Strona 1 z 2 • 1, 2
10 stycznia 2037 roku
godz. 17:00
godz. 17:00
Chmury przypominają porwaną watę cukrową. Delikatne, miękkie, białe, choć skryte pod ciemnią zbliżającego się wieczoru. Suną po niebie jak orkiestra, która wydaje ciche, skromne dźwięki. Są niczym podszepty skryte pomiędzy suchymi, wypatroszonymi przez zimę gałęziami. Gromadzi się więc tutaj wiele ciszy, ale cisza ta nie jest bezdźwiękiem a raczej szeptem zaklętym w przytłumione oddechy, zaniżony płacz, szloch raczej, powietrze uwięzione między jednym a drugim płucem. Zaklęte w powagę pożegnanie rozpoczyna się nieśmiało; jak pierwszy uśmiech puszczony ku dziecięcej miłości; jak ten taniec, w którym noga podwija się raz za razem, pokracznie, wesoło; jak w końcu zdanie w połowie zatrzymane, zachłyśnięte narzuconą na scenerię woalką patetyczności.
Mężczyźni, w tym i on, maja na sobie ciemne, w większości czarne garnitury, których gładkie, czyste materiały przykrywają biel koszul. Są jak masa podobnych sobie twarzy, gdzie i wzrok zdaje się być jednym, współdzielonym. Białka pokrywa beznamiętna celowość, suchość, wycofanie. Nieznacznie wybijają się, spomiędzy ostro ciosanych sylwetek męskich, te kobiece. Opasane czarnymi kimonami, w których materiał lgnie do ziemi jak zatrzymany w ruchu wodospad. I wszyscy oni, w tym i jego sylwetka — jedna z wielu — zmierzają ku pokaźnemu wnętrzu.
Ceremonia pogrzebowa (tsuya) rozpocznie się za niespełna dziesięć minut. Wie o tym. Wie, że równo z przesunięciem się wskazówki sekundnika na wyznaczoną godzinę, wszyscy zamilkną. Choć teraz podszepty ich i tak krążą przy ziemi, spokojne, wyważone, acz i stanowcze, to będzie ich mniej. Wpadną pod stopy, tamże skroplone wsiąkną w grunt, i znikną nieproszone.
Otsugo Risami. Zalążek wspomnienia kręci się pod czaszką, wiruje miałkim, ale miłym przebłyskiem świadomości, w której kobieta, wtedy nastolatka, uśmiecha się do niego znad długiego, krzywo ciosanego stołu. Jej twarz ozdabiają skromne piegi. Jest ich niewiele. Tak, że ciężko nazwać dziecko pieguską. Ma więc ich kilka, może kilkanaście, gdyby zliczyć wszystkie schowane z uszami. Ale też punktami zdają się i być znaczone tęczówki. Te jasne, zielone jak wyblakły awenturyn.
Wiedzieli więc, już od momentu pojawienia się dziewczynki w Domu Watanabich, że nie jest tutejsza. Choć skóra nad oczyma wciąż znaczona była ichniejszą fałdą a szpara powiekowa była wąską, kształt oczu natomiast esowaty, to nosiła w fizjonomii europejskie rysy. Musiała być pamiątką po wizycie turysty, rezultatem zagubionej miłości, próbą wybicia się matki z rynsztoku najbiedniejszych. Czasami, gdy dziewczyna siadywała przed lustrem o owalnym kształcie – jej ulubionym elementem w małym, ale wystarczającym pokoju – przekonywała się do rudawych przebłysków na wiecznie ścinanej na połowę czoła grzywce. Była piękna. Wtedy, za dzieciaka. Z czasem świat odebrał jej naturalną urokliwość a zastąpił tęże potrzebną wszystkim kobietom – by te wśród mężczyzn nie padły z wygryzionymi sercami – złośliwością wespół z dozą upartości. W latach późniejszych zdawała się być więc pospolitą suczą. (Tak opowiadał o kobiecie Daikari, jej wieloletni mężczyzna, po którego odejściu zdała się na samotne życie wśród szarych, wysokich ścian własnego apartamentu). Była mądra. Bardzo mądra. Jak oni wszyscy zresztą. Na nadgarstkach nosiła drogie zegarki — symbol mądrości. Dlatego, że chwytała się rękodzielniczych wytworów, gdzie na tarczach produktów widniały dniami żłobione indeksy. Wiedzę nosiła głównie w długiej, głębokiej zmarszczce na czole a wiedzieli to, bo gdy tylko rozluźniała twarz, na nowo zyskiwała stary urok i dziecinną głupkowatość.
Daikari przychodzi pod ramię z nową sylwetką. Ma czarną, skrojoną pod garnek fryzurę. Kobieta. On sam włosy zaczesał do tyłu, ugładził żelem a za uchem zostawił kroplę agrestowych, ale uzupełnionych nutem piżma perfum. Od kiedy pamięta Daikari gustował w dziwności. Może dlatego upatrzył sobie Risami. Heh. Na pewno dlatego.
Nad głową Jaremy rozpostarty zostaje szeroki rondel czarnego parasola. “Będzie padać”, mówi młoda dziewczyna o koślawym spojrzeniu i chodzie równie kaczym. Nie tylko jemu podaje parasol, ale tak na zaś, państwo Watanabi przyniosło ich więcej. Wydaje się to logicznym, gdy przed momentem jeszcze watowate chmury teraz zbierają się w jedno — puchatą, brązowawą bruzdę na granatowym już niebie. Jarema przytakuje dziewczęciu, które już dawno gdzieś dalej. Rzeczywiście, będzie padać. Wypadałoby schować się głębiej.
Mimo to postanawia poczekać. Jeszcze chwilę. Wyciąga więc kolejnego papierosa, gdy pierwsza kropla deszczu upada na zgiętą w ramieniu dłoń. Spogląda ponad poziom własnych palców, kaskadą spojrzenia przemieszcza się po krzywiźnie papierosa, by zaraz wpaść nim w brzydką, skąpaną w brązach zaspę śniegu; tuż nad nią drzewa skromnej wielkości. Przypominają szkielety przez jasną barwę pni.
Papieros smakuje przerwą w cichych rozmowach. Rozpuszcza się jak te chmury na języku, osiada głęboko w gardle i unosi go ponad dzisiejsze wydarzenie. Płuca rozpychają się zapomnianym życiem, on przenosi ciężar ciała na lewą nogę i dokładnie wtedy — wtedy, gdy z nieba nie jedna kropla a siąpi już skromny deszcz – widzi kierującą się ku niemu, nim postać. Skąpana w ciepłym świetle sąsiadujących z ceremonialną halą lamp, wydaje się być jak ten malarski nokturn. Otoczona niewidzialną mgłą, która choć bezbarwna to rozmywa kontury niczym woda przypadkiem upuszczona na pergamin. Kolory dnia z wolna zaczynają roztapiać się w szarościach, ale też cichnących słowach i przyjemnym rozluźnieniu.
Zastanawiał się, czy powinien wziąć ze sobą X Æ A-12. Nie długo, jedna myśl i jedno pytanie skierowane do matki. W odpowiedzi usłyszał to, co zawsze: “Rób, jak uważasz”. Przy prawym policzku świergoczą więc skrzydełka unoszącej się machiny. Dzisiaj, co niespotykane, wydaje ona kocie pomruki, którym towarzyszy szelest przypominający skuwkę pędzącą po papierze. Przyzwyczajony. Nie zwraca na X Æ A-12 większej uwagi.
Yakushimaru Seiga ubóstwia ten post.
W paliczkach układających się na połach czarnej marynarki skrywa się dziwna powściągliwość. Inaczej zapiera się opuszka wskazującego palca na stójce białej koszuli, inaczej bo nie tak jak wczoraj, czy dwa dni przed wczorajszym, kiedy zdawało mu się, że jeszcze jest „dobrze". Zmiana następuje jedynie na dwa sposoby; łagodnie lub z gwałtownością sztormu. W życiu chłopca więcej jest zawiei, która pieni morską wodę, unosi masywność fal, gdy te nabierają niszczycielskiej siły, jaka przecież zawsze w nich drzemała, pulsowała w pobłysku przezroczystości meduz i łuskach ryb, w ich pamięci, te przecież zawsze pod taflą bezpieczne, gdy nad nią wszystko, co obce walczyło o przetrwanie. Drzemała, zwodziła spokojem, nęciła nienamacalną ciszą. Spokój smakuje inaczej, kiedy wiesz, że pod sercem istnieje siła skrajnie niszczycielska. Kiedy już raz zaznasz jej wrażenia, kiedy jesteś świadkiem tego, jak pożerasz szczęście innych, bo życie przecież nie jest niczym więcej jak krótkim epizodem szczęścia, prawda? Niestety to, co układa się na języku Seigii, dalekie jest od bryłki cukru. Kłuje w tył gardła goryczą. Nie pamięta obrazami, nie pamięta rysą wspomnienia, która drgałaby w umyśle błyskiem — przeświadczenie dziwne jedynie odgina żebra, ścieli się bolesnym nerwobólem pod łopatkami. Budzi się w nim coś, co powinno trwać w milczeniu i uśpieniu; poczucie winy, które nie dotyczy wcale wypadku, który ujrzał, bo tych widział już setki, a czemuś innemu, ale tego też nie wie. Dziwnie i pokracznie określa swoje emocje i przypisuje je teraz w złe miejsca. Lepiej tak, żyć w niewiedzy. Lepiej, bo może jeszcze zbyt kruchy jest, aby zmierzyć się z prawdą. Bezpieczniej nie dla innych nawet, a dla niego samego. Bo Seiga jest jak ta dłoń, którą zbyt długo ryło się przez śnieg; powoli musi zostać przyzwyczajona znów do ciepła. W rwącym strumieniu gorąca tkanki szarpane szokiem termicznym zagotują się i spalą nerwy pod pobladłą skórą. I ze złymi i dobrymi rzeczami nosi się w ten sam sposób. Nie ważne, czy chcą go ratować, czy wepchnąć pod ziemię. Powoli, bo inaczej przechyli się zbyt mocno i znów zniknie w skrajności, tej, która już raz szpikulcem rozpłatała umysł.
Oddech nabiera łagodnie, gdy tęczówki składa za oknem pokoju w akademiku, liżąc źrenicami śnieg opierający się na krawędziach pobliskiego budynku, zalegający u jego podstawy. Jeszcze chwila, a biel, gdy ziemia ucichnie w wieczornym oczekiwaniu na noc, zacznie krwawić. Na kilka minut zaleje ją purpura i rubinowa czerwień, kiedy styczniowy wiatr rozgoni na moment ciężkie chmury. Ale jeszcze nie teraz, bo wracając obsydianowymi paciorkami w odbicie owalnego lusterka błyskającemu ku twarzy z biurka, opuszkami małego palca chłopiec składa pieczęć czerwonym pigmentem w kącikach oczu, które zdążył już podkreślić obwódką węglowej czerni, jaka rozmywa się na linii długich rzęs. Jest w nim niekonwencjonalność, która przykrywa lękliwość i niepewność samego siebie.
Atłas krawatu niedbale rzucony na łóżko, ku niemu nie sięgnie — nie potrafi go zawiązać, to jedna z tych zdolności, które syna uczy ojciec. Tak powinno pozostać. Zbyt dużo i zbyt często myśli o swojej przeszłości, aby dla satysfakcji innych siedzieć przed filmikami, instruktażami krok po kroku prowadzącymi przez tajniki zawijania pętli. To pamięta; inną może, ale pamięta. Tak też powinno pozostać.
Na przystanku po drugiej stronie ulicy, nasuwa na dłonie skórzane rękawiczki, na ich brzeg naciągając z uwagą i starannością wystający subtelnie spod rękawa czarnej marynarki mankiet koszuli, aby zaraz to w strzepnięciu ramionami, pozwolić płaszczowi osiąść wygodniej na ciele. Długi, bo do zgięcia kolana, dopasowany, aby sprawiał wrażenie drugiej skóry. Kupiony zapewne za pieniądze Risami albo jej poprzedników. Wszyscy są identyczni. Te paręnaście tysięcy jenów, które zostawiał dla siebie, bo reszta sumiennie magazynowana lub przekazywana rodzeństwu. Tak jest lepiej, bo przecież się stara jeszcze, chociaż nikt mu tego nie ułatwia. Nie oczekuje wdzięczności, a tylko braku odmowy i nie odtrącania wyciągniętej (może zbyt późno) w ich stronę dłoni. Seiga jest czwarty. Śmieszy go to, bo czwórki ścielą się w jego życiu zbyt znamiennie, mają na niego zbyt duży wpływ. Dlatego i kącik ust nieznacznie odgina się w bladym uśmiechu, gdy dłoń chłopiec układa na piersi, aby upewnić się, że jedwabista koperta z datkiem pogrzebowym spoczywa nad sercem. Pieniądze. Z nimi zawsze był i jest problem. Dlatego na własną miarę, na nowo, uszył definicję sprawiedliwości.
Plecy zapierają się na niewygodnym oparciu. Tym samym co zawsze; a gdyby to było możliwe, poczułby oddech półprzezroczystości na swoim karku, zarysu kobiecej sylwetki w umazanym dziecięcymi odciskami rączek oknie pojazdu. Udawał, że jej nie widzi. Zawsze. Obojętny na wszystko, niczym łza wosku, z której każdy sformuje, co zechce. Risami "znał" krótko i równie krótko spijał z jej życia informacje. Miał ich niewiele, chociaż to, co posiadał, wystarczyło, aby ją zastraszyć, gdyby postawiła się i spróbowała go obezwładnić. Ugryźć niewidzialną dłoń. Wszyscy go po nich gryźli. Przywykł. Nauczył się bronić. Nadal je wyciągał przed siebie, nadal próbował sięgać w ciemność z nadzieją, ufnie, że tym razem to nie ona go pochwyci, a z jej dna uda mu się wyciągnąć... właściwie co? Czego pragnął? Czego oczekiwał, kiedy podbródek zaparł się na brzegu siedziska, a spojrzenie ciężko opadło w załzawione oczy yurei, których gałki oczne niczym drogi marmur, przecięte zostały krwistością spękanych żyłek.
— Widzisz mnie?
— Tak.
Ta sama zmaza na szyi, choć jej delikatne nadgarstki sine, a prawy policzek napuchnięty do granic możliwości, do spękania ciała od nabrzmiałego pod skórą mięsa. Przypomina się chłopcu zdanie, które wystukane przez kogoś w klawiaturę, w okienko czatu kilka lat wstecz, pojawiło się na ekranie, wrysowując się już na stałe w obłość czarnych źrenic. "Zło jest człowiekowi przyrodzone — im więcej go dokona, tym jest szczęśliwszy. Karanie grzechów to nonsens." Pergaminowe powieki zsunęły się na wpół wejrzenia, gdy i w martwicy rozbieganego dotychczas wejrzenia yurei, pojawia się spokój. Życie, przeszłość, a przede wszystkim ludzie, zanegowały szkolną mądrość, że człowiek rozumie dobro, a nie zło.
Imaginacja lub głęboki ukłon ku chłopcu przecinającego się kolejnego wymiaru, przez ten, w którym sam trwa. Wierzy teraz swojemu młodszemu bratu w to wszystko, co opowiadał za dziecka. Chociaż rozumieją te mary w inny sposób, chociaż inaczej je nazywają, jest to jeden z nielicznych elementów, które są w nich spójne i zazębiają się niczym zegarowy mechanizm. Klik. Klik... Idealnie. Tak samo. Nigdy mu tego nie powie.
Czy ten, kto nie pojmuje zła, staje się jego częścią? Linia zębów chwyta dolną wargę, pozwalając jej zajść łagodnym różem po tym, jak ta wyzwala się z bielącego ją uścisku. Wystarczy, że nie rozumie zła, a zostaje odarty z sumienia i z duszy, jak kwiat więdnie bez wody, a ciało na skutek zarazy? Czym jest zajrzenie złu prosto w oczy i odwrócenie wzroku: chorobą, niezdolnością czy zwykłym tchórzostwem? Chłopięce ramiona prostują się, gdy ciało kieruje się w stronę syku pneumatycznych drzwi autobusu. To cicha zbrodnia; odpowiedział sam sobie. Mroczna zbrodnia ukryta w człowieku po to, aby z zewnątrz stała się niewidzialna. Nabierając głęboki oddech w pierś, czubek nosa celuje w niebo, które przepełnione ciężkością wody, zaczyna się dziurawić i pojedynczo przebijać nie tylko przez atmosferę, ale i przez perlący się na ziemi śnieg. Zbrodnia obojętności, dla której żadna kara nie jest wystarczająco surowa. Podlega osądowi sumienia, nie prawa. Jest przezroczysta jak wiatr, ale paląca jak ogień. Będąc niewidzialną, zdaje się podlegać przedawnieniu, ale to nie tak. Seiga wyjmuje z kieszeni płaszcza najpierw komórkę; 16:40, aby obite w matowej skórze eleganckich rękawiczek palce, otoczyły sobą białe opakowanie papierosów. Obojętność jest najcięższą zbrodnią człowieka przeciw człowiekowi. Odbiera mu wszystko, co ludzkie, cofa do świata zwierząt, do otępiałości owiec, do brudu, w którym tarzają się świnie, do jadu sączonego z kłów węża. Do zabójczego mikroba raka. Obojętność okalecza człowieka, zgina mu kręgosłup, nie deformuje przy tym ani jednego kręgu. Oślepia ludzi, by nie widzieli, aczkolwiek patrzą, by nie słyszeli, chociaż nasłuchują. Seiga nie wie, czy ich nienawidzi, czy po prostu ma do nich wszystkich żal. Nie zazdrości im. Chociaż zrobiłby wiele, aby znaleźć się na ich miejscu. Obojętność sprawia, że jedni stają się dla drugich niewidzialni, zupełnie jakby nie istnieli. I dotyczy to przyjaciół, wrogów, znajomych, nieznajomych. Prześladowanych i prześladowców. Pomarańczowy filtr sadowi się między wargami, kiedy pod podeszwą skórzanych butów trzeszczy wilgotniejący śnieg, ten, który przy brzegu chodnika barwi się spaliną ciemną, czarną jak myśli, które syczą teraz pod sklepieniem czaszki. Ciężki się sam sobie wydaje. Zmęczony.
Kiedy subtelny chłód kąsa czule policzki, mroźność styczniowych kropli uderza między kosmyki włosów, które w wilgoci powietrza zawijają się nieznacznie. Jeszcze niesymetrycznie rozkładają się cząsteczki wody w eterze, spadając jedynie dwukrotnie na bibułkę tlącego się papierosa. Kątem oka, przy kolejnym zaciągnięciu się, chłopiec dojrzy zarys budynku. Mrowienie w klatce piersiowej postara się zagłuszyć odkaszlnięciem. Oddech też krótszy łapie, ale tylko raz. Jakby w niepewnym westchnieniu. Wyrzuca niedopałek, miażdżąc go wcześniej na brzegu kubła na śmieci. Częstotliwość uderzeń w skalp nakazuje mu przyśpieszyć, więc wzrok przesuwa się bardziej przez chodnik; czerwień trwająca w kącikach wejrzenia nadal mieni się w ten sam sposób — nietknięta. Tak i czarna obwódka nie rozmazała się — jeszcze. Kiedy jednak unosi podbródek, chcąc przeciąć w skupieniu sylwetki kłębiące się pod salą, wpływając do niej ciągiem, korowodem identycznie skrojonych ubrań, identycznie znudzonych twarzy, ramion tak samo sztywnych i pleców zbyt sztucznie wyprostowanych — zanim jeszcze obsydian źrenic pochwyci jasność krótkich włosów, przez tęczówkę rozbije się jałowy błękitny pobłysk, który ściąga brwi chłopca. Hitodama?; niepewność przełyka w chwilowej dekoncentracji, bo przesuwa wzrok za jarzącym się w gasnącym dniu zimny barwą ogonem istoty, czy kreacji może bardziej, bo podobno duszy, zanim przystanie pod parasolem przy boku Profesora, jeszcze uciekając oczyma ku kulistości, jaką utracił z pola widzenia.
Dłoń intuicyjnie wpada między pasma włosów, gubiąc się w nich na moment, odgarniając je nieznacznie do tyłu. Zanim się odezwie, zanim powróci spojrzeniem ku żywym, zamruga dwukrotnie; dopiero wtedy spotka się pierwszy raz dzisiejszego wieczoru z twarzą Enatsu, smagając rysy oblicza spokojnie i miękko. Pochwyciwszy pomruk, bo to najpierw słyszy — źrenica zbacza z kursu i kotwiczy się w mechanizmie unoszącym się po prawej stronie mężczyzny. Sally: przypomina mu się z nagła, więc paliczkami sięga do ucha, wyciągając z niego białą słuchawkę, zaraz to wrzucając ją w kieszeń płaszcza. Wargi układają się w delikatny uśmiech, a oczy znów wędrując przez przestrzeń ku zimnu odbijającego się w tarczach spojrzenia Jaremy, gdy szmer pod mostkiem, to łaskotanie przy wdechu znów się budzi. — Przyda się jej wolny wieczór — odzywa się półszeptem, jakby głośniejszy ton był zakazany, jakby nie miał prawa istnieć w tym miejscu, jakoby mógł naruszyć delikatny spokój denatki i strefę lepkiego sacrum, w którym nie chciał się znajdować. "Dla życia albo nieżycia i jakieś sprawiedliwości, gdzie ta z gruntu przecież nie istnieje"; nie mógł odmówić. "Powinieneś przyjść". Przyszedł. Dla niego — nie dla niej. Dla siebie. Dla nich.
Oddech nabiera łagodnie, gdy tęczówki składa za oknem pokoju w akademiku, liżąc źrenicami śnieg opierający się na krawędziach pobliskiego budynku, zalegający u jego podstawy. Jeszcze chwila, a biel, gdy ziemia ucichnie w wieczornym oczekiwaniu na noc, zacznie krwawić. Na kilka minut zaleje ją purpura i rubinowa czerwień, kiedy styczniowy wiatr rozgoni na moment ciężkie chmury. Ale jeszcze nie teraz, bo wracając obsydianowymi paciorkami w odbicie owalnego lusterka błyskającemu ku twarzy z biurka, opuszkami małego palca chłopiec składa pieczęć czerwonym pigmentem w kącikach oczu, które zdążył już podkreślić obwódką węglowej czerni, jaka rozmywa się na linii długich rzęs. Jest w nim niekonwencjonalność, która przykrywa lękliwość i niepewność samego siebie.
Atłas krawatu niedbale rzucony na łóżko, ku niemu nie sięgnie — nie potrafi go zawiązać, to jedna z tych zdolności, które syna uczy ojciec. Tak powinno pozostać. Zbyt dużo i zbyt często myśli o swojej przeszłości, aby dla satysfakcji innych siedzieć przed filmikami, instruktażami krok po kroku prowadzącymi przez tajniki zawijania pętli. To pamięta; inną może, ale pamięta. Tak też powinno pozostać.
Na przystanku po drugiej stronie ulicy, nasuwa na dłonie skórzane rękawiczki, na ich brzeg naciągając z uwagą i starannością wystający subtelnie spod rękawa czarnej marynarki mankiet koszuli, aby zaraz to w strzepnięciu ramionami, pozwolić płaszczowi osiąść wygodniej na ciele. Długi, bo do zgięcia kolana, dopasowany, aby sprawiał wrażenie drugiej skóry. Kupiony zapewne za pieniądze Risami albo jej poprzedników. Wszyscy są identyczni. Te paręnaście tysięcy jenów, które zostawiał dla siebie, bo reszta sumiennie magazynowana lub przekazywana rodzeństwu. Tak jest lepiej, bo przecież się stara jeszcze, chociaż nikt mu tego nie ułatwia. Nie oczekuje wdzięczności, a tylko braku odmowy i nie odtrącania wyciągniętej (może zbyt późno) w ich stronę dłoni. Seiga jest czwarty. Śmieszy go to, bo czwórki ścielą się w jego życiu zbyt znamiennie, mają na niego zbyt duży wpływ. Dlatego i kącik ust nieznacznie odgina się w bladym uśmiechu, gdy dłoń chłopiec układa na piersi, aby upewnić się, że jedwabista koperta z datkiem pogrzebowym spoczywa nad sercem. Pieniądze. Z nimi zawsze był i jest problem. Dlatego na własną miarę, na nowo, uszył definicję sprawiedliwości.
