Strona 2 z 2 • 1, 2
First topic message reminder :
Chmury przypominają porwaną watę cukrową. Delikatne, miękkie, białe, choć skryte pod ciemnią zbliżającego się wieczoru. Suną po niebie jak orkiestra, która wydaje ciche, skromne dźwięki. Są niczym podszepty skryte pomiędzy suchymi, wypatroszonymi przez zimę gałęziami. Gromadzi się więc tutaj wiele ciszy, ale cisza ta nie jest bezdźwiękiem a raczej szeptem zaklętym w przytłumione oddechy, zaniżony płacz, szloch raczej, powietrze uwięzione między jednym a drugim płucem. Zaklęte w powagę pożegnanie rozpoczyna się nieśmiało; jak pierwszy uśmiech puszczony ku dziecięcej miłości; jak ten taniec, w którym noga podwija się raz za razem, pokracznie, wesoło; jak w końcu zdanie w połowie zatrzymane, zachłyśnięte narzuconą na scenerię woalką patetyczności.
Mężczyźni, w tym i on, maja na sobie ciemne, w większości czarne garnitury, których gładkie, czyste materiały przykrywają biel koszul. Są jak masa podobnych sobie twarzy, gdzie i wzrok zdaje się być jednym, współdzielonym. Białka pokrywa beznamiętna celowość, suchość, wycofanie. Nieznacznie wybijają się, spomiędzy ostro ciosanych sylwetek męskich, te kobiece. Opasane czarnymi kimonami, w których materiał lgnie do ziemi jak zatrzymany w ruchu wodospad. I wszyscy oni, w tym i jego sylwetka — jedna z wielu — zmierzają ku pokaźnemu wnętrzu.
Ceremonia pogrzebowa (tsuya) rozpocznie się za niespełna dziesięć minut. Wie o tym. Wie, że równo z przesunięciem się wskazówki sekundnika na wyznaczoną godzinę, wszyscy zamilkną. Choć teraz podszepty ich i tak krążą przy ziemi, spokojne, wyważone, acz i stanowcze, to będzie ich mniej. Wpadną pod stopy, tamże skroplone wsiąkną w grunt, i znikną nieproszone.
Otsugo Risami. Zalążek wspomnienia kręci się pod czaszką, wiruje miałkim, ale miłym przebłyskiem świadomości, w której kobieta, wtedy nastolatka, uśmiecha się do niego znad długiego, krzywo ciosanego stołu. Jej twarz ozdabiają skromne piegi. Jest ich niewiele. Tak, że ciężko nazwać dziecko pieguską. Ma więc ich kilka, może kilkanaście, gdyby zliczyć wszystkie schowane z uszami. Ale też punktami zdają się i być znaczone tęczówki. Te jasne, zielone jak wyblakły awenturyn.
Wiedzieli więc, już od momentu pojawienia się dziewczynki w Domu Watanabich, że nie jest tutejsza. Choć skóra nad oczyma wciąż znaczona była ichniejszą fałdą a szpara powiekowa była wąską, kształt oczu natomiast esowaty, to nosiła w fizjonomii europejskie rysy. Musiała być pamiątką po wizycie turysty, rezultatem zagubionej miłości, próbą wybicia się matki z rynsztoku najbiedniejszych. Czasami, gdy dziewczyna siadywała przed lustrem o owalnym kształcie – jej ulubionym elementem w małym, ale wystarczającym pokoju – przekonywała się do rudawych przebłysków na wiecznie ścinanej na połowę czoła grzywce. Była piękna. Wtedy, za dzieciaka. Z czasem świat odebrał jej naturalną urokliwość a zastąpił tęże potrzebną wszystkim kobietom – by te wśród mężczyzn nie padły z wygryzionymi sercami – złośliwością wespół z dozą upartości. W latach późniejszych zdawała się być więc pospolitą suczą. (Tak opowiadał o kobiecie Daikari, jej wieloletni mężczyzna, po którego odejściu zdała się na samotne życie wśród szarych, wysokich ścian własnego apartamentu). Była mądra. Bardzo mądra. Jak oni wszyscy zresztą. Na nadgarstkach nosiła drogie zegarki — symbol mądrości. Dlatego, że chwytała się rękodzielniczych wytworów, gdzie na tarczach produktów widniały dniami żłobione indeksy. Wiedzę nosiła głównie w długiej, głębokiej zmarszczce na czole a wiedzieli to, bo gdy tylko rozluźniała twarz, na nowo zyskiwała stary urok i dziecinną głupkowatość.
