Zaraz przeciągnięty zostaje dalej na otoczenie, by wrócić do zapartych o marmur dłoni.
  Z rozchylonych delikatnie ust uchodzi rozbawione powietrze, ciche i nieznaczne. Jak pokłosie śmiechu po żarcie, który usłyszał dawno temu. Lewa dłoń odbija się od baru i sięga położonego nieopodal metalowego pojemnika. Zeń wyciąga jedną małą kostkę lodu, którą zaraz wkłada na język. Zimno rozpuszcza się pomiędzy zębami, by przy ostatniej z zimnych kropel, tych schodzących wzdłuż gardła, rzucił:
  — Hei — Zwrócenie na siebie uwagi, nic więcej, ale gdy tylko pochwyci tamtego spojrzenie, kiwnie głową, zaprosi bliżej siebie, by z rozbawieniem malującym się na wilgotnych od lodu ustach, sięgnął po kolejną kostkę. Bez słowa umieszcza ją w tej samej, mokrej już dłoni i przy obejmującym zdobycz chwycie, zapiera jej wnętrze za prawym uchem chłopca. Pozwoli zimnie rozpuścić się delikatnie, usadowić na rozgrzanej pracą skórze, by zaraz paliczki złapały kostkę i zarysowując krzywiznę szczęki Hattoriego, zatrzymały się przy ustach. — Moja kolej. Wyzwanie. Otwórz. — Dopowie gładko, ale stanowczo, kiedy zaprze zimno lodu na tamtego wargach a zaraz wsunie je na język chłopca.



Ghost Club - Page 3 Vibu4ed
Seiwa-Genji Rainer

Hattori Heizō ubóstwia ten post.

