Strona 2 z 2 • 1, 2
First topic message reminder :
To było o jedno spojrzenie za dużo. Kobieta po drugiej stronie ulicy, jak zdesperowana żebraczka próbowała zaczepiać mijających ją przechodniów. Nie słyszał jej głosu, choć poruszała ustami, z których z wyraźnym trudem wydobywały się prośby o pomoc. Dla świata była przezroczysta – może to i lepiej, bo już do niego nie pasowała, ale jeszcze nie zdawała sobie z tego sprawy. Kolejna zbłąkana dusza, którą nieznany cel usidlił na granicy dwóch równoległych rzeczywistości. Widok godny pożałowania, ale czegokolwiek by nie zrobił – dla niej było za późno. Na nic zdawały się wyciągane rozpaczliwie ręce, które na chwilę znikały w ciałach, które próbowała dosięgnąć. Może płakała, ale świeża krew sącząca się z rany na rozciętym czole kradła łzom całą uwagę. Kimkolwiek była nieznajoma, teraz nie była już nikim więcej niż ofiarą tragicznego wypadku. I może faktycznie przyglądał jej się o sekundę lub dwie za długo, bo z każdą kolejną chwilą poddawała się coraz bardziej; coraz mniej było w niej tej paradoksalnej woli życia, jakby nie wystarczyło, że jeszcze przed śmiercią musiała o nie walczyć. Dziwne. Zatrzymała się z ramionami poddańczo zwieszonymi wzdłuż ciała, jakby przed momentem dźwigała niewyobrażalny ciężar. Jedna z kończyn wydawała się dłuższa, bardziej bezwiedna przy całkowicie złamanym przedramieniu. Wyczuła go, tak jak czuje się, gdy jest się obserwowanym i zanim zdążył odwrócić wzrok, wiedziała, że nie jest już sama w tłumie ludzi. Uniosła rękę – tę złamaną – jakby chciała dać mu znać, żeby poczekał, ale już nie patrzył, a myślach zbluzgał tę chwilową nieuwagę. Zacisnąwszy palce mocniej na rękojeści łuku, odruchowo przyspieszył kroku, nie oglądając się za siebie. Nieznajoma, jeszcze niepewna swojego niematerialnego ciała, próbowała przebiec przez ulicę, ale nadjeżdżające z dwóch stron samochody spowalniały ją, gdy za wszelką cenę starała się uniknąć zderzenia z nimi. Głupie, ale nadal miała w sobie typowy instynkt przetrwania, nawet jeśli nie było już życia, które mogłaby przetrwać.
Był jej jedyną nadzieją. Nie spuszczała go z oczu.
Kierował się w miejsce, w którym zwykł ćwiczyć w czwartkowe południa. W parku nie było wielu ludzi – większość tych starszych zażywało świeżego, zimowego powietrza. Dzień był całkiem przyjemny, a zimno nie było aż tak dotkliwe, gdy z nieba sączyły się promienie słońca. Śnieg na wydeptanej ścieżce nie chrzęścił już pod grubymi podeszwami zimowych butów. Nie próbował biec, bo chociaż towarzyszyło mu dziwne poczucie, że nie był sam – nie ze względu na mieszkańców miasta – musiał zachowywać się naturalnie, jakby wcale nie zdawał sobie sprawy z obecności kobiety. Kobiety, która zupełnym przypadkiem zdała sobie sprawę, że nie jest niewidzialna, a teraz pędziła za nim na złamanie karku, który – o ironio – równie dobrze już mógł być złamany. Może właśnie to ostatecznie zakończyło jej żywot?
Wypuścił powietrze ustami razem z widocznym obłokiem pary, który uniósł się w powietrzu. Chciał wyrzucić z głowy wcześniejszy widok, bo było to coś, do czego nie sposób było się przyzwyczaić. Widywał różne przypadki i za każdym razem – tak jak dzisiaj – nie chciał mieć z nimi nic wspólnego. Jeśli obcujesz z nieszczęściami, przyciągasz ich jeszcze więcej. Korciło go, by obejrzeć się za siebie dla pewności, ale spojrzenie skupiło się na jakimś punkcie, który miał przed sobą. Tylko tak mógł zatrzeć ostatnie ślady wrażenia, że cokolwiek widział. Nagle ostatnim, czego chciał, było oddalenie się od tłumu, bo w nim dużo łatwiej zniknąć komuś z oczu, ale ciało kierowane rutyną zboczyło z obieranej przez większość spacerowiczów ścieżki – ku miejscu, gdzie ćwiczył, by nikogo nie narażać. Popełniał kolejny błąd, ale może to, co za nim podążało, zdążyło się już zniechęcić. Wcześniej chwytał spojrzenia mijanych przechodniów, ale żadne z nich nie było ani zaskoczone, ani przerażone, jakby tylko te emocje miały utwierdzić go w przekonaniu, że był obserwowany. Ale był w tym sam, a jednak w przeciwieństwie do tamtej kobiety nie szukał pomocy, uparcie przekonany, że ignorancja go uratuje.
To był dzień, jak wszystkie inne. Z tą myślą postawił na ziemi kołczan, wbijając go w grubszą warstwę śniegu. Wysłużona tarcza tkwiła przy pniu, ponaznaczania nie tylko otworami po wbijanych w nią strzałach, ale i cięciami noża jakiegoś wyjątkowo znudzonego nastolatka. Nie było mu jej szkoda. Sięgnąwszy po pierwszą strzałę, przygotował się do strzału, zamierając w chwilowym bezruchu przy naciągnięciu cięciwy. Gdy przez moment szukał spojrzeniem odpowiedniego celu, wyglądał, jakby zatrzymał się w czasie. Wewnątrz narastała niewygoda, ale w skupieniu na zadaniu, zignorował to dziwne uczucie napięcia w mięśniach – szczególnie tych na szyi. Palce zakleszczyły się mocniej na nasadzie strzały, na chwilę przed zamiarem wypuszczenia jej przed siebie.
— Pomóż mi.
Charczący głos dobiegający zza pleców posłał dreszcz wzdłuż jego kręgosłupa, jakby coś zimnego i wilgotnego właśnie dotknęło jego karku. Chwila zawahania wystarczyła, by wystrzelona strzała ominęła wyznaczony punkt, wbijając się grotem nieco dalej od wyznaczonego punktu. Nie odwrócił się, w uporczywym milczeniu sięgając po kolejną strzałę.
— Wiem- — zacięła się, jakby przez ściśnięte gardło musiała złapać haust powietrza. Nie dawała za wygraną. Kątem oka dostrzegł ruch, gdy pokiereszowaną, brudną ręką sięgnęła jego ramienia, ale cofnęła ją gwałtownie, gdy niematerialne palce ledwo co zatopiły się w ciele Heizo, pozostawiając po sobie nieprzyjemne uczucie chłodu. — Wi-dzisz mnie. Pom-óż mi. Pro-szę — dukała powoli, jak ktoś, kto musiał męczyć się z wyjątkowo uporczywą czkawką. I nie było łatwo ignorować ten rozpaczliwy głos. A jeszcze trudniej było pozostać ślepym, gdy zdecydowała się stanąć naprzeciwko niego – tuż przed wycelowanym w tarczę grotem. — Mo-je dziecko. Nie wiem, g-dzie jest mo-je dzie-cko!
Przełknął ślinę, poruszająca się grdyka była niewidoczna pod szalikiem. Widoczne za to było zawahanie, bo ktoś z jego doświadczeniem nie zastanawiał się tak długo nad oddaniem głupiego strzału. Miał cel tuż przed sobą – teraz przysłonięty zmasakrowaną twarzą, której niby to nie widział. Twarzą kobiety, która nie była już tylko ofiarą wypadku, ale i matką, która rozpaczliwie szukała swojego dziecka.
— Tak się bo-ję.
