Na powierzchni plastikowych siedzisk, ciągnących się po obydwu stronach pod linią okien, jak
usłane kocem, mech wpijał się w zakamarki i żywotem swym pożerał wnętrze przedziału. Nie było
charakterystycznego dźwięku, które koła rytmicznie, jak tykanie zegara wygrywają, sunąc po torach.
Nie było morskiej bryzy, która powiewem wiatru wdzierała się przez uchylone okno, rozgardiaszu
przejezdnych, płaczu dziecka przerywającego sentymentalną podróż. Cisza. Nic firmamentu jej nie
śmie rozkroić, choć gęsta i ciężarem swym zalega w skroniach. Pociąg zakończył podróż.
Stacja, przy której dokonał żywota, choć przeżarta jest zielenią, tak martwe daje wrażenie, bo
i stając na niej, uszu nie dobiega żaden dźwięk. Ni śpiew ptaka, który w lesie rozciągającym się za
stacją mógł mieszkać, ni powiew wiatru znad tafli wzburzonej wody, która rozciągała się na lewo od
zniszczonej budowli. Wnętrze stacji spojone w swoim istnieniu jest, zdaje się, ostatnim już włoskiem;
ornamenty pod sufitem, żeliwne w oryginale, przeżarte pomarańczową rysą. Mozaika, obraz złożony z
drobnych płytek pod naciskiem stopy zmienia się jedynie we wspomnienie tego, co przedstawiała
kiedyś. Napisu na niej również nie idzie oczytać, nie idzie go odszukać na drewnianej tablicy,
powierzchnia której na zawsze już spleciona z gęstwiną bluszczu, napastliwie pożerającego wszystko,
co śmiało stanąć na jego drodze. Ale zieleń ta, kojarząca się jednoznacznie, z życiem, z Matką Naturą
przejmującą to, co kiedyś wyrwano jej siłą, na nowo dziecko swoje układając w prawidłowym rytmie,
zbyt statyczna. Wypłowiała, jak zaklęta w czasie, wykuta z kamienia.
Drzwi stacji kolejowej otwarte są na oścież, po przejściu przez które rozciąga się dziedziniec.
Ten roślinności nie poddał się tak mocno, bo na skraju, na granicy między nim, a peronem, jak grubo
postawiona kreska, linia wypalonej trawy. Kilka jej źdźbeł wystawia łeb z wysuszonej ziemi, plątaniny
patyków pogłosem gęstwiny krzaków, teraz tylko jak żywopłot, pełna kolców konstrukcja okala
przestrzeń. Ta, na dodatek, zamknięta jeszcze jest murem, beżowym i popękanym, spod szczytów
którego brązowieją zacieki po deszczu. Na jego końcu, tuż na przestrzał od wejścia, pnie się ku
szarości nieba zegar. Po bokach jego drzwi – stare, drewniane i ciężkie, które ni drgną pod naporem
czy szarpnięciem klamki.
Tarcza zegara, osadzona nisko, nadgryziona czasem, choć z nadzieją na to, że jeszcze kiedyś
zadziała. Na niej trzy metalowe wskazówki. Gdy spojrzeniem sięgnie się ponad nią, oczom ukazuje się
wyryta rymowanka, drżącą dłonią i nieostrym dłutem; jak pismo kogoś, kto ostatnie swoje chwile
liczy w czterech ścianach celi, podzielić się chce ze światem ostatnią wolą.
Mężczyzn trzech i młodych
Bawi się w zawody
Gregory z nich największy
rwie się w stronę wody
Marcus, z braci najdłuższy
Wypatruje w stronę puszczy
A Sebastian, najdrobniejszy i ospały,
Nie drgnie; Bo z zazdrości już zgorzkniały.
Bawi się w zawody
Gregory z nich największy
rwie się w stronę wody
Marcus, z braci najdłuższy
Wypatruje w stronę puszczy
A Sebastian, najdrobniejszy i ospały,
Nie drgnie; Bo z zazdrości już zgorzkniały.
Zegar rozbrzmiał nagle, pierwszy dźwięk przeszywający zastój pełnego wilgoci powietrza. Na chwilę
można było wziąć głęboki oddech.
Wybiła czternasta czterdzieści sześć.
My name is Brutus and my name means heavy
So with a heavy heart I'll guide this dagger into the heart of my enemy
So with a heavy heart I'll guide this dagger into the heart of my enemy
Yakushimaru Seiga ubóstwia ten post.