Plecy zapierają się na niewygodnym oparciu. Tym samym co zawsze; a gdyby to było możliwe, poczułby oddech półprzezroczystości na swoim karku, zarysu kobiecej sylwetki w umazanym dziecięcymi odciskami rączek oknie pojazdu. Udawał, że jej nie widzi. Zawsze. Obojętny na wszystko, niczym łza wosku, z której każdy sformuje, co zechce. Risami "znał" krótko i równie krótko spijał z jej życia informacje. Miał ich niewiele, chociaż to, co posiadał, wystarczyło, aby ją zastraszyć, gdyby postawiła się i spróbowała go obezwładnić. Ugryźć niewidzialną dłoń. Wszyscy go po nich gryźli. Przywykł. Nauczył się bronić. Nadal je wyciągał przed siebie, nadal próbował sięgać w ciemność z nadzieją, ufnie, że tym razem to nie ona go pochwyci, a z jej dna uda mu się wyciągnąć... właściwie co? Czego pragnął? Czego oczekiwał, kiedy podbródek zaparł się na brzegu siedziska, a spojrzenie ciężko opadło w załzawione oczy yurei, których gałki oczne niczym drogi marmur, przecięte zostały krwistością spękanych żyłek.
— Widzisz mnie?
— Tak.
Ta sama zmaza na szyi, choć jej delikatne nadgarstki sine, a prawy policzek napuchnięty do granic możliwości, do spękania ciała od nabrzmiałego pod skórą mięsa. Przypomina się chłopcu zdanie, które wystukane przez kogoś w klawiaturę, w okienko czatu kilka lat wstecz, pojawiło się na ekranie, wrysowując się już na stałe w obłość czarnych źrenic. "Zło jest człowiekowi przyrodzone — im więcej go dokona, tym jest szczęśliwszy. Karanie grzechów to nonsens." Pergaminowe powieki zsunęły się na wpół wejrzenia, gdy i w martwicy rozbieganego dotychczas wejrzenia yurei, pojawia się spokój. Życie, przeszłość, a przede wszystkim ludzie, zanegowały szkolną mądrość, że człowiek rozumie dobro, a nie zło.
Imaginacja lub głęboki ukłon ku chłopcu przecinającego się kolejnego wymiaru, przez ten, w którym sam trwa. Wierzy teraz swojemu młodszemu bratu w to wszystko, co opowiadał za dziecka. Chociaż rozumieją te mary w inny sposób, chociaż inaczej je nazywają, jest to jeden z nielicznych elementów, które są w nich spójne i zazębiają się niczym zegarowy mechanizm. Klik. Klik... Idealnie. Tak samo. Nigdy mu tego nie powie.
Czy ten, kto nie pojmuje zła, staje się jego częścią? Linia zębów chwyta dolną wargę, pozwalając jej zajść łagodnym różem po tym, jak ta wyzwala się z bielącego ją uścisku. Wystarczy, że nie rozumie zła, a zostaje odarty z sumienia i z duszy, jak kwiat więdnie bez wody, a ciało na skutek zarazy? Czym jest zajrzenie złu prosto w oczy i odwrócenie wzroku: chorobą, niezdolnością czy zwykłym tchórzostwem? Chłopięce ramiona prostują się, gdy ciało kieruje się w stronę syku pneumatycznych drzwi autobusu. To cicha zbrodnia; odpowiedział sam sobie. Mroczna zbrodnia ukryta w człowieku po to, aby z zewnątrz stała się niewidzialna. Nabierając głęboki oddech w pierś, czubek nosa celuje w niebo, które przepełnione ciężkością wody, zaczyna się dziurawić i pojedynczo przebijać nie tylko przez atmosferę, ale i przez perlący się na ziemi śnieg. Zbrodnia obojętności, dla której żadna kara nie jest wystarczająco surowa. Podlega osądowi sumienia, nie prawa. Jest przezroczysta jak wiatr, ale paląca jak ogień. Będąc niewidzialną, zdaje się podlegać przedawnieniu, ale to nie tak. Seiga wyjmuje z kieszeni płaszcza najpierw komórkę; 16:40, aby obite w matowej skórze eleganckich rękawiczek palce, otoczyły sobą białe opakowanie papierosów. Obojętność jest najcięższą zbrodnią człowieka przeciw człowiekowi. Odbiera mu wszystko, co ludzkie, cofa do świata zwierząt, do otępiałości owiec, do brudu, w którym tarzają się świnie, do jadu sączonego z kłów węża. Do zabójczego mikroba raka. Obojętność okalecza człowieka, zgina mu kręgosłup, nie deformuje przy tym ani jednego kręgu. Oślepia ludzi, by nie widzieli, aczkolwiek patrzą, by nie słyszeli, chociaż nasłuchują. Seiga nie wie, czy ich nienawidzi, czy po prostu ma do nich wszystkich żal. Nie zazdrości im. Chociaż zrobiłby wiele, aby znaleźć się na ich miejscu. Obojętność sprawia, że jedni stają się dla drugich niewidzialni, zupełnie jakby nie istnieli. I dotyczy to przyjaciół, wrogów, znajomych, nieznajomych. Prześladowanych i prześladowców. Pomarańczowy filtr sadowi się między wargami, kiedy pod podeszwą skórzanych butów trzeszczy wilgotniejący śnieg, ten, który przy brzegu chodnika barwi się spaliną ciemną, czarną jak myśli, które syczą teraz pod sklepieniem czaszki. Ciężki się sam sobie wydaje. Zmęczony.
Kiedy subtelny chłód kąsa czule policzki, mroźność styczniowych kropli uderza między kosmyki włosów, które w wilgoci powietrza zawijają się nieznacznie. Jeszcze niesymetrycznie rozkładają się cząsteczki wody w eterze, spadając jedynie dwukrotnie na bibułkę tlącego się papierosa. Kątem oka, przy kolejnym zaciągnięciu się, chłopiec dojrzy zarys budynku. Mrowienie w klatce piersiowej postara się zagłuszyć odkaszlnięciem. Oddech też krótszy łapie, ale tylko raz. Jakby w niepewnym westchnieniu. Wyrzuca niedopałek, miażdżąc go wcześniej na brzegu kubła na śmieci. Częstotliwość uderzeń w skalp nakazuje mu przyśpieszyć, więc wzrok przesuwa się bardziej przez chodnik; czerwień trwająca w kącikach wejrzenia nadal mieni się w ten sam sposób — nietknięta. Tak i czarna obwódka nie rozmazała się — jeszcze. Kiedy jednak unosi podbródek, chcąc przeciąć w skupieniu sylwetki kłębiące się pod salą, wpływając do niej ciągiem, korowodem identycznie skrojonych ubrań, identycznie znudzonych twarzy, ramion tak samo sztywnych i pleców zbyt sztucznie wyprostowanych — zanim jeszcze obsydian źrenic pochwyci jasność krótkich włosów, przez tęczówkę rozbije się jałowy błękitny pobłysk, który ściąga brwi chłopca. Hitodama?; niepewność przełyka w chwilowej dekoncentracji, bo przesuwa wzrok za jarzącym się w gasnącym dniu zimny barwą ogonem istoty, czy kreacji może bardziej, bo podobno duszy, zanim przystanie pod parasolem przy boku Profesora, jeszcze uciekając oczyma ku kulistości, jaką utracił z pola widzenia.
Dłoń intuicyjnie wpada między pasma włosów, gubiąc się w nich na moment, odgarniając je nieznacznie do tyłu. Zanim się odezwie, zanim powróci spojrzeniem ku żywym, zamruga dwukrotnie; dopiero wtedy spotka się pierwszy raz dzisiejszego wieczoru z twarzą Enatsu, smagając rysy oblicza spokojnie i miękko. Pochwyciwszy pomruk, bo to najpierw słyszy — źrenica zbacza z kursu i kotwiczy się w mechanizmie unoszącym się po prawej stronie mężczyzny. Sally: przypomina mu się z nagła, więc paliczkami sięga do ucha, wyciągając z niego białą słuchawkę, zaraz to wrzucając ją w kieszeń płaszcza. Wargi układają się w delikatny uśmiech, a oczy znów wędrując przez przestrzeń ku zimnu odbijającego się w tarczach spojrzenia Jaremy, gdy szmer pod mostkiem, to łaskotanie przy wdechu znów się budzi. — Przyda się jej wolny wieczór — odzywa się półszeptem, jakby głośniejszy ton był zakazany, jakby nie miał prawa istnieć w tym miejscu, jakoby mógł naruszyć delikatny spokój denatki i strefę lepkiego sacrum, w którym nie chciał się znajdować. "Dla życia albo nieżycia i jakieś sprawiedliwości, gdzie ta z gruntu przecież nie istnieje"; nie mógł odmówić. "Powinieneś przyjść". Przyszedł. Dla niego — nie dla niej. Dla siebie. Dla nich.
Nie widzi ich, nie ma prawa, bo przez śmiertelny filtr oczu nie przesiąknie nic, co martwe lub półmartwe. (Dopala więc fajkę ze wzrokiem przewieszonym przez horyzont – nie do końca, bo ten przecinany szkieletami drzew i obumarłych na zimę krzewów – by jednym z buchów przywitać zbliżającą się postać chłopca. Jak ten dym otulający czerwonawe od zimna policzki, tak on i jego przytula gładkim spojrzeniem. Jest nijakie. Ni to chłodne, ni ciepłe. Ni obserwujące, ni lekko tylko haczące o chłopięce krzywizny twarzy. Mimo to uśmiecha się. Delikatnie, skromnie, z ustnikiem ułożonym na dolnej wardze. Kiwa głową na chwilę przed podejściem tamtego, jakby nie jego witał a samego siebie utwierdzał w przekonaniu, że miał rację. Jeszcze dzień wcześniej, wczoraj, zastanawiał się, czy aby na pewno postąpił odpowiednio. Do teraz nie wie i zapewne długo się nie dowie, bo musiałby na rezultaty własnej decyzji czekać kilka lat. Nie ma tylu). Nie widzi dusz, kilku tylko, które w pośmiertnym korowodzie jak łanie na szerokim pastwisku zbierają się przed chatą. Ich ciała poszarpane są śmiercią, w większości tą starczą, bo nikt nigdzie nie napisał, że z celem umiera się tylko przypadkiem. Można paść i na końcówce życia, które zbyt krótkie, na szali zostawiło wiele nieodhaczonych punktów. Kroczy więc między śmiertelnikami kilka dusz o oczach tak samo miałkich, jak wszystkie zebrane. Szepczą podobnymi do ludzi szeptami i podobnie z nimi i ze sobą witają się, jakby wciąż posiadali ciała a ich fizyczność była dotykalną. Tak nie jest, ale ich życie należało do wiecznego teatru, więc i teraz, kiedy ponownie przychodzi im się spotkać z członkami rodziny, posłusznie wchodzą w swoją rolę.
Jedna z nich jest niską, spłoszona Japonką o niebieskiej poświacie, która pośmiertnie wpiła się w naturalne odcienie ciała. Płacze. Cichutko niczym dziecko zbudzone zbyt głębokim koszmarem i zapewne jest to jeden z tych szlochów, które pisarze na siłę wkładali w gardziele duchów. Przejmujący, wysoki, piskliwy, ale wciąż utulony w kącie zgromadzenia, dosłyszalny tylko w najwyższych swoich tonach. Na ciele duszy długa, przewiewna podomka, której materiał skrywa przecinane starością ciało. Umarła naturalnie. W łóżku większym niż ona sama, ale przez całe życie wierzyła, że pozostawiona obok, druga poduszka znajdzie kiedyś swego właściciela. Nie znalazła. Jedynie czasami, za młodu, kiedy wczesne lata dawały kobiecie dużą dawkę samoświadomości i pewności, bawełna pościeli wykrzywiała się pod konturem ciała jak ona pięknego chłopca. Oczy miał szmaragdowe. Do dzisiaj go nie znalazła i między nami, nigdy nie znajdzie, bo Fukari zginął rok temu. Zdarzy się więc Japonce, na imię ma bądź miała Meru, najgorsze – skończy jak w powieściach straszydłem, którego szloch pochłonie wiele jeszcze żyć. Ale to nie dzisiaj.
Uwieszona nad uchem mężczyzny maszyna świergocze tym samym płaczem, co Meru. Wpierw cichutko. Pulsuje niczym serduszko małego zwierzęcia a z każdym kolejnym uderzeniem, spomiędzy małych, metalowych płacht układających się w formę skrzydeł, bucha para koloru żeliwnego. Jak gęsta, ciemna ciecz uwieszona na tle ciemniejącego nieba. Jarema nie wzdryga się, ni nie drgnie, gdy odbiornik (za wielu odbierany jako pokraczny, w absurdalnie niewytłumaczalny sposób uwieszony przez naturę w powietrzu robal) zacznie pulsować. Z każdym pulsem rytmika krótkich, urwanych sygnałów staje się intensywniejszą, by zaraz zgasnąć. Finał. Sytuacja ta powtórzy się jeszcze dzisiaj wielokrotnie, ale ze względu na mało ciekawą i powtarzalną wizualność zjawiska, ustalmy, że zdarzy się to gdzieś w połowie i pod koniec pogrzebu.
— Nie przejmuj się nim — powie ku chłopcu tylko za pierwszym razem, by przy drugim i trzecim, ostatnim, jedynie zerknąć na maszynę groźnie, jakby jej powarkiwania, jęki, były niepoprawnymi. Mimo to nie doda nic więcej, przynajmniej nie teraz, gdy na myśli jedna tylko powinność.
Spojrzeniem ucieka za prawe ramię i znikającą w przestrzeni domu pogrzebowego postać jednej z sióstr. Nie kojarzy jej, ale też nie powinien. Zapewnię jest nowa, bo i krok ma żywszy. Nie taki, jak oni wszyscy — poprawny, powolny, uważny. Do Seigi wraca spojrzeniem równie spokojnym. Tym pasującym nokturnowym atmosferom, co już u podstaw wydaje się komicznym. Zauważywszy swoją ponurość rozbawiony pokręci głową, a wraz z tymże gestem rzuci peta pod nogi. (Ale tylko wtedy, gdy na scenie pozostanie on, chłopiec oraz para niezauważalnych przez niego dusz. W tym Meru. Meru oburzona przestaje łkać, przestępuje z nogi na nogę i z niedowierzaniem godnym starszym kobietom, westchnie prowokacyjnie. Zapomniała, że tamten jej nie zobaczy. Po chwili wraca do roli pogrzebowej płaczki).
Okrąg parasola wyląduje nad chłopięcą głową. Bardziej z przyzwyczajenia, niż troski, ale może też. Może jedno i drugie, bo wskazanym było dbać o każdego i każdą, którzy dzisiejszego wieczora zdecydowali się porzucić normalny tor dnia i przeciąć go kolejną śmiercią. Brwi zawężają się, gdy słuchawka a zapewne struny głosowe Sally, zamknięte zostają w połach chłopięcego płaszcza. Tuż za sylwetką Seigi rozpalona latarnia – nagle, bo zgasnąwszy przeszło pół godziny temu, teraz na nowo wróciła do życia – rzuca ciepłe światło na skromną warstwę zabrudzonego śniegu.
— Rób, jak uważasz — odpowiada przy ciepłym uśmiechu, by po chwili złapać się na błędzie. Jak ten pierworodny powtarza głos matki, nawet i akcentują słowa w podobny sposób, zbyt mocno, sztucznie, jakby nie w Nanashi, a urodził się w centrum miasta. Tym bogatszym centrum. Zaraz więc kryguje się przy ramionach opadających w stronę chłopca: — Ale może nie jej a tobie przyda się wolny wieczór. Chociaż okazjonalność dnia pozostawia wiele do życzenia. — Krótkie, rozbawione westchnięcie towarzyszy postawionej zdaniu kropce. — A teraz chodź, bo zdaje się, że jesteśmy ostatnimi.
Zdaje się, powtarza dusza jak statua stojąca tuż koło Meru. Jej syn.
Ceremonia pogrzebowa jest czuwaniem. Czuwa się nad palonymi wewnątrz kadzidłami i świecami. Czuwa się nad ciałem, które zrekonstruowane (bardzo ładnie zresztą, fizjonomia zmarłej wciąż jest oschłą i nieprzyjemną) ułożono w podłużnej, ciemnej, ale nie czarnej, trumnie. Ułożona na specjalnie przygotowanym ku temu ołtarzu, który w pierwszym odczuciu przyozdobiono zbyt dużą ilością kwiatów. Powinien znać ich nazwę. Ona by znała, na pewno. Dlatego też dotyka płatków w nadziei, że nie tylko utknięta w przeszłości wiedza, ale i ta zaległa w liniach papilarnych dłoni, obudzi wspomnienia.
— Podobno jej ulubione. Nigdy nie miała dobrego gustu. Risami. — Daikari wyłania się zza jego ramienia jak ten nieproszony gość. Z tak bliskiej odległości agrestowa nuta jego perfum jest zbyt owocowa, zbyt ostra, po prostu zbyt. — To Yumi. Moja partnerka.
— Mieliśmy okazję się poznać. Podczas ostatniego obiadu? Albo jeszcze tego wcześniejszego — Jarema kiwa głową ku kobiecie, na co ta uśmiecha się uprzejmie i spłoszonym spojrzeniem wraca ku trupowi w trumnie; choć wie, że to niepoprawne, porównuje jej kości policzkowe do swoich. Daikiri docenia ostre kształty twarzy a jej zawsze była bardziej okrągłymi. Szlag. Pośmiertnie też jest ładniejsza. Enatsu odsuwa się, dwa kroki, by ustąpić miejsca towarzyszowi, na którego karku pozostawia pobłysk krótkiego dotyku. Symbolicznym ułożeniem dłoni na ciele chłopca, kieruje ku niemu uwagę zgromadzonych. — Yakushimaru Seiga. Mój student. W zasadzie i chłopak, od którego dowiedziałem się o śmierci Risami, prawda?
Mężczyzna uśmiecha się i po raz pierwszy we wszystkich ich interakcjach, pod pytaniem maluje się ledwie zauważalna nuta zadziorności. Błysk, iskra, która zakręca ostatnią z sylab w nieprzystającą sytuacji poufałość.
Ceremonia zaczyna się, ale – wbrew tradycji i przyjętym obrzędom – jest, o ironio, żywa. Przerywana krótkimi rozmowami, które czasami przenoszą się przed pomieszczenie z ołtarzem. Dopalana fajkami i skromną ilością łez. Tylko od paru osób, wyłączając z tychże zachowań matkę i ojca. Koperty z pieniędzmi lądują w dłoniach jednego z najbliższych im dzieciaków, słodkiej i rudowłosej Aki. Dziecku łatwiej przekazywać finanse skroplone czyjąś śmiercią. Jedno z czuwań, to cichsze, przeplatane cichą mantrą powtarzanej modlitwy, zmusza go do wyjścia na fajkę. Nie chce palić, ale przemawia przez ciało zmęczenie krótkimi rozmowami, ale i schematem wydarzenia. Potrzebuje przestrzeni.
— Palisz? — przerywa ciszę, ich ciszę, gdy wstając z przygotowanych dla klęku poduch, kieruje to samo, chłodne spojrzenie w stronę Seigi. Dłoń sięga kieszeni spodni, ale, cholera, zapomniał, że paczkę z papierosami zostawił w płaszczu. Zaraz przy wejściu. — Zresztą, nawet jeśli nie, wyjdziesz ze mną?
Dłoń ląduje na zastanym karku, rozmasowuje go w sposób niemalże gadzi — oplatający, gładki, śliski. A może to kwestia tatuażu, który przy rozwartych palcach, zakleszcza na szyi znaczone atramentem kły wyblakłego węża. Jest zmęczony. Zmęczony i głodny, zapewne też niewyspany. Na pewno niewyspany, bo pod oczyma kołacze się półkolista sinizna.
Wychodzą. On ma krok szybszy i stanowczy, ale wciąż uważny, poprawny. Mimo to traci na animuszu sprzed godziny. Kraniec fajki zaczyna żarzyć się tym samym ogniem, który chwilę temu rozpalił się na papierosie partnerki Daikariego. Stoi samotna, zamyślona, ewidentnie też znudzona. Decyduje się do nich nie podchodzić. Powinnam zostać w domu, szepce kobieta a syn Meru odpowiada jej cichym: Powinnaś. Oboje krzyżują ze sobą spojrzenia.
— Widzisz mnie?
— Tak.
Kąt dalej.
— Risami nie była najbardziej kochanym dzieckiem. — Zaczyna luźniej, wolniej, tuż po pierwszym buchu. Patrzy na niego z narzuconego skrętem ciała półprofilu. Uśmiecha się zmęczeniem, ale jest to zmęczenie ciepłe, rozlane, jak to światło muskające okalające ich śniegi. — Ale, może, ech… — Pauza, której towarzyszy kciuk, tej samej dłoni trzymającej fajkę, sięgający bruzdy na czole. — Bo widzisz, ja i Ris, ale też większość zebranych, pochodzimy z tego samego, nazwijmy to, gniazda. Kojarzysz może rodzinę Watanabich? Albo Dom Watanabich? Zależy w jakich kręgach, ale mówi się o nich jako o sponsorach, rodzicach. Zbierają najbiedniejsze, ale zdolne dzieciaki, głównie z Nanashi, do siebie. Dają możliwości edukacyjne, rozwojowe, ale też przez to budują sieć kontaktów i stają się usługodawcami naszych możliwości. — Milknie na moment, by wolną, zziębniętą dłoń wsunąć w kieszeń płaszcza. Oczy, znacznie czujniejsze, kierują się wprost ku rozmówcy. — Kontrowersyjne, ale przydatne. — Pauza. — Ale, co ty o tym myślisz?
Jedna z nich jest niską, spłoszona Japonką o niebieskiej poświacie, która pośmiertnie wpiła się w naturalne odcienie ciała. Płacze. Cichutko niczym dziecko zbudzone zbyt głębokim koszmarem i zapewne jest to jeden z tych szlochów, które pisarze na siłę wkładali w gardziele duchów. Przejmujący, wysoki, piskliwy, ale wciąż utulony w kącie zgromadzenia, dosłyszalny tylko w najwyższych swoich tonach. Na ciele duszy długa, przewiewna podomka, której materiał skrywa przecinane starością ciało. Umarła naturalnie. W łóżku większym niż ona sama, ale przez całe życie wierzyła, że pozostawiona obok, druga poduszka znajdzie kiedyś swego właściciela. Nie znalazła. Jedynie czasami, za młodu, kiedy wczesne lata dawały kobiecie dużą dawkę samoświadomości i pewności, bawełna pościeli wykrzywiała się pod konturem ciała jak ona pięknego chłopca. Oczy miał szmaragdowe. Do dzisiaj go nie znalazła i między nami, nigdy nie znajdzie, bo Fukari zginął rok temu. Zdarzy się więc Japonce, na imię ma bądź miała Meru, najgorsze – skończy jak w powieściach straszydłem, którego szloch pochłonie wiele jeszcze żyć. Ale to nie dzisiaj.