Przestań.
— Proszę — jęknęła, przyciskając ręce do piersi. Normalnie ten gest wydawałby się przerysowany, teatralny wręcz, ale trudno było wziąć to pod uwagę, gdy był przekonany, że miał do czynienia z realną tragedią. Przecież nie zadawałaby sobie tyle trudu, żeby grać poszkodowaną.
— Nie mogę ci pomóc — rzucił przy ledwie poruszających się ustach, wciąż nie patrząc na zrozpaczoną kobietę. Ta jednak, zamiast odpuścić, wydawała się jeszcze bardziej poruszona faktem, że wreszcie znalazł się ktoś, z kim mogła porozmawiać. Cholera.
29 stycznia 2037, południe. Park centralny.
To było o jedno spojrzenie za dużo. Kobieta po drugiej stronie ulicy, jak zdesperowana żebraczka próbowała zaczepiać mijających ją przechodniów. Nie słyszał jej głosu, choć poruszała ustami, z których z wyraźnym trudem wydobywały się prośby o pomoc. Dla świata była przezroczysta – może to i lepiej, bo już do niego nie pasowała, ale jeszcze nie zdawała sobie z tego sprawy. Kolejna zbłąkana dusza, którą nieznany cel usidlił na granicy dwóch równoległych rzeczywistości. Widok godny pożałowania, ale czegokolwiek by nie zrobił – dla niej było za późno. Na nic zdawały się wyciągane rozpaczliwie ręce, które na chwilę znikały w ciałach, które próbowała dosięgnąć. Może płakała, ale świeża krew sącząca się z rany na rozciętym czole kradła łzom całą uwagę. Kimkolwiek była nieznajoma, teraz nie była już nikim więcej niż ofiarą tragicznego wypadku. I może faktycznie przyglądał jej się o sekundę lub dwie za długo, bo z każdą kolejną chwilą poddawała się coraz bardziej; coraz mniej było w niej tej paradoksalnej woli życia, jakby nie wystarczyło, że jeszcze przed śmiercią musiała o nie walczyć. Dziwne. Zatrzymała się z ramionami poddańczo zwieszonymi wzdłuż ciała, jakby przed momentem dźwigała niewyobrażalny ciężar. Jedna z kończyn wydawała się dłuższa, bardziej bezwiedna przy całkowicie złamanym przedramieniu. Wyczuła go, tak jak czuje się, gdy jest się obserwowanym i zanim zdążył odwrócić wzrok, wiedziała, że nie jest już sama w tłumie ludzi. Uniosła rękę – tę złamaną – jakby chciała dać mu znać, żeby poczekał, ale już nie patrzył, a myślach zbluzgał tę chwilową nieuwagę. Zacisnąwszy palce mocniej na rękojeści łuku, odruchowo przyspieszył kroku, nie oglądając się za siebie. Nieznajoma, jeszcze niepewna swojego niematerialnego ciała, próbowała przebiec przez ulicę, ale nadjeżdżające z dwóch stron samochody spowalniały ją, gdy za wszelką cenę starała się uniknąć zderzenia z nimi. Głupie, ale nadal miała w sobie typowy instynkt przetrwania, nawet jeśli nie było już życia, które mogłaby przetrwać.
Był jej jedyną nadzieją. Nie spuszczała go z oczu.
Kierował się w miejsce, w którym zwykł ćwiczyć w czwartkowe południa. W parku nie było wielu ludzi – większość tych starszych zażywało świeżego, zimowego powietrza. Dzień był całkiem przyjemny, a zimno nie było aż tak dotkliwe, gdy z nieba sączyły się promienie słońca. Śnieg na wydeptanej ścieżce nie chrzęścił już pod grubymi podeszwami zimowych butów. Nie próbował biec, bo chociaż towarzyszyło mu dziwne poczucie, że nie był sam – nie ze względu na mieszkańców miasta – musiał zachowywać się naturalnie, jakby wcale nie zdawał sobie sprawy z obecności kobiety. Kobiety, która zupełnym przypadkiem zdała sobie sprawę, że nie jest niewidzialna, a teraz pędziła za nim na złamanie karku, który – o ironio – równie dobrze już mógł być złamany. Może właśnie to ostatecznie zakończyło jej żywot?
Wypuścił powietrze ustami razem z widocznym obłokiem pary, który uniósł się w powietrzu. Chciał wyrzucić z głowy wcześniejszy widok, bo było to coś, do czego nie sposób było się przyzwyczaić. Widywał różne przypadki i za każdym razem – tak jak dzisiaj – nie chciał mieć z nimi nic wspólnego. Jeśli obcujesz z nieszczęściami, przyciągasz ich jeszcze więcej. Korciło go, by obejrzeć się za siebie dla pewności, ale spojrzenie skupiło się na jakimś punkcie, który miał przed sobą. Tylko tak mógł zatrzeć ostatnie ślady wrażenia, że cokolwiek widział. Nagle ostatnim, czego chciał, było oddalenie się od tłumu, bo w nim dużo łatwiej zniknąć komuś z oczu, ale ciało kierowane rutyną zboczyło z obieranej przez większość spacerowiczów ścieżki – ku miejscu, gdzie ćwiczył, by nikogo nie narażać. Popełniał kolejny błąd, ale może to, co za nim podążało, zdążyło się już zniechęcić. Wcześniej chwytał spojrzenia mijanych przechodniów, ale żadne z nich nie było ani zaskoczone, ani przerażone, jakby tylko te emocje miały utwierdzić go w przekonaniu, że był obserwowany. Ale był w tym sam, a jednak w przeciwieństwie do tamtej kobiety nie szukał pomocy, uparcie przekonany, że ignorancja go uratuje.
To był dzień, jak wszystkie inne. Z tą myślą postawił na ziemi kołczan, wbijając go w grubszą warstwę śniegu. Wysłużona tarcza tkwiła przy pniu, ponaznaczania nie tylko otworami po wbijanych w nią strzałach, ale i cięciami noża jakiegoś wyjątkowo znudzonego nastolatka. Nie było mu jej szkoda. Sięgnąwszy po pierwszą strzałę, przygotował się do strzału, zamierając w chwilowym bezruchu przy naciągnięciu cięciwy. Gdy przez moment szukał spojrzeniem odpowiedniego celu, wyglądał, jakby zatrzymał się w czasie. Wewnątrz narastała niewygoda, ale w skupieniu na zadaniu, zignorował to dziwne uczucie napięcia w mięśniach – szczególnie tych na szyi. Palce zakleszczyły się mocniej na nasadzie strzały, na chwilę przed zamiarem wypuszczenia jej przed siebie.
— Pomóż mi.
Charczący głos dobiegający zza pleców posłał dreszcz wzdłuż jego kręgosłupa, jakby coś zimnego i wilgotnego właśnie dotknęło jego karku. Chwila zawahania wystarczyła, by wystrzelona strzała ominęła wyznaczony punkt, wbijając się grotem nieco dalej od wyznaczonego punktu. Nie odwrócił się, w uporczywym milczeniu sięgając po kolejną strzałę.
— Wiem- — zacięła się, jakby przez ściśnięte gardło musiała złapać haust powietrza. Nie dawała za wygraną. Kątem oka dostrzegł ruch, gdy pokiereszowaną, brudną ręką sięgnęła jego ramienia, ale cofnęła ją gwałtownie, gdy niematerialne palce ledwo co zatopiły się w ciele Heizo, pozostawiając po sobie nieprzyjemne uczucie chłodu. — Wi-dzisz mnie. Pom-óż mi. Pro-szę — dukała powoli, jak ktoś, kto musiał męczyć się z wyjątkowo uporczywą czkawką. I nie było łatwo ignorować ten rozpaczliwy głos. A jeszcze trudniej było pozostać ślepym, gdy zdecydowała się stanąć naprzeciwko niego – tuż przed wycelowanym w tarczę grotem. — Mo-je dziecko. Nie wiem, g-dzie jest mo-je dzie-cko!