Ukojenie. Bo tego przecież zawsze pragną, kiedy głowa ciężko opada i łamie ciężarem kark, a myśli plączą się w śnie buczącą zapowiedzią w uszach, pędem rozrzedzonej krwi. Pragną spokoju. Oni i on; niby tacy sami, bo ludzcy, a jednak oddzieleni od siebie wyrwą w ziemi, przepaścią podobną do tej w Helheim, za którą ani on, ani właśnie oni sięgnąć nie mogą. Niegodni.
Zimno. To właśnie chłód wije się przez grzbiet wystających kręgów, gdy dłonie przykrywają twarz, przecierając jej szarość. Oddech. Cięższy, głębszy nieco od tego, który wymyka się w świetle słońca spomiędzy warg. Chłopiec ginie, ale tylko na niby, tylko połowicznie. Osuwa się, aby to istnienie, które ma tutaj, zgładzić na kilka skradzionych potajemnie godzin w zawieszeniu. Nie wie, czy prawdziwej realności, czy kolejnej kłamliwej farsie. Nie ma czasu na zastanowienie się, bo powieki ciążą niczym ołowiany fartuch i oddzielają go od niego samego.
I niczym w mrugnięciu, w krótkim blasku ostrego światła, które ktoś gwałtownie i bez rozwagi strugą z latarki wprowadza w okrąg źrenic, Seiga już nie pamięta swojego pokoju. Nie pamięta momentu, w którym przebija się przez taflę nieważkości, jaka o dziwo, zamiast unieść ciało lżejsze teraz od piórka, obezwładnia je w ciężkości i sztywności bliskiej rigor mortis. Jeszcze moment temu łokcie wbijały się boleśnie w uda, korpus pochylał w zmęczeniu na fotelu przed mruczącym komputerem. Teraz stęk maszyny, trzask przekładni kół i szmer torowiska wpada do uszu, a rozdzielona w dwubarwności tęczówka penetruje mknący w pośpiechu krajobraz za brudną szybą.
Paliczki wędrują przez linię łączącą szkło i korpus pociągu z dziwną tkliwą, spowolnioną majakiem czułością, kiedy bose stopy zapierają się pewnie na zamszonej podłodze. Czuje pod nimi puls biegu przez nurt żeliwnego torowiska, jakby siedział w brzuchu wieloryba. Tuż przy jego sercu, trzymając się jeszcze kurczowo szczytu żołądka, nim zalegnie w kwasie. I zniknie. Tym razem może już w pełni. Może tak jak powinien lata temu.
Nie. Wróć. Bezdźwięczność. Sam sobie tłumaczy, że słyszy cokolwiek. Szum dobiega ze wspomnień, nie z mary. Nie jest wyczuwalny, żaden ton, żaden pogłos, ni echo nawet kroków w korytarzu. Cisza. Zderza się z nią boleśnie, nie mając kontroli nad kreacją. Nie pierwszy raz umyka mu między palcami pewność, że jeszcze ma na cokolwiek wpływ. Że jeszcze cokolwiek może zmienić. Dlatego i dłoń wsuwa się w rozchylone okno, aby choćby wiatr omiótł blade palce. Nadaremno. Szarpnięcie. Powinien wysiąść? Uciec z nadzieją, że to tylko to miejsce, to gardło maszyny jest wygłuszone tak ciasno i tak skrzętnie, że nawet huk pociągowego gwizdka majakiem może sobie tylko przypomnieć, a i tak nie usłyszeć.
Seiga zawsze pierzchnąć będzie w snach jak zwierzyna. Zbyt wiele koszmarów przedzierało się do umysłu za każdym zamknięciem oczu. Nauczony już, że czasami w pogoni jedynie, gdy straci całkowicie oddech, może się wyzwolić i w pocie osiadającym nad górną wargą, znów złapać haust powietrza.
Nie tym jednak razem. Trzyma coś go mocniej. Dociska do ziemi. Do tej martwicy, która go otacza, choć jedynie dziwnym wrażeniem, a nie obrazem. Bo gdyby ktoś zrobił teraz zdjęcie widokowi, jaki szarpią jego źrenice, nie odnalazłby w odbitce nic wyjątkowego. Nic przerażającego. Nic dziwnego. Odczucie. Znów ono. Przestrzeń fascynująca, znajoma, a jednak obca. Gulą w tchawicy zaznaczająca swoją złudną realność.