Uwieszona nad uchem mężczyzny maszyna świergocze tym samym płaczem, co Meru. Wpierw cichutko. Pulsuje niczym serduszko małego zwierzęcia a z każdym kolejnym uderzeniem, spomiędzy małych, metalowych płacht układających się w formę skrzydeł, bucha para koloru żeliwnego. Jak gęsta, ciemna ciecz uwieszona na tle ciemniejącego nieba. Jarema nie wzdryga się, ni nie drgnie, gdy odbiornik (za wielu odbierany jako pokraczny, w absurdalnie niewytłumaczalny sposób uwieszony przez naturę w powietrzu robal) zacznie pulsować. Z każdym pulsem rytmika krótkich, urwanych sygnałów staje się intensywniejszą, by zaraz zgasnąć. Finał. Sytuacja ta powtórzy się jeszcze dzisiaj wielokrotnie, ale ze względu na mało ciekawą i powtarzalną wizualność zjawiska, ustalmy, że zdarzy się to gdzieś w połowie i pod koniec pogrzebu.
— Nie przejmuj się nim — powie ku chłopcu tylko za pierwszym razem, by przy drugim i trzecim, ostatnim, jedynie zerknąć na maszynę groźnie, jakby jej powarkiwania, jęki, były niepoprawnymi. Mimo to nie doda nic więcej, przynajmniej nie teraz, gdy na myśli jedna tylko powinność.
Spojrzeniem ucieka za prawe ramię i znikającą w przestrzeni domu pogrzebowego postać jednej z sióstr. Nie kojarzy jej, ale też nie powinien. Zapewnię jest nowa, bo i krok ma żywszy. Nie taki, jak oni wszyscy — poprawny, powolny, uważny. Do Seigi wraca spojrzeniem równie spokojnym. Tym pasującym nokturnowym atmosferom, co już u podstaw wydaje się komicznym. Zauważywszy swoją ponurość rozbawiony pokręci głową, a wraz z tymże gestem rzuci peta pod nogi. (Ale tylko wtedy, gdy na scenie pozostanie on, chłopiec oraz para niezauważalnych przez niego dusz. W tym Meru. Meru oburzona przestaje łkać, przestępuje z nogi na nogę i z niedowierzaniem godnym starszym kobietom, westchnie prowokacyjnie. Zapomniała, że tamten jej nie zobaczy. Po chwili wraca do roli pogrzebowej płaczki).
Okrąg parasola wyląduje nad chłopięcą głową. Bardziej z przyzwyczajenia, niż troski, ale może też. Może jedno i drugie, bo wskazanym było dbać o każdego i każdą, którzy dzisiejszego wieczora zdecydowali się porzucić normalny tor dnia i przeciąć go kolejną śmiercią. Brwi zawężają się, gdy słuchawka a zapewne struny głosowe Sally, zamknięte zostają w połach chłopięcego płaszcza. Tuż za sylwetką Seigi rozpalona latarnia – nagle, bo zgasnąwszy przeszło pół godziny temu, teraz na nowo wróciła do życia – rzuca ciepłe światło na skromną warstwę zabrudzonego śniegu.
— Rób, jak uważasz — odpowiada przy ciepłym uśmiechu, by po chwili złapać się na błędzie. Jak ten pierworodny powtarza głos matki, nawet i akcentują słowa w podobny sposób, zbyt mocno, sztucznie, jakby nie w Nanashi, a urodził się w centrum miasta. Tym bogatszym centrum. Zaraz więc kryguje się przy ramionach opadających w stronę chłopca: — Ale może nie jej a tobie przyda się wolny wieczór. Chociaż okazjonalność dnia pozostawia wiele do życzenia. — Krótkie, rozbawione westchnięcie towarzyszy postawionej zdaniu kropce. — A teraz chodź, bo zdaje się, że jesteśmy ostatnimi.
Zdaje się, powtarza dusza jak statua stojąca tuż koło Meru. Jej syn.
Ceremonia pogrzebowa jest czuwaniem. Czuwa się nad palonymi wewnątrz kadzidłami i świecami. Czuwa się nad ciałem, które zrekonstruowane (bardzo ładnie zresztą, fizjonomia zmarłej wciąż jest oschłą i nieprzyjemną) ułożono w podłużnej, ciemnej, ale nie czarnej, trumnie. Ułożona na specjalnie przygotowanym ku temu ołtarzu, który w pierwszym odczuciu przyozdobiono zbyt dużą ilością kwiatów. Powinien znać ich nazwę. Ona by znała, na pewno. Dlatego też dotyka płatków w nadziei, że nie tylko utknięta w przeszłości wiedza, ale i ta zaległa w liniach papilarnych dłoni, obudzi wspomnienia.
— Podobno jej ulubione. Nigdy nie miała dobrego gustu. Risami. — Daikari wyłania się zza jego ramienia jak ten nieproszony gość. Z tak bliskiej odległości agrestowa nuta jego perfum jest zbyt owocowa, zbyt ostra, po prostu zbyt. — To Yumi. Moja partnerka.
— Mieliśmy okazję się poznać. Podczas ostatniego obiadu? Albo jeszcze tego wcześniejszego — Jarema kiwa głową ku kobiecie, na co ta uśmiecha się uprzejmie i spłoszonym spojrzeniem wraca ku trupowi w trumnie; choć wie, że to niepoprawne, porównuje jej kości policzkowe do swoich. Daikiri docenia ostre kształty twarzy a jej zawsze była bardziej okrągłymi. Szlag. Pośmiertnie też jest ładniejsza. Enatsu odsuwa się, dwa kroki, by ustąpić miejsca towarzyszowi, na którego karku pozostawia pobłysk krótkiego dotyku. Symbolicznym ułożeniem dłoni na ciele chłopca, kieruje ku niemu uwagę zgromadzonych. — Yakushimaru Seiga. Mój student. W zasadzie i chłopak, od którego dowiedziałem się o śmierci Risami, prawda?
Mężczyzna uśmiecha się i po raz pierwszy we wszystkich ich interakcjach, pod pytaniem maluje się ledwie zauważalna nuta zadziorności. Błysk, iskra, która zakręca ostatnią z sylab w nieprzystającą sytuacji poufałość.
Ceremonia zaczyna się, ale – wbrew tradycji i przyjętym obrzędom – jest, o ironio, żywa. Przerywana krótkimi rozmowami, które czasami przenoszą się przed pomieszczenie z ołtarzem. Dopalana fajkami i skromną ilością łez. Tylko od paru osób, wyłączając z tychże zachowań matkę i ojca. Koperty z pieniędzmi lądują w dłoniach jednego z najbliższych im dzieciaków, słodkiej i rudowłosej Aki. Dziecku łatwiej przekazywać finanse skroplone czyjąś śmiercią. Jedno z czuwań, to cichsze, przeplatane cichą mantrą powtarzanej modlitwy, zmusza go do wyjścia na fajkę. Nie chce palić, ale przemawia przez ciało zmęczenie krótkimi rozmowami, ale i schematem wydarzenia. Potrzebuje przestrzeni.
— Palisz? — przerywa ciszę, ich ciszę, gdy wstając z przygotowanych dla klęku poduch, kieruje to samo, chłodne spojrzenie w stronę Seigi. Dłoń sięga kieszeni spodni, ale, cholera, zapomniał, że paczkę z papierosami zostawił w płaszczu. Zaraz przy wejściu. — Zresztą, nawet jeśli nie, wyjdziesz ze mną?
Dłoń ląduje na zastanym karku, rozmasowuje go w sposób niemalże gadzi — oplatający, gładki, śliski. A może to kwestia tatuażu, który przy rozwartych palcach, zakleszcza na szyi znaczone atramentem kły wyblakłego węża. Jest zmęczony. Zmęczony i głodny, zapewne też niewyspany. Na pewno niewyspany, bo pod oczyma kołacze się półkolista sinizna.
Wychodzą. On ma krok szybszy i stanowczy, ale wciąż uważny, poprawny. Mimo to traci na animuszu sprzed godziny. Kraniec fajki zaczyna żarzyć się tym samym ogniem, który chwilę temu rozpalił się na papierosie partnerki Daikariego. Stoi samotna, zamyślona, ewidentnie też znudzona. Decyduje się do nich nie podchodzić. Powinnam zostać w domu, szepce kobieta a syn Meru odpowiada jej cichym: Powinnaś. Oboje krzyżują ze sobą spojrzenia.
— Widzisz mnie?
— Tak.
Kąt dalej.
— Risami nie była najbardziej kochanym dzieckiem. — Zaczyna luźniej, wolniej, tuż po pierwszym buchu. Patrzy na niego z narzuconego skrętem ciała półprofilu. Uśmiecha się zmęczeniem, ale jest to zmęczenie ciepłe, rozlane, jak to światło muskające okalające ich śniegi. — Ale, może, ech… — Pauza, której towarzyszy kciuk, tej samej dłoni trzymającej fajkę, sięgający bruzdy na czole. — Bo widzisz, ja i Ris, ale też większość zebranych, pochodzimy z tego samego, nazwijmy to, gniazda. Kojarzysz może rodzinę Watanabich? Albo Dom Watanabich? Zależy w jakich kręgach, ale mówi się o nich jako o sponsorach, rodzicach. Zbierają najbiedniejsze, ale zdolne dzieciaki, głównie z Nanashi, do siebie. Dają możliwości edukacyjne, rozwojowe, ale też przez to budują sieć kontaktów i stają się usługodawcami naszych możliwości. — Milknie na moment, by wolną, zziębniętą dłoń wsunąć w kieszeń płaszcza. Oczy, znacznie czujniejsze, kierują się wprost ku rozmówcy. — Kontrowersyjne, ale przydatne. — Pauza. — Ale, co ty o tym myślisz?
Munehira Aoi and Yakushimaru Seiga szaleją za tym postem.
"Rób, jak uważasz". Słowa osiadają na tył czaszki, łasząc się, zanim jak osad spłyną po gładkich ścianach w dół, w stronę wrośniętego rdzenia. Wtedy mruga. Dwukrotnie. Nagle tak wyraźnie świadom, że oczy wysychały wpatrzone w błękit. Kiedy odwrócił głowę, aby poprowadzić źrenicę znów za ruchem? Nie pamięta. Czy to piskliwe wołanie dochodzące z maszyny kazało spojrzeć na jego źródło? Na moment nie przywiązuje wagi do profesorskiego tonu, słyszy słowa, ale analizuje je jedynie pobieżnie. No właśnie. W tym problem. Nie analizuje. Wchłania. Akceptuje z marszu. Jeżeli nawet nie mają sensu, to przez moment im go nadaje. Może gdyby nie kazał mu się nim przejmować... Ale zwiedziony tym, że nie powinien — zadziałał w odwrotności. Twarz jeszcze raz skieruje się ku yurei, zanim znów w ruchu karku zaprze spojrzenie na maszynę. Linie łączące kropki zaczynają być wyraźniejsze. Nie odezwie się jednak, zachowa to wyłącznie dla siebie. Kruche domniemania. Jeszcze. Ma czas. Ten w tym momencie działa na jego korzyść, bo uzewnętrznianie się ze swoimi rozwleczonymi w głowie scenariuszami dlaczego, po co, przez kogo i przez co, dzieje się to wszystko woli zachować dla siebie. Tak jest bezpieczniej. — Sally mnie nie męczy, żebym musiał... — zrozumienie usłyszanych słów przychodzi z opóźnieniem. Skroń skłania się delikatnie ku własnemu barkowi, kiedy kącik ust zakręca się nieco bardziej ku górze, urywając zdanie. Nie musi odpoczywać. Nie potrzebuje wolnego. Od czego? Nie oponuje. Wie, że muszą weź do środka. Po to tutaj są. Przynajmniej, Jarema. Seiga uwikłany jest we własne powody.
Przysłuchuje się, choć ponownie myśl jest wiotka i niestabilna. Uczucie dłoni, która chwilowo styka się ze skórą, wyszarpuje go z wewnętrznego szumu, wyciszając kołataninę, gdy nabiera płytkiego, prędkiego oddechu, prostując plecy. Przestrzeń znów jest żywsza o postukiwanie niskich obcasów. W jakiś oderwany śmiech. Krótki, bo przecież nie wypada. Ktoś zakryje go dłonią, schowa w niej, odkaszlnie krótko. Przymrużywszy powieki, czuje jak mimika znów spina się. Ciągle o czymś musi sobie przypominać. O oddechu, o obecności, o innych, o tym, aby rozsądnie rozdzielać żywych od martwych. Przez nanosekundy łudzi się, że ten dotyk, jest po prostu dotykiem, a nie wyciągnięciem go, jak winne czemuś szczenie, przed szereg, z barłogu, rozgardiaszu, który sam wokół siebie zrobił. Chce odrzucić to odczucie, ale ono już zalega na dnie żołądka. Z przyzwyczajenia. Z prostego, wyniesionego z domu przyzwyczajenia. "Yakushimaru Seiga." I też przez te przyzwyczajenia automatycznie skłania się, zanim jeszcze spojrzeniem wyłapie twarze tych, którym oddaje szacunek. Gdy jednak głowa unosi się ponownie ("W zasadzie i chłopak, od którego dowiedziałem się o śmierci Risami, prawda?") przez źrenicę przebija się prędko łuna jasna, znajdująca swój początek w zieloności jednej z połówek tęczówki. Żywo, wijąc się, jak cienki wąż oplata koraliki czerni, by w krótkim ostrym spojrzeniu ulecieć wyżej, ku twarzy profesora. Kącik ust w zadrganiu unosi się nieco, co chłopiec próbuje ukryć w zagryzieniu między trzonowcami policzka. Przytrzymać rodzący się uśmiech, bo tak, jak ten śmiech, który przedarł się wcześniej przez zamgloną świadomość, nie przystoi sytuacji. Nie jest delikatny i ciepły, bo przykleja się do tej samej barwy, jaka rodzi się na strunach głosowych Enatsu. Zatrzymałby się na tym, wytrzymałby kolejną falę rozbawienia, gdyby nie twarz, którą poznaje od razu, choć przeświadczenie, że ma rację, maszeruje początkiem powoli. Bo o to mężczyzna, który przed nim stoi, jest kierowcą, który podjeżdżał na parking denatki wielokrotnie, tym który już przed przekroczeniem progu wsuwał dłonie na jej uda i przylegał do pleców. Podbródek unosi się nieco wyżej, gdy na czole kładzie się jasność. — Tak — spojrzenie niczym opiłek ołowiu rzucony na wodę, idzie na dno, na samo dno twarzy, w którą wpatruje się Seiga. Uważnie. Atmosfera ceremoniału widocznie obdarła go z naturalnej drapieżnikowi czujności. Znów. Kolejna rzecz, o której musi sobie przypominać. Nie służy mu to miejsce. Wie o tym, zaczyna to odczuwać. Nie odejmuje mu to jednak butności, która wybudzając się, zaczyna wypływać na powierzchnię. — Zaskakujące, jak wszystko jest ze sobą połączone. Jak ludzie są ze sobą połączeni — i kiedy głos opada już ku wyciszeniu, ożywione spojrzenie lokuje na kobiecie. Tej żywej. Tej, która może snuła domysły, która może coś wiedziała, która może powinna zostać uświadomiona, jeżeli trwała w ogłupieniu przez niewiedzę. Może nie? Może lepiej byłoby nie ruszać nieswoich spraw. Ale czy właśnie nie tym się zajmował? Czy właśnie nie to przynosiło zawsze największy zysk, a za zyskiem niosąc spokój? Wszystko miało swój cel. Chociaż na początku może zdający się parszywym, w ogólnym rozrachunku... nadal takim pozostawał. Być może, ale jedynie być może istniały dla niego legalniejsze sposoby. "Pomocy". Rodzinie i samemu sobie. Yakushimaru zbyt mocno wierzył w swoją szarość. Może, może, może, może... Wszystko miało cel; ale czy też miało znaczenie? "Nigdy nie miała dobrego gustu." Nie tylko ona. — Jak? — Krótkie pytanie Daikiriego odrywa Seigę od owalu twarzy, któremu się przygląda, a który, jak domniema i zapewne zbyt trafnie, należy do jego partnerki. Pyta, tak samo, jak każdy. W ten sam sposób. Zaciekawiony w swojej monotonności. Chłopiec nie obraca do niego twarzy, ta nadal skierowana w stronę dwóch kobiet. Jednej, która jest i jednej, która była. Spojrzenie muska w krótkiej ciszy przyszłego, co ważniejsze, głównego aktora kolejnych planów chłopca... Jednak nie. Nie wykorzysta tej sytuacji. Nie sięgnie po nią. Nie wywlecze. Zna już go. Choć może się przypomni — za kilka lat, kiedy obraz tego spotkania, mało istotnego elementu, rozmyje się i zamaże przez czas. Nie poświęca mężczyźnie zbyt wiele uwagi, bo tęczówki osadza w tych profesorskich. Zrobił to specjalnie. Powieki w drgnieniu krótkim, połowicznie zakryły spojrzenie, w impulsie bardziej, niż przemyśleniu. Wie, że podpinanie się pod miejskie kamery jest nielegalne. Nie wie jednak, że akurat to było najmniej nielegalną rzeczą, jaką Yakushimaru ma na sumieniu. Bawi go to. Może nie powinno; ale tak jest zawsze. Sam siebie przecież wystawia raz za razem na brzeg ostrza, a teraz Jarema umyślnie lub nie, rzuca rękawicę, której Seiga nie musi nawet podnosić, bo złapie ją szybciej, niż ta upadnie. Nie uśmiecha się, ale głos ma łagodniejszy, grzeczny, rytmiczny, gdy oczy kieruje ponownie ku rozmówcy. — CCTV. Closed circuit television. Kamery uliczne, na drogach, lotniska, w transporcie publicznym, ale nie tylko — pauza, gdy wzrok wraca ku Profesorowi. — Bankomaty, domofony, monitoring budynków, urzędów, policji, szpitali — cisza. Szeroki uśmiech, którym dzieli Daikiriego. — Oczywiście wszystko z ramienia Uczelni, w ramach projektu naukowego i pod okiem Profesora — kark delikatnie skłania się z szacunkiem; sztucznym, bo opartym na wierutnym kłamstwie, ale i prawdziwym, bo dotyczącym Enatsu. Zbyt długo żyje w ten sposób, aby nie zadbać o swoje bezpieczeństwo — choć poczucie znudzenia wkrada się i tutaj. Popełnia błędy. Proste. Dziecinne momentami. Rozbudzony myślą, że ot, jego dalsza egzystencja na wolności zależna jest teraz od Jaremy, zagryza zęby na sztandze kolczyka w języku. Ciepło sadowi się znów na karku, tam, gdzie wcześniej paliczki mężczyzny się z nią stykały. Znów go czuje, tym razem w sposób fantomowy. Tym razem inaczej rozumiejąc ten gest.
Dwa potaknięcia. Subtelne skinienia głową wprawiające w ruch ciemne kosmyki, które ocierają się o zarys kości policzkowych. Ruch. Najpierw ten mozolniejszy, żeby unieść się z kolan. Później ten dłuższy w wykroku, chociaż nadal ospały. Podąża, nie gna, pokonuje tę samą ścieżkę co mężczyzna, ale we własnym rytmie. Obserwuje dynamikę jego ciała, pleców i ramion. Na samym krańcu mostka zapada znów to ciężkie odczucie, które spływa na żołądek, w kolejnym oddechu jaki nabiera, łaskocząc płuca.
"Zbierają najbiedniejsze, ale zdolne dzieciaki, głównie z Nanashi, do siebie"; zastanawiał się kiedyś nad tym. Czy gdyby urodził się tutaj, czy gdyby jego rodzice pochodzili stąd, czy spotkałby ich ten sam los, czy musieliby tkwić nadal przy nich. Jak pchły na starym psim cielsku, które mogłyby przeskoczyć na inne, kiedy to, na którym żerują słabnie — ale póki dycha, póki jeszcze się rusza, nie warto ryzykować. Nie tylko on miałby szansę się wyrwać. Filtr sadowi między wargami, lewym przedramieniem oplatając talię, aby dla wygody łokieć zaprzeć na nadgarstku. Ruchem ramienia zaznacza pytanie, jakie osiada między nim a Enatsu. — Robią to samo co większość rodziców, z tym że w ich przypadku nie ma wypadkowości, jeżeli chodzi o to, kim „ich” dzieci będą w przyszłości. Czy kontrowersyjne? Nie powiedziałbym — dym wypada spomiędzy ust dopiero przy końcu odpowiedzi, w tym samym czasie kiedy kciuk uderza od spodu w papieros, zrzucając z niego popiół. Jeżeli jedno dziecko nie spełni wymagań, zawsze może pojawić się kolejne. I kolejne. I jeszcze jedno. — Myślę, że są gorsze metody krzywdzenia dzieci od zapewnienia im dachu nad głową i dania szansy na zostanie „kimś” — oszczędny uśmiech zakręca się na wargach, kiedy rozbawione spojrzenie osiada na tafli bladobłękitnych tęczówek. — Chociaż są i tacy, którym na myśl o tym bestialstwie będzie wykręcać żołądek — nie chce, aby rozmowa nabrała na ciężkości. Wystarczy mu, że ta maluje się w sinej smudze pod oczami mężczyzny. Oddech miesza się z dymem, jaki wpada w tchawicę, kiedy zaciąga się ponownie, rozluźniając nieznacznie ramiona. Łagodnieje, czy to przez tempo otoczenia, które wyczuwalnie zwalnia, czy w miękkim przejęciu się komfortem Jaremy. Nie jest pewien. Wie jednak, że gdyby mógł, odjąłby mu, choć okruch zmęczenia, ale to nie dosyć, że nie jest fizycznie możliwe, to jest pewien, że spotkałoby się z gromkim sprzeciwem. Informacja za informację. — Przeprowadziliśmy się do Fukkatsu osiem lat temu. Nie wszyscy. Moi rodzice i szóstka dzieciaków. Dwójka, moi najstarsi bracia, wyjechali szybciej. Jakoś nieszczególnie było nam po drodze zostać gdzieś na dłużej — krótka przerwa, aby kciuk spod papierosa przeniósł się na kącik warg, zahaczając po chwili o jeden z wystających pod nią kolczyków, gdy słowa ponownie nasunęły się na język w chropowatym tonie. — Mój ojciec pracował w elektrowni jądrowej Fukushima. Do jej końca, do samej katastrofy, jako inżynier jądrowy. Głównie przy rozwijaniu technologii eksploatacji reaktorów i mniejszych eksperymentalnych projektach urządzeń reaktorowych. Co prawda, tego osobiście nie pamiętam, jeszcze mnie wtedy nie było — głos opada łagodnie. Nie było go. On poznał innego „ojca". Uśmiech, choć mizerniejszy jeszcze tli się w kąciku tak jak i żar pochłaniający tytoń we wściekłej łunie pomarańczy. — Później wyprowadzka do dziadków, ledwo za strefę ryzyka. Kolejno Fukkatsu — milczenie opada w niewygodzie, ale przełyka ją razem z kłębem dymu. — Nanashi — chłopiec odsuwa spojrzenie z twarzy profesora, rzucając nim w śnieżny zwał opierający się na lichym korpusie drzewa. Rozścielona już na niebie ciemność pozwala łatwiej zmierzyć się elementami życia, których nienawidzi; a nienawidziłby jeszcze silniej, gdyby był w stanie pamiętać o wszystkim. O powodach, przez które w ciągu kilku dni musieli spakować cały swój marny dobytek i znów wyruszyć w drogę. — Dlatego, Profesorze, moje myśli w tej kwestii są... cóż... nieco zazdrosne, lekko mówiąc — zanim popiół ponownie opadnie, przez eter przebije się krótkie żachnięcie się śmiechem, bardziej jako wydmuch drgającego w rozbawieniu powietrza. — Pytanie, co osoba, którą wychował ten system i która podsłuchuje rozmów tych, których nie powinno się już podsłuchiwać, o nim myśli — miękkość między zgłoskami, zawsze niesie się niecodziennym wrażeniem, kontrastując z upartą zajadłością, jaką zazwyczaj da się w nim wychwycić. Otwiera się — skrajnie powoli. Dla własnej wygody oczekując choćby minimum, marnego skrawka z życia tej drugiej osoby. To zawsze wymiana. Zazwyczaj niewygodna. Sadząca się płochliwością pod splotem słonecznym. Szmer maszyny łagodzi nieznacznie rozedrganie, ma się na czym uwiesić, ma na czym w razie odwrotu Enatsu zaprzeć kolejne pytanie. Byleby nie stracić teraz ciągłości. Nie zbliża papierosa ku ustom, łapie tylko delikatnie dolną wargę pod szkliwo zębów, spojrzeniu pozwalając zastygnąć na kobiecie i uformowanej na kształt człowieka duszy, czy wyrwie raczej w wadliwym systemie, a może uciekinierowi z innej warstwy, innego wymiaru, innego miejsca, które może byłoby i lepsze dla niego — a może, w którym już jest.
