Jest jednym z charakterystycznych, choć osamotnionych miejsc - stanowi linię graniczną pomiędzy Nanashi a Asakurą. Zdaje się nawet, że mieszkańcy obydwu dzielnic celowo postanowili nie zajmować się tymi sporymi, dzikorosnącymi połaciami zieleni, być może po to, aby zachować od siebie wyraźny dystans.
Po stronie Asakury na wzniesienie prowadzą stare, kamienne stopnie, dawniej być może urzekające solidnością, obecnie popękane, przyprawiające o dreszcze niepewności przy każdym postawionym nań kroku. Choć na szczycie czeka pojedyncza brama, nikt tak naprawdę nie wie, ku jakim bóstwom miała prowadzić. Została zapomniana z równą łatwością co same tereny, istniejące już wyłącznie w formie kategorycznego muru.
Nanashi nie posiada z kolei wygód w postaci choćby prowizorycznych schodów. Aby dostać się na górę, należałoby wszcząć żmudną, kilkunastu minutową wspinaczkę, rzadko podejmowaną przez mieszkańców - za dużo zachodu dla zbyt niewielkich korzyści.
— Myślisz? — spytał przy ostatnich już podrygach wesołości, która wstrząsała ramionami, na których ciężko osiadała skórzana kurtka. — Naprawdę nie musisz mnie pocieszać. Wiem jak jest, chociaż to prawda, że wyglądała zjawiskowo — przyznał, przytakując głową, by dodatkowo podkreślić ten fakt. Zdawał sobie sprawę, że po latach jej obraz stawał się coraz bardziej mglisty, ale lubił od czasu do czasu podkreślać kontury wspomnień, by przynajmniej tam, w jego głowie, była wiecznie uśmiechnięta i pełna energii; zadowolona z życia, a nie pozbawiona go, blada i leżąca bez tchu. Odetchnął głębiej, trąc jedno z oczu, w którym nagromadziła się wilgoć wcześniejszego rozbawienia. Uspokoił się i wcisnąwszy ręce do kieszeni nieswojej kurtki, zwrócił twarz ku rudowłosemu. — Dzięki. To miłe — odezwał się po chwili, bo chociaż pokrzepienie nie było mu potrzebne, docenił zaangażowanie. Warui miał do wyboru to albo wypuszczenie drugim uchem tego, co właśnie usłyszał – z obu opcji wybrał tę, która zazwyczaj sprawiała ludziom więcej trudności.
„Widzisz? Jednak jest. Siadaj.”
Nie stało to obok odpowiedzi na jego pytanie, ale skutecznie odwróciło uwagę chłopaka. Szaroniebieskie tęczówki powoli przeciągnęły spojrzenie wzdłuż całkiem sporej kłody. Gdy przystanął na chwilę w ślad za rudowłosym, zdał sobie sprawę, że nawet cieszył się, że znaleźli się już na miejscu – od kilkunastominutowego marszu pod górkę pobolewały go łydki. Nie zrażało go nawet to, że na górze wiatr zawiewał mocniej, targając kosmykami włosów we wszystkie strony; czasem przydługa grzywka pchała mu się do oczu, które znów uniosły się ku niebu, oceniając, czy wcześniej dostrzeżona chmura deszczowa zdążyła zbliżyć się ku ich okolicy.