Przez wnętrze budynku stara się przejść jak najciszej jakby w uniesieniu i niepewności. Chłopiec odczuwa zbyt silny dyskomfort, aby wyprostować plecy. Palce chcą dotykać, chcą poznawać, ale boją się przecież. Są zbyt nieśmiałe, aby sięgnąć ścian. Chciałby jeszcze raz jak dziecko przebiec się po posadzce i doznać swobody, która późniejszym paleniem mięśni rwałaby ciało. Nie teraz i nie już nigdy. Nie w tym miejscu, bo chociaż jest z nim związany, przylega do niego ciasno, to nie należy do niego. Nigdy jego nie było. Nie jest nawet gościem, a intruzem. Pokracznym tworem, plastikową zabawką, która utknęła w dziecięcej tchawicy i świszczy... Tak cholernie świszczy w gwałtownych próbach złapania oddechu. Prawą dłoń dla pewności przykłada do swojej szyi, opuszkami przesuwając po grubym znamieniu. Jest sobą. Tyle. Przynajmniej tyle mu pozostało.
Krok jeszcze jeden, nim stopy ułożą się na dziecińcu, a przymrużone spojrzenie złoży się w górze, na przestworze wijącym się w przygnębiającej, ciężkiej szarości. Mocniej paliczki zaciśnie na krtani, bo ucisk na skroni chciałby wydrapać paznokciami, ale nie potrafi i w dziwnym znojnym wrażeniu cierpienia, które jest mu bliskie, gdzieś na brzegu nieświadomości i wewnętrznych pragnień — nawet po prawdzie nie chce, kłócąc się z ludzką naturą i potrzebą życia w łagodności. Wygodzie. Szczęściu.
Zegar. Więc i skroń opada nieznacznie ku ramieniu w zastanowieniu i przezornej ciekawości. Mięśnie odpuszczają, a krok zdawać się może lżejszy, niosący go milej przez szorstkość ziemi. Szarady; bo inaczej nie może nazwać wyrytych słów, które tężeją na dnie źrenic. Wskazujący palec już wysuwa się ku wskazówkom, ku chropowatości stali, smukłemu ich, chociaż ostremu kształtowi. Dźwięk najpierw przebiega w drżeniu ciała. Nagle atakuje wybijana godzina. Zaskoczony własną głupotą, że w cisze już tak uwierzył, że dźwięk nie pojawi się w niej nigdy. Wzrok jednak znów zapiera się na wskazówkach, starając się odciąć myślenie od przestrzeni, w której trwa, a która napiera na niego duchotą ślamazarnego wspomnienia. Tę godzinową igłę przepycha w drżącym ruchu paliczka, spycha ją powoli na godzinę szóstą, zaraz to do minutowej przywierając i okręcając ją w nieco pewniejszym ruchu na trzecią; bo w tamtym kierunku właśnie, z tamtej strony szum drzew powinien ciągnąć, śpiew ptaków, które już dawno zapomniały, że powinny istnieć między koronami. Sekundową pomija, na wargach układając słowa: — ... nie drgnie, bo z zazdrości już zgorzkniały — a uśmiech zrywający szept, układa się cienką warstwą na brzegu warg. Osiemnasta piętnaście. Wyprostuje się jeszcze tylko niepewien całej sytuacji, całej zabawy, jaka dla niego jest udręką, chociaż słodką i duszącą; nadal jednak niepewnością, a tych ma zbyt wiele, te mrówczym wrażeniem, drżeniem mikroskopijnych kroków, biegną przez skórę, każdy z włosków pokrywający ciało stawiając na sztorc.
Zimno. To właśnie chłód wije się przez grzbiet wystających kręgów, gdy dłonie przykrywają twarz, przecierając jej szarość. Oddech. Cięższy, głębszy nieco od tego, który wymyka się w świetle słońca spomiędzy warg. Chłopiec ginie, ale tylko na niby, tylko połowicznie. Osuwa się, aby to istnienie, które ma tutaj, zgładzić na kilka skradzionych potajemnie godzin w zawieszeniu. Nie wie, czy prawdziwej realności, czy kolejnej kłamliwej farsie. Nie ma czasu na zastanowienie się, bo powieki ciążą niczym ołowiany fartuch i oddzielają go od niego samego.
