Strona 1 z 2 • 1, 2
14 lutego 2037 roku
godz. 02:37
godz. 02:37
Raz, dwa, trzy. Powietrze jak skruszony lód osadza się w gardzieli. Nie podejrzewał, że tlen — tak słodki, tak nęcąco zimny — sprawia człowiekowi aż tyle przyjemności. Szczególnie tam, gdzie świat nie jest obleczony ciasnotą mieszkań a szeroką przestrzenią miast; gdzie wiatr hula swą skromną, ale dostrzegalną siłą. Wpełza na rozgrzane naturalną ciepłotą ciała policzki, zapiera się na gorącym oddechu (tym teraz rozgrzanym paloną fajką). Raz jeszcze więc. Pierwszy oddech jest płytki, łechcący jedynie podniebienie. Drugi zabiera ze sobą wdzięczny, ale wciąż nikotynowy wydech życia. Trzeci natomiast rozpiera wklęśnięte do wnętrza płuca, rwie je do przodu, do klatki, do żeber. Dziwnie tak, oddychać na nowo, ale wciąż, pozornie, tym samym ciałem.
W kapturze nasuniętym na głowę, z ustnikiem fajki między rozpalonymi przygryzaniem wargami, brnie więc przez ulice miasta jak ten trup, który umarłszy — powstał. I tymże jest. Chodzącym wrakiem człowieka, ale wciąż, człowieka. Skóra przecież wyraźnie chropowata, ludzka, podobnie niedoskonała. Szczególnie na dłoniach, które szarpnięte palonymi bliznami zioną niewygodnym wspomnieniem. Nie podejrzewał, że cielesność pokocha na nowo. W swej niedoskonałej formie jest przecież urokliwą. Jak to dziecko, które dopiero raczkuje. Głupie, małe, podatne na zranienia niczym cienka, tania porcelana. Przygląda się palcom trzymającym fajkę i nadgarstkowi uginającemu się wraz z kolejnymi buchami. Śmiech rozsmarowuje się na języku niczym oleista, klejąca maź. Nigdy wcześniej nie był przekonany o swojej wyższości, swojej mocy aż tak, jak w aktualnym momencie. Teraz, gdy mocnym krokiem stąpa pomiędzy sklejonymi zimnem zaspami śniegu. Przecież posiada.
Bo ciało się posiada. Jest ono przekazywane na chwilę, krótki moment, urywek sekundy w cielesnym świecie, by dusza — ach, dusza! — mogła skosztować smaku, zapachu. Dotknąć najdelikatniejszego. Po części więc i zrozumiał pozostałych członków Shingetsu, którzy jak te małpy głupi, na wpół rozumni, ruchają każdego i każdą, pijają najgorszą breję, by zaraz pod nos wsunąć pasmo białych proszków, w żyłę derealizujące płyny. Durnie, ale urokliwi. W ten sam sposób właśnie, w jaki urokliwe potrafią być zwierzęta w zoo. Pouwieszane na gałęziach człekokształtne, które rozczulają ludzkim w oku błyskiem.
Wraz z przydeptaną fajką, gaśnie na języku cichy, chropowaty śmiech umierającego. Mężczyzna opuszcza pustą ulicę Karafuruny. Jak ta plama oleju rozlewa się wewnątrz wielopiętrowego budynku. Bywał tu nieraz, ale za każdym kolejnym szerokie korytarze wieżowca wyszarpywały następny skrawek wolno bijącego serca. Poddał się. Obecnie pozwala temu miejscu wkradać się do głowy w dowolnych godzinach dnia i nocy. Szczególnie wtedy, gdy pod czaszką myśl maluje obiecujące plany jutra.
Shey. Jego wkurwione lwiątko. Mały, narwany piesek. Jego oczko w głowie. Wyrwana z miotu wielu, wychowana, ujęta w ramiona jak to bezpańskie szczenię. Ryoma przykłada kartę w przestrzeń czujnika od wejściowych drzwi, by te ustąpiły się przed nim jak winny rozstępować się szeregi. Za pierwszym razem, pierwszym jego pobytem w mieszkaniu dziewczyny, zdziwił się wszędobylską, okrutnie agresywną neonową poświatą uwieszonych przy suficie lamp. Później zrozumiał. Do serca wpadły rozmywane przez barwy kontury świata a wśród nich ona. Źrebię o pustym jak denko spojrzeniu, oddalonym gdzieś dalej, poza własne życie, ale też otaczający dziewczynę świat. Nic dziwnego, że kochała neony. Intensywnie napigmentowane kolory, które dawały otoczeniu coś więcej niż szarość wysokich sufitów, bladość białej pościeli, aż w końcu jej samej — spranej jak te narysowane kredą obrazki zmyte przez kaskady deszczu.