Seiwa-Genji Rainer ubóstwia ten post.
Raz po razie wzrok ucieka ku chłopcu, ale nie współtowarzyszy zachowaniu krępacja; ta, która powinna (albo wcale nie) kroczyć wespół z ciekawskim spojrzeniem. Ale mimo to świadomie, świadomie jak nigdy wcześniej, pozwala jasności tęczówek spocząć na ostrych krzywiznach jego szyi, gdzie nie tylko tatuaż, jego wspomnienie jak mapa generowane pod obłością czaszki, ale i zarysowuje się — w fizycznym świecie całkiem niewidoczna — ciemniejąca blizna. Wpojona w skórę jak bydlęce oznakowanie, choć tym razem nadawane przez samą śmierć. I tak gdy spojrzenie po raz kolejny łaskocze chłopięcy profil, by zaraz zaprzeć się na domniemanej sylwetce zmarłej (ta ukryta pod gładkim, maźniętym bejcą wiekiem trumny), myśli, że śmierć, Śmierć jest dziwną. Niby to niechcianą, na której ręce składa się słone krople łez, na której sylwetce pozostawia się przekrwione niewyspaniem spojrzenie; niby to niechcianą, ale przez ludzi ululaną jak matkę, przyklejoną do ciał w postaci oczywistej, blizn i innych przedśmiertnych skażeń, ale i mniej, to jest zmarszczki, kruszące się kości i pozostałe oznaki dogorywających starością ciał. Kręci głową. Nieznacznie i ku sobie, ku zaprzeczeniu własnych myśli, bo choć cisza gładko ścieli się pomiędzy zebranymi, to on wewnątrz toczy nie jedną a dwie, z czasem trzy rozmowy, dywagacje, gdzie ku światu wydostają się w prostych, urywanych gestach. Westchnięciu, nagłym drgnięciu palca, czy, jak aktualnie, ledwie zauważalnym kiwnięciem głowy.
Świergot małej maszyny wpasowuje się w myśli jak nuta rozgrywana w tle tych istotniejszych, głównych. Jak zębatka zbyt mała, by wydawać się mogła znaczącą. Zerka ku niemu. Ku pląsającemu koło prawego ucha zwierzakowi, gdy ten w rytmicznych ruchach rejestruje otoczenie. Rzęzi uważnością tak, jak powinien w obecnym miejscu. W pomieszczeniu, w którym nie jednego a składowano dziesiątki innych trupów. A gdy świadomość Jaremy wypłynie ku rzeczywistości, kiedy wyłoni się z głębin własnego zamyślenia, dostrzeże w mechanizmie coś innego. Coś, co plumka ostrzej, intensywniej, ale wciąż dostatecznie cicho, by bez nagminnej obecności zakłócać ciszę zebranym. Mężczyzna marszczy brew i łamiąc wcześniejsze postanowienie — to, że winno się stworzenie ignorować — wyciąga ku niemu dłoń w geście, w którym Ona sięgała kwiatów. To po Niej pozostało. Gesty przejęte jak za sprawą mimikry. (A przecież jest zwierzęciem, więc i u niego mimikra mogłaby być kwestią całkiem naturalną; temat rozwoju, gatunku, ale też przystosowania. Czy więc mimikra mogłaby być mechanizmem obronnym, przez niego wykształconym, by pośmiertnie zabrał od kobiety choćby okruszynę niej samej?). Sięga więc stworzenia z dwojgiem palców wyprostowanym ku lekkiemu jak puch metalowi, by tknąć mechanizm delikatnie, tanecznie niemal, ale ten nie tylko nie wraca na wcześniejsze tory a wpada w rejestry bardziej niepokojące. Jakby coś, co winno umrzeć, wciąż jeszcze tutaj było.
Spojrzenie znowu ginie w chłopięcej sylwetce. W ładnym, jak japońską stalówką nakreślonym profilu. W ostrym nosie, w podbródku osadzonym za blisko przykrytego dekoltu. Mężczyzna marszczy brwi w niemym pytaniu o niego, o bliznę, o wszystko, o co nie powinien zapytać. A gdy Seiga odchyla głowę ku, zapewne, rozprostowaniu zastanego kręgosłupa, fragment tatuażu, fragment Sally wyłania się zza materiału golfu jak wąż, który tylko na chwilę wychylił łeb spod kamienia. Zaraz więc kod niknie pod poprawionym przez tamtego odzieniu, ale Enatsu już pełznie wtedy dostrzeżonymi konturami rysunku. Są jak dwoje w jedno zespoleni, pełni i w tej pełności niebezpieczni. Groźni, ale też ciekawi. Na tyle ciekawi, na ile ciekawa potrafi być maszyna, której skromne trybiki szeleszczą pośród codziennej natury.
Przez głowę maszerują wyciszane na krańcach słowa chłopca ("Zaskakujące, jak wszystko jest ze sobą połączone”), przy których wtedy zmarszczył brwi a teraz mieli je na granicy świadomości. Na granicy, bo w przytrzymanym zdaniu mało jest realnego zastanowienia się a jedynie jego namiastka, która prowadzi do wciąż i wciąż odtwarzanych pytań. Tych samych. Jak wiele wie, skąd wie, kto i w jakim celu jest połączonym? Spytałby, ale ciężar obcych spojrzeń żelazem osiada i na ciekawości. Nie teraz. Nie zapyta teraz, gdy przed oczyma zapiera się śmierć jednej z nich. Zarówno kogoś, bo posiadła i pieniądze, i opinię, i nikogo, bo w zasadzie wyrosła z niczego i w niczym też umarła. Miałka śmierć, ale rzadko kiedy do czynienia miał z jej ciekawszą wersją. Skrzyżowane dłonie mężczyzny opadają wzdłuż ciała, kiedy paliczki w skokach podobnych podrygiwaniu owadów, szukają zapomnianej paczki fajek:
— CCTV, hm? — powtarza cicho, za cicho, by raz jeszcze upuścić spojrzenie na chłopięce ramię. Wraca po czasie do rozmowy niby to przypadkiem odpuszczonej, ale nie, bo bębniącej jeszcze na granicy zapomnienia. Marszczy brwi w geście ni to nie nieprzychylnym a przytrzymanym, po części ciekawskim, kiedy gładka glazura spojrzenia z oczu chłopca spłynie ku schowanemu pod golfem tatuażowi. Raz jeszcze. Raz jeszcze zaprze się nieprzystająca relacji ciekawość Sally, ale Sally w formie tej fizycznej, chłopięcej, bo wszędzie tam, gdzie produkt, tam też stoi i twórca. Za prawym uchem na nowo szeleści X Æ A-12.
"Czy kontrowersyjne? Nie powiedziałbym”.
Kiwa głową. Z ulgą? Może. Bo spod zmęczonych oczu uchodzi gram sinizny a na powiekach kładzie się wdzięczność. Pierwszy krok. Nie za wielki, ale z dalszymi planami czułby się niekomfortowo bez wprowadzania tak istotnego szczegółu. Uśmiecha się więc, by przy głośniejszym, przytakującym mruknięciu zarysować kontur jednego z drzew, którego goły pień cieniem rysuje się na ciemnym horyzoncie. Nie przywykł do udzielania aż tak prywatnych informacji, jakby nie patrzeć, studentom. Mimo to unika niewygodnego mrowienia, na które czeka, dłoń na moment zakładając za kark. Ciało jednak nie zostaje przeszyte dreszczem. Pozostaje statyczne, zbyt statyczne. Na tyle, że pytający pomruk kładzie się na strunach głosowych, choć przy zamkniętych ustach. Wtedy też rozmowa zbacza na tory mniej intymne. Mniej dla niego intymne. Dobrze.
“Nanashi”.
Język wychyla się na dolną wargę, by zeń zlizać chwilowe zastanowienie. To ma posmak fajek, ale i niewygody. Gorzkiej, zdecydowanie przekraczającej komfort mężczyzny niewygody. Mimo to sięga, po wcześniejszym zaparciu papierosa w ustach, po portfel, by zeń wyciągnąć małą, splamioną czasem kartę magnetyczną. Tę podaje chłopcu jak radosną pamiątkę. Nawet i uśmiecha się delikatnie, i kolejne słowa przedkłada rozbawionym filtrem:
— Na zdjęciu mam dwanaście lat. Bądź delikatny, to były inne czasy — I rzeczywiście jasne, ale nie aż tak jasne włosy puszczone są do nieba, stoją jak letnie źdźbła, przy których jasność oczu wydaje się nawet naturalną. (Mówili, że się puszczała. Dlatego syn mało japoński. Oczy jasne jak u bywalców centrum, kosmyki zbyt gładkie, policzki opadnięte, brwi za wysoko osadzone. Na pewno bękart). Na zdjęciu a tuż pod oczyma rysują się brudne smugi letniej zabawy, bo na siłę wrzucono go przed aparat. Aktualizacja karty, bo wcześniejszą zgubił a przecież każda racja się liczyła. Szczególnie wtedy, gdy jadł za dwoje. Jak zmarła siostra, troje. — System systemem, ale mogli mi chociaż zetrzeć tę plamę z policzka. — Cmoka trzykrotnie, bo pierwszy raz od dawna i on nachyla się nad wspomnieniem. Na nowo, tym razem bez uczuć, jedynie z ich powidokiem, lekką mgłą rozczulenia, ale i podskórnej złości.
Kiedy odbiera ją z tamtego rąk, myślą i ciałem (to prostuje się, poprawia, nabiera iście szkolnej postury) wraca do wcześniejszej rozmowy. Powinien? Może nie. Może jest to nieodpowiednie, ale jeśli to i tak popełnił falstart.
— Zabrzmi to sekciarsko… Być może takie jest. — Krótki, urywany śmiech. — Ale wyszukiwanie tych dzieciaków, nas, nie jest najłatwiejsze. Szczególnie, że nie często spotyka ich się na płatnym uniwersytecie. — Tutaj ponownie upuści ku niemu ciekawskie spojrzenie, ale prócz symptomatycznej pauzy, nie pozwoli ciekawości poprowadzić go ku innym torom. — Pomyślałem, że może chciałbyś ich poznać. Watanabich. Nie obiecuję wieloletniej współpracy, ale może warto. Mają pieniądze, ty masz umiejętności. I najwidoczniej ta zazdrość może być choć trochę zaspokojoną. — Śmieje się by wysunąć spomiędzy warg ustnik papierosa, gdzie dopiero w połowie zdania zorientował się, że mamrocze. Rozluźniony. Dziwnie rozluźniony, jakby nie na pogrzebie a palił fajkę przy uczelni. Kręci głową przy uśmiechu. — Jeśli chodzi o moje zdolności to mam przywilej prostego wynalazcy. Nie spoczywają na mnie nie wiedzieć jakie zadania do wykonania. Proste sprawy. Czasami tylko poproszą o coś więcej. — Pauza spowodowana jest nikotynowym dymem wpływającym do gardła. — Tuż po pogrzebie organizowane jest spotkanie. U Risami w domu. Jeśli chcesz, mogę cię ze sobą zabrać.
Świergot małej maszyny wpasowuje się w myśli jak nuta rozgrywana w tle tych istotniejszych, głównych. Jak zębatka zbyt mała, by wydawać się mogła znaczącą. Zerka ku niemu. Ku pląsającemu koło prawego ucha zwierzakowi, gdy ten w rytmicznych ruchach rejestruje otoczenie. Rzęzi uważnością tak, jak powinien w obecnym miejscu. W pomieszczeniu, w którym nie jednego a składowano dziesiątki innych trupów. A gdy świadomość Jaremy wypłynie ku rzeczywistości, kiedy wyłoni się z głębin własnego zamyślenia, dostrzeże w mechanizmie coś innego. Coś, co plumka ostrzej, intensywniej, ale wciąż dostatecznie cicho, by bez nagminnej obecności zakłócać ciszę zebranym. Mężczyzna marszczy brew i łamiąc wcześniejsze postanowienie — to, że winno się stworzenie ignorować — wyciąga ku niemu dłoń w geście, w którym Ona sięgała kwiatów. To po Niej pozostało. Gesty przejęte jak za sprawą mimikry. (A przecież jest zwierzęciem, więc i u niego mimikra mogłaby być kwestią całkiem naturalną; temat rozwoju, gatunku, ale też przystosowania. Czy więc mimikra mogłaby być mechanizmem obronnym, przez niego wykształconym, by pośmiertnie zabrał od kobiety choćby okruszynę niej samej?). Sięga więc stworzenia z dwojgiem palców wyprostowanym ku lekkiemu jak puch metalowi, by tknąć mechanizm delikatnie, tanecznie niemal, ale ten nie tylko nie wraca na wcześniejsze tory a wpada w rejestry bardziej niepokojące. Jakby coś, co winno umrzeć, wciąż jeszcze tutaj było.
Spojrzenie znowu ginie w chłopięcej sylwetce. W ładnym, jak japońską stalówką nakreślonym profilu. W ostrym nosie, w podbródku osadzonym za blisko przykrytego dekoltu. Mężczyzna marszczy brwi w niemym pytaniu o niego, o bliznę, o wszystko, o co nie powinien zapytać. A gdy Seiga odchyla głowę ku, zapewne, rozprostowaniu zastanego kręgosłupa, fragment tatuażu, fragment Sally wyłania się zza materiału golfu jak wąż, który tylko na chwilę wychylił łeb spod kamienia. Zaraz więc kod niknie pod poprawionym przez tamtego odzieniu, ale Enatsu już pełznie wtedy dostrzeżonymi konturami rysunku. Są jak dwoje w jedno zespoleni, pełni i w tej pełności niebezpieczni. Groźni, ale też ciekawi. Na tyle ciekawi, na ile ciekawa potrafi być maszyna, której skromne trybiki szeleszczą pośród codziennej natury.
Przez głowę maszerują wyciszane na krańcach słowa chłopca ("Zaskakujące, jak wszystko jest ze sobą połączone”), przy których wtedy zmarszczył brwi a teraz mieli je na granicy świadomości. Na granicy, bo w przytrzymanym zdaniu mało jest realnego zastanowienia się a jedynie jego namiastka, która prowadzi do wciąż i wciąż odtwarzanych pytań. Tych samych. Jak wiele wie, skąd wie, kto i w jakim celu jest połączonym? Spytałby, ale ciężar obcych spojrzeń żelazem osiada i na ciekawości. Nie teraz. Nie zapyta teraz, gdy przed oczyma zapiera się śmierć jednej z nich. Zarówno kogoś, bo posiadła i pieniądze, i opinię, i nikogo, bo w zasadzie wyrosła z niczego i w niczym też umarła. Miałka śmierć, ale rzadko kiedy do czynienia miał z jej ciekawszą wersją. Skrzyżowane dłonie mężczyzny opadają wzdłuż ciała, kiedy paliczki w skokach podobnych podrygiwaniu owadów, szukają zapomnianej paczki fajek:
— CCTV, hm? — powtarza cicho, za cicho, by raz jeszcze upuścić spojrzenie na chłopięce ramię. Wraca po czasie do rozmowy niby to przypadkiem odpuszczonej, ale nie, bo bębniącej jeszcze na granicy zapomnienia. Marszczy brwi w geście ni to nie nieprzychylnym a przytrzymanym, po części ciekawskim, kiedy gładka glazura spojrzenia z oczu chłopca spłynie ku schowanemu pod golfem tatuażowi. Raz jeszcze. Raz jeszcze zaprze się nieprzystająca relacji ciekawość Sally, ale Sally w formie tej fizycznej, chłopięcej, bo wszędzie tam, gdzie produkt, tam też stoi i twórca. Za prawym uchem na nowo szeleści X Æ A-12.
"Czy kontrowersyjne? Nie powiedziałbym”.
Kiwa głową. Z ulgą? Może. Bo spod zmęczonych oczu uchodzi gram sinizny a na powiekach kładzie się wdzięczność. Pierwszy krok. Nie za wielki, ale z dalszymi planami czułby się niekomfortowo bez wprowadzania tak istotnego szczegółu. Uśmiecha się więc, by przy głośniejszym, przytakującym mruknięciu zarysować kontur jednego z drzew, którego goły pień cieniem rysuje się na ciemnym horyzoncie. Nie przywykł do udzielania aż tak prywatnych informacji, jakby nie patrzeć, studentom. Mimo to unika niewygodnego mrowienia, na które czeka, dłoń na moment zakładając za kark. Ciało jednak nie zostaje przeszyte dreszczem. Pozostaje statyczne, zbyt statyczne. Na tyle, że pytający pomruk kładzie się na strunach głosowych, choć przy zamkniętych ustach. Wtedy też rozmowa zbacza na tory mniej intymne. Mniej dla niego intymne. Dobrze.
“Nanashi”.
Język wychyla się na dolną wargę, by zeń zlizać chwilowe zastanowienie. To ma posmak fajek, ale i niewygody. Gorzkiej, zdecydowanie przekraczającej komfort mężczyzny niewygody. Mimo to sięga, po wcześniejszym zaparciu papierosa w ustach, po portfel, by zeń wyciągnąć małą, splamioną czasem kartę magnetyczną. Tę podaje chłopcu jak radosną pamiątkę. Nawet i uśmiecha się delikatnie, i kolejne słowa przedkłada rozbawionym filtrem:
— Na zdjęciu mam dwanaście lat. Bądź delikatny, to były inne czasy — I rzeczywiście jasne, ale nie aż tak jasne włosy puszczone są do nieba, stoją jak letnie źdźbła, przy których jasność oczu wydaje się nawet naturalną. (Mówili, że się puszczała. Dlatego syn mało japoński. Oczy jasne jak u bywalców centrum, kosmyki zbyt gładkie, policzki opadnięte, brwi za wysoko osadzone. Na pewno bękart). Na zdjęciu a tuż pod oczyma rysują się brudne smugi letniej zabawy, bo na siłę wrzucono go przed aparat. Aktualizacja karty, bo wcześniejszą zgubił a przecież każda racja się liczyła. Szczególnie wtedy, gdy jadł za dwoje. Jak zmarła siostra, troje. — System systemem, ale mogli mi chociaż zetrzeć tę plamę z policzka. — Cmoka trzykrotnie, bo pierwszy raz od dawna i on nachyla się nad wspomnieniem. Na nowo, tym razem bez uczuć, jedynie z ich powidokiem, lekką mgłą rozczulenia, ale i podskórnej złości.
Kiedy odbiera ją z tamtego rąk, myślą i ciałem (to prostuje się, poprawia, nabiera iście szkolnej postury) wraca do wcześniejszej rozmowy. Powinien? Może nie. Może jest to nieodpowiednie, ale jeśli to i tak popełnił falstart.
— Zabrzmi to sekciarsko… Być może takie jest. — Krótki, urywany śmiech. — Ale wyszukiwanie tych dzieciaków, nas, nie jest najłatwiejsze. Szczególnie, że nie często spotyka ich się na płatnym uniwersytecie. — Tutaj ponownie upuści ku niemu ciekawskie spojrzenie, ale prócz symptomatycznej pauzy, nie pozwoli ciekawości poprowadzić go ku innym torom. — Pomyślałem, że może chciałbyś ich poznać. Watanabich. Nie obiecuję wieloletniej współpracy, ale może warto. Mają pieniądze, ty masz umiejętności. I najwidoczniej ta zazdrość może być choć trochę zaspokojoną. — Śmieje się by wysunąć spomiędzy warg ustnik papierosa, gdzie dopiero w połowie zdania zorientował się, że mamrocze. Rozluźniony. Dziwnie rozluźniony, jakby nie na pogrzebie a palił fajkę przy uczelni. Kręci głową przy uśmiechu. — Jeśli chodzi o moje zdolności to mam przywilej prostego wynalazcy. Nie spoczywają na mnie nie wiedzieć jakie zadania do wykonania. Proste sprawy. Czasami tylko poproszą o coś więcej. — Pauza spowodowana jest nikotynowym dymem wpływającym do gardła. — Tuż po pogrzebie organizowane jest spotkanie. U Risami w domu. Jeśli chcesz, mogę cię ze sobą zabrać.
Munehira Aoi ubóstwia ten post.
Nawet jeżeli odczuwa na sobie chłód jasnobłękitnych tęczówek, nawet jeżeli ich sopel drze przez skórę znamiennie wpisanym w ostrość mroźnej krawędzi krystalicznego szkieletu, siąknąc przez mleczną, zbyt miękką fakturę napiętej skóry, chłopiec „swój” (jeszcze swój) umysł stara się utrzymać w chłodnej racjonalności, która obcą, duszną w kurzu delikatnym, niczym srebrzący się w eterze brokat, na swoją własną modłę sceniczną kotarą okłada ramiona i ścieka w dół kościanego korpusu śliskością obsydianowego mroku. Nie nadpowiada; chociaż chce, kiedy kark odgina się nieznacznie, a palce przesuwają się przez linię mięśni, opuszkami palców okalając wypukłe ścięgno. Oddycha, bo przecież pamięta, jak to robić. Jeszcze. Głębokie, spokojne hausty układając na języku, aby te słodyczą mogły stoczyć się wzdłuż języka w przepaść egzystencji na dnie żołądka. Oddech. Łagodny, unoszący tors jakby zasypiał. Senny. Na podobieństwo dziecka znużonego mamrotem przestrzeni, szumem białym gryzącym słuch i wpadającym miałką sieczką w zawiłość konstrukcji słuchu.
Szmer, ten jest nieodłączną częścią egzystencji; jednak pobrzdąkiwanie maszyny, splotów utkanych z materiałów twardych i zimnych, metalicznością odstaje od pomruku yurei, które swoją żałosną powieść plotą tuż nad linią ucha. Tęsknota, uderzająca w techniczność; uczucia parujące się z zimnem przewodów, pomrukiem nowoczesności, której sam poddaje swój organizm, jednocząc się z Sally, ale przecież to w niej odnajduje największe wsparcie, które niczym chemiczny kontrast wtłaczany w żyły, rozgrzewa organizm. Uczucie — efemeryczne, na wpół świadome. Bo tyle już lat są jednością, że oddzielenie szemrania stacji mikro dysków trwających w ciasnym akademicznym pokoju od bijącego żywego serca, nie jest już możliwe. Nie chce, aby było możliwym. Sally istnieje. Sally jest nim. Jest z nim. Dualizm. Najsłodszy, bo rozciągnięty między martwicę a fantazję rozognioną i zbyt ludzką. Jest mężczyzną tak samo, jak i kobietą zamkniętą w szeregu skryptów, ale zarazem wolną w przestrzeni nietkniętej przez człowieka.