Daikari przychodzi pod ramię z nową sylwetką. Ma czarną, skrojoną pod garnek fryzurę. Kobieta. On sam włosy zaczesał do tyłu, ugładził żelem a za uchem zostawił kroplę agrestowych, ale uzupełnionych nutem piżma perfum. Od kiedy pamięta Daikari gustował w dziwności. Może dlatego upatrzył sobie Risami. Heh. Na pewno dlatego.
Nad głową Jaremy rozpostarty zostaje szeroki rondel czarnego parasola. “Będzie padać”, mówi młoda dziewczyna o koślawym spojrzeniu i chodzie równie kaczym. Nie tylko jemu podaje parasol, ale tak na zaś, państwo Watanabi przyniosło ich więcej. Wydaje się to logicznym, gdy przed momentem jeszcze watowate chmury teraz zbierają się w jedno — puchatą, brązowawą bruzdę na granatowym już niebie. Jarema przytakuje dziewczęciu, które już dawno gdzieś dalej. Rzeczywiście, będzie padać. Wypadałoby schować się głębiej.
Mimo to postanawia poczekać. Jeszcze chwilę. Wyciąga więc kolejnego papierosa, gdy pierwsza kropla deszczu upada na zgiętą w ramieniu dłoń. Spogląda ponad poziom własnych palców, kaskadą spojrzenia przemieszcza się po krzywiźnie papierosa, by zaraz wpaść nim w brzydką, skąpaną w brązach zaspę śniegu; tuż nad nią drzewa skromnej wielkości. Przypominają szkielety przez jasną barwę pni.
Papieros smakuje przerwą w cichych rozmowach. Rozpuszcza się jak te chmury na języku, osiada głęboko w gardle i unosi go ponad dzisiejsze wydarzenie. Płuca rozpychają się zapomnianym życiem, on przenosi ciężar ciała na lewą nogę i dokładnie wtedy — wtedy, gdy z nieba nie jedna kropla a siąpi już skromny deszcz – widzi kierującą się ku niemu, nim postać. Skąpana w ciepłym świetle sąsiadujących z ceremonialną halą lamp, wydaje się być jak ten malarski nokturn. Otoczona niewidzialną mgłą, która choć bezbarwna to rozmywa kontury niczym woda przypadkiem upuszczona na pergamin. Kolory dnia z wolna zaczynają roztapiać się w szarościach, ale też cichnących słowach i przyjemnym rozluźnieniu.
Zastanawiał się, czy powinien wziąć ze sobą X Æ A-12. Nie długo, jedna myśl i jedno pytanie skierowane do matki. W odpowiedzi usłyszał to, co zawsze: “Rób, jak uważasz”. Przy prawym policzku świergoczą więc skrzydełka unoszącej się machiny. Dzisiaj, co niespotykane, wydaje ona kocie pomruki, którym towarzyszy szelest przypominający skuwkę pędzącą po papierze. Przyzwyczajony. Nie zwraca na X Æ A-12 większej uwagi.
10 stycznia 2037 roku
godz. 17:00
godz. 17:00
Chmury przypominają porwaną watę cukrową. Delikatne, miękkie, białe, choć skryte pod ciemnią zbliżającego się wieczoru. Suną po niebie jak orkiestra, która wydaje ciche, skromne dźwięki. Są niczym podszepty skryte pomiędzy suchymi, wypatroszonymi przez zimę gałęziami. Gromadzi się więc tutaj wiele ciszy, ale cisza ta nie jest bezdźwiękiem a raczej szeptem zaklętym w przytłumione oddechy, zaniżony płacz, szloch raczej, powietrze uwięzione między jednym a drugim płucem. Zaklęte w powagę pożegnanie rozpoczyna się nieśmiało; jak pierwszy uśmiech puszczony ku dziecięcej miłości; jak ten taniec, w którym noga podwija się raz za razem, pokracznie, wesoło; jak w końcu zdanie w połowie zatrzymane, zachłyśnięte narzuconą na scenerię woalką patetyczności.