I niczym w mrugnięciu, w krótkim blasku ostrego światła, które ktoś gwałtownie i bez rozwagi strugą z latarki wprowadza w okrąg źrenic, Seiga już nie pamięta swojego pokoju. Nie pamięta momentu, w którym przebija się przez taflę nieważkości, jaka o dziwo, zamiast unieść ciało lżejsze teraz od piórka, obezwładnia je w ciężkości i sztywności bliskiej rigor mortis. Jeszcze moment temu łokcie wbijały się boleśnie w uda, korpus pochylał w zmęczeniu na fotelu przed mruczącym komputerem. Teraz stęk maszyny, trzask przekładni kół i szmer torowiska wpada do uszu, a rozdzielona w dwubarwności tęczówka penetruje mknący w pośpiechu krajobraz za brudną szybą.
Paliczki wędrują przez linię łączącą szkło i korpus pociągu z dziwną tkliwą, spowolnioną majakiem czułością, kiedy bose stopy zapierają się pewnie na zamszonej podłodze. Czuje pod nimi puls biegu przez nurt żeliwnego torowiska, jakby siedział w brzuchu wieloryba. Tuż przy jego sercu, trzymając się jeszcze kurczowo szczytu żołądka, nim zalegnie w kwasie. I zniknie. Tym razem może już w pełni. Może tak jak powinien lata temu.
Nie. Wróć. Bezdźwięczność. Sam sobie tłumaczy, że słyszy cokolwiek. Szum dobiega ze wspomnień, nie z mary. Nie jest wyczuwalny, żaden ton, żaden pogłos, ni echo nawet kroków w korytarzu. Cisza. Zderza się z nią boleśnie, nie mając kontroli nad kreacją. Nie pierwszy raz umyka mu między palcami pewność, że jeszcze ma na cokolwiek wpływ. Że jeszcze cokolwiek może zmienić. Dlatego i dłoń wsuwa się w rozchylone okno, aby choćby wiatr omiótł blade palce. Nadaremno. Szarpnięcie. Powinien wysiąść? Uciec z nadzieją, że to tylko to miejsce, to gardło maszyny jest wygłuszone tak ciasno i tak skrzętnie, że nawet huk pociągowego gwizdka majakiem może sobie tylko przypomnieć, a i tak nie usłyszeć.
Seiga zawsze pierzchnąć będzie w snach jak zwierzyna. Zbyt wiele koszmarów przedzierało się do umysłu za każdym zamknięciem oczu. Nauczony już, że czasami w pogoni jedynie, gdy straci całkowicie oddech, może się wyzwolić i w pocie osiadającym nad górną wargą, znów złapać haust powietrza.
Nie tym jednak razem. Trzyma coś go mocniej. Dociska do ziemi. Do tej martwicy, która go otacza, choć jedynie dziwnym wrażeniem, a nie obrazem. Bo gdyby ktoś zrobił teraz zdjęcie widokowi, jaki szarpią jego źrenice, nie odnalazłby w odbitce nic wyjątkowego. Nic przerażającego. Nic dziwnego. Odczucie. Znów ono. Przestrzeń fascynująca, znajoma, a jednak obca. Gulą w tchawicy zaznaczająca swoją złudną realność.
Przez wnętrze budynku stara się przejść jak najciszej jakby w uniesieniu i niepewności. Chłopiec odczuwa zbyt silny dyskomfort, aby wyprostować plecy. Palce chcą dotykać, chcą poznawać, ale boją się przecież. Są zbyt nieśmiałe, aby sięgnąć ścian. Chciałby jeszcze raz jak dziecko przebiec się po posadzce i doznać swobody, która późniejszym paleniem mięśni rwałaby ciało. Nie teraz i nie już nigdy. Nie w tym miejscu, bo chociaż jest z nim związany, przylega do niego ciasno, to nie należy do niego. Nigdy jego nie było. Nie jest nawet gościem, a intruzem. Pokracznym tworem, plastikową zabawką, która utknęła w dziecięcej tchawicy i świszczy... Tak cholernie świszczy w gwałtownych próbach złapania oddechu. Prawą dłoń dla pewności przykłada do swojej szyi, opuszkami przesuwając po grubym znamieniu. Jest sobą. Tyle. Przynajmniej tyle mu pozostało.