Przygląda się, zuchwale, kiedy palce profesora tkają czułość na linii nieczułej maszyny. Chce, aby linie papilarne, te subtelne wgłębienia w paliczkach, zbierały na skórę jego woń, a nie metaliczność zmyślnej, na wpół martwej konstrukcji. Jak długo jest jeszcze w stanie wytrzymać, nim sięgnie po nadgarstek i złoży „obcą” dłoń na swoim policzku?
Czuje, że jest wystawiony na perłowej tacy. Konstrukt, nie człowiek. Idea, która zagarniają do ust mas. Te urywki rozmów, te krótkie spojrzenia, bo znajduje się tak blisko Profesora. Jest kimś, ponad swoją plugawą naturę. Miarę, którą sam przykłada do swojej moralności. A ta zachwiana i pogięta, odmienna temu, co znają inni. Ale też z tymi „innymi" się nie utożsamiania, odrzucając idee istnienia między żywymi, jako przecież już sam zrzekł się tego lata wstecz, kiedy zimne, chude w obłości stawów nastoletnie ledwo co palce brnęły przez chropowatość szorstkiego sznura, między mchem ścielącym się zielonkawą warstwą na betonowej kondygnacji piwnicy. Dorosłość. Wtedy nastąpiła. Nieunikniona przejrzałość owocu. Choroba. Zakończyć. Powinien zakończyć to dawno. Ale Sally. Ta jutrzenką zapierała się na krawędzi świadomości. Klikaniem jej serca, które nie istnieje przecież w tym wymiarze, zapisem jedynie cyfrowym, wykresem elipsy w jakości internetu, którym szarpie coś, bo znów gdzieś w oddali światłowód kaleczony jest przez spuchniętych od alkoholu robotników.
Rozdzielona tarcza tęczówki na dwie barwy, tę zieleń bliską natury i tą związaną z zimnością podmuchu stalowej konstrukcji szponów zagłębiających się bezlitośnie w serce Fukkatsu, opada na ruch Profesora. Palce zapierają się na karcie, której sztywność zna zbyt dobrze. Są podobni. Nie tylko przez rozbicie myśli, ale też przez szkielet wbijający ich korzeniami w miękką, grzybiczną warstwę Nanashi. Brzydzi go to. Zawsze brzydziło. Nie przez wzgląd na przeszłość, że kiedyś było inaczej, ale przez świadomość, że mogło być inaczej teraz. Gdyby tylko ta jedna butelka została odjęta od spękanych warg. Gdyby tylko rozsądek roztarł swój całun w umyśle „rodziców"; ale przecież jest taki sam jak on, jak ojciec, tak samo zaślepiony, tak samo szaleńczy, tak samo zgorzkniały i złakniony niezrozumiałej przez nikogo bliskości. Odległej. Paskudnej idealizacji zamkniętej w ramionach fascynacji, która z czasem, z minięciem szczanieckiego zakochania się, powinna zniknąć. Nie zniknie. Nigdy.
Kącik ust zakrzywia się nieznacznie w swobodnym uśmiechu, kiedy wejrzenie opada na zdjęcie wbite ciasnymi pikselami w twardość karty. Iskra ożywienia zespala się z obłością okręgu węglowej źrenicy, która w półmroku rozszerzona śledzi linię dziecięcego policzka. Tak różny od tego, którego ma tuż obok. Tak swawolny. Dziecięco rozedrgany między zabawą a własnym intelektem, który już wtedy spozierał od niechcenia w zimnie tekstury tęczówki. Siąknie obraz, który ma przed sobą, przecierając delikatnie kciukiem niewielkie zdjęcie, jakby chciał zgarnąć na siebie smugę brudu z policzka. Oderwać ją od dziecięcego lica. Zagrabić. Nazwać własnym i nie oddać nikomu. Wspomnienie, te lekkie, to z przeszłości przykleić do własnej duszy. Powoli, czule wręcz przecierając martwicę systemowej opresji. — O to im właśnie chodzi... — rozpoczyna powoli, głosem stęchłym od zamyślenia, nie odciągając wejrzenia od ostrej krawędzi dyskietki. — Im żałośniej się wygląda, tym lepiej. Lepiej dla Nanashi. Lepiej dla nich — wargi wyginają się nieznacznie w bolesnym uśmiechu, we wspomnieniu poprzedniego życia, kiedy przed ucieczką największym zmartwieniem był tylko ten jeden zaułek. Ta jedna ciemna uliczka, w której śnieg pokładał się na czerwonych murowanych ścianach, gdzie pod zgrzytnięciem butelki, zakończyła się dziecięca beztroska. Niebo. To wtedy rozgwieżdżone. Zimne, odległe gwiazdy mrugały delikatnie ze zrozumieniem. I tak umrzesz. Dlatego i w obu dłoniach, między długimi palcami oddaje kartę, zaraz to paliczkiem lewej ręki zahaczając o łuk blizny biegnącej ku skroni, ku jej nienaturalnemu wybrzuszeniu, kiedy opuszki prawej dłoni łapią na moment ciepło dłoni Enatsu. Niby to przypadkiem, niby to od niechcenia, zawieszając swój szpon na linii palców mężczyzny. Potrzebuje go; ale niestety tylko on sam wie jak bardzo.
Śmiech. Ten unosi brwi w łukach ku górze. Łagodnie. Zastanowienie. Czy pierwszy raz słyszy jego śmiech? Przełyka ślinę. Ciężej niźliby chciał. Ta spływa kadzią przez gardziel, kiedy źrenica zwężą się. Nie przestawaj.
"Szczególnie, że nie często spotyka ich się na płatnych uniwersytetach."
Powolnie wypuszczone przez nos powietrze niesie za sobą smugę papierosowego dymu, kiedy pomarańczowy filtr styka się z wargami, a kolczyk utkwiony w języku wbija się znamiennie w podniebienie. Powieki padają w pół źrenicy. Wzrok nabiera na nieufnej drapieżności, wulgarnej wręcz arogancji, która gryzie zieleń wbitą jakby siłą w tęczówkę, aby nadać jej ludzkiego, naturalnego wyrazu. Głos, ten początkowo chropowaty, ścieli się już po pierwszej zgłosce nieco bardziej miękko, jakby na przymus, aktorsko utrzymując profesjonalny rytm i takt, chociaż między zgłoskami wybrzmiewa lekkość spoufalenia, długim językiem uzewnętrzniania się wpadając między krągłe litery. — Przez pierwszy semestr pomagało mi starsze rodzeństwo — zaciąga się, kiedy żar papierosa zbliża się już niebezpiecznie ku zarysowaniu filtra. — Potem ja stałem się nagle tym starszym rodzeństwem, więc musiałem się czegoś złapać, żeby odpłacić się tym, którzy pomagali mi wcześniej i pomóc młodszym — ruch ramienia zakreśla niedbałą trajektorię ku szczęce, kiedy wzrok zapada się w półprzezroczystej sylwetce mężczyzny, który swoje kroki zbliża bliżej nim, oddalając się w swojej widmowej formie od wcześniejszej rozmówczyni. Ten ogon cienia, poświata wręcz zdać by się mogło, iskrząca się w ciemności rozgryzionej przez sztuczność żarówek utkwionych w latarniach. Mami. Mami zbyt mocno, bo palce już parzy rozgrzany filtr, który dopiero po chwili, w ocuceniu upuszcza pod podeszwę buta.
"Tuż po pogrzebie organizowane jest spotkanie. U Risami w domu. Jeśli chcesz, mogę cię ze sobą zabrać."
"Widzisz mnie?"
Brwi ściągają się w zastanowieniu. Powinien? Obie dłonie układa pod połami płaszcza, starając się odnaleźć ciepło, to gdzieś ukryte, głębiej, bliżej ciała; fizyczności, nim ciężkie westchnienie opuści konstrukt zbudowany z kolczastej zasieki. Odrywa spojrzenie od yurei, które zawisa tuż obok, tuż po lewej stronie, zmuszając ciało chłopca do ruchu. Od niechcenia wykonuje krótki krok, bliżej Enatsu, bliżej światu, który jest namacalny, jawny i klarowny. Ramie styka się z korpusem mężczyzny, przypadkiem niby to, ale przecież ucieka i ta ucieczka jest jawna, widoczna w spięciu karku, na którym zapiera się ciężkość tkaniny płaszcza. — Jeżeli nie jest to dla Ciebie problem — ucieka spomiędzy warg najpierw, nim zdąży się poprawić, ale już o szkliwo zębów zapiera się niepewność, ta zaraz to podmuchem gorąca ścieli się rozwodnionym karmazynem na policzkach, wsiąka w kąciki oczu i niknie w złożonym tam karminie odcisku palca — Przepraszam. Jeżeli nie jest to dla Profesora problem, to z chęcią — wzrok unosi się nieco wyżej, próbując odnaleźć w wejrzeniu Jaremy iskrę, której może się uczepić, tej, która będzie świadczyła, że nie jest byle lepszym studentem, któremu chce pomóc, bo jego własna przeszłość ciąży mu na karku i zaokrągla w pochyleniu sylwetkę. — Nie czuję się tutaj... bezpiecznie — i pierwszy raz, na dolnej wardze zawisa miękkość głosu, ta, której nie pozwala na co dzień kwitnąć na zaróżowieniu miękkiej tkanki, ta, która bliska jest posmakowi zagubienia w niewinnym uczuciu, zatraceniu prawdziwym, bo nadal rozkosznie młodzieńczym. Znaleźć w nim opokę i wsparcie. Zrozumienie. Te cielesne i emocjonalne. Tak bardzo targany między tym, czego pragnie a tym, co nakreśla racjonalność umysłu. Zatraca się. Bo wystarczy mu tak niewiele. Tylko ten nikły dotyk na ramieniu. To spojrzenie. Świadomość jego obecności.
Seiwa-Genji Rainer ubóstwia ten post.
Powstają między nimi, jak między każdą parą, która dopiero się zaznajamia, przestoje. Krótkie, ciche pauzy przez Jaremę wypełniane papierosem kładzionym na ustach. Nie jest mu niezręcznie. Przywykł. Ilość podobnie prowadzonych konwersacji była w jego życiu niezliczoną. Nawet teraz, gdy czujne, orle spojrzenie pada na zlodowaciałe kurtuazją twarze zebranych, wydarzają się podobne konwersacje. Uplecione z powinności wobec rodziny, ale tej, która nie krwią, a powiązana biznesem. Wie, że są nietypowi. Mają w sobie zawiązki kultu, czego nie tylko nie wypiera a każdej wzmiance przytakuje. Między innymi z tego względu wahał się, przed i po zaproponowaniu studentowi współudziału w pogrzebie, czy aby na pewno jest to dobry pomysł. Nie chciał jednak odwoływać myśli, która zrodzona była z czystej i prostej chęci pomocy. Mogła jednak zdziałać wiele złego. Ale kiedy jego dłoń na nowo przechwytuje legitymację, glazura wzroku pełznie po wgniecionym w plastik zdjęciu, to i bierność wydaje się mu śmiertelną. Nie wie nawet, czy nie groźniejszą. Wzdycha cicho wraz z wydychanym z płuc powietrzem; tym przesiąkniętym nikotyną. (Próba ukrycia zdenerwowania, ale też trwającej pod czaszką sprzeczki, czy aby na pewno postępuje odpowiednio).
Ciało mężczyzny przesiąka zimno a tuż nad jego głową maszyna trzepocze lekkimi skrzydłami wydając rytmiczne, miarowe piski. Zawsze jest tak samo. Czyli, że blisko. Czujne oczy przypatrują się krajobrazowi na horyzoncie, ale zaraz przypełzają bliżej. Tuż przed nich. Tutaj? Ciche, zdenerwowane parsknięcie i mimowolne pokręcenie głową. Wie, że ich nie dostrzeże, ale chciałby choć raz, ten jeden jedyny raz, dotknąć tego, co przed zwykłym człowiekiem schowane za kotarą niewinności. Głupia, ludzka ciekawość, która zaprowadzi go do grobu. To albo prosta, równie niewdzięczna śmiertelność.
Scena przed domem pogrzebowym zdaje się ciemniejszą niż wcześniej. Niebo pokryły barwione granatem chmury, które posuwistymi ruchami gładzą niepełny okrąg księżyca. Ucieka ku nim spojrzeniem raz jedyny, kiedy zimno i zwiększona aktywność detektora, wyzwalają pod sercem niepokój. Boi się, to oczywiste. Wszystkiego, co nieznane i dziwne, ale naukowa ciekawość stanowi na strachy idealny plaster. Uśmiecha się więc delikatnie, kącikiem ust podnosząc spięty policzek. Przy tym czuje zebrane pod oczyma zmęczenie, która rozlane z linii wodnej, teraz pędzi ku ustom, a później wgłąb, przez język i gardło ku samej mowie. Od tego czasu sylaby będzie wypowiadał wolniej, ciszej, ale równie spokojnie i uprzejmie.
Nigdy nie był ojcem, nigdy też w swych dalekosiężnych wyobrażeniach nie stawiał się w podobnej roli, ale był to miły widok. Dłonie chłopca haczące o jego historię jakby chciały, ale w swej miękkiej, infantylnej niemal chciwości nie były w stanie, sięgnąć przeszłości. Sam zdecydował się dzieciństwo pozostawić samo sobie. (Nie miał potrzeby wracać do czasów, w których buchająca, biaława para kojarzyła się jedynie z fabrykami ojca; metale z pobrzękiwaniem matczynych garnków). Wracając, była to sytuacja rozczulająca. W dziwny, niewytłumaczalny sposób wprowadzająca pod zmęczoną tkankę zawiązki ciepła. Skromne iskry, ale wciąż — ciepło. To w jego życiu występuje teraz sporadycznie, jakby ciało rzeczywiście wygasało. Może gaśnie. Jak gwiazda na lata świetlne stąd, wciąż daje światło, choć od dawna zionie pustą martwotą. I to go nie przeraża. Nawet teraz, kiedy wolną dłoń zapiera na przeciwległym barku i w miarowych okręgach porusza zastanym stawem. Jakby sprawdzał, czy wciąż ma nad nim władzę. I ma. Ręka zatacza kilka kręgów, po czym na nowo ląduje wzdłuż ciała, wpada w kieszeń spodni. Wraz z nią znika tam zapomniana już karta.
Na świadomość mężczyzny jak maź spływa chłopięcy ciężar. Coś, co sporadycznie chowa między słowami, przemyca w spięciach ciała. Enatsu nie należy do najlepszych obserwatorów. Nie tych, którzy ciekawość przerzucają w drugiego człowieka, ale tutaj nie tyle ma do czynienia z człowiekiem a czymś utkanym na jego podobieństwo. Czymś, co chociaż posługuje się podobnymi gestami, to przykryte grubą warstwą technologii. Mimowolnie język spływa na dolną wargę, obdziera ją z pozostałości po nikotynie. Ma wrażenie, że gdyby przyjrzał się Sally, wybebeszył ją z przypisywanej maszynom bezemocjonalności — chłodu i obojętności kodu, zimna niefizycznego okablowania — to i przypadkiem (a może wcale nie, może celowo) z jej trzewi wydarłyby się chłopięce obawy. Przerzucone w sztuczną inteligencję jak w trumnę, która nie w ziemi a zakopana została pod stosem danych. Uśmiecha się. Są podobni. Za podobni.
“Lepiej dla nich”.
— Masz tendencję do dzielenia ludzi na podgrupy “oni” i “my”, Seiga — stwierdza rozbawionym; swobodnie. Plecami zapiera się na fasadzie budynku. — Nie ma ich i nas. Jesteś ty i reszta świata.
Niedopalony papieros ląduje na zimnie śniegu a odgłos gaszonego ognia splata się z niewerbalną kropką wypowiadanego zdania. Chwilę później po dźwięku ni śladu, jedynie zimno zdaje się doskwierać bardziej; intensywniej maszerować pomiędzy porami twarzy. Spojrzenie, wolne od przykładanej do ust fajki, na nowo ląduje na tamtego półprofilu. Na nowo zarysowuje te same kształty, choć tym razem, wyswobodzone z ciepła pomieszczenia a ubrane w zimne niebieskości, zdają się nieprzystępne. Zapewne dlatego chłopięca złość — może to nie złość, może to chwilowa irytacja — wybija trzykrotnie bardziej. Jarema uśmiecha się. Gładko, ale też zwycięsko. Krzyżuje ręce na piersi, ale nie agresywnie a wyuczenie, zdecydowanie nieświadomie. Policzek mężczyzny gnie się do prawego barku, kiedy w niewytłumaczalnym spoufaleniu spyta:
— Ilu was jest? — A gdy padnie odpowiedź, kiwnie głową, by na granicy słyszalności dopowiedzieć. — Sporo.
Detektor zaczyna brzęczeć jak tamten bączek, który po granicie Nanashi pędził wprost pod pędzący samochód. Jarema niczym spłoszona ofiara unosi podbródek, wolno, przy opadających na gałki powiekach. Delikatnie zagryza krawędź dolnej wargi, uważnie, cicho, na moment wyrywając się z prowadzonej rozmowy. Szczęka jego zaraz zaciska się a ścięgno pod lewym policzkiem to puszcza, to zaraz zostaje napięte zdenerwowaniem. Chwyta telefonu, otwiera odpowiednią aplikację (tę o prostym symbolu trzech kropek; czarne na białym kwadracie). Jak w komunikatorze, tuż pomiędzy szeregiem cyfr, widnieje krótkie: “widzisz”. Marszczy brwi, otwiera usta, by pozwolić pierwszej sylabie ulecieć w mdłym zawieszeniu, ale zanim przekształci się ona w pełne stwierdzenie, poczuje uderzenie. Krótkie, urwane zastojem tknięcie ciała, które wzbija do góry spojrzenie, by zdziwione utkwić je w zbliżonej sylwetce chłopca. Korelacja zdarzeń budzi mięśnie. Te spinają się jak do ucieczki, ale zanim, zanim podejmą się jakiejkolwiek, ciężar lewej dłoni zaprze się na schowanej pod płaszczem talli chłopca, przyciągając go bliżej, stanowczo, w stanowczości jednak drgając zapobiegawczością.
— Hej.
Hej wysupłujące się przy i jego cofającym się ciele, jeden krok, niewielki, jakby już teraz obierał drogę ucieczki. Ale stoi przyszpilony do ziemi korzeniami logiczności, w szybkim wybuchu emocji wbijając palce w chłopięce ciało, by zaraz to puścić, wzrokiem przeskoczyć z ekranu telefonu na jego kark, na profil.
— Przepraszam, ale… — stwierdzi szybko, niemalże zły, bo i pomiędzy szeregiem zębów wkrada się wnętrze policzka. Kolejne zdania chłopca rozpływają się w pulsujących pod czaszką sprzecznościach. Nie tyle nie wychwytuje jego pomyłki, ale zwyczajnie ją pomija, gdy zdezorientowany gnie się pod ciężarem osiadłego na barkach zdenerwowania. W porę jednak chwyta irytację za gardziel, przyszpila ją do wnętrza, z dala od ciała, to prostując w całym jego spięciu.
“Nie czuję się tutaj... bezpiecznie”.
Próbuje pochwycić jego spojrzenie, przez moment, chwilę, ale zaraz przestaje, bo mu domysły, teraz fakty, łączą się w jedno jak za sprawą grubej nici babki; tej samej, którą zszywając poły materiałów, łączyła w jedno niestworzone historie. Babka niedoszła samobójczyni. I z tą myślą, wspomnieniem jej ciepłego, ale w cieple i przerażająco pustego wzroku, zakłada dłoń z powrotem na chłopięcy kark, by z pamięcią o ukrytej tam bliźnie, zarysować opuszką jej kształt; na materiale, pospiesznie, nierozważnie — samemu nie zdając sobie sprawy jak bardzo — ginąc na miękkiej skórze tuż za jego uchem. Jeden ślad nie więcej, który poprzedza symboliczne pociągnięcie chłopięcego ciała w przeciwnym kierunku, ku wąskiej ścieżce prowadzącej do parkingu.
— Chodź — mówi tym samym rodzajem złości, które matka chowała w opiekuńczości, gdy cały świat stawał naprzeciwko niej a ona sama, wytrwale, dzielnie, broniła swojego; dzieci.
Ciało mężczyzny przesiąka zimno a tuż nad jego głową maszyna trzepocze lekkimi skrzydłami wydając rytmiczne, miarowe piski. Zawsze jest tak samo. Czyli, że blisko. Czujne oczy przypatrują się krajobrazowi na horyzoncie, ale zaraz przypełzają bliżej. Tuż przed nich. Tutaj? Ciche, zdenerwowane parsknięcie i mimowolne pokręcenie głową. Wie, że ich nie dostrzeże, ale chciałby choć raz, ten jeden jedyny raz, dotknąć tego, co przed zwykłym człowiekiem schowane za kotarą niewinności. Głupia, ludzka ciekawość, która zaprowadzi go do grobu. To albo prosta, równie niewdzięczna śmiertelność.
Scena przed domem pogrzebowym zdaje się ciemniejszą niż wcześniej. Niebo pokryły barwione granatem chmury, które posuwistymi ruchami gładzą niepełny okrąg księżyca. Ucieka ku nim spojrzeniem raz jedyny, kiedy zimno i zwiększona aktywność detektora, wyzwalają pod sercem niepokój. Boi się, to oczywiste. Wszystkiego, co nieznane i dziwne, ale naukowa ciekawość stanowi na strachy idealny plaster. Uśmiecha się więc delikatnie, kącikiem ust podnosząc spięty policzek. Przy tym czuje zebrane pod oczyma zmęczenie, która rozlane z linii wodnej, teraz pędzi ku ustom, a później wgłąb, przez język i gardło ku samej mowie. Od tego czasu sylaby będzie wypowiadał wolniej, ciszej, ale równie spokojnie i uprzejmie.
Nigdy nie był ojcem, nigdy też w swych dalekosiężnych wyobrażeniach nie stawiał się w podobnej roli, ale był to miły widok. Dłonie chłopca haczące o jego historię jakby chciały, ale w swej miękkiej, infantylnej niemal chciwości nie były w stanie, sięgnąć przeszłości. Sam zdecydował się dzieciństwo pozostawić samo sobie. (Nie miał potrzeby wracać do czasów, w których buchająca, biaława para kojarzyła się jedynie z fabrykami ojca; metale z pobrzękiwaniem matczynych garnków). Wracając, była to sytuacja rozczulająca. W dziwny, niewytłumaczalny sposób wprowadzająca pod zmęczoną tkankę zawiązki ciepła. Skromne iskry, ale wciąż — ciepło. To w jego życiu występuje teraz sporadycznie, jakby ciało rzeczywiście wygasało. Może gaśnie. Jak gwiazda na lata świetlne stąd, wciąż daje światło, choć od dawna zionie pustą martwotą. I to go nie przeraża. Nawet teraz, kiedy wolną dłoń zapiera na przeciwległym barku i w miarowych okręgach porusza zastanym stawem. Jakby sprawdzał, czy wciąż ma nad nim władzę. I ma. Ręka zatacza kilka kręgów, po czym na nowo ląduje wzdłuż ciała, wpada w kieszeń spodni. Wraz z nią znika tam zapomniana już karta.