Hattori Heizō

Sob 8 Lip - 19:38
Nie – zaprzeczenie ciężko zawisło w powietrzu i tak, jak oddalony był chłopięcy ton, tak Hattori wyprostował się, jakby sylwetka sama z siebie dostosowała się do narzuconego dystansu. Może tymczasowego, może trwałego – nigdy nie wiadomo. To zawsze ruletka. Nie odrywał od niego wzroku z tkwiącym w źrenicach niezrozumieniem, które kłóciło się krótkimi, prawie niezauważalnymi kiwnięciami głową. Nie był już pewien, czy to tylko otoczenie i alkohol wprawiały Rainera w ten stan, ale spytał go o to wcześniej i nie wypadało ponawiać pytania o to samo. Nie lubił być nachalny, nawet jeśli własna niewygoda ciężarem mościła się na mostku, a pod skórą nerwowo rozpraszał się cały rój mrówek. Uznał, że to tylko jedno z wielu tych przeczuć, które niekoniecznie musiały się sprawdzać, dlatego dał nakarmić się tymi półprawdami, by szukać dla nich dopowiedzeń w czarnych tęczówkach, grymasach i ruchach ciała Seiwy; wyskubać ostatnie okruchy. Palcami potarł jedno z pokrytych tatuażami przedramion, choć w lokalu wcale nie zrobiło się chłodniej, ale zimno nie biło od zewnątrz – czuł je tylko w kościach. Był coraz bardziej pewien, że umknęło mu coś ważnego, ale przez ostatnie półtorej godziny nie mógł poświęcić czarnowłosemu aż tyle uwagi, co teraz, gdy srebrne tęczówki podążały za nim przez pustą salę. I dlatego myślenie o tym, czego nie zauważył, było jak próba uchwycenia chwili zepsutym obiektywem, który za nic nie był w stanie złapać ostrości.
  Pozwolił mu po prostu być, bo każde inne wyjście ograniczyłoby Rainerową przestrzeń, a chyba to jej najbardziej potrzebował, gdy krok po kroku oddalał się od baru; od niego. Przyglądał mu się jeszcze chwilę, zanim opuścił na wpół nieobecne, na wpół skupione spojrzenie na blat. Wycofał się w głąb siebie, ale nic, co wewnątrz, mu się nie podobało. Pokręcił głową prawie niezauważalnie, negując własne myśli. Uznał, że potrzebował czasu. Oboje go potrzebowali – Seiwa, by pozbierać się po fali męczących bodźców, a Heizo, by jak najszybciej zakończyć pracę. To nawet lepiej, bo byle polerowanie szkła było lepsze od bezczynności, a stłoczone przy zlewie kufle i kieliszki czekały aż się nimi zajmie. Wciągnięty przez nos oddech wypełnił płuca, by zaraz z ledwo słyszalnym świstem przecisnąć się przez zęby.
  Ujął w palce pierwsze naczynie. Ostrożnie, bo cienkie szkło w każdej chwili było gotowe rozpaść się w palcach – klienci za często o tym zapominali. Spokojny szum wody nie pasował do klubowego wnętrza tak, jak pasowała do niego głośna, dudniąca w piersi muzyka, ale lubił tę część dnia. Była wyciszająca. Dzisiaj jednak niezupełnie, bo uwaga, którą zazwyczaj poświęcał prostej czynności sprzątania, co jakiś czas powracała do Rainera, choć na srebrnych tęczówkach kładła się mgła zastanowienia, nie sposób było obejść się bez przebijających się przez nią ogników niezrozumiałego rozczulenia. Wątpił, że chłopak był w jakimkolwiek klubie po raz pierwszy, ale teraz sprawiał wrażenie kogoś, kto obudził się w zupełnie nowym świecie i musiał upewnić się, że faktura otaczających go przedmiotów jest taka, z jaką miał styczność już wcześniej. Było coś fascynującego w tym dokładnym zapoznawaniu się ze wszystkim – może dlatego, że ludzie rzadko skupiali się na detalach; sycili się całokształtem, bo nie wymagał on szczegółowej interpretacji. Tak, jak uspokajało go ciche brzęczenie odkładanych na bok naczyń, tak skrupulatność obserwacji Seiwy dokładała do tego swoją cegiełkę. Spojrzenie znów miał spokojne, choć skryte – tylko dlatego, że zepchnął na bok coś, do czego mógł wrócić później albo i nie, jeśli okazałoby się to niepotrzebne.