Może się nie rozpada – pomyślał, gdy zajmował miejsce na wielkim pniu; zaparłszy się rękami o chropowatą powierzchnię kory, poprawił się wygodnie. Wydawało mu się, że wspomniał o deszczu na głos, nieświadomy tego, że głos ugrzązł mu w gardle w oczekiwaniu na to, co za moment usłyszy. Nie ponaglał go, bo rozumiał, że nie tak łatwo jest mówić o swoich lękach i gdy milczenie pomiędzy nimi dało mu czas na refleksję, pomyślał sobie, że te ponure pytania mogą odbić się rykoszetem i chyba powinien sięgnąć po weselszy zestaw pytań; narzucić swobodniejszy tryb rozmowy. Bo czy nie tak zaczynało się znajomości? Od ulubionego koloru? Poruszył bezgłośnie palcami, by ich opuszkami wystukać na pniu bezgłośny, nerwowy rytm. Wzrok zatrzymał na dwóch przygotowanych pudełkach, których widok sprawił, że ściągnął nieznacznie brwi. Nie wyglądały na zamówienie z restauracji, ale zawsze mógł przełożyć je do zwyczajnego lunch boxa. Ciekawość świerzbiła go w język i już chciał spytać, co ze sobą przy niósł, gdy rozchylone usta zamknęły się gwałtownie wraz z głową opadającą ja jego nogi. W pierwszym odruchu spiął się, bo wziął go z zaskoczenia tym nagłym robieniem sobie z niego poduszki. Nie było żadnym zaskoczeniem to, że Sean nie przywykł do koleżeńskiej bliskości – różniła się od kontaktu z pacjentami, którzy nie rozumieli pojęcia przestrzeni osobistej. W tym przypadku trudniej było mu reagować – również dlatego, że nie rozumiał takich odruchów. Jego postawa była dużo bardziej zamknięta niż postawa Shin’yi. Różnili się, ale ktoś z ich dwójki musiał być tym, który przebijał się przez mur. Przyłapał się na tym, że wcale mu to nie przeszkadzało, chociaż ciało wciąż miał spięte – już nie dlatego, że szok nie minął, ale dlatego, że wydawało mu się, że od teraz równowaga chłopaka zależała od niego. Odruchowo chwycił za podany mu przedmiot jedną ręką, a palce drugiej wbił mocniej w głębokie bruzdy w korze. Spojrzenie tylko przez chwilę wpatrywało się w skupioną twarz chłopaka, ale najwidoczniej trochę niezręcznie było mu patrzeć na niego z góry, więc kiedy zaczął swoją opowieść, wzrok Rimury ślizgał się po otoczeniu, jakby szukał sobie mniej krępującego punktu zaczepienia, co tylko żenowało go jeszcze bardziej. Co kilka zdań przytakiwał, w pełni skupiony na jego złożonej odpowiedzi i chyba tylko to uratowało go przed skonfundowaniem, które mogłoby odmalować się na twarzy charakterystycznym pąsem. Im dalej brnął w temat, tym Sean coraz mniej przejmował się ich wspólnym siedzeniem na gałęzi, bo skupianie się na tym nie było ważne – ważne było to, że Shin bał się zapomnienia i gdy opisywał je w tak obrazowy sposób, szatyn też zaczynał się tego obawiać.
„Rozumiesz?”
Mrugnął, wreszcie krzyżując spojrzenie ze złotymi tęczówkami.
— Tak, chyba tak. Wydaje mi się, że jeśli coś tak mocno siedzi w twojej głowie, to musi mieć coś wspólnego ze wspo- — urwał niespodziewanie, gdy przed nosem zamajaczyło mu kolorowe wnętrze pudełka. Uniósł brwi w zdumieniu, zanim jeszcze Shin zdobył się na jakże zachęcający wstęp. Nie spodziewał się takiego obiadu i nie była to nawet ostatnia rzecz, którą spodziewał się zobaczyć w środku. Nigdy wcześniej nie miał do czynienia z tak barwną potrawą, nawet jeśli były to tylko kulki ryżowe. — Czekaj… ty je zrobiłeś? — spytał, ostrożnie ujmując pudełko, jakby bał się, że to kulinarne dzieło sztuki zaraz się rozpadnie. Nie był pewien, że się nie przesłyszał, bo trudno było mu wyobrazić sobie Shina, który przed spotkaniem spędził w kuchni długie godziny. — Tch, nie szantażuj mnie moim rodzeństwem. Powinieneś się domyślić, że będę miał problem z tym, żeby je zjeść. Wyglądają za dobrze. Nie wierzę, że lepiłeś je po to, żeby po godzinie zniknęły — rzucił ze zbolałym stęknięciem. Z drugiej strony walczył ze sobą, bo przecież nie wypadało odmówić posiłku, który ktoś dla ciebie przygotował. — Gdzie się tego nauczyłeś? — Z dziecięcą wręcz fascynacją skakał od jednej podobizny pokemona do kolejnej. Kąciki ust mimowolnie wygięły się w uśmiechu, bo jeszcze nigdy nie spotkał się z taką niespodzianką. Jeszcze przez sekundę albo dwie wydawał się całkiem beztroski. Kompletnie nieświadomy – Czego sam nie możesz sobie wybaczyć, Sean? – nadciągającej katastrofy.