Mężczyźni, w tym i on, maja na sobie ciemne, w większości czarne garnitury, których gładkie, czyste materiały przykrywają biel koszul. Są jak masa podobnych sobie twarzy, gdzie i wzrok zdaje się być jednym, współdzielonym. Białka pokrywa beznamiętna celowość, suchość, wycofanie. Nieznacznie wybijają się, spomiędzy ostro ciosanych sylwetek męskich, te kobiece. Opasane czarnymi kimonami, w których materiał lgnie do ziemi jak zatrzymany w ruchu wodospad. I wszyscy oni, w tym i jego sylwetka — jedna z wielu — zmierzają ku pokaźnemu wnętrzu.
Ceremonia pogrzebowa (tsuya) rozpocznie się za niespełna dziesięć minut. Wie o tym. Wie, że równo z przesunięciem się wskazówki sekundnika na wyznaczoną godzinę, wszyscy zamilkną. Choć teraz podszepty ich i tak krążą przy ziemi, spokojne, wyważone, acz i stanowcze, to będzie ich mniej. Wpadną pod stopy, tamże skroplone wsiąkną w grunt, i znikną nieproszone.
Otsugo Risami. Zalążek wspomnienia kręci się pod czaszką, wiruje miałkim, ale miłym przebłyskiem świadomości, w której kobieta, wtedy nastolatka, uśmiecha się do niego znad długiego, krzywo ciosanego stołu. Jej twarz ozdabiają skromne piegi. Jest ich niewiele. Tak, że ciężko nazwać dziecko pieguską. Ma więc ich kilka, może kilkanaście, gdyby zliczyć wszystkie schowane z uszami. Ale też punktami zdają się i być znaczone tęczówki. Te jasne, zielone jak wyblakły awenturyn.
Wiedzieli więc, już od momentu pojawienia się dziewczynki w Domu Watanabich, że nie jest tutejsza. Choć skóra nad oczyma wciąż znaczona była ichniejszą fałdą a szpara powiekowa była wąską, kształt oczu natomiast esowaty, to nosiła w fizjonomii europejskie rysy. Musiała być pamiątką po wizycie turysty, rezultatem zagubionej miłości, próbą wybicia się matki z rynsztoku najbiedniejszych. Czasami, gdy dziewczyna siadywała przed lustrem o owalnym kształcie – jej ulubionym elementem w małym, ale wystarczającym pokoju – przekonywała się do rudawych przebłysków na wiecznie ścinanej na połowę czoła grzywce. Była piękna. Wtedy, za dzieciaka. Z czasem świat odebrał jej naturalną urokliwość a zastąpił tęże potrzebną wszystkim kobietom – by te wśród mężczyzn nie padły z wygryzionymi sercami – złośliwością wespół z dozą upartości. W latach późniejszych zdawała się być więc pospolitą suczą. (Tak opowiadał o kobiecie Daikari, jej wieloletni mężczyzna, po którego odejściu zdała się na samotne życie wśród szarych, wysokich ścian własnego apartamentu). Była mądra. Bardzo mądra. Jak oni wszyscy zresztą. Na nadgarstkach nosiła drogie zegarki — symbol mądrości. Dlatego, że chwytała się rękodzielniczych wytworów, gdzie na tarczach produktów widniały dniami żłobione indeksy. Wiedzę nosiła głównie w długiej, głębokiej zmarszczce na czole a wiedzieli to, bo gdy tylko rozluźniała twarz, na nowo zyskiwała stary urok i dziecinną głupkowatość.
Daikari przychodzi pod ramię z nową sylwetką. Ma czarną, skrojoną pod garnek fryzurę. Kobieta. On sam włosy zaczesał do tyłu, ugładził żelem a za uchem zostawił kroplę agrestowych, ale uzupełnionych nutem piżma perfum. Od kiedy pamięta Daikari gustował w dziwności. Może dlatego upatrzył sobie Risami. Heh. Na pewno dlatego.