Przełknął ślinę, poruszająca się grdyka była niewidoczna pod szalikiem. Widoczne za to było zawahanie, bo ktoś z jego doświadczeniem nie zastanawiał się tak długo nad oddaniem głupiego strzału. Miał cel tuż przed sobą – teraz przysłonięty zmasakrowaną twarzą, której niby to nie widział. Twarzą kobiety, która nie była już tylko ofiarą wypadku, ale i matką, która rozpaczliwie szukała swojego dziecka.
— Tak się bo-ję.
Przestań.
— Proszę — jęknęła, przyciskając ręce do piersi. Normalnie ten gest wydawałby się przerysowany, teatralny wręcz, ale trudno było wziąć to pod uwagę, gdy był przekonany, że miał do czynienia z realną tragedią. Przecież nie zadawałaby sobie tyle trudu, żeby grać poszkodowaną.
— Nie mogę ci pomóc — rzucił przy ledwie poruszających się ustach, wciąż nie patrząc na zrozpaczoną kobietę. Ta jednak, zamiast odpuścić, wydawała się jeszcze bardziej poruszona faktem, że wreszcie znalazł się ktoś, z kim mogła porozmawiać. Cholera.
Seiwa-Genji Enma ubóstwia ten post.
Nie przerywał mu, gdy mówił. Sporadyczne kiwnięcia głową świadczyły jednak o tym, że słuchał go uważnie – być może nawet ze zbyt dużym zainteresowaniem, jak na kogoś, kto dotychczas starał się ignorować zjawiska paranormalne. Niewielu osobom przyznawał się do swojej ciekawości w tym temacie i nawet dla osobliwych tatuaży na przedramionach był w stanie wymyślić neutralne wytłumaczenie. Może większość tego, o czym mówił, nie była dla Heizo niczym nowym, bo w gruncie rzeczy już od najmłodszych lat miał do czynienia z poltergeistami.
— Słyszałem o nich. Wydawało mi się, że każdy duch jest w stanie ingerować w otoczenie, choć z początku nie jest tego świadomy — stwierdził ściszonym tonem, który tym razem był bardziej efektem głębszego zamyślenia niż chęci zachowania dyskrecji. Wyraz twarzy bruneta pozostał jednak niezmienny, gdy do jego uszu dotarła wzmianka o kontrakcie. Jedynie palce zacisnęły się mocniej na trzymanym łuku, bo wspomnienie, jak irytująca igła raz jeszcze wbiło się głęboko w świadomość.
„To jakieś trzy godziny pociągiem stąd.”
Mimowolnie sięgnął do kieszeni po telefon, by sprawdzić godzinę. Wydawało się, że było jeszcze wcześnie, ale dwunasta zbliżała się wielkimi krokami. Nic dziwnego, że mimowolnie kliknął językiem w zrezygnowaniu, gdy zrozumiał, że nie będzie to szybka podróż.
— Zacznie się ściemniać, zanim tam dojedziemy — zauważył, ale mróz szczypiący w policzki i wszechobecna biel dość dosadnie przypominały o tym, że zimą dni były znacznie krótsze. I chociaż wiedział, że dwie godziny były doskonałym czasem, by się wycofać i zrezygnować z tej absurdalnej misji ratunkowej, wiedział, że gdyby to zrobił, stałby się ofiarą własnego sumienia. Kiwnął jednak głową, niemo zgadzając się na plan Seiwy, choć przecież to on sam powinien zająć się rozplanowaniem wszystkiego, nawet jeśli wciąż uważał to za idiotyczny pomysł.
— Do później — rzucił na odchodne, bo wypowiedziane na głos słowa miały znacznie większą moc. Potrzebował zresztą tego, by skuć samego siebie ciężarem odpowiedzialności; utwierdzić się w przekonaniu, że była to jego decyzja. Własna. Niewymuszona.
Ale też wyjątkowo idiotyczna.
„Od kiedy je widzisz?”
Zerknął z ukosa na czarnowłosego. W srebrnych tęczówkach lśnił znajomy dystans, ale trudno było powiedzieć, czy był przeznaczony dla Enmy czy jego obecność leżała już w naturze Hattoriego. Zazwyczaj prezentował się tak samo – tak, jakby za każdym razem poddawał wszystko chłodnej kalkulacji. Zawsze chwilę milczał, zanim udzielił odpowiedzi, jakby dokładnie ważył każde słowo. Teraz nie było inaczej, bo chociaż zgodził się na tę pomoc, nie robił tego z zamiarem zacieśniania więzów. Z drugiej strony ciążyło nad nim nieodparte przekonanie, że to on wciągnął Seiwę w całą tę akcję ratunkową, a on zgodził się, nie bacząc na to, że poświęci temu kilka kolejnych godzin.
Wciągnął mroźne powietrze przez nos i wciskając ręce głębiej w kieszenie kurtki, odchrząknął cicho, jakby szczera odpowiedź uwierała go w gardle i musiał utorować jej przejście.
— Od niecałych trzech lat — odpowiedział wreszcie w akompaniamencie śniegu skrzypiącego pod podeszwami butów. Była to jednocześnie prawda i nie. Od niecałych trzech lat mógł nazywać się pełnoprawnym medium, ale zakładał, że właśnie o to chodziło Enmie. — Dość upierdliwa sprawa, dlatego przeważnie staram się je ignorować. Jak widać, nie zawsze jest to takie proste — skomentował wymownie, ale odpuścił sobie obejrzenie się za siebie. Wystarczyło, że zza pleców dobiegał do niego rzężący oddech martwej kobiety, która posłusznie snuła się za nimi. Mógł się tylko domyślać, z jaką niecierpliwością chciała znaleźć się na miejscu. — Ty? Sądząc po wszystkim, co mi opowiedziałeś, masz znacznie dłuższy staż — rzucił niezobowiązująco, ze wzrokiem skierowanym przed siebie, by bliżej dokładniej przyjrzeć się okolicy. Odwykł od takich spokojnych miejsc, ale atmosfera, która tu panowała dawała przyjemne uczucie odosobnienia.
— Słyszałem o nich. Wydawało mi się, że każdy duch jest w stanie ingerować w otoczenie, choć z początku nie jest tego świadomy — stwierdził ściszonym tonem, który tym razem był bardziej efektem głębszego zamyślenia niż chęci zachowania dyskrecji. Wyraz twarzy bruneta pozostał jednak niezmienny, gdy do jego uszu dotarła wzmianka o kontrakcie. Jedynie palce zacisnęły się mocniej na trzymanym łuku, bo wspomnienie, jak irytująca igła raz jeszcze wbiło się głęboko w świadomość.
„To jakieś trzy godziny pociągiem stąd.”
Mimowolnie sięgnął do kieszeni po telefon, by sprawdzić godzinę. Wydawało się, że było jeszcze wcześnie, ale dwunasta zbliżała się wielkimi krokami. Nic dziwnego, że mimowolnie kliknął językiem w zrezygnowaniu, gdy zrozumiał, że nie będzie to szybka podróż.
— Zacznie się ściemniać, zanim tam dojedziemy — zauważył, ale mróz szczypiący w policzki i wszechobecna biel dość dosadnie przypominały o tym, że zimą dni były znacznie krótsze. I chociaż wiedział, że dwie godziny były doskonałym czasem, by się wycofać i zrezygnować z tej absurdalnej misji ratunkowej, wiedział, że gdyby to zrobił, stałby się ofiarą własnego sumienia. Kiwnął jednak głową, niemo zgadzając się na plan Seiwy, choć przecież to on sam powinien zająć się rozplanowaniem wszystkiego, nawet jeśli wciąż uważał to za idiotyczny pomysł.