Krok jeszcze jeden, nim stopy ułożą się na dziecińcu, a przymrużone spojrzenie złoży się w górze, na przestworze wijącym się w przygnębiającej, ciężkiej szarości. Mocniej paliczki zaciśnie na krtani, bo ucisk na skroni chciałby wydrapać paznokciami, ale nie potrafi i w dziwnym znojnym wrażeniu cierpienia, które jest mu bliskie, gdzieś na brzegu nieświadomości i wewnętrznych pragnień — nawet po prawdzie nie chce, kłócąc się z ludzką naturą i potrzebą życia w łagodności. Wygodzie. Szczęściu.
Zegar. Więc i skroń opada nieznacznie ku ramieniu w zastanowieniu i przezornej ciekawości. Mięśnie odpuszczają, a krok zdawać się może lżejszy, niosący go milej przez szorstkość ziemi. Szarady; bo inaczej nie może nazwać wyrytych słów, które tężeją na dnie źrenic. Wskazujący palec już wysuwa się ku wskazówkom, ku chropowatości stali, smukłemu ich, chociaż ostremu kształtowi. Dźwięk najpierw przebiega w drżeniu ciała. Nagle atakuje wybijana godzina. Zaskoczony własną głupotą, że w cisze już tak uwierzył, że dźwięk nie pojawi się w niej nigdy. Wzrok jednak znów zapiera się na wskazówkach, starając się odciąć myślenie od przestrzeni, w której trwa, a która napiera na niego duchotą ślamazarnego wspomnienia. Tę godzinową igłę przepycha w drżącym ruchu paliczka, spycha ją powoli na godzinę szóstą, zaraz to do minutowej przywierając i okręcając ją w nieco pewniejszym ruchu na trzecią; bo w tamtym kierunku właśnie, z tamtej strony szum drzew powinien ciągnąć, śpiew ptaków, które już dawno zapomniały, że powinny istnieć między koronami. Sekundową pomija, na wargach układając słowa: — ... nie drgnie, bo z zazdrości już zgorzkniały — a uśmiech zrywający szept, układa się cienką warstwą na brzegu warg. Osiemnasta piętnaście. Wyprostuje się jeszcze tylko niepewien całej sytuacji, całej zabawy, jaka dla niego jest udręką, chociaż słodką i duszącą; nadal jednak niepewnością, a tych ma zbyt wiele, te mrówczym wrażeniem, drżeniem mikroskopijnych kroków, biegną przez skórę, każdy z włosków pokrywający ciało stawiając na sztorc.
Himura Akira ubóstwia ten post.
Po czternastej czterdzieści sześć nie przychodzi nic. Wybicie godziny rozpływa się w nieistotności świata przedstawionego, w jego miałkiej barwie. Szarość ta pożera drżenie zegarowego mechanizmu, gdy ten zdaje się, wbrew swej martwej woli, zgrzyta i jęczy wraz z przesunięciem żeliwnych igieł. Na tarczy zegara wybita osiemnasta piętnaście, choć to wcale jego godzina; na szóstce spoczywa Gregory, choć rwie go w inną stronę, na kwadransie dłuższy z braci zaszczepia palce, choć dla niego to za wcześniej.
Odpowiedź jest błędna.
A mimo to, mimo swej nieprawidłowości, zegar odzywa się ponownie. Na nowo wybija godzinę, sześć dzwonów i ten ostatni, najkrótszy, jedna czwarta tonu, na końcu swej nuty zagina się i przerywa. W mechanizmie błąd, dławi coś zębatki i między jej szpony wbija się metalowym pogłosem, jakby to łomem wybijano czas, a nie złotym gongiem skrytym w gardzieli analogowej maszyny. I z nutą tą, jakoby skradzioną w czasie, urwaną w pół słowa, czy krzyku raczej, niebo barwi się szkarłatem, jak czerwienią szyfonu nakryte jest sklepienie, a stałość powietrza duchotą trafia nozdrzy. Na granicy spojrzenia, tam gdzie świat staje się niczym więcej, a marginesem błędu, skrzy się ciekłokrystaliczna maź, jak w pękniętym obrazie monitora, pojedyncze barwne linie przecinają widok. I nikną, gdy nań się spojrzy, przeskakują dalej, bo to nie rzeczywistość zaburzona, a spojrzenie płata figla.