Zdejmuje długi, masywny płaszcz, który przewiesza przez oparcie niewielkiego fotela. Z głowy zsuwa kaptur i przy kolejnej fajce, wciąż nieodpalonej, siada na jednym z kuchennych krzeseł. Ustnik papierosa mięknie pod napływem wciąż smakującej nikotyną śliny a on sięga po telefon. Zadowolony uśmiech. Cichy sygnał dźwiękowy. You’re conntected. Głośnik — wciąż w tym samym miejscu, tuż nad pościelonym łóżkiem — zaczyna drgać pod strumieniem cicho puszczonej piosenki1. Zawsze w brzmieniach, byleby nie przyszpilić się ciszą.
Nie wie, po jakim czasie drzwi rozwierają się na nowo, ale gdy ich skrzek rozbije miałki głos wciąż tego samego wokalisty, Ryoma uniesie twarz znad ekranu telefonu. Jak kocem owinie sylwetkę Shey ciepłym, ale w swej ciepłości chciwym spojrzeniem, i powie:
— Jest po drugiej. Gdzie byłaś?
1 Miracle — Murders
Maybe god loves you,
but the devil
takes an interest.
but the devil
takes an interest.
Amakasu Shey ubóstwia ten post.
Stanęła w drzwiach szarymi tęczówkami przemierzając otoczenie. Ledwie na sekundę zatrzymała wzrok na czarnej, mrocznej postaci majaczącej na tle ostrych neonowych świateł. Wyglądał upiornie, jak by nie należał już do tego świata. Czarne błyszczące włosy opadały luźno na jego ramiona, kontrastując z połyskującymi na karmazynowo oczami. Ciemny, głęboki mahoń.
Bakin Ryoma
Zgadła bez chwili namysłu, bo kto inny mógłby wpierdolić się jej na chatę bez zaproszenia czy zapowiedzi. Miał kartę. Był u siebie. Nie wyglądała na zdziwioną, chociaż nie widzieli się długo. Zdecydowanie za długo.
Wyglądała jak totalna kupa gówna. Potargane białe włosy znacznie urosły od ich ostatniego spotkania. Teraz spięte w luźnego kucyka na czubku głowy, z którego niesforne kosmyki plątały się wzdłuż smukłej, kobiecej szyi. Ujebane nieswoją krwią ubranie, rozmazany poranny makijaż.
Gdzie byłaś?
- Zajęta - odparła zblazowanym tonem nie przejawiając jakiegokolwiek zainteresowania. Nie patrzyła nawet w jego stronę. Ktoś obcy mógłby pomyśleć, że zwyczajnie była na niego wkurwiona. Może była zmęczona, może nie chciała go widzieć. Ktoś obcy, nie Ryo.
Przemierzała pokój z pewnym ociąganiem ściągając po drodze buty, rzucając je gdzieś w kąt. Wszystko w idealnym nieładzie, pozostawione jak przed jej wyjściem. Martwe mieszkanie świecące ostrymi kolorami neonów. Wyglądało jak zawsze, a jednak było całkiem inne. Wypełnione rzeczami trupa, który niedawno je opuścił i już nigdy nie powrócił. Pełne niewygodnych wspomnień, jednocześnie tak cholerni puste. Nie miała jeszcze okazji posprzątać jego rzeczy, które walały się praktycznie wszędzie.
Ściągnęła przez głowę czarną bluzę z kapturem rzucając ją gdzieś między drzwiami wejściowymi a kuchnią. Przeciągnęła się odsłaniając pokaleczone wspomnieniami ciało. Blada, miękka skóra pokryta przeróżnymi wzorami odciśniętych do krwi zębów. Czarny krótki top na ramiączkach odkrywający zarysowane mięśnie brzucha; luźne dresowe spodnie nisko osadzone na wystających biodrach. Przetarła wierzchem podrapanej, opuchniętej dłoni zmęczone policzki jeszcze bardziej podkreślając niezdrową, poszarzałą cerę.
Unikała go. Unikała jego spojrzenia, unikała kontaktu. Odkąd weszła nie zaszczyciła go nawet ukradkowym spojrzeniem. Od razu podeszła do lodówki niby od nie chcenia odwracając się do niego tyłem. Umyślnie zasłoniła plecami drżące dłonie, które pospiesznie chwytały za na w pół pustą butelkę schłodzonej whiskey. Przytknęła zimne szkło do pelłych ust upijając kolejno kilka solidnych łyków, które pewnie były w stanie powalić większego od niej osobnika. Znajome uczucie gorąca rozlało się po jej przełyku drażniąc pusty żołądek. Resztkami silnej woli zdusiła odruch wymiotny buntującego się ciała. Jak zwykle nic dzisiaj nie zjadła. Miała cholerną ochotę zapalić.