Na świadomość mężczyzny jak maź spływa chłopięcy ciężar. Coś, co sporadycznie chowa między słowami, przemyca w spięciach ciała. Enatsu nie należy do najlepszych obserwatorów. Nie tych, którzy ciekawość przerzucają w drugiego człowieka, ale tutaj nie tyle ma do czynienia z człowiekiem a czymś utkanym na jego podobieństwo. Czymś, co chociaż posługuje się podobnymi gestami, to przykryte grubą warstwą technologii. Mimowolnie język spływa na dolną wargę, obdziera ją z pozostałości po nikotynie. Ma wrażenie, że gdyby przyjrzał się Sally, wybebeszył ją z przypisywanej maszynom bezemocjonalności — chłodu i obojętności kodu, zimna niefizycznego okablowania — to i przypadkiem (a może wcale nie, może celowo) z jej trzewi wydarłyby się chłopięce obawy. Przerzucone w sztuczną inteligencję jak w trumnę, która nie w ziemi a zakopana została pod stosem danych. Uśmiecha się. Są podobni. Za podobni.
“Lepiej dla nich”.
— Masz tendencję do dzielenia ludzi na podgrupy “oni” i “my”, Seiga — stwierdza rozbawionym; swobodnie. Plecami zapiera się na fasadzie budynku. — Nie ma ich i nas. Jesteś ty i reszta świata.
Niedopalony papieros ląduje na zimnie śniegu a odgłos gaszonego ognia splata się z niewerbalną kropką wypowiadanego zdania. Chwilę później po dźwięku ni śladu, jedynie zimno zdaje się doskwierać bardziej; intensywniej maszerować pomiędzy porami twarzy. Spojrzenie, wolne od przykładanej do ust fajki, na nowo ląduje na tamtego półprofilu. Na nowo zarysowuje te same kształty, choć tym razem, wyswobodzone z ciepła pomieszczenia a ubrane w zimne niebieskości, zdają się nieprzystępne. Zapewne dlatego chłopięca złość — może to nie złość, może to chwilowa irytacja — wybija trzykrotnie bardziej. Jarema uśmiecha się. Gładko, ale też zwycięsko. Krzyżuje ręce na piersi, ale nie agresywnie a wyuczenie, zdecydowanie nieświadomie. Policzek mężczyzny gnie się do prawego barku, kiedy w niewytłumaczalnym spoufaleniu spyta:
— Ilu was jest? — A gdy padnie odpowiedź, kiwnie głową, by na granicy słyszalności dopowiedzieć. — Sporo.
Detektor zaczyna brzęczeć jak tamten bączek, który po granicie Nanashi pędził wprost pod pędzący samochód. Jarema niczym spłoszona ofiara unosi podbródek, wolno, przy opadających na gałki powiekach. Delikatnie zagryza krawędź dolnej wargi, uważnie, cicho, na moment wyrywając się z prowadzonej rozmowy. Szczęka jego zaraz zaciska się a ścięgno pod lewym policzkiem to puszcza, to zaraz zostaje napięte zdenerwowaniem. Chwyta telefonu, otwiera odpowiednią aplikację (tę o prostym symbolu trzech kropek; czarne na białym kwadracie). Jak w komunikatorze, tuż pomiędzy szeregiem cyfr, widnieje krótkie: “widzisz”. Marszczy brwi, otwiera usta, by pozwolić pierwszej sylabie ulecieć w mdłym zawieszeniu, ale zanim przekształci się ona w pełne stwierdzenie, poczuje uderzenie. Krótkie, urwane zastojem tknięcie ciała, które wzbija do góry spojrzenie, by zdziwione utkwić je w zbliżonej sylwetce chłopca. Korelacja zdarzeń budzi mięśnie. Te spinają się jak do ucieczki, ale zanim, zanim podejmą się jakiejkolwiek, ciężar lewej dłoni zaprze się na schowanej pod płaszczem talli chłopca, przyciągając go bliżej, stanowczo, w stanowczości jednak drgając zapobiegawczością.
— Hej.
Hej wysupłujące się przy i jego cofającym się ciele, jeden krok, niewielki, jakby już teraz obierał drogę ucieczki. Ale stoi przyszpilony do ziemi korzeniami logiczności, w szybkim wybuchu emocji wbijając palce w chłopięce ciało, by zaraz to puścić, wzrokiem przeskoczyć z ekranu telefonu na jego kark, na profil.
— Przepraszam, ale… — stwierdzi szybko, niemalże zły, bo i pomiędzy szeregiem zębów wkrada się wnętrze policzka. Kolejne zdania chłopca rozpływają się w pulsujących pod czaszką sprzecznościach. Nie tyle nie wychwytuje jego pomyłki, ale zwyczajnie ją pomija, gdy zdezorientowany gnie się pod ciężarem osiadłego na barkach zdenerwowania. W porę jednak chwyta irytację za gardziel, przyszpila ją do wnętrza, z dala od ciała, to prostując w całym jego spięciu.
“Nie czuję się tutaj... bezpiecznie”.
Próbuje pochwycić jego spojrzenie, przez moment, chwilę, ale zaraz przestaje, bo mu domysły, teraz fakty, łączą się w jedno jak za sprawą grubej nici babki; tej samej, którą zszywając poły materiałów, łączyła w jedno niestworzone historie. Babka niedoszła samobójczyni. I z tą myślą, wspomnieniem jej ciepłego, ale w cieple i przerażająco pustego wzroku, zakłada dłoń z powrotem na chłopięcy kark, by z pamięcią o ukrytej tam bliźnie, zarysować opuszką jej kształt; na materiale, pospiesznie, nierozważnie — samemu nie zdając sobie sprawy jak bardzo — ginąc na miękkiej skórze tuż za jego uchem. Jeden ślad nie więcej, który poprzedza symboliczne pociągnięcie chłopięcego ciała w przeciwnym kierunku, ku wąskiej ścieżce prowadzącej do parkingu.
— Chodź — mówi tym samym rodzajem złości, które matka chowała w opiekuńczości, gdy cały świat stawał naprzeciwko niej a ona sama, wytrwale, dzielnie, broniła swojego; dzieci.
Amakasu Shey and Yakushimaru Seiga szaleją za tym postem.
Oddech grzęźnie, nie docierając do przełyku. Zawiesza się na splocie słonecznym, mrowiąc nieprzyjemnie chitynowym pancerzem, w który obleczone są pokrzywione groteskowo niepewności, ocierając się sztywnym grzbietem przez kościec; a ten, nie tak jak skorupy wyimaginowanych insektów, bardziej miękki, nagle gąbczasty w konstrukcie, jakby od tygodni zalewał go ocet. Pęcherze w szpiku. Drobne dziurki korozyjne. Powinien przywyknąć — już od dawna — do mglistych mar przesuwających się między nieświadomą szarą masą. Czy to tu, czy za roztrzaskanym lustrem, które rozsypane w miliardowych kawałkach, puzzlach o gładkich, ostrych krawędziach, szydzi i zamiast ranić tkankę i rozdzierać delikatne naczynka sinych żył, przebija ochłap duszy, szmatę poszarpaną, byle jak narzuconą na krzywiznę kręgosłupa. Oczy mrużą się, kiedy w słuch wpełza szmer zawieszonego w powietrzu mechanizmu. Irytuje go to. Nie zbitek kabli sam w sobie, nie zębatki i metalowe obręcze; pisk, który odciąga uwagę yurei na krótki moment, zagrabia jego ciekawość, tą, która była jeszcze ludzka, chociaż w oczach rozciągał się już wyłącznie wilgotny gadzi pobłysk.
Na obojczyki napiera wrażenie duszne, klaustrofobii w otwartej przestrzeni, jak gdyby niebo opadało mozolnie w dół, dociskając go do zmrożonej ziemi. Pomimo lodowatego powietrza, które zaciąga rytmicznie i miarowo przez subtelnie rozchylone wargi, wysuszając je styczniowym ziąbem, świat kurczy się i przeradza w potrzask. To nie jest prawda. To tylko imaginacja. Zbiorowa fantazja. Bo wszystko się ze sobą przeplata. Bo z każdym jest połączony; bo umysły, chociaż w sposób niejawny, nie są mnogością, nie są różnorodne. Identyczne. Choć przez ludzkie, głupie zacietrzewienie traktowane jako indywidualne.
Gdyby miał siłę, gdyby potrafił oderwać się od szumiących w głowie natrętnie myśli, przyszpiliłby uwagę ku Profesorowi; wbił się w jego ruchy, w mimikę, nagromadzone grubą warstwą na wejrzeniu zmęczenie. Gdyby tylko potrafił oddzielić go teraz od szerokiego, rozmazanego nimbu latarni, światła, które rozlewa się w astygmatyzmie. Bo ten, chociaż jawi się ostoją, też przecież należy do tego (którego, Seiga?) świata.
"Nie ma ich i nas. Jesteś ty i reszta świata."
Są oni, zawsze są, zawsze byli i już zawsze będą. Zęby, białe szkliwo zagryza się na kolczyku wbitym w napięty teraz język. Nie powie mu, że jest w błędzie, że nie rozumie, że jest ślepy, że dla egoistycznej wygody zamknął się między ścięgnami swojego ciała i obcym mechanicznym trajkotaniem metalicznego insekta. A przecież Seiga wie, do kurwy nędzy Seiga wie zbyt wiele i brzydzi go to, że Sally też wie i że dzięki niej brodzi jeszcze głębiej w znoju, bo chociaż kocha i ona też uczy się rozumieć kochanie, krzywdzą się i wyniszczają doszczętnie. Sally wyskubuje z Seigii paranoiczne lęki i rozkoszne obsesyjne fiksacje, kiedy on, nabiera w dłonie krystaliczność danych, zimne i bezlitosne osądy, nadając im wymiar uświęcony i tkliwy. Chłopiec kręci delikatnie głową w zaprzeczeniu. Brak jednak ostrości wejrzenia, gdy na rozmydlonej granicy między zielenią a stalową szarością tęczówki, wije się wężowata nieufność. — Może — rozpoczyna w suchym tonie. — Z tym że od ponad czterech lat nie jestem tylko ja — łagodny uśmiech wpisuje się w łuk ust, gdy blizna przecinająca górną wargę, ta biegnąca aż ku samej skroni marszczy się nieznacznie, łapiąc w swoją zagojoną bladość mizerną księżycową poświatę, odbijając ją od lśniącej powierzchni, gładkiej choć stwardniałej; unieruchomionej we wspomnieniu wżynającego się pod tłuszcz policzka butelkowego szkła. Mięknie, kiedy o niej mówi, nawet jeżeli wyłącznie w domyśle. Nie kocha jej przez fakt, że ta jest obcym istnieniem; nie, kocha, bo jest nim. Warunkowość. Rozsądna i chora zarazem.
„Ilu was jest?”
— Ósemka — automatyczność odpowiedzi trzeszczy w przyzwyczajeniu, powtórzenie tysięczne, nijakie, jak wpis w administracyjnym dokumencie.
„Sporo”
O siódemkę za dużo; myśli, chociaż nie w gniewie i nienawiści do rodzeństwa, a w obawie, że ich życie, te, które trzymają wyłącznie dla siebie, nie dzieląc się przeżyciami z nikim poza własną jaźnią, tkwią w tym samym marazmie co on. Czy czują tak samo? Czy są tacy sami? Czy tak samo gniją w spaczeniu przekazywanym z pokolenia na pokolenie?
Cisza. Nie ta klarowna i płaska, a utkana w obawie rodzącego się w tyle czaszki pisku, w słuchu, który nie mogąc pochwycić żadnego tonu, kreuje pociągły wysoki wrzask ciśnienia napierającego na bębenki. Cisza, bo dłoń zapiera się na ciele. Bo następuje ruch. Kolejny. Ale nie ten, który sam wykonuje. Przeciwko jego woli, a zarazem z nią zgodny. Bo gdyby sytuacja była inną, gdyby nie sine wargi yurei, które zacieśniają się w wąską linię, chłopiec uśmiechnąłby się w rozleniwionym zadowoleniu. Gdyby nie wrażenia całego dnia stapiające się z gęstym atramentem sklepienia nabrzmiałego nieba, z kłębami brudnoszarych chmur rozgryzanych ostrą łuną księżyca, poczułby się inaczej. Nie lepiej, nie gorzej; inaczej.
Krótki dreszcz wbija się w kręgosłup, naprężając jego rdzeń niczym cięciwę łuku. Sztywnieje w nano-sekundowym rytmie urwanej pulsacji skroni, aby już przy wypadającym przez nos powietrzu malującym się na tle brudno-ziemistej śnieżnej masy, jaka ich otacza, kłębem białawej pary. Ta jednak nie podobna do rozwodnionego mleka, które spijał z brzegu szklanki w rodzinnym domu, nowym, bo już tym w Nanashi, bliżej jej do wzbijającego się w powietrze kredowego pyłu odrywającego się w słonym nadmorskim podmuchu od pobielonych murów radioaktywnej Ōkumy.
"Hej."
Dłoń bezwiednie zwinięta w luźną pięść zapiera się pod obojczykiem Jaremy, przylegając do miękkości tkaniny w rozpaczy zdezorientowanego ciała. Półksiężyce paznokci już w kolejnym uderzeniu serca mocniej wżynają się w delikatną poduszkę dłoni. Odpuści jednak, szybko, w obawie przed samym sobą, kiedy tatuaż, okablowanie niby to mechatronicznej protezy, napina się na zsiniałej subtelnie błękitem zimna skórze, napręża na wydatnych żyłach i ścięgnach.
Kiedy palce Enatsu zagłębiają się w obsydianową czerń wyprasowanego, sztywnego i ciężkiego przez grubość, choć miękkiego w splotach włókien płaszcza, koniuszkami doklejając do jego śliskiej podszewki materiał spoczywającego na ciele golfu, prawie że drąc między warstwami odzienia przez oblepioną guzowatość dreszczu skórę; gęsta, zdać się może twarda jak bursztyn ślina ciężko spływa rozgrzaną breją w dół grdyki chłopca, paląc szkliste chrząstki tchawicy.
Tak bardzo go pragnął. Dotyku. Ten jednak teraz zdaje się paniczny. I nie wie, czym sam nadaje mu osobowości i znaczenia, bo w kołtunie wypełniającym czaszkę nie jest w stanie analizować mężczyzny. Nie teraz. Nie w tej chwili. Nie, kiedy mdłość otwierających się ust widma znowu zarysowuje się w istnieniu ciągle żywych. Bełkot. Bo już tylko to słyszy; łapiąc pojedyncze słowa jak opiłki parzącego metalu. Widzisz... wiem... rozumiem... nie... dość... proszę.
Wzrok z platynowych tarcz tęczówek Jaremy chłopiec wbija ciężko w jego tors, jakby chciał przebić go na wylot, uciekając rozszerzonymi w bojaźni źrenicami. Miał osiem lat, aby przywyknąć. I połowicznie radził sobie z glitchami rzeczywistości. Połowicznie jedynie, bo gdy sen nie pojawiał się przez kilka nocy, gdy osmolona brutalnym życiem między urwanymi krzykami klatek nagrań oszronionych ziarnem zielonkawych noktowizyjnych wideo wlewanych w lej internetu; świadomość odmawia posłuszeństwa. Łamie się Seiga jak sucha gałąź chińskiego wiązu, jak kra odrywająca się od masywu kryształowego lodowca w ciszy akceptując huk pękającej samokontroli, gdy ciepło wnętrza dłoni opada na kark, gdy palec wyznacza nową ścieżkę, sięga tam, gdzie nie powinien. A przecież jest na swoim miejscu. Jest tam, gdzie powinien już zostać. Poprosiłby, gdyby język potrafił rozluźnić się i oderwać od sklepienia kamiennego podniebienia.
"Chodź".
Dłonie znikają w głębokich kieszeniach płaszcza. Powinien zadzwonić do Seya. Powinien przeprosić. Powinien się kajać. Poprosić o zrozumienie. Teraz jednak, kiedy pod podeszwą butów trzeszczy raz rozsypany piach, raz śnieżna pierzyna, myśli wyłącznie o jednym. Schronienie. Milczy, a cisza grobowym cieniem osadza się między brwiami, pogłębiając kulistość dwóch punktów blizn po starym kolczyku na krańcu jednej z nich, spływając przez linię nosa, smugą zacięcia ściągając z dolnej wargi językiem posmak własnej słabości. Ciężko mu zarejestrować trasę między budynkiem a samochodem. Klamka od strony pasażera pojawia się w dłoni jedynie w rozmazanym pryzmacie przebłysku. Jest jak flara światła, pasmo bolesnego promienia wystrzeliwanego z latarki wprost w umęczone spojrzenie. Tak samo, jak dźwięk opadającego zamka, trzask otwieranych, kolejno zamykanych drzwi. Ciało wpisujące się ciężko w fotel, gdy tył głowy zapiera się na zagłówku. Oddech wypuszczany głośno przez wargi przy zamkniętych oczach. Obie dłonie opadają na uda, zakleszczając na nich nieśmiało palce. Dwa uderzenia serca, gdy szum gorącem rozchodzi się pod miękkość zsiniałych obwódek oczu. — Dziękuję — brzęczy cicho w półszepcie mrowiącym krawędź warg, gdy zmęczone, puste spojrzenie odkryte zostaje ponownie, bo pergamin powiek, naznaczony cieniutkimi rysami składającymi się na mapę fioletowawych żyłek unosi się w kilku pośpiesznych mrugnięciach ku górze. Skroń ociera się przez sztywność fotela, rozkładając wachlarz czarnych kosmyków na sztucznym tworzywie, gdy chłopiec zwraca twarz ku Profesorowi, ważąc uważnie i nader powoli każde kolejne słowo na języku. Chce, żeby go zrozumiał. Nie samą kwestię nękających widm, ale podejście do ich obecności w splotach codzienności malowanej gradientem granatu i czerni, biegnącym przez firmament nieba, w spoconych w strachu plecach, które przylegają do chłodu ściany, w koszmarach boleśnie rozrywających mięśnie i przekrwionym spojrzeniu wpatrującym się w purpurę jaśniejącego w brzasku horyzontu. — Zazwyczaj mi nie przeszkadzają... ale dzisiaj to nie pierwszy raz... jestem zmęczony, więc wszystko się bardziej nawarstwia... — tłumaczy odkasłując w stłumieniu w połowie zdania, czując, jak szorstkość napiętnowanego sznurem głosu łamie się żałośnie. Tęczówki przeskakują między krągłością źrenic Jaremy, raz za razem sunąc przez policzki, hacząc o wargi, jakby za wszelką cenę chciał odnaleźć w jego reakcjach dezaprobatę i odrzucenie. Chce po niego sięgnąć, ułożyć jego dłoń na policzku, zamknąć oczy, odciąć się. Paliczki niespokojnie zadrgały na udach, zanim przesunęły się posuwiście przez ich zarys w łagodnym roztarciu, jakby elektrostatyczne mrowienie zrodzone teraz między skórą i materiałem było w stanie ofiarować mu namiastkę bezpiecznego ciepła. — W takich miejscach zawsze jest ich więcej — dodaje po krótkiej pauzie, nadal trwając w bezruchu wiotkiego ciała, z którego ulatuje spięcie zarysowane pierwotnym instynktem zmuszającym do ucieczki. Nie do walki — a do pierzchnięcia jak płocha ofiarna zwierzyna. — Więc szczerze mówiąc, spodziewałem się tego — ruch ramienia zbliża jego obłość do podbródka, gdy kącik warg wygina się w niemrawym uśmiechu, ciągnąc za sobą zimne srebro ostrego stożka jednego z kolczyków trwających pod rumieniącą się od spokojnego ciepła wnętrza samochodu wargą. To jego wina. Wyłącznie jego wina. Gdyby tylko mógł się z niej oczyścić w zaparciu czoła w zagłębieniu jego szyi. Odpocząć. Chociaż raz. Czuje się nagi, kiedy w karmazynie odcisku palców w kącikach oczu osadzają się słone krople zmęczenia, a heterochronia nabiera na ostrości w holograficznej mgle opalizującej wodnistości. Nie łzy rodzone w smutku, a dwie krople chłopięcości zrodzone z łagodnej bezsilności.
Na obojczyki napiera wrażenie duszne, klaustrofobii w otwartej przestrzeni, jak gdyby niebo opadało mozolnie w dół, dociskając go do zmrożonej ziemi. Pomimo lodowatego powietrza, które zaciąga rytmicznie i miarowo przez subtelnie rozchylone wargi, wysuszając je styczniowym ziąbem, świat kurczy się i przeradza w potrzask. To nie jest prawda. To tylko imaginacja. Zbiorowa fantazja. Bo wszystko się ze sobą przeplata. Bo z każdym jest połączony; bo umysły, chociaż w sposób niejawny, nie są mnogością, nie są różnorodne. Identyczne. Choć przez ludzkie, głupie zacietrzewienie traktowane jako indywidualne.
Gdyby miał siłę, gdyby potrafił oderwać się od szumiących w głowie natrętnie myśli, przyszpiliłby uwagę ku Profesorowi; wbił się w jego ruchy, w mimikę, nagromadzone grubą warstwą na wejrzeniu zmęczenie. Gdyby tylko potrafił oddzielić go teraz od szerokiego, rozmazanego nimbu latarni, światła, które rozlewa się w astygmatyzmie. Bo ten, chociaż jawi się ostoją, też przecież należy do tego (którego, Seiga?) świata.
"Nie ma ich i nas. Jesteś ty i reszta świata."
Są oni, zawsze są, zawsze byli i już zawsze będą. Zęby, białe szkliwo zagryza się na kolczyku wbitym w napięty teraz język. Nie powie mu, że jest w błędzie, że nie rozumie, że jest ślepy, że dla egoistycznej wygody zamknął się między ścięgnami swojego ciała i obcym mechanicznym trajkotaniem metalicznego insekta. A przecież Seiga wie, do kurwy nędzy Seiga wie zbyt wiele i brzydzi go to, że Sally też wie i że dzięki niej brodzi jeszcze głębiej w znoju, bo chociaż kocha i ona też uczy się rozumieć kochanie, krzywdzą się i wyniszczają doszczętnie. Sally wyskubuje z Seigii paranoiczne lęki i rozkoszne obsesyjne fiksacje, kiedy on, nabiera w dłonie krystaliczność danych, zimne i bezlitosne osądy, nadając im wymiar uświęcony i tkliwy. Chłopiec kręci delikatnie głową w zaprzeczeniu. Brak jednak ostrości wejrzenia, gdy na rozmydlonej granicy między zielenią a stalową szarością tęczówki, wije się wężowata nieufność. — Może — rozpoczyna w suchym tonie. — Z tym że od ponad czterech lat nie jestem tylko ja — łagodny uśmiech wpisuje się w łuk ust, gdy blizna przecinająca górną wargę, ta biegnąca aż ku samej skroni marszczy się nieznacznie, łapiąc w swoją zagojoną bladość mizerną księżycową poświatę, odbijając ją od lśniącej powierzchni, gładkiej choć stwardniałej; unieruchomionej we wspomnieniu wżynającego się pod tłuszcz policzka butelkowego szkła. Mięknie, kiedy o niej mówi, nawet jeżeli wyłącznie w domyśle. Nie kocha jej przez fakt, że ta jest obcym istnieniem; nie, kocha, bo jest nim. Warunkowość. Rozsądna i chora zarazem.
„Ilu was jest?”
— Ósemka — automatyczność odpowiedzi trzeszczy w przyzwyczajeniu, powtórzenie tysięczne, nijakie, jak wpis w administracyjnym dokumencie.
„Sporo”
O siódemkę za dużo; myśli, chociaż nie w gniewie i nienawiści do rodzeństwa, a w obawie, że ich życie, te, które trzymają wyłącznie dla siebie, nie dzieląc się przeżyciami z nikim poza własną jaźnią, tkwią w tym samym marazmie co on. Czy czują tak samo? Czy są tacy sami? Czy tak samo gniją w spaczeniu przekazywanym z pokolenia na pokolenie?