— Do później — rzucił na odchodne, bo wypowiedziane na głos słowa miały znacznie większą moc. Potrzebował zresztą tego, by skuć samego siebie ciężarem odpowiedzialności; utwierdzić się w przekonaniu, że była to jego decyzja. Własna. Niewymuszona.
Ale też wyjątkowo idiotyczna.
- - - - - - - - - - -
„Od kiedy je widzisz?”
Zerknął z ukosa na czarnowłosego. W srebrnych tęczówkach lśnił znajomy dystans, ale trudno było powiedzieć, czy był przeznaczony dla Enmy czy jego obecność leżała już w naturze Hattoriego. Zazwyczaj prezentował się tak samo – tak, jakby za każdym razem poddawał wszystko chłodnej kalkulacji. Zawsze chwilę milczał, zanim udzielił odpowiedzi, jakby dokładnie ważył każde słowo. Teraz nie było inaczej, bo chociaż zgodził się na tę pomoc, nie robił tego z zamiarem zacieśniania więzów. Z drugiej strony ciążyło nad nim nieodparte przekonanie, że to on wciągnął Seiwę w całą tę akcję ratunkową, a on zgodził się, nie bacząc na to, że poświęci temu kilka kolejnych godzin.
Wciągnął mroźne powietrze przez nos i wciskając ręce głębiej w kieszenie kurtki, odchrząknął cicho, jakby szczera odpowiedź uwierała go w gardle i musiał utorować jej przejście.
— Od niecałych trzech lat — odpowiedział wreszcie w akompaniamencie śniegu skrzypiącego pod podeszwami butów. Była to jednocześnie prawda i nie. Od niecałych trzech lat mógł nazywać się pełnoprawnym medium, ale zakładał, że właśnie o to chodziło Enmie. — Dość upierdliwa sprawa, dlatego przeważnie staram się je ignorować. Jak widać, nie zawsze jest to takie proste — skomentował wymownie, ale odpuścił sobie obejrzenie się za siebie. Wystarczyło, że zza pleców dobiegał do niego rzężący oddech martwej kobiety, która posłusznie snuła się za nimi. Mógł się tylko domyślać, z jaką niecierpliwością chciała znaleźć się na miejscu. — Ty? Sądząc po wszystkim, co mi opowiedziałeś, masz znacznie dłuższy staż — rzucił niezobowiązująco, ze wzrokiem skierowanym przed siebie, by bliżej dokładniej przyjrzeć się okolicy. Odwykł od takich spokojnych miejsc, ale atmosfera, która tu panowała dawała przyjemne uczucie odosobnienia.
Seiwa-Genji Enma ubóstwia ten post.
Z każdą kolejną, uciekającą chwilą mróz dokazywał coraz bardziej. Ciało Enmy nie tolerowało niskich temperatur, dlatego też już po kilkudziesięciu metrach ich wędrówki zaczął głośno pociągać nosem. Niebo niebezpiecznie szybko ciemniało zwiastując nieuchronne nadejście wieczoru. Chłopak porzucił nadzieję na to, że w miarę szybko załatwią sprawę kobiecego ducha a następnie wrócą do miasta.
Im dłużej się nad tym zastanawiał, tym bardziej zaczynał wątpić, że w ogóle będzie przejeżdżał jakikolwiek pociąg przez tę dziurę. Źle to rozegrał. Nie przygotował się pod tym kątem. A przynajmniej nie na tyle, aby mieć plan B na właśnie taki wypadek. Zaplanował wszystko inne, tylko nie powrót. Cholera.
Znajdowali się naprawdę daleko od Fukkatsu, a powrót na piechotę nie wchodził w grę. Autostop? Możliwe. Chociaż Enma i tutaj nie był do końca przekonany, czy ktoś zatrzyma się w nocy, w lesie i zgarnie do auta dwóch samotnych gości, gdzie jeden wyglądał na tyle potężnie, że mógłby bez problemu skręcić komuś kark.
A hoteli pewnie tu nie było. Ani innego miejsca, gdzie mogliby się zatrzymać.
W ostateczności pozostanie mu wykonanie telefonu do odpowiedniej osoby, ale co jak co, tego naprawdę wolał uniknąć. Na samą myśl przez jego twarz przebiegł grymas wyrażający pełne niezadowolenie i skwaszenie.
- Osiemnaście lat. - odpowiedział krótko na zadane wcześniej pytanie, spoglądając przed siebie, na domy przykryte warstwą śniegu, które oblane narastającą ciemnością wydawały się wręcz karykaturalne. I choć domyślał się, że taka odpowiedź zupełnie wystarczy, zwłaszcza biorąc pod uwagę charakter i sposób bycia jego rozmówcy i aktualnego towarzysza, to mimo wszystko czuł, że chce pociągnąć temat. Że chce przerwać nieuchronną ciszę.
- Staż akurat nie ma tutaj zbyt wiele znaczenia. Można widzieć yurei niemal od urodzenia, a nadal poruszać się w tym temacie jak we mgle, posiłkując się wiedzą pozyskaną z internetu. Powiedz, jak wiele opowiedział ci Rainer o klanie? - wreszcie odwrócił głowę, by spojrzeć na ciemnowłosego. Nim jednak padła konkretna odpowiedź - kontynuował dalej.
- Celem klanu Minamoto jest zachowanie balansu pomiędzy naszym światem, ludzi, a tym drugim. - uniósł dłoń i wskazał kciukiem za siebie, w stronę podążającego ich śladami ducha.
- Praktycznie od najmłodszych lat byłem trenowany do tego, jak się z nimi obchodzić. Walka, egzorcyzmy, błogosławieństwa. Chociaż wciąż jestem płotką w porównaniu do dziadka czy starszyzny. - parsknął pod nosem, choć nie czuł rozbawienia. Bo mimo wszystko przed jego oczami pojawił się obraz rozmazanej twarzy jego brata. Osoby, która była geniuszem o talencie, które świat szybko nie ujrzy ponownie.
- Ale wiem o czym mówisz. Czasami naprawdę ciężko jest je ignorować. Zwłaszcza nocą, kiedy świat zdaje się usnąć. Kied- - słowa utonęły w przeciągłym syku, kiedy jedną nogą stanął na oblodzonym kawałku drogi, momentalnie tracąc balans. Gdyby nie jego refleks, ciało z pewnością pomknęłoby do przody, a on sam rozwaliłby sobie przy tym ryj. Palce uczepiły się przedramienia Hattoriego, zakleszczając na nim jak szpony ptaka, szarpiąc i ciągnąc go w dół. Ale Hattori był cięższy i fizycznie silniejszy od Enmy, i zapewne dlatego nie poleciał na ziemię a zamiast tego wciąż stał. I dzięki temu Enma wciąż znajdował się na obu nogach, choć nieco dygoczących, gdy stopy okrutnie ślizgały się po lodowej pułapce wcześniej przykrytej warstwą śniegu.
- Widać, że trenujesz. - rzucił, wciąż trzymając się Heizou, który aktualnie był jego jedynym ratunkiem.
- Przesuń się bardziej w lewo jak możesz. I pociągnij mnie ze sobą. - poinstruował go w nadziei, że ciemnowłosy to zrobi, jednocześnie biorąc ze sobą Seiwę, który niczym łyżwiarz figurowy pokona nieoczekiwane lodowisko. Gdy jego stopy na powrót zetknęły się z twardą nawierzchnią, odetchnął.
Było blisko.
Zdecydowanie blisko.
@Hattori Heizō
Im dłużej się nad tym zastanawiał, tym bardziej zaczynał wątpić, że w ogóle będzie przejeżdżał jakikolwiek pociąg przez tę dziurę. Źle to rozegrał. Nie przygotował się pod tym kątem. A przynajmniej nie na tyle, aby mieć plan B na właśnie taki wypadek. Zaplanował wszystko inne, tylko nie powrót. Cholera.