1, 2, 3 sekundy później, między zduszonymi słowami wokalisty - shadow of nobody there - a skocznymi klawiszami pianina - murders of murderers living in fear of it.
W końcu się do niego odwróciła. Jedno krótkie spojrzenie spod długich rzęs. Czarny tusz rozsypany pod jej oczami, podkreślając ciemnofioletowe cienie bezsennego zmęczenia. Znajome martwe spojrzenie skrzywdzonej, zepsutej dziewczyny. Teraz kryło się w nim coś nowego. Coś, czego sama jeszcze nie potrafiła zidentyfikować. Nie miało formy ani kształtu. Było obce, niczym lepka maź przyklejona do zziębniętej, kobiecej skóry. Zaledwie namiastka nowo narodzonego bólu pod osłoną pustych, obojętnych tęczówek w różnych odcieniach szarości.
Położyła szkło z karmelową cieczą na kuchennym blacie przesuwając butelkę w jego stronę.
- Gdzie byłeś? - kiedy cię potrzebowałam rzuciła tylko kładąc posiniaczone, obolałe dłonie na zimnym marmurze blatu, opierając na nich ciężar zmęczonego, brudnego ciała. Nic się nie stało nic się nie stało nic się do kurwy nie stało - krzyczały jej splatane myśli kontrastując z niespotykanie spokojnym obliczem, jakie sobą prezentowała. Bo rzeczywiście nic się nie stało.
Patrzyła na niego choć była nieobecna. W jej oczach wciąż odbijał się widok dryfującego martwego ciała o śnieżnobiałych włosach i wytatuowanych w dragonballa kolorowych przedramionach. Czerwone smugi wyciekającej krwi zamazywały jej rzeczywistość. Zginął, a ona mu nie pomogła. Kara w postaci nowo poznanej samotności przyjęta z otwartymi ramionami. Nie zasługiwała na nic innego. Jej cisza była najgłośniejszym krzykiem.
- Nie masz swojego domu, że wpierdalasz się tutaj?
Nieprzyjemny oskarżający ton, tak bardzo kontrastujący ze skrytym pragnieniem, żeby został; żeby on też jej nie zostawiał.
@Bakin Ryoma
Bakin Ryoma
Zgadła bez chwili namysłu, bo kto inny mógłby wpierdolić się jej na chatę bez zaproszenia czy zapowiedzi. Miał kartę. Był u siebie. Nie wyglądała na zdziwioną, chociaż nie widzieli się długo. Zdecydowanie za długo.
Wyglądała jak totalna kupa gówna. Potargane białe włosy znacznie urosły od ich ostatniego spotkania. Teraz spięte w luźnego kucyka na czubku głowy, z którego niesforne kosmyki plątały się wzdłuż smukłej, kobiecej szyi. Ujebane nieswoją krwią ubranie, rozmazany poranny makijaż.
Gdzie byłaś?
- Zajęta - odparła zblazowanym tonem nie przejawiając jakiegokolwiek zainteresowania. Nie patrzyła nawet w jego stronę. Ktoś obcy mógłby pomyśleć, że zwyczajnie była na niego wkurwiona. Może była zmęczona, może nie chciała go widzieć. Ktoś obcy, nie Ryo.
Przemierzała pokój z pewnym ociąganiem ściągając po drodze buty, rzucając je gdzieś w kąt. Wszystko w idealnym nieładzie, pozostawione jak przed jej wyjściem. Martwe mieszkanie świecące ostrymi kolorami neonów. Wyglądało jak zawsze, a jednak było całkiem inne. Wypełnione rzeczami trupa, który niedawno je opuścił i już nigdy nie powrócił. Pełne niewygodnych wspomnień, jednocześnie tak cholerni puste. Nie miała jeszcze okazji posprzątać jego rzeczy, które walały się praktycznie wszędzie.
Ściągnęła przez głowę czarną bluzę z kapturem rzucając ją gdzieś między drzwiami wejściowymi a kuchnią. Przeciągnęła się odsłaniając pokaleczone wspomnieniami ciało. Blada, miękka skóra pokryta przeróżnymi wzorami odciśniętych do krwi zębów. Czarny krótki top na ramiączkach odkrywający zarysowane mięśnie brzucha; luźne dresowe spodnie nisko osadzone na wystających biodrach. Przetarła wierzchem podrapanej, opuchniętej dłoni zmęczone policzki jeszcze bardziej podkreślając niezdrową, poszarzałą cerę.