Cisza. Nie ta klarowna i płaska, a utkana w obawie rodzącego się w tyle czaszki pisku, w słuchu, który nie mogąc pochwycić żadnego tonu, kreuje pociągły wysoki wrzask ciśnienia napierającego na bębenki. Cisza, bo dłoń zapiera się na ciele. Bo następuje ruch. Kolejny. Ale nie ten, który sam wykonuje. Przeciwko jego woli, a zarazem z nią zgodny. Bo gdyby sytuacja była inną, gdyby nie sine wargi yurei, które zacieśniają się w wąską linię, chłopiec uśmiechnąłby się w rozleniwionym zadowoleniu. Gdyby nie wrażenia całego dnia stapiające się z gęstym atramentem sklepienia nabrzmiałego nieba, z kłębami brudnoszarych chmur rozgryzanych ostrą łuną księżyca, poczułby się inaczej. Nie lepiej, nie gorzej; inaczej.
Krótki dreszcz wbija się w kręgosłup, naprężając jego rdzeń niczym cięciwę łuku. Sztywnieje w nano-sekundowym rytmie urwanej pulsacji skroni, aby już przy wypadającym przez nos powietrzu malującym się na tle brudno-ziemistej śnieżnej masy, jaka ich otacza, kłębem białawej pary. Ta jednak nie podobna do rozwodnionego mleka, które spijał z brzegu szklanki w rodzinnym domu, nowym, bo już tym w Nanashi, bliżej jej do wzbijającego się w powietrze kredowego pyłu odrywającego się w słonym nadmorskim podmuchu od pobielonych murów radioaktywnej Ōkumy.
"Hej."
Dłoń bezwiednie zwinięta w luźną pięść zapiera się pod obojczykiem Jaremy, przylegając do miękkości tkaniny w rozpaczy zdezorientowanego ciała. Półksiężyce paznokci już w kolejnym uderzeniu serca mocniej wżynają się w delikatną poduszkę dłoni. Odpuści jednak, szybko, w obawie przed samym sobą, kiedy tatuaż, okablowanie niby to mechatronicznej protezy, napina się na zsiniałej subtelnie błękitem zimna skórze, napręża na wydatnych żyłach i ścięgnach.
Kiedy palce Enatsu zagłębiają się w obsydianową czerń wyprasowanego, sztywnego i ciężkiego przez grubość, choć miękkiego w splotach włókien płaszcza, koniuszkami doklejając do jego śliskiej podszewki materiał spoczywającego na ciele golfu, prawie że drąc między warstwami odzienia przez oblepioną guzowatość dreszczu skórę; gęsta, zdać się może twarda jak bursztyn ślina ciężko spływa rozgrzaną breją w dół grdyki chłopca, paląc szkliste chrząstki tchawicy.
Tak bardzo go pragnął. Dotyku. Ten jednak teraz zdaje się paniczny. I nie wie, czym sam nadaje mu osobowości i znaczenia, bo w kołtunie wypełniającym czaszkę nie jest w stanie analizować mężczyzny. Nie teraz. Nie w tej chwili. Nie, kiedy mdłość otwierających się ust widma znowu zarysowuje się w istnieniu ciągle żywych. Bełkot. Bo już tylko to słyszy; łapiąc pojedyncze słowa jak opiłki parzącego metalu. Widzisz... wiem... rozumiem... nie... dość... proszę.
Wzrok z platynowych tarcz tęczówek Jaremy chłopiec wbija ciężko w jego tors, jakby chciał przebić go na wylot, uciekając rozszerzonymi w bojaźni źrenicami. Miał osiem lat, aby przywyknąć. I połowicznie radził sobie z glitchami rzeczywistości. Połowicznie jedynie, bo gdy sen nie pojawiał się przez kilka nocy, gdy osmolona brutalnym życiem między urwanymi krzykami klatek nagrań oszronionych ziarnem zielonkawych noktowizyjnych wideo wlewanych w lej internetu; świadomość odmawia posłuszeństwa. Łamie się Seiga jak sucha gałąź chińskiego wiązu, jak kra odrywająca się od masywu kryształowego lodowca w ciszy akceptując huk pękającej samokontroli, gdy ciepło wnętrza dłoni opada na kark, gdy palec wyznacza nową ścieżkę, sięga tam, gdzie nie powinien. A przecież jest na swoim miejscu. Jest tam, gdzie powinien już zostać. Poprosiłby, gdyby język potrafił rozluźnić się i oderwać od sklepienia kamiennego podniebienia.
"Chodź".
Dłonie znikają w głębokich kieszeniach płaszcza. Powinien zadzwonić do Seya. Powinien przeprosić. Powinien się kajać. Poprosić o zrozumienie. Teraz jednak, kiedy pod podeszwą butów trzeszczy raz rozsypany piach, raz śnieżna pierzyna, myśli wyłącznie o jednym. Schronienie. Milczy, a cisza grobowym cieniem osadza się między brwiami, pogłębiając kulistość dwóch punktów blizn po starym kolczyku na krańcu jednej z nich, spływając przez linię nosa, smugą zacięcia ściągając z dolnej wargi językiem posmak własnej słabości. Ciężko mu zarejestrować trasę między budynkiem a samochodem. Klamka od strony pasażera pojawia się w dłoni jedynie w rozmazanym pryzmacie przebłysku. Jest jak flara światła, pasmo bolesnego promienia wystrzeliwanego z latarki wprost w umęczone spojrzenie. Tak samo, jak dźwięk opadającego zamka, trzask otwieranych, kolejno zamykanych drzwi. Ciało wpisujące się ciężko w fotel, gdy tył głowy zapiera się na zagłówku. Oddech wypuszczany głośno przez wargi przy zamkniętych oczach. Obie dłonie opadają na uda, zakleszczając na nich nieśmiało palce. Dwa uderzenia serca, gdy szum gorącem rozchodzi się pod miękkość zsiniałych obwódek oczu. — Dziękuję — brzęczy cicho w półszepcie mrowiącym krawędź warg, gdy zmęczone, puste spojrzenie odkryte zostaje ponownie, bo pergamin powiek, naznaczony cieniutkimi rysami składającymi się na mapę fioletowawych żyłek unosi się w kilku pośpiesznych mrugnięciach ku górze. Skroń ociera się przez sztywność fotela, rozkładając wachlarz czarnych kosmyków na sztucznym tworzywie, gdy chłopiec zwraca twarz ku Profesorowi, ważąc uważnie i nader powoli każde kolejne słowo na języku. Chce, żeby go zrozumiał. Nie samą kwestię nękających widm, ale podejście do ich obecności w splotach codzienności malowanej gradientem granatu i czerni, biegnącym przez firmament nieba, w spoconych w strachu plecach, które przylegają do chłodu ściany, w koszmarach boleśnie rozrywających mięśnie i przekrwionym spojrzeniu wpatrującym się w purpurę jaśniejącego w brzasku horyzontu. — Zazwyczaj mi nie przeszkadzają... ale dzisiaj to nie pierwszy raz... jestem zmęczony, więc wszystko się bardziej nawarstwia... — tłumaczy odkasłując w stłumieniu w połowie zdania, czując, jak szorstkość napiętnowanego sznurem głosu łamie się żałośnie. Tęczówki przeskakują między krągłością źrenic Jaremy, raz za razem sunąc przez policzki, hacząc o wargi, jakby za wszelką cenę chciał odnaleźć w jego reakcjach dezaprobatę i odrzucenie. Chce po niego sięgnąć, ułożyć jego dłoń na policzku, zamknąć oczy, odciąć się. Paliczki niespokojnie zadrgały na udach, zanim przesunęły się posuwiście przez ich zarys w łagodnym roztarciu, jakby elektrostatyczne mrowienie zrodzone teraz między skórą i materiałem było w stanie ofiarować mu namiastkę bezpiecznego ciepła. — W takich miejscach zawsze jest ich więcej — dodaje po krótkiej pauzie, nadal trwając w bezruchu wiotkiego ciała, z którego ulatuje spięcie zarysowane pierwotnym instynktem zmuszającym do ucieczki. Nie do walki — a do pierzchnięcia jak płocha ofiarna zwierzyna. — Więc szczerze mówiąc, spodziewałem się tego — ruch ramienia zbliża jego obłość do podbródka, gdy kącik warg wygina się w niemrawym uśmiechu, ciągnąc za sobą zimne srebro ostrego stożka jednego z kolczyków trwających pod rumieniącą się od spokojnego ciepła wnętrza samochodu wargą. To jego wina. Wyłącznie jego wina. Gdyby tylko mógł się z niej oczyścić w zaparciu czoła w zagłębieniu jego szyi. Odpocząć. Chociaż raz. Czuje się nagi, kiedy w karmazynie odcisku palców w kącikach oczu osadzają się słone krople zmęczenia, a heterochronia nabiera na ostrości w holograficznej mgle opalizującej wodnistości. Nie łzy rodzone w smutku, a dwie krople chłopięcości zrodzone z łagodnej bezsilności.
Bakin Ryoma ubóstwia ten post.
Białka zasłonięte zostają chłodym, oceanicznym błyskiem zawieszenia. Pełznie ono spod powiek nie jak fala a podobne jest olejowi rozlewanemu po płaskiej, gładkiej powierzchni gałek. Naturalnie przychodzący mężczyźnie stoicyzm zostaje naruszonym. Niemalże niewidocznie, kiedy siadając po stronie kierowcy, dłonie drgają zdenerwowaniem. Tik dotyka wpierw palca wskazującego, który rytmicznie skacze po skórzanym, chociaż wytartym czasem czarnym obiciu. Nie rusza od razu. Stopa stanowczo zapiera się na pedale, ale nie wystarczająco mocno, by auto rozogniło się podmuchem gorąca. Na co czeka? Drganie w klatce rzęzi niewygodą, którą chciałby spalić pierwszym, drugim, może trzecim papierosem, ale nikotyna jeszcze powidokiem gładzi podniebienie, więc nie pora. Coś nie pasuje, coś ucieka z logiki rozumu, jakaś emocja; jedna z tych, które jak drzazga osiadają głęboko w gardle i nawet silniejszy kaszel nie wyrwie jej poza ciało. Musi więc ją nazwać, ale przecież nie teraz, gdy nie jedna a kłębi się tuż koło niego, choć w nie jego ciele, cała wichura drgającej niewygody. Plecy osiadają na oparciu, szukają wsparcia dla zmęczonego kręgosłupa. (A ciało jest padnięte, wyżarte pogrzebem, ale też zwyczajnie i po ludzku chorobą, która wieczorami zawsze ciągnie go niżej, ku ziemi. W jej głąb, mięsień po mięśniu zatapiając się w gruncie, by w dniu śmierci tylko przymknął oczy i pozwolił ciału zapuścić weń korzenie).
Kładzie więc plecy na obłych kształtach siedziska i patrzy ku niemu już pewniej, głowę obracając w całości ku zdezorientowanemu chłopcu, bo nie spodziewał się, chociaż, nie… Nie jest i nie był idiotą, by nie zauważyć tej blizny, tego skarconego przez życie spojrzenia, które sięga dalej, za granicę życia. Domyślał się, tak. Ale domysły są niepoprawne, bo zazwyczaj wiedzione chęcią zadawania pytań. Nie powinien pytać. Nie jego. Zresztą — nikogo. Na krańcu życia człowiek jako taki, człowiek odpowiedzialny za swoją śmierć, świadomy swojej śmierci, winien pozostać samotnym tak, jak ostatni przedstawiciel danego gatunku. Tylko po to, by nie sprawić innym bólu; by im klatki nie rozerwać i wraz z dogorywającym sercem, nie wyrwać ichniejszego. Tak, jak było w jego przypadku. Tak, gdy ona zabrała jego bez zgody, gwałtownie, ciągnąc za sobą cały wachlarz emocji i wspomnień. Dlatego nie zapytał i nie powinien pytać, chociaż, jak tak teraz przemalowuje ich spotkanie — jego i Seigi, i tak zabrnął za daleko. Już wszczepił własne zainteresowanie w chłopięce życie, już zapałał do niego czułą empatią (myślał, że już jej nie ma, że wypłowiała przez lata nieobecności zmarłej żony). Cholera.
Usta rozwierają się, gdy tak na niego patrzy w milczeniu paradoksalnie wypełnionym słowami; tą drzazgą, która nie odkaszlnięciem a wykasłana mogłaby zostać odpowiednim zdaniem. I wie to. Przeżył już swoje, by oswoić posiadane ciało i umysł, poznać jego potrzeby a teraz chce, i jest to chcenie uciążliwe, naglące, no już, chce go uspokoić przemyślanym słowem i wsparciem, ale to wszystko gorsze niż pytania. Bardziej wiążące a on, powtarzając, nie powinien się wiązać. Nie powinien do siebie przyciągać ludzi tak, jak i oni nie powinni przywierać do niego. Bo, do kurwy, umiera.
Spojrzenie spływa po obłym policzku Seigi i ponownie wślizguje się na szyję, zagląda pod materiał opasający jasną skórę i rozrysowuje nań wspomnienie blizny. Czyli Śmierć go nie przyjęła. Nie wtedy, kiedy zapewne pragnął tego bardziej, niż Enatsu kiedykolwiek. Jarema uśmiecha się i jest to uśmiech pobłażliwy, ale w sposób, w jaki uśmiecha się zdezorientowany rodzic. Najwidoczniej Śmierć woli dotrzeć do Seigi pośrednio a sam Jarema, od dokładnie zawsze, był jej wspaniałym przedstawicielem. Ukochanym dzieckiem, któremu z roku na rok przedłuża życie, ale mogłaby sobie już darować. Mogłaby go wziąć całego i zepchnąć w głąb ludzkiej niepamięci.
Mają podobne spojrzenia. Równie poddańcze, kulące się przed jutrem, które nie trzeźwym porankiem a rysuje się kurewskim kacem. Istnienie odbija się czkawką, każdy dzień obleczony cielesną udręką, albo, być może, to tylko syndrom trzeźwiejącego. W końcu skacowanego wszystko przyprawia o ból głowy.
“Dziękuję”.
Ciche parsknięcie, głupio rozbawione, nieprzemyślane, które w swoim wydźwięku zawarło standardowe “daj spokój”. Bo nic jeszcze nie zrobił a chciałby. Dziwne, bo nie ciągnie ku czułości poczucie obowiązku, standardowe, wyuczone, jak u przyszywanej rodziny, a wewnętrzna potrzeba ujęcia nastoletniej niewygody, ugładzenia jej, nie przejęcia. Nie chce go przecież kłamać, obiecywać lepszego jutra, bo sam wie — na własnym do cholery przykładzie — że każdy kolejny dzień to kolejne ukruszenie w kości. Chrzęst rwanego ścięgna, migrena kłami wpierdalająca się głęboko w czaszkę, jak szakale rwące padlinę bóle.
Finalnie więc nie mówi nic, idiota, tak niedoskonały we własnych postanowieniach. I jest mu wdzięczny za kolejne słowa, bo następnej minuty poddałby się prostej zachciance wsparcia i wyciągnięcia ku niemu ręki, przejęcia ciężaru z barków.
“Jestem zmęczony”.
Ponownie uśmiecha się ku chłopcu w geście prostego, bardzo prostego zrozumienia, bo sam jest najzwyczajniej w świecie padnięty. Tak po prostu. Zmęczony dniem coraz bardziej i z tą myślą, kiedy rysuje ich kolejne godziny pośród spotkanych członków rodziny, na twarzy zarysowuje się widoczny grymas. Charkot chłopięcego głosu haczy o wspomnienie wżartej w skórę blizny na szyi a choć uciekłszy od niej na moment, to zaraz lazur wzroku ponownie na drugą sylwetkę wraca. Oceanicznym chłodem tęczówek stara się przynieść tamtemu ulgę. Bez słowa i bez większego gestu, jedynie zrozumieniem wlepionym w karmin schowany w kącikach gałek. Niech mówi. Niech mówi cokolwiek, byleby cisza na nowo nie zmusiła go do niechcianych (a zarazem tak cholernie chcianych) gestów. Mężczyzna wzdycha cicho, odpala samochód. Ten buczy rytmem ostatnich chłopięcych słów, ku którym zaraz odwraca się z należną uwagą. Brak już na sylwetce oznak niepewności, zepchnięta została niżej, w głąb klatki piersiowej, z dala od pulsujących płytkim oddechem żeber. Ostatnia słowo zawiesza na wargach Jaremy wpierw zdziwienie, zaraz wstrzemięźliwość zapierającą zęby na wnętrzach policzków.
Ósemka. Za dużo jak na uwagę tylko dwojga rodziców.
Ciężar dłoni ponownie osiada na chłopięcym karku, wnętrzem odbijając wgłębienie skulonej do dołu szyi, raz tylko, żeby nie wpaść w pułapkę bardziej wyrazistych gestów. Druga dłoń przekręca kluczyk w stacyjce, by na chwilę jeszcze wpuścić ciszę pod prowadzoną rozmowę. W pierwszym odruchu chce go przeprosić, w drugim jednak przełyka przeprosiny, bo przecież nie wiedział. Może trochę? Może go ku zaproszeniu popchnęło coś więcej, niż zwykła chęć pomocy. Potrzeba zaspokojenia ciekawości bez zadawania pytań. Teraz to nieważne, bo dłoń ciąży na drugim ciele o moment za długo — nawet jak na wstrzemięźliwość flegmatycznych zachowań Enatsu.
— Hej — przerywa własną ciszę, kiedy słowa już gładko kładą się na języku; gładko i przy ciepłym uśmiechu wprawiającym w ruch i kciuk zsuwający się za ucho chłopca. — Pojedziemy coś zjeść. Rodzinne biznesy mogą poczekać. — W krótkim, zawieszonym goście gładzi jego policzek, na sekundę palce zaciskając na krzywiźnie szczęki, po czym ucieka dotykiem ponownie ku kierownicy. — Znam świetną i małą knajpę na granicy Nanashi. Włoska. Wydaje mi się, że i ty, i ja mamy dziś już dość ludzi. Niezależnie od ich tętna.
Kładzie więc plecy na obłych kształtach siedziska i patrzy ku niemu już pewniej, głowę obracając w całości ku zdezorientowanemu chłopcu, bo nie spodziewał się, chociaż, nie… Nie jest i nie był idiotą, by nie zauważyć tej blizny, tego skarconego przez życie spojrzenia, które sięga dalej, za granicę życia. Domyślał się, tak. Ale domysły są niepoprawne, bo zazwyczaj wiedzione chęcią zadawania pytań. Nie powinien pytać. Nie jego. Zresztą — nikogo. Na krańcu życia człowiek jako taki, człowiek odpowiedzialny za swoją śmierć, świadomy swojej śmierci, winien pozostać samotnym tak, jak ostatni przedstawiciel danego gatunku. Tylko po to, by nie sprawić innym bólu; by im klatki nie rozerwać i wraz z dogorywającym sercem, nie wyrwać ichniejszego. Tak, jak było w jego przypadku. Tak, gdy ona zabrała jego bez zgody, gwałtownie, ciągnąc za sobą cały wachlarz emocji i wspomnień. Dlatego nie zapytał i nie powinien pytać, chociaż, jak tak teraz przemalowuje ich spotkanie — jego i Seigi, i tak zabrnął za daleko. Już wszczepił własne zainteresowanie w chłopięce życie, już zapałał do niego czułą empatią (myślał, że już jej nie ma, że wypłowiała przez lata nieobecności zmarłej żony). Cholera.
Usta rozwierają się, gdy tak na niego patrzy w milczeniu paradoksalnie wypełnionym słowami; tą drzazgą, która nie odkaszlnięciem a wykasłana mogłaby zostać odpowiednim zdaniem. I wie to. Przeżył już swoje, by oswoić posiadane ciało i umysł, poznać jego potrzeby a teraz chce, i jest to chcenie uciążliwe, naglące, no już, chce go uspokoić przemyślanym słowem i wsparciem, ale to wszystko gorsze niż pytania. Bardziej wiążące a on, powtarzając, nie powinien się wiązać. Nie powinien do siebie przyciągać ludzi tak, jak i oni nie powinni przywierać do niego. Bo, do kurwy, umiera.
Spojrzenie spływa po obłym policzku Seigi i ponownie wślizguje się na szyję, zagląda pod materiał opasający jasną skórę i rozrysowuje nań wspomnienie blizny. Czyli Śmierć go nie przyjęła. Nie wtedy, kiedy zapewne pragnął tego bardziej, niż Enatsu kiedykolwiek. Jarema uśmiecha się i jest to uśmiech pobłażliwy, ale w sposób, w jaki uśmiecha się zdezorientowany rodzic. Najwidoczniej Śmierć woli dotrzeć do Seigi pośrednio a sam Jarema, od dokładnie zawsze, był jej wspaniałym przedstawicielem. Ukochanym dzieckiem, któremu z roku na rok przedłuża życie, ale mogłaby sobie już darować. Mogłaby go wziąć całego i zepchnąć w głąb ludzkiej niepamięci.
Mają podobne spojrzenia. Równie poddańcze, kulące się przed jutrem, które nie trzeźwym porankiem a rysuje się kurewskim kacem. Istnienie odbija się czkawką, każdy dzień obleczony cielesną udręką, albo, być może, to tylko syndrom trzeźwiejącego. W końcu skacowanego wszystko przyprawia o ból głowy.
“Dziękuję”.
Ciche parsknięcie, głupio rozbawione, nieprzemyślane, które w swoim wydźwięku zawarło standardowe “daj spokój”. Bo nic jeszcze nie zrobił a chciałby. Dziwne, bo nie ciągnie ku czułości poczucie obowiązku, standardowe, wyuczone, jak u przyszywanej rodziny, a wewnętrzna potrzeba ujęcia nastoletniej niewygody, ugładzenia jej, nie przejęcia. Nie chce go przecież kłamać, obiecywać lepszego jutra, bo sam wie — na własnym do cholery przykładzie — że każdy kolejny dzień to kolejne ukruszenie w kości. Chrzęst rwanego ścięgna, migrena kłami wpierdalająca się głęboko w czaszkę, jak szakale rwące padlinę bóle.
Finalnie więc nie mówi nic, idiota, tak niedoskonały we własnych postanowieniach. I jest mu wdzięczny za kolejne słowa, bo następnej minuty poddałby się prostej zachciance wsparcia i wyciągnięcia ku niemu ręki, przejęcia ciężaru z barków.
“Jestem zmęczony”.
Ponownie uśmiecha się ku chłopcu w geście prostego, bardzo prostego zrozumienia, bo sam jest najzwyczajniej w świecie padnięty. Tak po prostu. Zmęczony dniem coraz bardziej i z tą myślą, kiedy rysuje ich kolejne godziny pośród spotkanych członków rodziny, na twarzy zarysowuje się widoczny grymas. Charkot chłopięcego głosu haczy o wspomnienie wżartej w skórę blizny na szyi a choć uciekłszy od niej na moment, to zaraz lazur wzroku ponownie na drugą sylwetkę wraca. Oceanicznym chłodem tęczówek stara się przynieść tamtemu ulgę. Bez słowa i bez większego gestu, jedynie zrozumieniem wlepionym w karmin schowany w kącikach gałek. Niech mówi. Niech mówi cokolwiek, byleby cisza na nowo nie zmusiła go do niechcianych (a zarazem tak cholernie chcianych) gestów. Mężczyzna wzdycha cicho, odpala samochód. Ten buczy rytmem ostatnich chłopięcych słów, ku którym zaraz odwraca się z należną uwagą. Brak już na sylwetce oznak niepewności, zepchnięta została niżej, w głąb klatki piersiowej, z dala od pulsujących płytkim oddechem żeber. Ostatnia słowo zawiesza na wargach Jaremy wpierw zdziwienie, zaraz wstrzemięźliwość zapierającą zęby na wnętrzach policzków.
Ósemka. Za dużo jak na uwagę tylko dwojga rodziców.