  Przetarł opryskany wodą blat, chwilę później robiąc miejsce Rainerowi w wyuczonym odruchu. Zbyt przyzwyczajony do obecności innych osób za kontuarem, nie przywiązywał wagi do tego, że tym razem to nie barman, a Rainer postanowił znaleźć się po mniej rozrywkowej stronie lady. Miał już niewiele do dokończenia – może stąd jego ciało nabrało większego tempa, jakby obecność czarnowłosego za plecami była w jakiś sposób nagląca. Przez cały czas miał na uwadze to, że nie podobało mu się to miejsce. Nie chciał przecież, by w dalszym ciągu czuł się niekomfortowo, nawet jeśli – czemu tym razem Hattori nie przyjrzał się już tak uważnie – w sposobie poruszania się chłopaka było już więcej swobody.
  — Hm? — wyrwało się zdawkowo, gdy składał ścierkę w staranną koskę. Zwrócił twarz ku Rainerowi, a zaraz za nią i reszta ciała obróciła się przodem w jego stronę. Niespodziewane zimno na cienkiej skórze za uchem targnęło barkami, które w pierwszej sekundzie uniosły się wyżej, obronnie reagując na ziąb. Potrzebował chwili, by rozluźnić ciało i pozwolić na to, by dużo przyjemniejszy dreszcz wspiął się po jego kręgosłupie, gdy oczom znów ukazał się rozbawiony uśmiech. Heizo się nie uśmiechał; był zaskoczony tym niespodziewanym gestem, ale nie próbował mu przerywać, nawet jeśli lodowata wilgoć nakłuwała jego skórę setkami mikroskopijnych igiełek. Uniósł brew, jakby czekał na wyjaśnienia, ale przecież były coraz bliżej; nadciągały wraz z kostką sunącą po jego szczęce, która zostawiała za sobą wilgotny ślad.
  „Moja kolej. Wyzwanie. Otwórz.”
  Nie wiedział, że nadal grali.
  Upuszczane przez nos powietrze, prześlizgnęło się po dłoni chłopaka, swoim ciepłem kontrastując się z topniejącym lodem. Zaparł palce na chłopięcym nadgarstku, kciuk układając na jego wewnętrznej stronie z ostrożnością, z jaką wcześniej ujmował cienkie szkło. Gestem chciał zatrzymać go w miejscu; przez ten czas lód topniał na złączonych ze sobą wargach, wbijając w nie te same, mroźne szpilki. Dopiero mając pewność, że nie ucieknie – choć przy tak wątłym chwycie mógłby – rozchylił usta, napierając lekko na jego przedramię, by wraz z przejmującym zimnem dosięgającym języka, przygryźć koniuszki chłopięcych palców. Drobna zemsta za spływającą po szyi kroplę, która wślizgnąwszy się za kołnierz koszuli, wywołała nieprzyjemny dreszcz. Ale nie był zły – wreszcie uniesiony w zaczepnym uśmiechu kącik ust całkowicie temu przeczył.
  — Teraz moja kolej? — odezwał się, wypuściwszy palce chłopaka z ust. Lód nadal tkwił w jego ustach, ale na moment znalazł dla niego wygodniejsze miejsce, choć zdawało się, że pytanie zawisło pomiędzy nimi jedynie dla zasady. — Chodź — musiał bardzo lubić tę komendę, bo wypowiadał ją nie pierwszy i zapewne też nie ostatni raz. Opuszki palców Hattoriego przylgnęły mocniej do Rainerowego nadgarstka, gdy postawiwszy jeden mały krok, zbliżył się do niego na odległość niewielu centymetrów. Kostka stuknęła o zęby, gdy językiem przesunął ją tuż za ich linię od wewnątrz, ale możliwe, że było to coś, co słyszał tylko on sam. Przysunął wciąż wilgotne i zimne wargi do jego ust, jakby chciał, by lód gwałtownie stopił się w pocałunku. Dziwne, bo nie powinien sobie na to pozwalać – nie tutaj, gdzie wszystko przypominało mu o niemalże codziennych obowiązkach. Ale zdał sobie sprawę – teraz nawet dotkliwiej – że potrzebował tego głupiego zapewnienia, że wszystko było w porządku. Bo było?