Unikała go. Unikała jego spojrzenia, unikała kontaktu. Odkąd weszła nie zaszczyciła go nawet ukradkowym spojrzeniem. Od razu podeszła do lodówki niby od nie chcenia odwracając się do niego tyłem. Umyślnie zasłoniła plecami drżące dłonie, które pospiesznie chwytały za na w pół pustą butelkę schłodzonej whiskey. Przytknęła zimne szkło do pelłych ust upijając kolejno kilka solidnych łyków, które pewnie były w stanie powalić większego od niej osobnika. Znajome uczucie gorąca rozlało się po jej przełyku drażniąc pusty żołądek. Resztkami silnej woli zdusiła odruch wymiotny buntującego się ciała. Jak zwykle nic dzisiaj nie zjadła. Miała cholerną ochotę zapalić.
1, 2, 3 sekundy później, między zduszonymi słowami wokalisty - shadow of nobody there - a skocznymi klawiszami pianina - murders of murderers living in fear of it.
W końcu się do niego odwróciła. Jedno krótkie spojrzenie spod długich rzęs. Czarny tusz rozsypany pod jej oczami, podkreślając ciemnofioletowe cienie bezsennego zmęczenia. Znajome martwe spojrzenie skrzywdzonej, zepsutej dziewczyny. Teraz kryło się w nim coś nowego. Coś, czego sama jeszcze nie potrafiła zidentyfikować. Nie miało formy ani kształtu. Było obce, niczym lepka maź przyklejona do zziębniętej, kobiecej skóry. Zaledwie namiastka nowo narodzonego bólu pod osłoną pustych, obojętnych tęczówek w różnych odcieniach szarości.
Położyła szkło z karmelową cieczą na kuchennym blacie przesuwając butelkę w jego stronę.
- Gdzie byłeś? - kiedy cię potrzebowałam rzuciła tylko kładąc posiniaczone, obolałe dłonie na zimnym marmurze blatu, opierając na nich ciężar zmęczonego, brudnego ciała. Nic się nie stało nic się nie stało nic się do kurwy nie stało - krzyczały jej splatane myśli kontrastując z niespotykanie spokojnym obliczem, jakie sobą prezentowała. Bo rzeczywiście nic się nie stało.
Patrzyła na niego choć była nieobecna. W jej oczach wciąż odbijał się widok dryfującego martwego ciała o śnieżnobiałych włosach i wytatuowanych w dragonballa kolorowych przedramionach. Czerwone smugi wyciekającej krwi zamazywały jej rzeczywistość. Zginął, a ona mu nie pomogła. Kara w postaci nowo poznanej samotności przyjęta z otwartymi ramionami. Nie zasługiwała na nic innego. Jej cisza była najgłośniejszym krzykiem.
- Nie masz swojego domu, że wpierdalasz się tutaj?
Nieprzyjemny oskarżający ton, tak bardzo kontrastujący ze skrytym pragnieniem, żeby został; żeby on też jej nie zostawiał.
@Bakin Ryoma
Gotō Keita ubóstwia ten post.
Za nią jak smuga ciągnie się zapach zmęczenia a w tymże i nuta irytacji. Zawsze ta sama. Osiadła w kącikach oczu jak małe, błyszczące w neonach kamyczki. Gniewne spojrzenie, którym tuli świat, ale w paradoksalny sposób — bardzo delikatne. Tęczówki dziewczyny zawsze wydawały się mężczyźnie muśniętymi czułością i kroplą troski. Gdzieś tam głęboko pod słowami — utkanymi z nienawistnych końcówek, pytań czy zdań zaokrąglających się w złośliwe dźgnięcia — kryło się dawno temu rozbite serce. Nie starał się dotrzeć do sedna każdego skrawka potłuczonego mięśnia, ale przecież widział, bo w młodszych łatwiej zobaczyć, ciasno okalający dziewczynę mur. Parska rozbawiony, bo myśl wydaje się błahą i głupią, ale w każdej słownej kliszy ktoś kiedyś wetknął nutę prawdy. I ponownie oczy Ryomy jak tego drapieżnika zerkającego zza niskiej rośliny, śledzą kształt dziewczyny. Nie, to nie jest mur. To przylegająca do ciała, cienka jak płatek liścia i niewidoczna niczym powietrze, zbroja. Coś, co łamie się w konkretnych tylko momentach i najsłabsze części ciała ukazuje raz na jakiś czas; przy konkretnym ruchu. Mężczyzna zakłada nogę na nogę, prawa dłoń ląduje na blacie. Wychyla na moment głowę, by z uśmiechem ni to przyjacielskim, ni ironicznym, odciągnąć myśli w drugą stronę. W palcach lewej dłoni przemieszczają się klucze. Szeleszczą niczym gnieciony papier. Myślał, jeszcze dwa dni temu, że je zgubił; że pozwolił psom wyrwać je razem z ciałem. Tak, by utknęły w gardzieli i chociaż jednego z kundli posłały z nim do grobu. Znalazł je jednak wczorajszego wieczora. Stąd wizyta. Stąd i z w końcu podjętej decyzji.