Znajdowali się naprawdę daleko od Fukkatsu, a powrót na piechotę nie wchodził w grę. Autostop? Możliwe. Chociaż Enma i tutaj nie był do końca przekonany, czy ktoś zatrzyma się w nocy, w lesie i zgarnie do auta dwóch samotnych gości, gdzie jeden wyglądał na tyle potężnie, że mógłby bez problemu skręcić komuś kark.
A hoteli pewnie tu nie było. Ani innego miejsca, gdzie mogliby się zatrzymać.
W ostateczności pozostanie mu wykonanie telefonu do odpowiedniej osoby, ale co jak co, tego naprawdę wolał uniknąć. Na samą myśl przez jego twarz przebiegł grymas wyrażający pełne niezadowolenie i skwaszenie.
- Osiemnaście lat. - odpowiedział krótko na zadane wcześniej pytanie, spoglądając przed siebie, na domy przykryte warstwą śniegu, które oblane narastającą ciemnością wydawały się wręcz karykaturalne. I choć domyślał się, że taka odpowiedź zupełnie wystarczy, zwłaszcza biorąc pod uwagę charakter i sposób bycia jego rozmówcy i aktualnego towarzysza, to mimo wszystko czuł, że chce pociągnąć temat. Że chce przerwać nieuchronną ciszę.
- Staż akurat nie ma tutaj zbyt wiele znaczenia. Można widzieć yurei niemal od urodzenia, a nadal poruszać się w tym temacie jak we mgle, posiłkując się wiedzą pozyskaną z internetu. Powiedz, jak wiele opowiedział ci Rainer o klanie? - wreszcie odwrócił głowę, by spojrzeć na ciemnowłosego. Nim jednak padła konkretna odpowiedź - kontynuował dalej.
- Celem klanu Minamoto jest zachowanie balansu pomiędzy naszym światem, ludzi, a tym drugim. - uniósł dłoń i wskazał kciukiem za siebie, w stronę podążającego ich śladami ducha.
- Praktycznie od najmłodszych lat byłem trenowany do tego, jak się z nimi obchodzić. Walka, egzorcyzmy, błogosławieństwa. Chociaż wciąż jestem płotką w porównaniu do dziadka czy starszyzny. - parsknął pod nosem, choć nie czuł rozbawienia. Bo mimo wszystko przed jego oczami pojawił się obraz rozmazanej twarzy jego brata. Osoby, która była geniuszem o talencie, które świat szybko nie ujrzy ponownie.
- Ale wiem o czym mówisz. Czasami naprawdę ciężko jest je ignorować. Zwłaszcza nocą, kiedy świat zdaje się usnąć. Kied- - słowa utonęły w przeciągłym syku, kiedy jedną nogą stanął na oblodzonym kawałku drogi, momentalnie tracąc balans. Gdyby nie jego refleks, ciało z pewnością pomknęłoby do przody, a on sam rozwaliłby sobie przy tym ryj. Palce uczepiły się przedramienia Hattoriego, zakleszczając na nim jak szpony ptaka, szarpiąc i ciągnąc go w dół. Ale Hattori był cięższy i fizycznie silniejszy od Enmy, i zapewne dlatego nie poleciał na ziemię a zamiast tego wciąż stał. I dzięki temu Enma wciąż znajdował się na obu nogach, choć nieco dygoczących, gdy stopy okrutnie ślizgały się po lodowej pułapce wcześniej przykrytej warstwą śniegu.
- Widać, że trenujesz. - rzucił, wciąż trzymając się Heizou, który aktualnie był jego jedynym ratunkiem.
- Przesuń się bardziej w lewo jak możesz. I pociągnij mnie ze sobą. - poinstruował go w nadziei, że ciemnowłosy to zrobi, jednocześnie biorąc ze sobą Seiwę, który niczym łyżwiarz figurowy pokona nieoczekiwane lodowisko. Gdy jego stopy na powrót zetknęły się z twardą nawierzchnią, odetchnął.
Było blisko.
Zdecydowanie blisko.
@Hattori Heizō
Yakushimaru Seiya ubóstwia ten post.
Usłyszawszy pociągnięcie nosem, w zapobiegawczym odruchu przycisnął nadgarstek do własnego nosa. Dopiero wtedy zdał sobie sprawę z odrętwiałej od mrozu skóry na twarzy, choć przechadzając się cichymi uliczkami i coraz bardziej oddalając się od samotnego peronu na skraju wsi, nie było już odwrotu. Hattori zgodził się na tę pomoc, więc pomimo rażącej niewygody, zdecydował się zwyczajnie nie narzekać. Chociaż szybko nadciągający zmrok był w stanie zatuszować niejedno skrzywienie na twarzy ciemnowłosego, w gruncie rzeczy pozostawała ona niewzruszona, jakby w przeciwieństwie do Seiwy nie zastanawiał się nad tym, co będzie dalej. Nie sięgał w przyszłość na tyle daleko, by już skupiać się na powrocie – jego myśli krążyły raczej wokół tego, co będzie, gdy dotrą już do głównego punktu wycieczki. Zadawał sobie pytania, których nie chciał wypowiadać na głos, wiedząc, że przez ten cały czas snuł się za nimi duch. Zastanawiał się, co jeśli mimo zobaczenia córki, kobieta nie będzie chciała odpuścić? Czy było możliwe, że jedynie udawała zdesperowanego ducha? Gdyby coś poszło nie tak, czarnowłosy mógł okazać się raczej marną pomocą dla Enmy, a nie znał go na tyle, by w pełni polegać na jego umiejętnościach.
„Powiedz, jak wiele opowiedział ci Rainer o klanie?”
Był gotów odpowiedzieć, że niewiele, co nie minęłoby się z prawdą, ale uznał pytanie za retoryczne, gdy nie dostał wystarczająco dużo czasu na udzielenie odpowiedzi. Przytaknął krótko, dając do zrozumienia, że przez cały czas go słuchał, mimo że wzrok twardo spoczywał na drodze, która zdawała się nie mieć końca. Nie zauważył potknięcia chłopaka, ale za to wyraźnie poczuł je na swoim przedramieniu. Wraz z mocnym szarpnięciem, przechylił się nieznacznie na bok, ale rzeczywiście w porę udało mu się napiąć mięśnie na tyle, by utrzymać równowagę. Ściągnął brwi w kompletnym zdezorientowaniu, bo trudno było mu połączyć wszystkie kropki w jedną całość. Jeszcze przed momentem Seiwa opowiadał mu o wieloletnich treningach w walce z duchami, a teraz nieomal zaliczył nieprzyjemne spotkanie z ziemią.
Heizo odetchnął głębiej, a jego westchnieniu zawtórowało przejęte zapowietrzenie się za ich plecami. Kobieta wybełkotała coś na kształt „Nic ci nie jest?”, ale słowa urywały się, gdy raz po raz krew ze zmiażdżonego gardła wzbierała w jej ustach, wyciekając ich kącikami. Hattori nie zastanawiał się długo nad spełnieniem jego polecenia, choć z pewnością ten rozkazujący ton pozostawiał wiele do życzenia. Już z wyprostowaną sylwetką przesunął się w bok, pociągając za sobą czarnowłosego.
— Proszę — ton Hattoriego był zaskakująco wymowny; ta sama wymowność wyryła się w spojrzeniu, które tym razem sprawiało wrażenie bardziej surowego. Pouczającego. Trwało to jednak zaledwie ułamek sekundy nim pokręcił głową, przypominając sobie, że teraz też był zdany na łaskę młodego członka klanu. — Zauważyłem, że domy nieco się przerzedziły. Pewnie od teraz będziemy trafiać na więcej oblodzonych powierzchni — stwierdził, gdy wysuwał własne przedramię z rozluźnionych już palców. Mając świadomość, że brunet stał już o własnych siłach, wznowił chód, który od teraz był znacznie ostrożniejszy. Nie chciał podzielić losu Enmy i gdyby przyszło co do czego, Heizo nie znalazłby w nim oparcia.