Hattori Heizō

Bakin Ryoma ubóstwia ten post.

Seiwa-Genji Rainer

Sro 9 Sie - 22:34
Cisza jak ciężka, ale przyjemna zasłona spada na jego barki, kiedy on się w niej pławi niczym dzieciak schowany pod kocem. Tak dobrze. Ujmuje go ciepłota nocy, pozostałość po ludzkich oddechach, ich ciałach chętnych do przeżycia. Przeżycia. Poczucia czegoś istotnego, chociaż ten jeden raz, kiedy w krwi nie tylko alkohol, ale buzuje też potrzeba na zwielokrotnienie życia. Sięgnięcia po te jego elementy, które na co dzień skryte, ale dzisiaj, kiedy noc spada na powieki śniących, mogące wypełznąć ku jawie. I niemalże widzi wspomnienie przeciskających się sylwetek, które prą do przodu, szukają. Szukają jak i on szuka — czucia. Sięga więc wzrokiem do chłopca za barem, którego barki poruszają się w miarowym spokoju. Ma go tak blisko, niemalże na wyciągnięcie ręki i byłby tą ręką chwycił go w pasie i przylgnął klatką piersiową do nagle spiętych pleców. Wie to, bo Heizō zawsze zdaje się być zaskoczony dotykiem; tak, jak śpiący kot nagle muśnięty opuszką; jak dziecko czułym słowem zbudzone przez rodzica. I często ku temu dąży — Rainer. Ku tym zdziwionym oczom, które nie oczekują niczego a dostają, a gdy już dostaną to miękną w dziwnej, przyjemnej czułości. Chwyta więc te czułość w obie dłonie i trzyma ją tak długo, by przez skórę mogła wsiąknąć do krwiobiegu i w ten sposób, hen daleko, polecieć wprost do serca. Popłynąć. Kanalikami żył przepchnąć się przez ciało, pobudzić je do życia, wpompować czerwień w policzki. I jest mu wdzięczny za te chwile zawahania, kiedy odwraca od niego wzrok tylko po to, by zaraz mógł go na nowo ku sobie przywrócić. Słowem, gestem, siłą bądź mową. Seiwa kręci głową, bo nie spodziewał się, że będzie go mieć tak blisko. Niby blisko, ale jeszcze nie tak, jak można by było.
  Nie może więc powstrzymać dłoni śmigającej po jego talii, pozostawienia wzroku na ugiętym karku, niefizycznego liźnięcia uśmiechu, który zanim zdąży unieść policzki, to zniknie w zadaniowości partnera. Jest przecież skrupulatny. Od punktu do punktu, skupiony na zadaniu, poważny, normalny. Tak powiedziałaby jego matka, że jest normalnym. Myliłaby się, ale to nie szkodzi. Może to i lepiej, że większość postrzega go jako zwyczajnego — kochany brat, dobry przyjaciel, wycofany względem niepotrzebnych zobowiązań, ale zaangażowany we wszystko, co ważne. Jestem dla ciebie ważny? Rainer wślizguje się na blat niczym jaszczurka wypełzająca spod kamienia. Szybko i zwinnie, oczyma świecącymi zastanowieniem muskając tamtego sylwetkę.
  “Hm?”
  Uśmiech. Krótki, zdawkowy uśmiech, który pomiędzy wargami rozmazuje proste rozczulenie. Zlizuje je koniuszkiem języka, by zaraz odkryć słodki smak tamtego uwagi. Rozbawienie nie znika a jedynie rozpływa się po ciele niczym miód na palcu. Grubym, gęstym strumieniem otula ciało, swoją lepkością brnąc między mięśnie, drobinki cukru ukrywając tuż obok mieniących się kropelek potu. Wraz z nimi miesza się zimno ginącego lodu. Kostki rozpuszczającej się podług szkicowanych palcem mięśni. Brnie dalej. Przez ścięgna i doliny własnej zachcianki, która już teraz buzuje w policzkach karminem, w podbrzuszu ekscytacją a wyżej, pod czaszką, czystą przyjemnością. Nie może więc chłopiec powstrzymać krótkiego, kociego mruknięcia, kiedy lód skrapla się na rozgrzanym pracą ciele. Chropowatość jęku rozpościera się na strunach głosowych, wygładza, stapia z poprzednim miodem, bo on już cały w nim. Miękkością ruchów wprawia swoje ciało w gładkie, minimalne gesty. To napina brzuch, to wyciąga szyję a wszystko to wolno, skrupulatnie, punkt po punkcie, jakby to teraz Seiwa pracował; jakby jego pracą było zbadanie, na nowo i wciąż, wciąż, tego samego ciała, które mógłby coraz to częściej ujmować w swoje długie, nieskażone cięższą pracą palce. Rozrysowywać na nowo, ale też brać mocniej, chciwiej niczym zwierze lgnące do swojego właściciela.
  Seiwa bawi się nową zabawką, lodem pozostawionym na złączonych wargach, na które delikatnie napiera zimnem zdobyczy. Uśmiecha się zwycięsko, krótko, pozwalając po liniach wodnych popłynąć prostemu pożądaniu, ale nie jest ono tym samym, które wybrzmiało wtedy — podczas ich treningu, podczas masażu. Jest cieplejsze, bliższe, mniej związane porywczością. Przetrawione przez czas, ale i sięgające gdzieś dalej. Liżące serce przywiązaniem, po krwi (wespół z czułością) puszczające zaborczą niemal seksualność. Bo w końcu może powiedzieć: moje. Ale jeszcze nie mówi. Jeszcze wciska słowa pod język, który zapiera się na wewnętrznej wyboistości zębów. Krzywi się, kiedy jego palce zostają nadgryzionymi, ale wraz z bólem wsuwa je dalej, wolno, na chłopięcy język. Uciska go mocniej z uśmiechem ginącym pod napływem mimowolnej, ale wciąż podłożonej podnieceniem irytacji.
  — Uważaj sobie — mówi cicho, za cicho jak na obejmującą ich, ogromną przestrzeń. Ta i tak wyłożona nieprzyzwoitym wręcz spokojem, który kotłuje pod klatką kolejną zachętę.
  Sylwetka chłopca spływa po tej drugiej, kiedy poddaje się jego komendzie a być może swojej własnej, bo nie musi być zachęcany do własnoręcznie stworzonej gry. Spływa po jego klatce piersiowej i z podobnym mruknięciem przyjmuje zimny język pod własne podniebienie. Ciepło cichego jęku rozpuszcza ostatni kryształ lodu a on oburącz chwyta Hattoriego za szyję i głębokim, ale gładkim uciskiem znaczy go dotykiem. Pogłębia pocałunek zaborczością, która gna ręce w tamtego talię, na biodra, pośladki, by przy mocniejszym ucisku zamienić ich miejscami. Pierwszy szok pochłania ustami kładzionymi na drugich, ale nie całuje go. Jedynie muska wilgocią języka górną wargę chłopca i rozpuszcza nań kolejną parę — tym razem nierównego oddechu. Nie mówi nic, bo ciepło ciała pochłonęło pozostałości zimnego lodu. Pozostał jedynie wrzątek gotującej się krwi, która porusza ciało — wciąż gładko, wciąż tanecznie — dalej. Dalej, pod jego koszulkę, gdzie maluje brzuch Heizō, obrysowuje pępek i gna dalej, do piersi, do twardości sutka, którego uciska ze zwierzęcą zaborczością.
  — Zdenerwowałeś mnie wtedy mówiąc, że byłbym tylko okazją — mówi ciszej, wciąż gładko, wciąż słodko, ale słodko w sposób gadzi; delikatnie, nie bardzo. Jedynie grając rolę podpuszczonego psa. Napiera na jego sutek mocniej, drugą dłonią wkradając się za linię spodni, opuszką kciuka odnajdując zimno metalowej klamry paska. Przyciąga go mocniej, bliżej, wpasowując własne kształty w te drugie, unosząc lewą nogę, by kolanem zaprzeć się na blacie tuż za Hattorim. Obejmuje go ciaśniej swoim udem, przekręca głowę na prawą stronę, ale nie spuszcza wzroku z chłopięcej twarzy. Nie teraz. Pyta. Słodko, wolno: — To tutaj ktoś zostawił ci numer na serwetce?