I gdy skupiasz się na tym, na tych błyskach i przeszyciach, gdy temperatura rośnie, jakoby w sercu pompującej parę maszyny, bucha w twarz gorącem krzyk i mara; coś na kształt psiego pyska, pazury wbija w ramiona, czarne dziąsła sklejone pianą, czarna postać potrząsa ciałem, czerwienią źrenic wyżera dziury jak te polane kwasem.
Źle, Seiga.
Syczy cielsko, pysk przysuwa bliżej, końcem psiego nosa sięga czoła, gdy zajrzeć możesz w gardziel bestii, dudniącą w środku czerwień, miękkość tkanek, która swą wilgocią na stałe zespojona z mechanicznym szkieletem; szczyt podniebienia usłanego krzyżowym wzorem metalu, niewielka ażurowa konstrukcja podtrzymuje przełyk, by warkot z niego dochodzący doszczętnie go nie zapadł.
Jeszcze raz, Seiga.
Ostrzem kłów znaczy ramiona, a końcem tych, co sięgają szyi, na nowo zaznacza bruzdę; nie tnie skóry. Nie czuć nawet wiele więcej, aniżeli ciśnienie kładzione na ciele, wspomnienie dotyku, niczym poza oddechem na skórze. Warknie nań ostatni raz, nim nie odsunie się, cielskiem uderzy w taflę zegara i na jej powierzchni rozpłynie się chmarą dymu. Niebo, jak nowe, spowite jest w szarości, dźwięki nikną w przestrzeni i na jej zakrzywionych końcach zatrzymują zaledwie pogłosem. Na tarczy zegara znów czternasta czterdzieści sześć, z jedną wskazówką nieruchomą, lecz nad nim wryte inne słowa. Wydrapane pazurskiem, im ich bliżej, tak na słychać jęk rwanego kamienia. Tylko one są dowodem na to, co widziałeś; a był to zaledwie ułamek sekundy, zanim cisza na nowo nie ukoiła ciała, pozwalając, by bicie serca coraz to uciążliwiej pulsowało w uszach.
Ustawiasz prawidłową godzinę. Nie może dlatego, że już wiesz, że rozumiesz nagle sens zagadki, a prędzej dlatego, że na karku, jak krople potu osadzony jest strach. Nie przed bestią; a przed jej głosem. Karcącym tonem matki. Tak złudnie Ci kogoś przypominający.
Drzwi rozchylają się z jękiem, gdy na zegarze wybija kolejna z godzin. Ta dobra już, dziewiąta trzydzieści, a wraz z ostatnim wybiciem z klatki piersiowej unosi się ścisk; zza drzwi wiatr wbiega na plac, zimny i rześki, niesie na sobie posmak morskiej soli. Wielka otwarta przestrzeń, gdzie horyzontu nie kryje mgła, rozkłada się w całej swej okazałości. Linia brzegowa nadal biegnie po lewej, wzdłuż której osadzone niewielkie domy, wiotkie tak, jak karciane. Znajdujesz się na kolejnym niewielkim placu, usłanym czernią asfaltu, na powierzchni którego bielą farby wyryte oznaczenia. Rozcięta jest ona małym, zielonym znakiem, rozprowadza drogę w dwa kierunki, a między nimi, w zieleni trawy skryta niewielka brama; stara na tyle, by czerwień barwionego drewna stała się niczym więcej, a wspomnieniem swej świetności. Po nogach jej wspina się roślinność i zagarnia ku ziemi, do Matki Natury na kolejną posługę, by zeżreć mogła organiczność, bo nie sięga jeszcze ciągnących się po niebie kabli i telefonicznych linii. Zadowala się tym, co jest Jej najbliższe.
Stoisz więc przed wyborem, nie jednym, nie dwoma. Bo gdzie zdecydujesz się podążyć, wyjątkowo, decyzja ta należy tylko do ciebie, a nikogo innego. Bo pasmo wzgórz usłane lasem nie kusi, nie bardziej, niż przeżarte morską bryzą, która z czasem osiadła rdzą na metalowych dachach, domy wzdłuż oceanu. Na bramie torii cicho pogrywa dzwonek, metalowym swym jękiem co rusz rozdzierając rzeczywistość.
My name is Brutus and my name means heavy
So with a heavy heart I'll guide this dagger into the heart of my enemy
So with a heavy heart I'll guide this dagger into the heart of my enemy
Yakushimaru Seiga ubóstwia ten post.
maj 2038 roku