Zajęta. Uśmiecha się do niej przy podniesionym podbródku i włosom gładko opadającym na rozluźnione ramiona. Cały jest puszczony do ziemi, przy barkach wolno poruszających się w rytm przerzucanych pomiędzy opuszkami kluczy. Metal przedmiotu przyjemnie osiada na skórze, pozwala mu utrzymać uwagę przy sytuacji a nie odpłynąć dalej, ku niby to ważniejszym celom.
Wstaje z miejsca, obchodzi stół wolnym krokiem i raz jeszcze ciężkim spojrzeniem osiada na pojedynczych rzeczach. Rzucone w kąt buty stopą przestawia bliżej ku ścianie a w równym do siebie rzędzie. Podnosi bluzę, by nie tyle ją uporządkować, a by wyszukać w szwach oznak jej spóźnienia. Jej życia. Przechyla głowę na prawą stronę, gdy z zainteresowaniem godnym ciekawskiego nastolatka bada strukturę materiału. Zaraz jednak przewiesza ubranie przez oparcie nieopodal pozostawionego krzesła.
Jej plecy poruszają się w takt puszczonej w tle muzyki. Pewnie robi to nieświadomie. Jak wytresowany zwierzak reagujący na komendy, tak ona ulega słodkiej, przyjemnej melodii. Kącik ust Bakina wędruje wyżej. Zadowolenie przeplata się z nagłą potrzebą nikotyny, ale zachcianka jest tak miałka, że zaraz ginie w spojrzeniu malującym meandry blizn po ugryzieniach. Byli podobni. W jakiś dziwny, pociągający sposób niemalże odciśnięci w tej samej formie. Nie tyle fizycznej, nie emocjonalnej, ale gdzieś to wszystko kotłowało się pomiędzy. Powiedziałby, że z jednego materiału; jak dwa pióra wypadające ze skrzydeł jednego ptaka.
Spojrzenie dziewczyny po raz kolejny ucieka w kąt pokoju. Jak u ofiary, myśli. Ale Shey, nie jesteś ofiarą. Przynajmniej nie teraz, gdy on wciąż cierpliwy, łagodny, dziwnie statyczny. Dziwnie, ponieważ w spokoju Ryomy nie czai się agresja a jedynie przestój. Emocja nienazwana, która stanowi przerywnik pomiędzy uczuciami zdefiniowanymi. Rozbawiony uśmiech muśnięty zostaje wilgocią języka, gdy wciąż chciwe nikotyny wargi zaczynają doskwierać niechcianą suchością. Jest zła. Widzi, że jest zła, ale przecież bywa taką niemalże zawsze. Urocze. Jak u porzuconego szczeniaka z tą różnicą, że nikt jej jeszcze nie porzucił.
Gdzie byłeś?
— Nabawiłaś się lęku separacyjnego? — Szkło przesuwa się po blacie, gdy słowa może zbyt ostre, ale podmalowane śmiechem, ciągną absurd zadanego pytania. Ale przecież nie wie i w zasadzie nie powinna wiedzieć. Nie teraz, gdy czerń tuszu znaczy się rzekami pod liniami wodnymi oczu a w oczach świta przebłysk czegoś, czego nie potrafi zidentyfikować. Heh. Może jest w tym samym położeniu. W położeniu pomiędzy uczuciami.
W końcu podchodzi. Podsunięty alkohol mija jak mało interesującą ofertę z porównaniu z tą, która rośnie tuż przed nim. Wyciągnięciu z zaniedbanych porzuceniem oczu czegoś konkretnego, nazwanego. Nie znosi przestojów i stoicyzmu, w który na siłę ubiera się Amakasu. Ale to tylko chwila. Wystarczy moment, by zedrzeć z niej irytujący, szczeniacki i tak niepotrzebny teraz spokój. Wystarczą trzy krótkie kroki. Ostatni z nich skromniejszy, meldujący się tuż przed spiętą dziewczyny sylwetką. Zdaje się taka bezbronna we własnej agresji, ale dobrze wie, że się myli. Shey nie jest bezbronna. Bardziej jej do sprytnego hochsztaplera, który najgłębsze emocje skrywa w pozornej bezsilności. Lewa dłoń, w której w ciąż utkwione są klucze do mieszkania, łapie jej talię. Najpierw lekko, delikatnie, by zaraz nań pozostawić mocniejszy ucisk. Na wszelki wypadek. Druga z dłoni władczo, ale wciąż w spokojnym rysie — powolnym, ale konkretnym ruchu — sięga jej podbródka, by zaraz przyjrzeć się wszelkim bliznom na ramionach i tej jednej, za uchem. Tę zna, tamtą też. Powinien dostrzec coś nowego? W końcu jednak rezygnuje. Szybkie oględziny nie przynoszą nowych pytań, więc i zapomnianą kroplę alkoholu, tę osiadłą w lewym kąciku ust dziewczyny, ściera czułym ruchem kciuka. Uśmiech nie znika z jego twarzy, bo i przecież przyszedł tutaj z myślą konfrontacji.