Ghost Club - Page 3 Vibu4ed
Seiwa-Genji Rainer

Hattori Heizō and Yakushimaru Seiya szaleją za tym postem.

Hattori Heizō

Sob 26 Sie - 23:26
Uważaj sobie. Nosowe parsknięcie ciepłem oddechu spłynęło na chłopięcą dłoń, nie bacząc na niewygodę palców napierających na język. W kącikach ust plątało się ledwo widoczne rozbawienie, jakby rzucona groźba wydawała mu się absurdalna, bo wydawało mu się, że uważanie było już za późno. Wydawało mu się, bo w rzeczywistości uważał zawsze, jakby nigdy do końca nie był pewien, czy nastąpił moment na nieuważanie. Zgarnianie wszystkiego pełnymi garściami było przeznaczone dla tych, którzy nie bali się ryzyka, a on ryzyko widział we wszystkim, więc żył z tym ciążącym nad głową przekonaniem, że gdy mocniej zaciśnie palce, to, co chciał zgarnąć, rozpadnie mu się w rękach. Żył tak, bo te zagarniające dłonie wciąż ponaznaczane były rozgniecionymi odłamkami przeszłości. Rainer też czasem pękał mu w rękach – albo to też tylko mu się wydawało – gdy Heizo zauważał, że umykał mu gdzieś w głąb siebie, gdzie przecież nie mógł od tak zajrzeć, więc niepewność, jak jad rozlewała się po całym jego wnętrzu; jej słaby błysk tlił się na granicy linii wodnej oczu, jakby jeszcze nie wezbrała w nich na tyle, by nie pozostawić miejsca na żadne inne emocje. Skrywał niepokój za rozbawieniem, bo prościej było uznać tę groźbę za żart, zwłaszcza że wszystkie inne gesty Seiwy przeczyły nagłej zmianie, która w nim zaszła. Wciąż całował, jakby nic się nie zmieniło, a Hattori przymknąwszy oczy, skupił się na samym doznaniu, na moment odcinając się od niewygody spojrzenia. Tak było lepiej – skupiać się jedynie na przyjemnym zimnie topniejącego w ustach lodu. Kostka znikała zbyt szybko, by nie pozostawić po sobie uczucia niedosytu, mimo że oddech już ciążył na płucach, bo wraz z każdym zaczepnym ruchem języka zdarzyło mu się zapomnieć o kolejnym wdechu. Dłonie łapczywie zacisnęły się na Rainerowych biodrach, wcześniej niby to sennym ruchem zsuwając się po jego bokach. Nie rozmawiali, ale wbijające się w ciało palce niewerbalnie przekazywały mu całą tęsknotę, która nazbierała się w nim nie tylko przez cały wieczór, gdy pochłonięty natłokiem obowiązków nie mógł poświęcić mu swojej uwagi, ale i przez te dni, kiedy nie mieli okazji się zobaczyć.
  Ocucił go nagły chwyt, któremu towarzyszył cichy szmer oddechu wdychanego przez usta. Srebrne tęczówki z niezrozumieniem skrzyżowały spojrzenie z tymi czarnymi, gdy ciało zderzyło się z krawędzią blatu. Palce sięgające rozgrzanej skóry jego brzucha ziębiły, ciągnąc za sobą krótki dreszcz. Wystarczyła jednak chwila, by ciało przyzwyczaiło się do doznania, pozostawiającego za sobą przyjemne mrowienie. Centymetr po centymetrze. Nagły ból po chwili przyjemności wydawał się zbyt gwałtowny, by nie wydusić z niego cichego, zbolałego syku, który przecisnął się przez zęby, osiadając na zbliżonych do jego ustach. Ściągnął brwi nie dlatego, że niedelikatność przestawała mu odpowiadać, ale dlatego, że to on przestawał rozumieć mylne sygnały. Słowa sprzeczne z czynami. Tam, gdzie ciało już lgnęło ku drugiemu, chcąc porzucić rozsądek, umysł spychany był ku wspomnieniom, które jeszcze przed chwilą wydawały się niepotrzebne.
  To dlatego czuł się źle przez cały wieczór?
  Jedna z rąk z biodra zabrnęła na plecy chłopaka, tam chwytając za materiał, który zmiął w palcach, przedramieniem przyciskając go do siebie mocniej, jakby bliskość, którą narzucił wciąż była niewystarczająca. Jakby chciał odgrodzić mu drogę ucieczki, gdyby – zdenerwowałeś mnie wtedy — postanowił mu się wymknąć tylko dlatego, że głupie zdanie sprzed wielu miesięcy utkwiło mu w głowie i nie chciało z niej wyjść.
  — Dlatego teraz próbujesz zdenerwować mnie? — spytał, w ślad za czarnowłosym przechylając nieznacznie głowę w swoje prawo. Nie był jednak zły, bo to za mało, by wytrącić go z równowagi i wiele rzeczy było za mało, gdy za każdym razem dbał o to by trzymać gardę, a emocje ukryte głęboko pod zewnętrzną skorupą. Im dłużej jednak narażał się na uważne spojrzenie, tym częściej dostrzegało się pęknięcia. Jak teraz, gdy ściągnął brwi uderzony nagłym pytaniem niepasującym do tonu, który płynną słodyczą wlewał się do ucha. Wziął głębszy wdech, chcąc ostudzić kotłujące się wewnątrz ciepło, by na moment skupić myśl na serwetce. Srebrzyste tęczówki podążyły spojrzeniem w stronę sufitu, bo najwidoczniej ludzkim odruchem było szukać pomocy na górze. Wraz z upuszczeniem gładko powietrza przez lekko rozchylone usta, które jeszcze nie wydobyły z siebie żadnej konkretnej odpowiedzi, znów przyjrzał się Seiwie z nieodgadnionym błyskiem w oczach. — Nie tutaj — odpowiedział cierpliwie i sam był zaskoczony tą cierpliwością, bo jeszcze kilka miesięcy temu miałby jej dużo mniej. Kilka miesięcy temu wspomnienie o numerze uwierałoby go dużo bardziej.
  Jak na złość złamał narzucaną przez chłopaka zasadę, na powrót przysuwając usta bliżej jego ust. Wargi miękko ułożyły się na drugich, gdy spod półprzymkniętych powiek przyglądał się tak znajomemu już profilowi. Nie czekał na przyzwolenie na kolejny pocałunek, ale sam jeszcze nie całował.
  — Jakie to ma znaczenie? — głos Hattoriego wybrzmiewał na granicy pomruku. — Jestem teraz z tobą. Zależy mi na tobie. I chciałbym, żebyś miał to na uwadze. Poza tym, jeśli dobrze pamiętam, zadbałem o to, żebyś nie był okazją — kolejne słowa wyrzucał z siebie przy coraz bardziej drażniących muśnięciach warg. Przygryzienie dolnej wargi chłopaka było postawioną na końcu zdania kropką. Nie wiedział, jak jeszcze mógł przekazać mu, że nie miał się czego obawiać. Nie wiedział też, czy w ostatnim czasie w jego życiu było cokolwiek bardziej oczywistego. — Uważaj. Zaczynam przypominać sobie, gdzie jesteśmy — dodał, pozwalając na to, by w ściszonym tonie zadźwięczała nuta rozbawienia. Kłamał. Pamiętał przecież przez cały czas i gdy palce wsunęły się pod obejmujące go udo, zakleszczając się na nim w zdecydowanym uścisku, było pewnym, że był skłonny nagiąć zasady. Głupio zaryzykować. — Coś jeszcze?
  Kontynuuj.