Chyba że runąłby prosto na niego.
— Właściwie niewiele wiem o Minamoto, ale też nie zadaję pytań na wasz temat. Wiem, że jesteś przyszłą głową klanu, zostałem zaproszony na rytuał Harae i wiem, że wielu z was ma dużą wiedzę na temat duchów, ale nie jest to nic, czego nie wiedziałaby większość osób. Powiedziałeś, że byłeś trenowany od najmłodszych lat – każdy z was przechodzi taki trening czy przyjmuje się, że jedni się do tego nadają a inni nie? Rainer nigdy nie wspominał o swoim treningu. — Przekręcił głowę na bok, chcąc uchwycić spojrzeniem chłopięcy profil. Poruszył przy tym zmarzniętymi palcami, ale nie schował rąk do kieszeni. — Czym właściwie jest balans, o którym mówisz? Zawsze wydawało mi się, że miejsce duchów jest w zaświatach, ale są osoby, które chcą bronić ich przynależności tutaj. Możesz się ze mną nie zgodzić, ale dla mnie to nienaturalne. — Wzruszył ramionami, bo w praktyce było mu wszystko jedno, że ich teorie mogły się od siebie różnić. Wiedział jednak, że podjęcie decyzji o przyjechaniu tutaj kompletnie przeczyło jego opinii na temat duchów, ale być może jakaś jego część była ciekawa, jak to jest, gdy dusza odchodzi w spokoju. Było to dla niego coś zupełnie nowego. — Zastanawia mnie jeszcze jedna rzecz. Po jakim czasie duch bez kontraktu zostaje borei?
Pytanie pojawiło się w jego głowie zupełnie nagle. Ten dzień był na tyle szalony, że dopiero teraz, podczas spokojnego spaceru, miał szansę zebrać do kupy wszystkie informacje, które znaleźli. Pomyślał, że dwa lata to strasznie dużo czasu.
„Powiedz, jak wiele opowiedział ci Rainer o klanie?”
Był gotów odpowiedzieć, że niewiele, co nie minęłoby się z prawdą, ale uznał pytanie za retoryczne, gdy nie dostał wystarczająco dużo czasu na udzielenie odpowiedzi. Przytaknął krótko, dając do zrozumienia, że przez cały czas go słuchał, mimo że wzrok twardo spoczywał na drodze, która zdawała się nie mieć końca. Nie zauważył potknięcia chłopaka, ale za to wyraźnie poczuł je na swoim przedramieniu. Wraz z mocnym szarpnięciem, przechylił się nieznacznie na bok, ale rzeczywiście w porę udało mu się napiąć mięśnie na tyle, by utrzymać równowagę. Ściągnął brwi w kompletnym zdezorientowaniu, bo trudno było mu połączyć wszystkie kropki w jedną całość. Jeszcze przed momentem Seiwa opowiadał mu o wieloletnich treningach w walce z duchami, a teraz nieomal zaliczył nieprzyjemne spotkanie z ziemią.
Heizo odetchnął głębiej, a jego westchnieniu zawtórowało przejęte zapowietrzenie się za ich plecami. Kobieta wybełkotała coś na kształt „Nic ci nie jest?”, ale słowa urywały się, gdy raz po raz krew ze zmiażdżonego gardła wzbierała w jej ustach, wyciekając ich kącikami. Hattori nie zastanawiał się długo nad spełnieniem jego polecenia, choć z pewnością ten rozkazujący ton pozostawiał wiele do życzenia. Już z wyprostowaną sylwetką przesunął się w bok, pociągając za sobą czarnowłosego.
— Proszę — ton Hattoriego był zaskakująco wymowny; ta sama wymowność wyryła się w spojrzeniu, które tym razem sprawiało wrażenie bardziej surowego. Pouczającego. Trwało to jednak zaledwie ułamek sekundy nim pokręcił głową, przypominając sobie, że teraz też był zdany na łaskę młodego członka klanu. — Zauważyłem, że domy nieco się przerzedziły. Pewnie od teraz będziemy trafiać na więcej oblodzonych powierzchni — stwierdził, gdy wysuwał własne przedramię z rozluźnionych już palców. Mając świadomość, że brunet stał już o własnych siłach, wznowił chód, który od teraz był znacznie ostrożniejszy. Nie chciał podzielić losu Enmy i gdyby przyszło co do czego, Heizo nie znalazłby w nim oparcia.
Chyba że runąłby prosto na niego.
— Właściwie niewiele wiem o Minamoto, ale też nie zadaję pytań na wasz temat. Wiem, że jesteś przyszłą głową klanu, zostałem zaproszony na rytuał Harae i wiem, że wielu z was ma dużą wiedzę na temat duchów, ale nie jest to nic, czego nie wiedziałaby większość osób. Powiedziałeś, że byłeś trenowany od najmłodszych lat – każdy z was przechodzi taki trening czy przyjmuje się, że jedni się do tego nadają a inni nie? Rainer nigdy nie wspominał o swoim treningu. — Przekręcił głowę na bok, chcąc uchwycić spojrzeniem chłopięcy profil. Poruszył przy tym zmarzniętymi palcami, ale nie schował rąk do kieszeni. — Czym właściwie jest balans, o którym mówisz? Zawsze wydawało mi się, że miejsce duchów jest w zaświatach, ale są osoby, które chcą bronić ich przynależności tutaj. Możesz się ze mną nie zgodzić, ale dla mnie to nienaturalne. — Wzruszył ramionami, bo w praktyce było mu wszystko jedno, że ich teorie mogły się od siebie różnić. Wiedział jednak, że podjęcie decyzji o przyjechaniu tutaj kompletnie przeczyło jego opinii na temat duchów, ale być może jakaś jego część była ciekawa, jak to jest, gdy dusza odchodzi w spokoju. Było to dla niego coś zupełnie nowego. — Zastanawia mnie jeszcze jedna rzecz. Po jakim czasie duch bez kontraktu zostaje borei?
Pytanie pojawiło się w jego głowie zupełnie nagle. Ten dzień był na tyle szalony, że dopiero teraz, podczas spokojnego spaceru, miał szansę zebrać do kupy wszystkie informacje, które znaleźli. Pomyślał, że dwa lata to strasznie dużo czasu.
Seiwa-Genji Enma ubóstwia ten post.
Świadomość, że od teraz każdy kolejny krok mógł stanowić lodowate pułapki wcale nie poprawiło mu humoru. Enma coraz bardziej zaczynał żałować, że w ogóle wyszedł z inicjatywą, aby pomóc kobiecemu yurei. Jak zawsze najpierw kłapał jęzorem, a dopiero potem myślał.
- Dzięki. - wydukał cicho, bardziej do siebie, choć jego towarzysz zapewne go dosłyszał. Od teraz wzrok Enmy był bardziej skupiony na drodze przed nimi, a kroki były o wiele bardziej ostrożne. Już nie miało znaczenia o której dotrą do celu. Chciał tam dotrzeć bez złamanej kończyny i z całym kompletem zębów. Miał jednak nadzieję, że niebawem dotrą do rodzinnego domu kobiety, bo robiło się coraz zimniej i jak tak dalej pójdzie, to sami staną się yurei po tym, jak przeistoczą się w dwie były lodu.
- Hm? Ach... balans. - powtórzył po nim, jednocześnie zadzierając głowę aby spojrzeć w gwieździste niebo. Trwało to jednak zbyt krótko, bo złote tęczówki na powrót skupiły się na białym, śnieżnym puchu. Zastanawiał się ile może zdradzić Hattoriemu. Mężczyzna zdawał się być zaznajomiony z tematem, choć zapewne były to jedynie postrzępione informacje. Nie miał pojęcia jaka relacja łączyła go z jego kuzynem, ale musiała być na tyle bliska, że Rainer dopuścił go do rytuału.