— Umarłem, ale już jestem. Nie martw się. — odpowiada na pytanie przy zaczesaniu samotnych kosmyków dziewczęcia za prawe jej ucho. — Myślisz, że zostawiłbym cię bez słowa? — Pauza. — Może tak, ale wtedy nie widziałabyś mnie po raz kolejny. — Milknie na moment, by uśmiech zniknął a w głosie wykiełkowała nuta surowego oddalenia. — Zamówię ci coś do jedzenia. Powinnaś też wziąć prysznic. — Spojrzenie ląduje na ścianę za nimi a do nozdrzy wpada zapach whiskey. Prawa dłoń bezwiednie kończy trasę na jej karku. Klucze przejmują ciepłotę złączonych ze sobą ciał. — Gdzie on jest?
Hayato.
Zajęta. Uśmiecha się do niej przy podniesionym podbródku i włosom gładko opadającym na rozluźnione ramiona. Cały jest puszczony do ziemi, przy barkach wolno poruszających się w rytm przerzucanych pomiędzy opuszkami kluczy. Metal przedmiotu przyjemnie osiada na skórze, pozwala mu utrzymać uwagę przy sytuacji a nie odpłynąć dalej, ku niby to ważniejszym celom.
Wstaje z miejsca, obchodzi stół wolnym krokiem i raz jeszcze ciężkim spojrzeniem osiada na pojedynczych rzeczach. Rzucone w kąt buty stopą przestawia bliżej ku ścianie a w równym do siebie rzędzie. Podnosi bluzę, by nie tyle ją uporządkować, a by wyszukać w szwach oznak jej spóźnienia. Jej życia. Przechyla głowę na prawą stronę, gdy z zainteresowaniem godnym ciekawskiego nastolatka bada strukturę materiału. Zaraz jednak przewiesza ubranie przez oparcie nieopodal pozostawionego krzesła.
Jej plecy poruszają się w takt puszczonej w tle muzyki. Pewnie robi to nieświadomie. Jak wytresowany zwierzak reagujący na komendy, tak ona ulega słodkiej, przyjemnej melodii. Kącik ust Bakina wędruje wyżej. Zadowolenie przeplata się z nagłą potrzebą nikotyny, ale zachcianka jest tak miałka, że zaraz ginie w spojrzeniu malującym meandry blizn po ugryzieniach. Byli podobni. W jakiś dziwny, pociągający sposób niemalże odciśnięci w tej samej formie. Nie tyle fizycznej, nie emocjonalnej, ale gdzieś to wszystko kotłowało się pomiędzy. Powiedziałby, że z jednego materiału; jak dwa pióra wypadające ze skrzydeł jednego ptaka.
Spojrzenie dziewczyny po raz kolejny ucieka w kąt pokoju. Jak u ofiary, myśli. Ale Shey, nie jesteś ofiarą. Przynajmniej nie teraz, gdy on wciąż cierpliwy, łagodny, dziwnie statyczny. Dziwnie, ponieważ w spokoju Ryomy nie czai się agresja a jedynie przestój. Emocja nienazwana, która stanowi przerywnik pomiędzy uczuciami zdefiniowanymi. Rozbawiony uśmiech muśnięty zostaje wilgocią języka, gdy wciąż chciwe nikotyny wargi zaczynają doskwierać niechcianą suchością. Jest zła. Widzi, że jest zła, ale przecież bywa taką niemalże zawsze. Urocze. Jak u porzuconego szczeniaka z tą różnicą, że nikt jej jeszcze nie porzucił.
Gdzie byłeś?
— Nabawiłaś się lęku separacyjnego? — Szkło przesuwa się po blacie, gdy słowa może zbyt ostre, ale podmalowane śmiechem, ciągną absurd zadanego pytania. Ale przecież nie wie i w zasadzie nie powinna wiedzieć. Nie teraz, gdy czerń tuszu znaczy się rzekami pod liniami wodnymi oczu a w oczach świta przebłysk czegoś, czego nie potrafi zidentyfikować. Heh. Może jest w tym samym położeniu. W położeniu pomiędzy uczuciami.