WĄTEK ZAMROŻONY.
Hattori Heizō

Seiwa-Genji Rainer ubóstwia ten post.

Hecate Black

Czw 23 Lis - 16:25
22.11, 2037 roku;
koło 2 w nocy


  Długie włosy zwykle spoczywające w spokoju na plecach teraz wirowały w powietrzu równocześnie z resztą sylwetki utkwionej w tanecznym limbo. Krążący w żyłach alkohol wyrzucał ze świadomości obecność pozostałych klubowiczów, pozwalając na całkowite zniknięcie w otchłani, jaką było dzisiejsze wyjście. Każdy ze śmiałych ruchów żył życiem wpasowanym pod takt dudniącej w głośnikach muzyki; ręce nie potrzebowały oparcia w cuchy ramionach, biodra umykały spod zachłannych palców tak naturalnie, jakby ich wyrytym w korzeniach przeznaczeniem pozostawała wolność, smukłe uda co kilka ruchów wymykały się spod rozcięć w sukience, eksponując liczne, wykonane ciemnym tuszem tatuaże.
  Jedyne przerwy, jakie robiła, obejmowały podejście do baru z krótkim "to samo" wymalowanym na ustach, bądź wyjście do odpowiednio wydzielonego miejsca dla palaczy. Na żadnej z tych powierzchni z nikim nie rozmawiała, w końcu nie przyszła tu zawierać żadnych znajomości; wieczór miał być dla niej i tylko dla niej, wyszła się odprężyć, zabawić tak, jak za dawnych czasów w amerykańskich klubach — czasami tęskniła za odgłosem tłuczonego szkła, za wykrzykiwanymi w pijackim uniesieniu groźbami o połamanych nogach, za chrupnięciami nosa przedstawianego cudzej pięści. Mimo iż odmiennej kulturze mogły wydawać się prostackie, miały też swój osobliwy, zapewne dla wielu niezrozumiały urok.
  Usiadła akurat na barmańskim krzesełku tuż przy wysokiej ladzie, przedramiona wspierając na blacie. Wystarczyło jedno, delikatnie już rozmazane spojrzenie w kierunku barmana, by ten po kilku chwilach przesunął w jej kierunku szklankę upodobanego dawno temu negroni; wyłuskany ze szkła plaster pomarańczy wylądował między pełnymi wargami, gdy dziewczyna przemykała spojrzeniem po wnętrzu pomieszczenia. Nikt szczególnie nie przykuwał uwagi mieniących się kolorami neonów oczu, a może po prostu nie próbowała już nawet ów skupienia utrzymywać. Krótkie westchnienie poprzedziło umoczenie ust w skrupulatnie przygotowanym drinku. Zastanawiała się jedynie, czy płaszcz, w którym przyszła wciąż tkwił bezpiecznie na wieszaku, gdzie też go zostawiła. Z drugiej strony... kieszenie nie mieściły w sobie absolutnie nic wartościowego, wszystko, co potrzebne miała wszak przy sobie lub przetrzymane pod ladą u pracowników; jedynym problemem mogła się więc okazać szczypiąca skórę, listopadowa temperatura.
  Pusta szklanka uderzyła o drewnianą powierzchnię podłużnego stołu, zapadając z równym impetem co decyzja o spaleniu kolejnego papierosa. Właśnie wtedy — odpychając ręką ciężar ciała od krawędzi blatu — wzrok wychwycił w oddali sylwetkę niby obcą, a jednak w zamroczonych alkoholem ślepiach tak znajomą. Musiała zmrużyć oczy i zadrzeć nieco głowę, coby lepiej zlustrować oddaloną od niej tłumem ciał sylwetkę. Mięśnie samoistnie stuliły dłonie w pięści, zasupłały skutecznie gardło, uniemożliwiając zaczerpnięcie kolejnego oddechu. Wiedziała, że musiała ruszyć się z miejsca, jeśli nie chciała zemdleć z braku tlenu. Obcasy stuknęły więc o podłogę w przeciągu kolejnej pół sekundy, spięcie w nogach pociągnęło Black naprzód, nie zważając na zatraconych w tańcu klubowiczów; przemykała między nimi bez większego problemu, nikt nie próbował jej zatrzymać, bo i po co?
  Zatrzymała się dopiero po spotkaniu z klatką piersiową, za którą jeszcze przed chwilą niemal biegła; czoło oparło się wówczas na mostku, lekki chwyt palców ujął materiał koszulki. Co on tu w ogóle robił, skąd się wziął i dlaczego nie odezwał?
  — Pierdol się, ty stary chuju, wiesz? — wykrztusiła w końcu, uwalniając przełyk od ściśniętego wewnątrz powietrza. — Myślałam, że już nigdy cię nie zobaczę. — Nigdy nie przypuszczała, że spotka Sullivana akurat tak przypadkowego dnia w tak przypadkowym miejscu. Miała wrażenie, że cały buzujący pod skórą alkohol wyparował w przeciągu jednego mrugnięcia. A nawet jeśli nie, to na pewno zrobił to w momencie, w którym uniosła wzrok, chcąc skonfrontować spojrzenie z twarzą brata. Ramiona opadła jej wówczas niemal do samej ziemi zaś z twarzy uciekła część kolorów. Jedynie nieskryty pod żadnym makijażem ślad na szyi pozostał tak wyraźny, jak zawsze. — ... głupio wyszło — zaśmiała się, szybko przeskakując między językami; z lekka nerwowo, choć skryła to za drobnym uśmiechem unoszącym kąciki ust. W rzeczywistości wcale nie było jej do śmiechu, coś wewnątrz poprzestawiało się z trzaskiem łamanej nadziei. No tak, to przecież nie mógł być on. Nikt nie wiedział co się z nim działo ani ona, ani ciotka, ani nikt w całej tej przeklętej rodzinie.