W sumie uchylenia nieco rąbka tajemnicy przecież nie zaszkodzi, prawda?
- Na świecie, w naszym ludzkim świecie mieszka bardzo wiele bytów. Nie tylko yurei. Ale również kami i yokai. Prawdę powiedziawszy, to oni od zarania dziejów rządzili ludzkością. Byli pierwsi. Czerpali swoją potęgę z ludzkiej niewiedzy, wierzeń i strachu. Niektóre yokai stają się silniejsze po zjedzeniu ludzi. Ich mięsa albo ich duszy. To zależy. W każdym razie wraz z rozwojem nauki i technologii, wiara i strach przed yokai zaczęła się zacierać, a i ludzie znaleźli sposób na walkę z nimi. Żyjemy w czasach, gdzie to ludzkość jest u władzy, a nie yokai. Ale one nadal tu są. W drzewach, kamieniach, rzekach, lasach, górach. Niektóre chowają się w przedmiotach codziennego użytku. Większość trzyma się na dystans, wolą nie wchodzić w interakcje z ludźmi. Zdarzają się jednak przypadki, kiedy zaczynają atakować ludzi. Wtedy balans zaczyna przechylać się na ich szalę. Zaczynają stanowić realne zagrożenie dla ludzi, a my nie możemy do tego dopuścić. Zresztą, to działa też w drugą stronę. Gdyby znalazła się nagle jakaś grupa zidiociałych śmiałków, która postanowiłaby polować na yokai.... musielibyśmy interweniować. Wierzymy, że ludzie i yokai są w stanie koegzystować ze sobą. I że zarówno jedni, jak i drudzy są potrzebni na świecie. Bo jak balans zostanie przerwany, to- - zamilkł nagle, zdając sobie sprawę, że być może powie o jedno słowo za dużo.
I tak już wiele powiedział. Wystarczająco.
- Tak, przeszedł. Chociaż nie taki, jak ja. W przeciwieństwie do niego ja nie miałem wyboru i musiałem stać się senkenshą. Dlatego też- - kolejne jego słowa zostały przerwane przez głośne westchnięcie kobiety, która nagle ich wyminęła, kierując się pospiesznie w stronę samotnie stojącego w oddali domu.
- Chyba dotarliśmy. - skwitował, samemu kierując kroki w tamtą stronę.
@Hattori Heizō
- Dzięki. - wydukał cicho, bardziej do siebie, choć jego towarzysz zapewne go dosłyszał. Od teraz wzrok Enmy był bardziej skupiony na drodze przed nimi, a kroki były o wiele bardziej ostrożne. Już nie miało znaczenia o której dotrą do celu. Chciał tam dotrzeć bez złamanej kończyny i z całym kompletem zębów. Miał jednak nadzieję, że niebawem dotrą do rodzinnego domu kobiety, bo robiło się coraz zimniej i jak tak dalej pójdzie, to sami staną się yurei po tym, jak przeistoczą się w dwie były lodu.
- Hm? Ach... balans. - powtórzył po nim, jednocześnie zadzierając głowę aby spojrzeć w gwieździste niebo. Trwało to jednak zbyt krótko, bo złote tęczówki na powrót skupiły się na białym, śnieżnym puchu. Zastanawiał się ile może zdradzić Hattoriemu. Mężczyzna zdawał się być zaznajomiony z tematem, choć zapewne były to jedynie postrzępione informacje. Nie miał pojęcia jaka relacja łączyła go z jego kuzynem, ale musiała być na tyle bliska, że Rainer dopuścił go do rytuału.
W sumie uchylenia nieco rąbka tajemnicy przecież nie zaszkodzi, prawda?
- Na świecie, w naszym ludzkim świecie mieszka bardzo wiele bytów. Nie tylko yurei. Ale również kami i yokai. Prawdę powiedziawszy, to oni od zarania dziejów rządzili ludzkością. Byli pierwsi. Czerpali swoją potęgę z ludzkiej niewiedzy, wierzeń i strachu. Niektóre yokai stają się silniejsze po zjedzeniu ludzi. Ich mięsa albo ich duszy. To zależy. W każdym razie wraz z rozwojem nauki i technologii, wiara i strach przed yokai zaczęła się zacierać, a i ludzie znaleźli sposób na walkę z nimi. Żyjemy w czasach, gdzie to ludzkość jest u władzy, a nie yokai. Ale one nadal tu są. W drzewach, kamieniach, rzekach, lasach, górach. Niektóre chowają się w przedmiotach codziennego użytku. Większość trzyma się na dystans, wolą nie wchodzić w interakcje z ludźmi. Zdarzają się jednak przypadki, kiedy zaczynają atakować ludzi. Wtedy balans zaczyna przechylać się na ich szalę. Zaczynają stanowić realne zagrożenie dla ludzi, a my nie możemy do tego dopuścić. Zresztą, to działa też w drugą stronę. Gdyby znalazła się nagle jakaś grupa zidiociałych śmiałków, która postanowiłaby polować na yokai.... musielibyśmy interweniować. Wierzymy, że ludzie i yokai są w stanie koegzystować ze sobą. I że zarówno jedni, jak i drudzy są potrzebni na świecie. Bo jak balans zostanie przerwany, to- - zamilkł nagle, zdając sobie sprawę, że być może powie o jedno słowo za dużo.
I tak już wiele powiedział. Wystarczająco.
- Tak, przeszedł. Chociaż nie taki, jak ja. W przeciwieństwie do niego ja nie miałem wyboru i musiałem stać się senkenshą. Dlatego też- - kolejne jego słowa zostały przerwane przez głośne westchnięcie kobiety, która nagle ich wyminęła, kierując się pospiesznie w stronę samotnie stojącego w oddali domu.
- Chyba dotarliśmy. - skwitował, samemu kierując kroki w tamtą stronę.
@Hattori Heizō
Kiwnął głową w niemym nie ma za co, jak zawsze skąpy w mowie i zdystansowany w swoich gestach. Nie zastanawiał się nad tym, że jego postawa mogła zrażać albo nawet onieśmielać, gdy niewiele dawał wyczytać ze swojej spokojnej twarzy. Dużo więcej kryło się w jego gestach – na przykład, gdy unosił dłonie do ust, by chuchnąć w nie rozgrzanym powietrzem i potrzeć je o siebie. To, że wraz z nadejściem wieczoru zrobiło mu się zimno, było więcej niż oczywiste, ale nie wyglądało na to, by miał zamiar narzekać. Może przez cały czas miał na uwadze to, że to z jego winy się tu znaleźli, nawet jeśli mógł zadecydować inaczej – nikt w końcu nie stał nad nim, celując lufą w jego skroń, by koniecznie wsadził tyłek w pociąg i udał się w podróż do jakiejś małej wioski. W gruncie rzeczy miejsce, do którego trafili, miało swój urok, choć nie wątpił, że dużą rolę odgrywała tu zimowa sceneria i śnieg skrzący się w blasku ulicznych lamp i księżyca.