W końcu podchodzi. Podsunięty alkohol mija jak mało interesującą ofertę z porównaniu z tą, która rośnie tuż przed nim. Wyciągnięciu z zaniedbanych porzuceniem oczu czegoś konkretnego, nazwanego. Nie znosi przestojów i stoicyzmu, w który na siłę ubiera się Amakasu. Ale to tylko chwila. Wystarczy moment, by zedrzeć z niej irytujący, szczeniacki i tak niepotrzebny teraz spokój. Wystarczą trzy krótkie kroki. Ostatni z nich skromniejszy, meldujący się tuż przed spiętą dziewczyny sylwetką. Zdaje się taka bezbronna we własnej agresji, ale dobrze wie, że się myli. Shey nie jest bezbronna. Bardziej jej do sprytnego hochsztaplera, który najgłębsze emocje skrywa w pozornej bezsilności. Lewa dłoń, w której w ciąż utkwione są klucze do mieszkania, łapie jej talię. Najpierw lekko, delikatnie, by zaraz nań pozostawić mocniejszy ucisk. Na wszelki wypadek. Druga z dłoni władczo, ale wciąż w spokojnym rysie — powolnym, ale konkretnym ruchu — sięga jej podbródka, by zaraz przyjrzeć się wszelkim bliznom na ramionach i tej jednej, za uchem. Tę zna, tamtą też. Powinien dostrzec coś nowego? W końcu jednak rezygnuje. Szybkie oględziny nie przynoszą nowych pytań, więc i zapomnianą kroplę alkoholu, tę osiadłą w lewym kąciku ust dziewczyny, ściera czułym ruchem kciuka. Uśmiech nie znika z jego twarzy, bo i przecież przyszedł tutaj z myślą konfrontacji.
— Umarłem, ale już jestem. Nie martw się. — odpowiada na pytanie przy zaczesaniu samotnych kosmyków dziewczęcia za prawe jej ucho. — Myślisz, że zostawiłbym cię bez słowa? — Pauza. — Może tak, ale wtedy nie widziałabyś mnie po raz kolejny. — Milknie na moment, by uśmiech zniknął a w głosie wykiełkowała nuta surowego oddalenia. — Zamówię ci coś do jedzenia. Powinnaś też wziąć prysznic. — Spojrzenie ląduje na ścianę za nimi a do nozdrzy wpada zapach whiskey. Prawa dłoń bezwiednie kończy trasę na jej karku. Klucze przejmują ciepłotę złączonych ze sobą ciał. — Gdzie on jest?
Hayato.
Maybe god loves you,
but the devil
takes an interest.
but the devil
takes an interest.
Amakasu Shey ubóstwia ten post.
Odruchowo przewróciła oczami wyczuwając dźwięczny śmiech w jego komentarzu. Głęboki zachrypnięty ton jego głosu budził dziwne uczucie gorąca w jej zimnym pustym ciele. Był panem własnego losu. Chodził własnymi ścieżkami. Ona też tak robiła. Tak przynajmniej jej się wydawało. Takie pozory sprawiała. Do momentu, w którym ich drogi niespodzianie się przecinały. Wtedy wywracał jej świat, jej wolność do góry nogami. Zabierał kontrolę, jak gdyby od zawsze należała tylko i wyłącznie do niego. A ona przecież nie zamierzała mu niczego ułatwiać. Musiała postawić na swoim, żeby zachować jakąś prowizoryczną resztkę własnego zdania. Ich relacja jednak dawno temu straciła ładne papierkowe opakowanie prezentu, pozostawiając jedynie nagie, nieokryte wnętrze.
- Nie kurwa, mogłeś po prostu nie wracać - puste słowa rzucone, żeby ranić. Ostre i tnące gęste, ciężkie powietrze między nimi. Nic nie warte i nic nie znaczące. Komentarz, bo jak zwykle nie potrafiła trzymać języka za zębami. Kolejna marna próba udowodnienia mu, że był jedynie bezwartościową skazą jej pustego życia; próba odepchnięcia go, zniechęcenia. Słowa krzyczały, że nie miał tutaj czego szukać, że nie miał po co wracać; tak bardzo kontrastując z rozluźnionym dziewczęcym ciałem swobodnie poruszającym się w jego towarzystwie. Jak gdyby jego przytłaczająca obecność była tak samo ciężka i lekka jak oddychanie.