ubiór;
czarna sukienka;
buty na obcasie;

tekst dodatkowo zaznaczony kursywą jest w języku angielskim
@Yakushimaru Seiya



Ghost Club - Page 3 Dbxp57j-dedbb91a-6777-42a9-adb3-e1e58d0c1967.png?token=eyJ0eXAiOiJKV1QiLCJhbGciOiJIUzI1NiJ9.eyJzdWIiOiJ1cm46YXBwOjdlMGQxODg5ODIyNjQzNzNhNWYwZDQxNWVhMGQyNmUwIiwiaXNzIjoidXJuOmFwcDo3ZTBkMTg4OTgyMjY0MzczYTVmMGQ0MTVlYTBkMjZlMCIsIm9iaiI6W1t7InBhdGgiOiJcL2ZcLzNhN2E1NDllLTIwOGItNDRiOS04NTAwLTE2NzY3NGI0YTY2NlwvZGJ4cDU3ai1kZWRiYjkxYS02Nzc3LTQyYTktYWRiMy1lMWU1OGQwYzE5NjcucG5nIn1dXSwiYXVkIjpbInVybjpzZXJ2aWNlOmZpbGUuZG93bmxvYWQiXX0
| IN THIS WHOLE WIDE WICKED WORLD THE ONLY THING YOU HAVE TO BE AFRAID OF IS ME |
Hecate Black

Yakushimaru Seiya ubóstwia ten post.