Nad głową Jaremy rozpostarty zostaje szeroki rondel czarnego parasola. “Będzie padać”, mówi młoda dziewczyna o koślawym spojrzeniu i chodzie równie kaczym. Nie tylko jemu podaje parasol, ale tak na zaś, państwo Watanabi przyniosło ich więcej. Wydaje się to logicznym, gdy przed momentem jeszcze watowate chmury teraz zbierają się w jedno — puchatą, brązowawą bruzdę na granatowym już niebie. Jarema przytakuje dziewczęciu, które już dawno gdzieś dalej. Rzeczywiście, będzie padać. Wypadałoby schować się głębiej.
Mimo to postanawia poczekać. Jeszcze chwilę. Wyciąga więc kolejnego papierosa, gdy pierwsza kropla deszczu upada na zgiętą w ramieniu dłoń. Spogląda ponad poziom własnych palców, kaskadą spojrzenia przemieszcza się po krzywiźnie papierosa, by zaraz wpaść nim w brzydką, skąpaną w brązach zaspę śniegu; tuż nad nią drzewa skromnej wielkości. Przypominają szkielety przez jasną barwę pni.
Papieros smakuje przerwą w cichych rozmowach. Rozpuszcza się jak te chmury na języku, osiada głęboko w gardle i unosi go ponad dzisiejsze wydarzenie. Płuca rozpychają się zapomnianym życiem, on przenosi ciężar ciała na lewą nogę i dokładnie wtedy — wtedy, gdy z nieba nie jedna kropla a siąpi już skromny deszcz – widzi kierującą się ku niemu, nim postać. Skąpana w ciepłym świetle sąsiadujących z ceremonialną halą lamp, wydaje się być jak ten malarski nokturn. Otoczona niewidzialną mgłą, która choć bezbarwna to rozmywa kontury niczym woda przypadkiem upuszczona na pergamin. Kolory dnia z wolna zaczynają roztapiać się w szarościach, ale też cichnących słowach i przyjemnym rozluźnieniu.
Zastanawiał się, czy powinien wziąć ze sobą X Æ A-12. Nie długo, jedna myśl i jedno pytanie skierowane do matki. W odpowiedzi usłyszał to, co zawsze: “Rób, jak uważasz”. Przy prawym policzku świergoczą więc skrzydełka unoszącej się machiny. Dzisiaj, co niespotykane, wydaje ona kocie pomruki, którym towarzyszy szelest przypominający skuwkę pędzącą po papierze. Przyzwyczajony. Nie zwraca na X Æ A-12 większej uwagi.
Yakushimaru Seiga ubóstwia ten post.
5 stycznia 2038 roku
godz. 17:00
godz. 17:00
Palce ma mało eleganckie. Krzywe i zapadnięte na długości paliczków. Długie i koślawe, stąd śledząc grafit szkolnej tablicy, nie potrzebuje miarki. Wystarczy dłoń jak strzała wyprostowana a celująca w sam środek mniej skomplikowanego wiązania. Pomiędzy opuszkami, tuż za nimi, przelewa się więc wiedza; fala, na którą składają się rzędy cyfr i liczby wciśnięte w górny indeks. Wolną dłonią — równie nieładną; dłonią profesorską, bo wykrzywioną wiecznie weń wciśniętym długopisem, ołówkiem, rzadziej piórem (od siostry) — skubie gruby materiał czarnych, dżinsowych spodni. Zaraz jednak dłoń wsuwa we wnętrze głębokiej kieszeni, gdzie z przyzwyczajenia już pozostawia telefon, ale też przedmioty mniejsze, zagubione (jest parę pastylek ibuprofenu, miętus w szeleszczącym papierku, paragon z dzisiejszego poranka; na nim kawa i kanapka w zestawie, niemalże za darmo, dobra okazja). Kiedy już wyzwie jedną do odpowiedzi (tą najbardziej chętną, więc wcale nie wzywam, a prosi), siada. Słucha i patrzy, jak dziewczyna (Tamara, jeśli dobrze pamięta), kończy jego myśl w sposób, który przystoi młodym, to jest szybko i zgrabnie, zaokrągla krańce wyrazów; krańce myśli a je ma konkretne i dążące do celu. Umysł młodego. Jarema wzdycha, kiedy zakłada nogę na nogę, pochyla się nad własnym, małym ekranem laptopa, wstukuje weń paręnaście zdań, gdy i temu towarzyszy szelest uczniowskich pergaminów, ale też innych, stukających w tle klawiatur. Kończą, ale jeszcze chwila, by zebrać tak powstałe myśli w jedno i wyjść stąd z nadzieją, że następnym razem będzie równie prosto i przyjemnie. Barki mężczyzny na nowo wzniesione zostają przez zmęczony kręgosłup, kiedy on zza okularów mierzy ich przypadkowe sylwetki. Jedne mniejsze, rysowane grubym pędzlem i obłymi ruchami, inne znowu cienkie i pajęcze, wyszyte przez ostrą igłę i jeszcze ostrzejsze środowiska. Podbródkiem uniesionym w geście przywołania, ale też miękkiego, przyjacielskiego zauważenia, zwraca się ku jednej z tych kreatur nocy.