Wyglądało to tak, jakby ktoś trzasnął młotem o radosną powłokę, ale przecież i tak była z cienkiego szkła, więc wystarczył rzut byle kamieniem. Ale pytanie było jak cios wymierzony w brzuch, bo nawet poczuł, że żołądek ścisnął mu się, a wraz z tym ściskiem zniknął też uśmiech. Palce ujmujące pudełko zadrżały lekko, gdy impuls szarpnął za jego myśli ciągnąc je ku ciemniejszym zakamarkom umysłu – stamtąd mógł już jedynie niewidzącym wzrokiem wpatrywać się w wesołe pyszczki, które stopniowo zaczynały zlewać się w wielobarwną plamę. Mógł powiedzieć cokolwiek – byle pierdołę – ale uderzony tym nagłym pytaniem, nie potrafił znaleźć nic, czym mógłby podzielić się na poczekaniu. Potrzebował chwili w tej przejmującej ciemni; chwili, która obnażyła go bardziej niżby tego chciał, bo cokolwiek go trapiło, musiało być wyjątkowo ciężkie do przetrawienia. I miał rację – żałował jej – że w końcu ciężar pytań się na nim odbije.
Kąciki ust drgnęły po chwili, gdy uśmiech stopniowo powracał na usta. Był łagodny, ale dziwnie wyuczony i sztuczny; nie dosięgał jasnych oczu szatyna.
— Na pewno tego, że wcześniej nie miałem okazji spróbować takiego bento — rzucił żartobliwie, ale nie sposób było nie odczuć zdawkowości tonu. Sięgnął po pałeczki wetknięte do pudełka, choć zaczynał się obawiać, że kęsy z trudem przecisną się przez zaciśnięte gardło. Niepewnie tknął pierwszą podobiznę, upewniając się, czy rzeczywiście była stabilna. Potraktował go nie fair. Im dłużej zwlekał z pochwyceniem pierwszej podobizny w pałeczki, tym bardziej uderzała go ta świadomość. Zmrużył oczy; spoważniał. — Przepraszam. Nie mogę wybaczyć sobie tego, że czasem muszę kłamać, bo mam w głowie tysiące złych scenariuszy o tym, co stanie się, gdy powiem prawdę. Może zastanawiać cię, co w takim razie z tymi dobrymi scenariuszami, ale w tym przypadku nie mam żadnego. I chyba na tym skończę moją odpowiedź. Nie zaprosiłeś mnie tutaj, żebyśmy spędzili ten czas w ponurej atmosferze — uwieńczył odpowiedź znaczącym odchrząknięciem, bo jego głos zaczynał wybrzmiewać coraz słabiej, jakby niewidzialna pętla nie tylko zaciskała się na jego szyi, ale też ktoś zaczął brutalnie za nią szarpać.
— Masz jeszcze jakieś zaskakujące umiejętności, o których powinienem wiedzieć w trosce o moją szczękę? — zmienił nagle tor rozmowy, choć bez swobody. Ostrożność tonu wskazywała na to, że nie był pewien, czy Waruiemu odpowiada taka kolej rzeczy i czy chce kontynuować tę grę. Pałeczkami ujął podobiznę Eevee’go, by w oczekiwaniu na odpowiedź, wsunąć przysmak do ust.
- zt - kontynuacja wątku
Warui Shin'ya ubóstwia ten post.