Yakushimaru Seiya

Pią 24 Lis - 13:42
Wydawało się, że gęsta atmosfera klubu była wyłącznie wynikiem stłoczonych ciał rozgrzanych tańcem i podnieceniem tych, którzy pojawili się na cotygodniowej imprezie w oczywistym celu. Że to ciepło oddechów obciążonych oparami alkoholu unosiło się w powietrzu i kładło się na sylwetkach, jak niewidzialny koc, który od czasu do czasu zmuszał do wystawienia się na zewnątrz, gdzie mroźna już, listopadowa aura przynosiła ukojenie, rozganiając uczucie duchoty już pierwszym podmuchem wiatru. Że to basy rozpychały się w wolnych przestrzeniach pomiędzy odwiedzającymi lokal, potęgując wrażenie ciasnoty. Ale to nie wszystko. Czasem, gdy tyle bodźców naraz atakowało receptory, można było zapomnieć, że poza zmysłowymi doznaniami były jeszcze te, które trzeba było zaobserwować z daleka albo doświadczyć ich samemu. Osobiste tragedie, dramaty i przytłaczające osamotnienie w tłumie. Gdzieś w tle jakaś para przekrzykiwała się pod ścianą, wygarniając sobie nawzajem minione brudy, które być może nie miałyby znaczenia, gdyby nie napędzana promilami agresja. Przy barze samotna dziewczyna zataczała palcem koła po wilgotnej krawędzi szklanki, tęsknie spoglądając na parkiet – jej wzrok mimowolnie wyłapywał splecione w ciasnym uścisku pary, a sobotnia zabawa przerodziła się dla niej w prywatne pity party. Wszystkie te negatywne emocje pulsowały w hucznym klimacie imprezy, bo choć miały miejsce w odosobnieniu i w głośnej muzyce działy się po cichu, stanowiły jedność z ożywionym organizmem, jakim stało się wnętrze klubu.
  Gwałtowne zderzenie ręki z jego policzkiem też było ciche. Yakushimaru sam ledwo usłyszał charakterystyczne plaśnięcie, a piekące uczucie na skórze zostało przytępione ilością alkoholu, które zdążył w siebie wlać. Nie czuł się pijany, choć niezadowolona dziewczyna przed nim musiała mieć na ten temat inne zdanie, gdy po wymierzonym policzku zarzekała się, że nikt trzeźwy by jej nie odmówił. No i zajebiście. Gdy unosił wymownie szklankę do połowy wypełnioną whiskey z lodem, miał nadzieję, że znajdzie trzeźwego frajera, który pomoże jej zrobić na złość chłopakowi. Na jej oczach pociągnął solidniejszy łyk alkoholu, jakby na wieść o trzeźwości postanowił profilaktycznie najebać się bardziej, by przypadkiem nie zmienić zdania. Po spojrzeniu ciemnowłosej widział, że miała ochotę poprawić wcześniejsze uderzenie, ale tym razem ograniczyła się do pożegnania go uniesionym środkowym palcem, zanim ruszyła w tłum.
  Nie odprowadził jej wzrokiem.
  Jego dramat nie trwał długo i zdawał się odchodzić w niepamięć w miarę, jak jego zaczerwieniony policzek odzyskiwał naturalny kolor i gdy po prostu skupił swój wzrok na parkiecie, jakby wśród tańczących szukał znajomych twarzy. Nie przyszedł tu sam. Nie przyszedł też dosłownie w parze. Kilka osób z uczelni kręciło się po sali, ale to, że rozeszli się po kilku drinkach było tak samo naturalne, jak to, że od czasu do czasu odnajdywali się na nowo. Seiyi nie zdziwił ten nagły atak czułości. Gdy cudza sylwetka przylgnęła do jego torsu, jedynie odruchowo wystawił rękę ze szklanką w bok, by jej zawartość nie wylądowała na głowie dziewczyny. Opuszczając spojrzenie, spodziewał się dostrzec jedną ze studentek, która najwidoczniej zdążyła już przeholować z drinkami. Pomylił się. Ale czy to go zaskoczyło? Chociaż uniósł brwi, był raczej bardziej zdezorientowany słowami nieznajomej niż samą jej obecnością w pobliżu – w takich miejscach trzeba było liczyć się z tym, że kontakt z obcymi ludźmi w różnym stanie był nieunikniony. Zdarzało się, że prawo własności wobec swojego ciała odchodziło w zapomnienie – zaczynało należeć do obcych rąk, czasem ust, a czasem i do cudzego ciała.
  — Może jestem chujem, ale nie jestem kurwa taki stary — odpowiedział, z zaskakującą lekkością dostosowując się do wypowiadania się po angielsku. Nie przypominał sobie, żeby wcześniej znał kogoś, kto posługiwał się tym językiem, co podwójnie wskazywało na to, że raczej się nie znali. Kolejnym potwierdzeniem był zdezorientowany wyraz twarzy nieznajomej, którego nie odwzajemnił, jakby nie było sensu pogarszać tej niezręcznej (dla niej) sytuacji. Czarnowłosy dość szybko oswoił się z faktem, że jeszcze przed sekundą znajdował się w nieznanych objęciach, gdy światło jednej z ruchomych lamp przesunęło się po dwukolorowych tęczówkach, rozświetlając na chwilę jasne plamki, jego spojrzenie sprawiało wrażenie aż nazbyt neutralnego, jak na tę sytuację. Przyzwyczajenie czy niezłomna pewność siebie?
  „Głupio wyszło.”
  — Bywało gorzej — stwierdził, resztę pozostawiając już tylko wyobraźni rudowłosej. Najważniejsze było jednak to, że w perspektywie tego, co głupszego mogło go spotkać, jej drobne potknięcie miało zatrzeć się w jego pamięci z prędkością równą zapomnieniu o wcześniej wymierzonym policzku. — Mam kurwa nadzieję, że wyglądam lepiej od jakiegoś starego chuja. Jeśli nie, wtedy możemy uznać, że jest gorzej — dodał po chwili. Tym razem ze słyszalnym rozbawieniem i gdy przykładał brzeg szklanki do warg, by dopić resztkę whiskey, można było przysiąc, że jeden z kącików ust, uniósł się w ledwo widocznym uśmiechu, którego cień pogłębił się w raz z fioletowym światłem rozlewającym się po chłopięcej twarzy.

@Hecate Shirshu Black | ubiór (buty czarne).
Yakushimaru Seiya

Hecate Black ubóstwia ten post.

Sponsored content
maj 2038 roku