— Czytałem o tym — przyznał na granicy ledwo słyszalnego pomruku, gdy Enma zaczął opowiadać o różnych bytach. Nie zamierzał przeszkadzać mu w opowieści, jakby wierzył, że oprócz tego, czego już dowiedział się z ksiąg i muzeów, dowie się czegoś więcej. Tak wielopokoleniowy klan, jak Minamoto, z pewnością miał w zanadrzu wiedzę, która nie była powszechnie znana. Hattori może i naiwnie sądził, że wyciągnie z chłopaka niepubliczne informacje, ale nie zaszkodziło spróbować. Dziwił się samemu sobie, że bez cienia sceptycyzmu słuchał o duchach i yokai, które kiedyś były dla niego wyłącznie postaciami z bajek i legend – dziś nie był już w stanie podważać ich istnienia i dla potwierdzenia tej myśli, obejrzał się za siebie przez ramię, by sprawdzić, czy duch kobiety wciąż za nimi podążał. Choć jej półprzezroczyste stopy niknęły w śniegu, gdy stawiała kroki przed siebie, ten nie skrzypiał ani nie załamywał się pod nimi. — Więc jaka w tym wszystkim jest ich rola? Mam na myśli yurei — spytał nagle, by zwróciwszy twarz ku chłopakowi, ściszyć nieznacznie głos: — Nie są już ludźmi ani yokai. Z tego, co powiedziałeś, nie wynika, że mają w tym wszystkim jakiś udział. — Próbował znaleźć sens w niesieniu pomocy kobiecie. Nie próbował drążyć dalej tematu zaburzenia balansu, dopowiadając sobie tylko tyle, że skoro Seiwa nie chciał mówić nic na ten temat, nie wróżyło to raczej nic dobrego. Ale czy musiał to wiedzieć? Tak długo, jak ktoś dbał o porządek, pewnie nie było się czym martwić.
„W przeciwieństwie do niego ja nie miałem wyboru i musiałem stać się senkenshą.”
— Rozumiem — odparł i trudno było nie odnieść wrażenia, co kryło się za tym zrozumieniem. Nie w porządku byłoby, gdyby drążył ten temat, choć rytualne doprowadzanie kogoś do śmierci klinicznej wydawało mu się mało humanitarne. Tym bardziej, jeśli chodziło o dziecko, co mógł wywnioskować z jego osiemnastoletniego stażu. Na współczucie było już za późno i nie sądził, że Enma mówił mu to wszystko, by wzbudzić litość.
„Chyba dotarliśmy.”
Srebrzyste tęczówki już sunęły spojrzeniem za duchem. Ten nagły zryw niezupełnie mu się spodobał, dlatego ciało czarnowłosego spięło się na moment w dziwnej gotowości, zanim zdał sobie sprawę, że nie było opcji, by za sprawą chwytu powstrzymać kobietę przed posunięciem się o krok za daleko. W tej formie była nietykalna i – co przypomniał sobie w chwilę później – zupełnie bezradna. Heizo dołączył do Enmy później o cztery kroki. Musieli wyglądać podejrzanie, gdy tak przyglądali się oddalonemu od sąsiedztwa budynkowi, ale trudno było powstrzymać się przed zajrzeniem w głąb okna, za którym mała lampka oświetlała wnętrze jednego z pokoi.
— Myślisz, że zniknie, gdy przekona się, że nic jej nie jest? — spytał mimowolnie i cicho. Mimowolnie ułożył rękę na krawędzi ogrodzenia, na ten moment ignorując przejmujące zimno śniegu, gdy z uwagą przypatrywał się zaglądającej do środka kobiecie. Z przejęciem ułożyła rękę na swojej klatce piersiowej i zapewne ulga w nagłym westchnieniu byłaby bardziej wyczuwalna, gdyby nie rzężący oddech.
— J-jest. Chy…yba w-wszystko w porzą-dku — jej głos niemalże ocierał się o niewyraźny szept. W mowie jej ciała trudno było nie dopatrzeć się matczynej niecierpliwości, z jaką rwała się do uściskania swojej córki, choć cała ich trójka miała świadomość, że było to niemożliwe.
— Czytałem o tym — przyznał na granicy ledwo słyszalnego pomruku, gdy Enma zaczął opowiadać o różnych bytach. Nie zamierzał przeszkadzać mu w opowieści, jakby wierzył, że oprócz tego, czego już dowiedział się z ksiąg i muzeów, dowie się czegoś więcej. Tak wielopokoleniowy klan, jak Minamoto, z pewnością miał w zanadrzu wiedzę, która nie była powszechnie znana. Hattori może i naiwnie sądził, że wyciągnie z chłopaka niepubliczne informacje, ale nie zaszkodziło spróbować. Dziwił się samemu sobie, że bez cienia sceptycyzmu słuchał o duchach i yokai, które kiedyś były dla niego wyłącznie postaciami z bajek i legend – dziś nie był już w stanie podważać ich istnienia i dla potwierdzenia tej myśli, obejrzał się za siebie przez ramię, by sprawdzić, czy duch kobiety wciąż za nimi podążał. Choć jej półprzezroczyste stopy niknęły w śniegu, gdy stawiała kroki przed siebie, ten nie skrzypiał ani nie załamywał się pod nimi. — Więc jaka w tym wszystkim jest ich rola? Mam na myśli yurei — spytał nagle, by zwróciwszy twarz ku chłopakowi, ściszyć nieznacznie głos: — Nie są już ludźmi ani yokai. Z tego, co powiedziałeś, nie wynika, że mają w tym wszystkim jakiś udział. — Próbował znaleźć sens w niesieniu pomocy kobiecie. Nie próbował drążyć dalej tematu zaburzenia balansu, dopowiadając sobie tylko tyle, że skoro Seiwa nie chciał mówić nic na ten temat, nie wróżyło to raczej nic dobrego. Ale czy musiał to wiedzieć? Tak długo, jak ktoś dbał o porządek, pewnie nie było się czym martwić.
„W przeciwieństwie do niego ja nie miałem wyboru i musiałem stać się senkenshą.”
— Rozumiem — odparł i trudno było nie odnieść wrażenia, co kryło się za tym zrozumieniem. Nie w porządku byłoby, gdyby drążył ten temat, choć rytualne doprowadzanie kogoś do śmierci klinicznej wydawało mu się mało humanitarne. Tym bardziej, jeśli chodziło o dziecko, co mógł wywnioskować z jego osiemnastoletniego stażu. Na współczucie było już za późno i nie sądził, że Enma mówił mu to wszystko, by wzbudzić litość.
„Chyba dotarliśmy.”
Srebrzyste tęczówki już sunęły spojrzeniem za duchem. Ten nagły zryw niezupełnie mu się spodobał, dlatego ciało czarnowłosego spięło się na moment w dziwnej gotowości, zanim zdał sobie sprawę, że nie było opcji, by za sprawą chwytu powstrzymać kobietę przed posunięciem się o krok za daleko. W tej formie była nietykalna i – co przypomniał sobie w chwilę później – zupełnie bezradna. Heizo dołączył do Enmy później o cztery kroki. Musieli wyglądać podejrzanie, gdy tak przyglądali się oddalonemu od sąsiedztwa budynkowi, ale trudno było powstrzymać się przed zajrzeniem w głąb okna, za którym mała lampka oświetlała wnętrze jednego z pokoi.
— Myślisz, że zniknie, gdy przekona się, że nic jej nie jest? — spytał mimowolnie i cicho. Mimowolnie ułożył rękę na krawędzi ogrodzenia, na ten moment ignorując przejmujące zimno śniegu, gdy z uwagą przypatrywał się zaglądającej do środka kobiecie. Z przejęciem ułożyła rękę na swojej klatce piersiowej i zapewne ulga w nagłym westchnieniu byłaby bardziej wyczuwalna, gdyby nie rzężący oddech.
— J-jest. Chy…yba w-wszystko w porzą-dku — jej głos niemalże ocierał się o niewyraźny szept. W mowie jej ciała trudno było nie dopatrzeć się matczynej niecierpliwości, z jaką rwała się do uściskania swojej córki, choć cała ich trójka miała świadomość, że było to niemożliwe.
@Seiwa-Genji Enma
WĄTEK ZAKOŃCZONY.
WĄTEK ZAKOŃCZONY.
Strona 2 z 2 • 1, 2
maj 2038 roku