Ciężar dłoni ponownie osiada na chłopięcym karku, wnętrzem odbijając wgłębienie skulonej do dołu szyi, raz tylko, żeby nie wpaść w pułapkę bardziej wyrazistych gestów. Druga dłoń przekręca kluczyk w stacyjce, by na chwilę jeszcze wpuścić ciszę pod prowadzoną rozmowę. W pierwszym odruchu chce go przeprosić, w drugim jednak przełyka przeprosiny, bo przecież nie wiedział. Może trochę? Może go ku zaproszeniu popchnęło coś więcej, niż zwykła chęć pomocy. Potrzeba zaspokojenia ciekawości bez zadawania pytań. Teraz to nieważne, bo dłoń ciąży na drugim ciele o moment za długo — nawet jak na wstrzemięźliwość flegmatycznych zachowań Enatsu.
— Hej — przerywa własną ciszę, kiedy słowa już gładko kładą się na języku; gładko i przy ciepłym uśmiechu wprawiającym w ruch i kciuk zsuwający się za ucho chłopca. — Pojedziemy coś zjeść. Rodzinne biznesy mogą poczekać. — W krótkim, zawieszonym goście gładzi jego policzek, na sekundę palce zaciskając na krzywiźnie szczęki, po czym ucieka dotykiem ponownie ku kierownicy. — Znam świetną i małą knajpę na granicy Nanashi. Włoska. Wydaje mi się, że i ty, i ja mamy dziś już dość ludzi. Niezależnie od ich tętna.
Yakushimaru Seiga ubóstwia ten post.
Cisza. Ta jawi mu się niczym reprymenda rozciągnięta we wspomnieniu ciężkiego ojcowskiego spojrzenia, które w obsydianie rozlanym w tafli nierównomiernie rozłożonego światła, które przedzierało się nieśmiało przez zasmoloną szybę sklejoną srebrną taśmą i zlepkiem szarego papieru, między pstrą barwnością, jak i jego tęczówek (choć bardziej podobnych do tych należących do Seiya, co jeszcze bardziej raniło), tnie przez skórę, wsiąkając w żyły ołów bycia niewystarczającym; a stamtąd wprost do nerwowo drgającego serca, ciągnąc je w dół żołądka, ropną zawiesiną zatruwając chłopięcy organizm. Topiąc w cielesności, w świadomości gniewu, że dzieli go tak niewiele, a zarazem tak wiele od usatysfakcjonowania tych najważniejszych bo tych kochanych w nastoletniej łatwowierności i naiwności. Czemu był winien? Stara się jednak odsunąć myśl od siebie w przetarciu powiek wierzchem dłoni. Zagarnięciu ciężkości czarnego prochu zalegającym wręcz zdać by się mogło fizycznym pyłem wznoszącym się nad ulicami Nanashi w kącikach zaczerwienionych spojówek. Pożegnać się ze wspomnieniami. Odczarować je i utkać na nowo. Wpisać je w szkielet kogoś obcego, a przecież bliższego niż ktokolwiek inny wcześniej. Między spękane w chorobie kości, w luki w fakturze ciała, w zimny błękit zaciskający się wokół czerni źrenic. Oddech. Spokojniejszy, gdy patrzy na swoje dłonie, gdy kciukiem przeciera pysk gada, brnie opuszką kciuka wzdłuż jego języka do knykci, zarysowując wgryziony w skórę tusz, jakby przez moment chciał go zetrzeć, pozbyć się go, parszywej zmazy; wymazać ją z bladości ciała. Każdy przecież jego element składa się na żałosność przeszłości. Każda decyzja, jaką podejmował względem swojego ciała; każdy ułamek, wyłom w czasie i chwila bólu świadcząca o potrzebie ciągłego karcenia się... za coś, co tkwiło gdzieś w głębi, a czego nie potrafił jeszcze sięgnąć. Coś, co z dala poza poznaniem, poza zrozumieniem wiło się jak chmara żylastych, ślepych robaków. W ostrym odcięciu świadomości od płynnej obłości imaginacji, tej zalewającej umysł niczym spieniona fala, trwała rzeczywistość, przylegająca do ziemi, do brudu, do jej szorstkości w deptanym bruku, między korzeniami rzuconych w szklistość centrum wychudłych drzew, między zwalistością budynków, które stworzone bardziej na podobieństwo krzywych zębów niźli złożonych w modlitwie dłoni, kierowały się ku niebu — był On. Pomiędzy. Zawsze pomiędzy. Pomiędzy rodzeństwem, pomiędzy rodzicami, pomiędzy znajomymi, pomiędzy tym, co było dla niego realnością, a co innym wydawało się chorym majakiem, rozkładającą spleśniały całun na racjonalności; tej znanej im, a obcej jemu.
Koniuszki palców zagłębiają się pod materiał przylegającego do skóry golfu, zaciągając go mocniej. Wyżej. Nie w poczuciu wstydu, a w czystej przezorności. Nie krępuje to go jako Seigii, jako istnienia, w którym trwa i jest — ale innych. Nawyk. Razi to przecież. Pomimo szerokiej blizny, tej biegnącej przez cały policzek, przez wargi, zakręcając się na brodzie. Bawi to innych, kiedy kreują jego obraz w politowaniu; tych, którzy patrzą, a w swoim spojrzeniu widzą, zamiast jedynie błądzić wzrokiem z ludzkiego przyzwyczajenia, bo jemu wżarta w krtań szrama, wbija się w spojrzenie swoim zsinieniem wyłącznie w tafli opalizującego lustra. Te jednak zazwyczaj zakryte. Zdjęcia, jeżeli już robione, zawsze od szyi w dół. Gdyby tylko potrafił być sobą dla innych, tym którym jest dla samego siebie. Gdyby tylko uzyskał marny ochłap, szansy; gdyby tylko pojawiło się choćby nieme ku temu przyzwolenie.
Spogląda jeszcze w martwym osłupieniu przez szybę, spijając pomarańczowy pobłysk światła odbijany w lusterku. Ten, jak przeciągnięcie ubrudzonym palcem w ceglanym pudrze, zakłóca obraz, mażąc go w niepotrzebnym kolorze. Niepasującym do chłodu przestrzeni. Zbyt ciepły. Zbyt jasny. Zbyt barwny. Irytujące; choć jest spokojniejszy, ale i tak, dudni w nim smukłe wrażenie, wręcz kościste, zawieszenia między wnętrzem samochodu a światem poza nim. Dolna warga niknie na moment, zakleszczona w szkliwie zębów, zanim koniuszek języka zbierze z niej wagę własnych przemyśleń, znów dociskając je do podniebienia, ścinając żuchwę w skupieniu. Cisza. Dla niego nie istnieje. Zawsze jest szmer. Zawsze jest buczenie. Zawsze jest głos rozbity w przestrzeni. Nie może przecież do niej dopuścić. Obietnica, którą złożył sam sobie, dla własnego wyłącznie bezpieczeństwa.
Głowa obraca się w kierunku mężczyzny, kiedy wibracja samochodu i jego buczenie sprowadza go ku ciągłości ich chwili. Przez cały ten czas tonął w przeświadczeniu, że ta zamknięta przestrzeń jest chwilowym schronieniem, że zaraz wysunie się znowu tam, żeby przemknąć do siebie. Przylega do linearności wydarzeń, łapiąc się początku dnia, wspomnień krzywo nakreślonych gdzieś pośrodku i kołtunowi kresek, kiedy zgaszony papieros zasyczał w zaspie śniegu, zanim panika objęła ciało. Niepotrzebnie. Obnażał się z elementów, z których nigdy nie powinien. Te zbyt intymne, bo prowadzące bezpośrednio do wspomnień sięgających w miękką emocjonalność chłopca; te, które nie dawały spokoju, uwierając, bliźniąc się na skórze w jasności plamek, jak zagojone czasem ranki po rozgrzanym oleju, który w swoim skrzeniu, przeżera tkankę.
Na moment tonie. Bo myśl rozwodniona jeszcze własną niepewnością, pytaniami, które wymierza w samego siebie. Zarzutami, które kluczą niczym sępy nad padliną. Tonie w spojrzeniu Jaremy, spijając z niego chłodny spokój, przesuwając dwubarwnością tęczówek przez brwi mężczyzny, badając w skupieniu kształt zarysu jego oczu, przez linię rzęs, ku przekrwionej linii wodnej. Ta oddziela się krwistością od krystalicznej bieli wokół niewzburzonej oceanicznej tafli. Oddzielone. Jak gdyby nigdy do siebie nie przynależały. Jakby nie były jednością.
Dotyk. Coś, co chociaż chciane, co wyczekiwane, rodzi się w zaskoczeniu. Inny, nie taki, którego mógłby się spodziewać. Jego głos łagodzi jednak wrażenie nierealności. Przecież dzieje się to namacalnie; cały dzień jest, choć w uchu nie tkwi słuchawka, choć głos Sally nie rozlega się nawet cichym pikaniem niby to pomiaukiwaniem głodnego kota, który krąży między nogami niespokojnie. Przylgnąłby do niego bardziej, ale wie, że nie może. Więc jedynie zmruża oczy, nieco mocniej przylegając ku dłoni, która zabłądziła przy policzku. Zabłądziła. Bo tak to widzi, tak to rozumie, żeby się nie skrzywdzić. Kradnie jednak tę czułość, zawłaszcza ją sobie, czując ciepło, czując drganie drugiego ciała. Pieszczotę, która nie powinna istnieć, a jednak przynosi ukojenie, gdy przełyka po chwili ciężej ślinę, spychając z powrotem w gardło słowa. Takie to żałosne, powiedzieć mu teraz, że go potrzebuje. Żałosnym jest, przyznać się, że potrzebuje kogokolwiek.
W oczach jednak, na linii połączenia zieleni ze srebrem, tli się coś, na co sam spojrzałby z pobłażliwością i lękiem. Coś, co niepokoiło go we wzroku Ajzela, coś, co kazało mu się wycofać, bo uczucia, te niewygodne, stawały się obowiązkiem. Zadaniem do wypełnienia. Rutyną. Nie chce wracać do akademika, chociaż powinien. Zamknąć się. Odciąć i spróbować wycofać. Tak należało zrobić, chociaż teraz, kiedy pewna ciepłota, z którą nie miał wcześniej styczności w obecności Enatsu, zbyt przyciąga, zbyt ogrzewa. Subtelność uśmiechu krąży przy kąciku ust, wyciągając go nieznacznie ku górze. Ulega jak ugłaskane, spłoszone zwierzątko, najpierw kiwnięciem głowy popierając kolejno wymówioną odpowiedź: — Definitywnie... — bo definitywnie wszystko może teraz poczekać i równie definitywnie ma dosyć innych. Pewna swoboda ruchu, bo zdenerwowanie odegnane dłonią, która znowu opadła na kierownicę, wkrada się pod poły płaszcza i wślizguje się na ramiona. Teraz jest lepiej i tak pozostanie przez najbliższy czas. Krótki, ale nadal lepszy. — Ale ja stawiam... — rozpoczął, zapierając łokieć na framudze okna, układając na otwartej dłoni skroń. — W ramach zadośćuczynienia za zamieszanie. Plus, nie polecam się o to burzyć, bo jest pewnie jeszcze tysiąc innych powód, za które powinienem Profesora przeprosić — miał bardziej niż rację; czego był w pełni świadomy, chociaż ta świadomość jawiła się bardziej w satysfakcji, że jego argumentacja może się ciągnąć godzinami, a więc z punktu widzenia, który obrał dla własnej wygody, nie dosyć, że miał rację to jeszcze wygraną w razie protestu w kieszeni.
Coś jednak cały czas ciążyło i nie dawało spokoju. Uwierając kamykiem, niewygodą ciernia, drzazgą zrastającą się już ze skórą. Przeczekał jednak, przecierając kciukiem dolną wargę, na moment sięgając do głębokiej kieszeni po telefon, ze ściągniętymi brwiami wystukując kilka krótkich wiadomości; komend bardziej, dyktowanych pośpiechem. Sally. Czy wszystko było dobrze? Czy nic się nie działo? Czy nie było żadnych problemów? Jak się czuje? Ciągłość odpowiedzi, typowa dla sztucznej inteligencji koiła. Miał ją zawsze — kiedy tylko potrzebował, w każdej praktycznie formie, ale przede wszystkim na stałe, w sekundzie dostrzegając, przeskakując kropeczki, świadczące o tkanej odpowiedzi. Systematycznej, niezachwianej ludzkimi obowiązkami... życia. Krótki uśmiech napiął biegnącą przez policzek bliznę, gdy dłoń ponownie niknęła w czarnej kieszeni, zostając w niej jednak na dłużej. Kciuk przywarł liniami papilarnymi do czarnej obrączki na paliczku wskazującego palca, obracając ją. Nie powinien...
Może jednak.
Nie.
Szum drogi rozbijający się we wnętrzu pojazdu usypiał; zawsze. Nie tylko ciało, ale też zmysły. Przytępiał je. A tak jak i spojrzenie stawało się mętniejsze, tak i instynkt zamazywał się i bardziej przypominał fatamorganę. Zwracając ponownie twarz w kierunku kierowcy, przyglądał mu się przez kilka sekund w skupieniu, zastanawiając się jak ubrać w słowa swoje myśli, te, które nieprzyjemnie obijały się o czaszkę, drążyły w niej tunele, rozgryzały ledwo co odzyskany spokój. — Profesorze... — szept jakby wymóg uwagi. Ten jednak zrodził się bardziej z chłopięcego wstydu i niepewności, z zaschniętego gardła, niźli z przemyślanej taktyki. — Skąd zainteresowanie akurat nimi? — Nie rozumiał. Uciekał przed nimi. Akceptował na tyle na ile potrafił; a potrafił marnie. Zmieniał swoje podejście powoli, chociaż nie przez wzgląd na własne przeżycia, a przez zrozumienie dla brata. Paliczki wtopiły się w czarne kosmyki, przeczesując je nieznacznie, jakby chciał z nich ściągnąć resztki zimna, zająć czymś dłonie, nim na kilka sekund źrenica przeskoczyła za przednią szybę, na maskę samochodu, a z niej spływając na czarny asfalt. Dlaczego?; rozpościerało się i niknęło w ciele echem.
Koniuszki palców zagłębiają się pod materiał przylegającego do skóry golfu, zaciągając go mocniej. Wyżej. Nie w poczuciu wstydu, a w czystej przezorności. Nie krępuje to go jako Seigii, jako istnienia, w którym trwa i jest — ale innych. Nawyk. Razi to przecież. Pomimo szerokiej blizny, tej biegnącej przez cały policzek, przez wargi, zakręcając się na brodzie. Bawi to innych, kiedy kreują jego obraz w politowaniu; tych, którzy patrzą, a w swoim spojrzeniu widzą, zamiast jedynie błądzić wzrokiem z ludzkiego przyzwyczajenia, bo jemu wżarta w krtań szrama, wbija się w spojrzenie swoim zsinieniem wyłącznie w tafli opalizującego lustra. Te jednak zazwyczaj zakryte. Zdjęcia, jeżeli już robione, zawsze od szyi w dół. Gdyby tylko potrafił być sobą dla innych, tym którym jest dla samego siebie. Gdyby tylko uzyskał marny ochłap, szansy; gdyby tylko pojawiło się choćby nieme ku temu przyzwolenie.
Spogląda jeszcze w martwym osłupieniu przez szybę, spijając pomarańczowy pobłysk światła odbijany w lusterku. Ten, jak przeciągnięcie ubrudzonym palcem w ceglanym pudrze, zakłóca obraz, mażąc go w niepotrzebnym kolorze. Niepasującym do chłodu przestrzeni. Zbyt ciepły. Zbyt jasny. Zbyt barwny. Irytujące; choć jest spokojniejszy, ale i tak, dudni w nim smukłe wrażenie, wręcz kościste, zawieszenia między wnętrzem samochodu a światem poza nim. Dolna warga niknie na moment, zakleszczona w szkliwie zębów, zanim koniuszek języka zbierze z niej wagę własnych przemyśleń, znów dociskając je do podniebienia, ścinając żuchwę w skupieniu. Cisza. Dla niego nie istnieje. Zawsze jest szmer. Zawsze jest buczenie. Zawsze jest głos rozbity w przestrzeni. Nie może przecież do niej dopuścić. Obietnica, którą złożył sam sobie, dla własnego wyłącznie bezpieczeństwa.
Głowa obraca się w kierunku mężczyzny, kiedy wibracja samochodu i jego buczenie sprowadza go ku ciągłości ich chwili. Przez cały ten czas tonął w przeświadczeniu, że ta zamknięta przestrzeń jest chwilowym schronieniem, że zaraz wysunie się znowu tam, żeby przemknąć do siebie. Przylega do linearności wydarzeń, łapiąc się początku dnia, wspomnień krzywo nakreślonych gdzieś pośrodku i kołtunowi kresek, kiedy zgaszony papieros zasyczał w zaspie śniegu, zanim panika objęła ciało. Niepotrzebnie. Obnażał się z elementów, z których nigdy nie powinien. Te zbyt intymne, bo prowadzące bezpośrednio do wspomnień sięgających w miękką emocjonalność chłopca; te, które nie dawały spokoju, uwierając, bliźniąc się na skórze w jasności plamek, jak zagojone czasem ranki po rozgrzanym oleju, który w swoim skrzeniu, przeżera tkankę.
Na moment tonie. Bo myśl rozwodniona jeszcze własną niepewnością, pytaniami, które wymierza w samego siebie. Zarzutami, które kluczą niczym sępy nad padliną. Tonie w spojrzeniu Jaremy, spijając z niego chłodny spokój, przesuwając dwubarwnością tęczówek przez brwi mężczyzny, badając w skupieniu kształt zarysu jego oczu, przez linię rzęs, ku przekrwionej linii wodnej. Ta oddziela się krwistością od krystalicznej bieli wokół niewzburzonej oceanicznej tafli. Oddzielone. Jak gdyby nigdy do siebie nie przynależały. Jakby nie były jednością.
Dotyk. Coś, co chociaż chciane, co wyczekiwane, rodzi się w zaskoczeniu. Inny, nie taki, którego mógłby się spodziewać. Jego głos łagodzi jednak wrażenie nierealności. Przecież dzieje się to namacalnie; cały dzień jest, choć w uchu nie tkwi słuchawka, choć głos Sally nie rozlega się nawet cichym pikaniem niby to pomiaukiwaniem głodnego kota, który krąży między nogami niespokojnie. Przylgnąłby do niego bardziej, ale wie, że nie może. Więc jedynie zmruża oczy, nieco mocniej przylegając ku dłoni, która zabłądziła przy policzku. Zabłądziła. Bo tak to widzi, tak to rozumie, żeby się nie skrzywdzić. Kradnie jednak tę czułość, zawłaszcza ją sobie, czując ciepło, czując drganie drugiego ciała. Pieszczotę, która nie powinna istnieć, a jednak przynosi ukojenie, gdy przełyka po chwili ciężej ślinę, spychając z powrotem w gardło słowa. Takie to żałosne, powiedzieć mu teraz, że go potrzebuje. Żałosnym jest, przyznać się, że potrzebuje kogokolwiek.
W oczach jednak, na linii połączenia zieleni ze srebrem, tli się coś, na co sam spojrzałby z pobłażliwością i lękiem. Coś, co niepokoiło go we wzroku Ajzela, coś, co kazało mu się wycofać, bo uczucia, te niewygodne, stawały się obowiązkiem. Zadaniem do wypełnienia. Rutyną. Nie chce wracać do akademika, chociaż powinien. Zamknąć się. Odciąć i spróbować wycofać. Tak należało zrobić, chociaż teraz, kiedy pewna ciepłota, z którą nie miał wcześniej styczności w obecności Enatsu, zbyt przyciąga, zbyt ogrzewa. Subtelność uśmiechu krąży przy kąciku ust, wyciągając go nieznacznie ku górze. Ulega jak ugłaskane, spłoszone zwierzątko, najpierw kiwnięciem głowy popierając kolejno wymówioną odpowiedź: — Definitywnie... — bo definitywnie wszystko może teraz poczekać i równie definitywnie ma dosyć innych. Pewna swoboda ruchu, bo zdenerwowanie odegnane dłonią, która znowu opadła na kierownicę, wkrada się pod poły płaszcza i wślizguje się na ramiona. Teraz jest lepiej i tak pozostanie przez najbliższy czas. Krótki, ale nadal lepszy. — Ale ja stawiam... — rozpoczął, zapierając łokieć na framudze okna, układając na otwartej dłoni skroń. — W ramach zadośćuczynienia za zamieszanie. Plus, nie polecam się o to burzyć, bo jest pewnie jeszcze tysiąc innych powód, za które powinienem Profesora przeprosić — miał bardziej niż rację; czego był w pełni świadomy, chociaż ta świadomość jawiła się bardziej w satysfakcji, że jego argumentacja może się ciągnąć godzinami, a więc z punktu widzenia, który obrał dla własnej wygody, nie dosyć, że miał rację to jeszcze wygraną w razie protestu w kieszeni.
Coś jednak cały czas ciążyło i nie dawało spokoju. Uwierając kamykiem, niewygodą ciernia, drzazgą zrastającą się już ze skórą. Przeczekał jednak, przecierając kciukiem dolną wargę, na moment sięgając do głębokiej kieszeni po telefon, ze ściągniętymi brwiami wystukując kilka krótkich wiadomości; komend bardziej, dyktowanych pośpiechem. Sally. Czy wszystko było dobrze? Czy nic się nie działo? Czy nie było żadnych problemów? Jak się czuje? Ciągłość odpowiedzi, typowa dla sztucznej inteligencji koiła. Miał ją zawsze — kiedy tylko potrzebował, w każdej praktycznie formie, ale przede wszystkim na stałe, w sekundzie dostrzegając, przeskakując kropeczki, świadczące o tkanej odpowiedzi. Systematycznej, niezachwianej ludzkimi obowiązkami... życia. Krótki uśmiech napiął biegnącą przez policzek bliznę, gdy dłoń ponownie niknęła w czarnej kieszeni, zostając w niej jednak na dłużej. Kciuk przywarł liniami papilarnymi do czarnej obrączki na paliczku wskazującego palca, obracając ją. Nie powinien...
Może jednak.
Nie.
Szum drogi rozbijający się we wnętrzu pojazdu usypiał; zawsze. Nie tylko ciało, ale też zmysły. Przytępiał je. A tak jak i spojrzenie stawało się mętniejsze, tak i instynkt zamazywał się i bardziej przypominał fatamorganę. Zwracając ponownie twarz w kierunku kierowcy, przyglądał mu się przez kilka sekund w skupieniu, zastanawiając się jak ubrać w słowa swoje myśli, te, które nieprzyjemnie obijały się o czaszkę, drążyły w niej tunele, rozgryzały ledwo co odzyskany spokój. — Profesorze... — szept jakby wymóg uwagi. Ten jednak zrodził się bardziej z chłopięcego wstydu i niepewności, z zaschniętego gardła, niźli z przemyślanej taktyki. — Skąd zainteresowanie akurat nimi? — Nie rozumiał. Uciekał przed nimi. Akceptował na tyle na ile potrafił; a potrafił marnie. Zmieniał swoje podejście powoli, chociaż nie przez wzgląd na własne przeżycia, a przez zrozumienie dla brata. Paliczki wtopiły się w czarne kosmyki, przeczesując je nieznacznie, jakby chciał z nich ściągnąć resztki zimna, zająć czymś dłonie, nim na kilka sekund źrenica przeskoczyła za przednią szybę, na maskę samochodu, a z niej spływając na czarny asfalt. Dlaczego?; rozpościerało się i niknęło w ciele echem.
Seiwa-Genji Rainer ubóstwia ten post.
Strona 1 z 2 • 1, 2
maj 2038 roku