Seiga wraz z dwójką innych spływa po schodach a z tej odległości, ale i pozycji (Jarema na dole, gdzie ponad nimi rzędy ław i wcześniej oczu) zdaje się lewitować nad krzywizną schodów. Śledzi najpierw jego, póżniej i zaraz pozostałych — tę samą Tamarę, ale też trzecią z postaci, której imienia nie zapamiętał (starał się). Szczypie podniebienie utkniętym w podgardlu kaszlem, kiedy na opartych o blat dłoniach wznosi się ponad linię biurka (a to nieprzyzwoicie szerokie, ciężkie, wbite w uniwersyteckie podłogi jak religijne oratorium.
— Gratuluję — mówi do tejże trójki, gdzie ich obecność, ich grupa wcale nie dziwi. Już na samym początku wiedział, kto znajdzie się w projekcie i kogo Actus Purus wypiszą pod najnowszymi osiągnięciami. (Actus Purus to jest instytucja, organizacja, która we współpracy z uniwersytetem dąży do pomocy najzdolniejszym, ale też, czego nie ogłasza już równie ochoczo, wykorzystuje nieswoje umysły pod rozwój ustalonych przez zarząd idei). — Możemy?
I z tymi słowami równa się z grupą, gdzie później powie, przekaże raczej, że nazwani zostali C. Grupa Badawcza spod symbolu C, w skrócie CBC. Uśmiech. Ciepły i jak zawsze odległy, wyuczony. Dłoń kolejno osiadająca na ramieniu Tamary, krótkie:
— Rozwiązanie dobre, ale sam proces możnaby zdjąć do dwóch, nie trzech równań. — Sięga torby, weń wsuwa otulony pokrowcem laptop. Kiedy Tamara (blond włosy sięgające ramion, wpleciony w grzywkę cieniutki warkoczyk, trzy piegi na czubku prostego nosa i za wąskie jak na całość sylwetki usta) przejmuje inicjatywę, w krótką wymianę zdań włączając Trzeciego (zielonkawe pasemka w dredach, ciemniejsza karnacja, choroba skóry widoczna głównie na dłoniach i oczy zaszłe mgłą wycofania), dłoń profesora z dziewczęcego ramienia osiada na lewej łopatce Seigi.
— Jak tam? — pyta ze wzrokiem skrytym za cienkimi szkłami okularów.
Profesorze, skąd zainteresowanie akurat nimi? Wtedy nie odpowiedział. Ze słowem, które skończyło się na pomruku, odpalił samochód, i zabrał ich poza tereny domu pogrzebowego. Teraz, po takim czasie, czuje wyrzuty sumienia, że uciekł. Co jeśli, raz tylko wtedy zaufałby, i w przestrachu nie odszedł, a jak człowiek dorosły — odpowiedział? Co jeśliby pozwolił płucom odetchnąć głęboko, ciału złapać rytm? Nieważne.
— Cieszę się, że twoja ambicja, która bardzo często przybiera formę bezczelności, nie złamała komisji. — Śmieje się cicho, by zaraz podnieść wzrok na pozostałych. — Będziemy pracować w F16. Zwolniono nam jedną z przestrzeni laboratoryjnych. Plus dostaliśmy ekspres. Zadowoleni?
Moritou Kōya ubóstwia ten post.
Strona 2 z 2 • 1, 2
maj 2038 roku