Powolnymi krokami zaczął torować sobie do niej drogę, a ona mogła jedynie przyglądać mu się w obojętnym milczeniu. Każdy kolejny przystanek jedynie spowalniał nieuniknione i chociaż jej ciało spinało się z każdą następną sekundą, nie zrobiła nic żeby się odsunąć. Drapieżnik nieubłaganie zbliżający się do ofiary, która świadomie odmówiła ucieczki. Narastające oczekiwanie obciążało już gęstą atmosferę. Jego totalny brak pośpiechu strasznie ją wkurwiał. Zblokowała z nim uważne spojrzenie prostując się. Szukała w jego ciemnych tęczówkach zamiaru, bo wiedziała że nic nie robił bezinteresownie. Nie potrafiła określić celu jego wizyty. Jeszcze nie. Wiedziała jednak, że wyczekiwanie było w jego oczach zaledwie częścią zabawy, a jego zamiary wkrótce zostaną jej ujawnione. Shey nie była cierpliwa. Musiała zadrzeć zgrabny nos ku górze, bo był od niej znacznie wyższy. Spięte ramiona luźno zwisające po bokach.
Ciało zesztywniało pod wpływem znajomego dotyku tylko po to, żeby zaraz delikatnie się rozluźnić. Moment konsternacji połączonej z niechęcią ulotnił się w mgnieniu oka, oddając kontrolę w jego ciepłe, duże dłonie. Składając broń i zdejmując tą widoczną tylko dla niego zbroję. Jego bliskość ją obezwładniała i chociaż za każdym razem zalewały ją fale wątpliwości, tym razem oddawała się w jego ręce bez słowa sprzeciwu. Tak jak by nie miała siły na kłótnię. Stała przed nim zaledwie niczym lalka w jego rękach. Śliczna zabaweczka, której szkody oceniał fachowym okiem. To co jednak się stało nie było malowane kolejnymi bliznami naznaczonej skóry. Rany były niewidoczne na ciele, jednak czujne, brązowe tęczówki Ryomy na pewno odnalazły je gdzieś głębiej. Wiedziała, że nic przed nim nie ukryje, a i tak próbowała. Nigdy nic mu nie ułatwiała, resztkami sił trzymając się nieistniejącej kontroli, którą już dawno jej odebrał. Pozostawił jej niewielką namiastkę, zaledwie okruszki, którymi dzielnie próbowała bronić się przed jego wpływem. Nieskutecznie. Zimny metal kluczy, przytknięty do nieosłoniętej skóry zakropił ją momentalnie gęsia skórką, a ciężar palca na pełnych ustach doszczętnie wysuszył gardło. Jego dotyk pozostawiał po sobie znane mrowienie na wrażliwej skórze. Zaklęła w myślach zdając sobie sprawę, że była na to spotkanie zdecydowanie za trzeźwa. Jak zahipnotyzowana nie odrywała od niego dwukolorowych tęczówek w różnych odcieniach szarości.
Umarłem, ale już jestem.
Czas spowolnił. Sekundy zamieniły się w minuty, a Shey straciła czucie w całym ciele. Znajome już uczucie ponownie o sobie przypomniało, kiedy wpatrywała się w niego wielkimi oczami pełnymi niedowierzania. W taki sam sposób przyglądała się Hayato, kiedy wykrwawiał ostatnie krople swojej krwi na jej zabrudzone dłonie. Zgrabne, kobiece ciało zaczęło drżeć niekontrolowanie szarpane skrajnymi emocjami.
- Jak to kurwa umarłeś - głos o oktawę za wysoki. Odrobinę piskliwy, przepełniony czystym gniewem tak bardzo pasującym do ściągniętych w niezrozumieniu brwi, do zaciśniętej z całej siły szczęki. Falująca nierównym rytmem klatka piersiowa walcząca o każdy oddech. Zamglone agresją spojrzenie. Wzbierająca rzeka pod wpływem ciężkich kropli deszczu. Rosnący w siłę potop. Panika rosnąca pod cienką warstwą skóry. Odruchowo zaciskające się dłonie w pięści, raniące wewnętrzną ich stronę długimi paznokciami. Piękne, brutalne pokrwawione półksiężyce. Krótka myśl, żeby go po prostu uderzyć błąkająca się niewinnie pośród oceanu kolejnych. Pękający spokój. - Jeśli pierdolisz to przyrzekam że do kurwy… - stanowcze słowa milknące pod jego prowizorycznie spokojnym, intensywnym spojrzeniem. Niezrozumienie i złość ustępujące nowym uczuciom. Czemuś między obrzydzeniem, a potrzebą zapomnianą już od tylu lat. Wszystko mieszające się w jej pustych tęczówkach.
- Odsuń się - obcy zimny ton zabarwiony pojedynczą nutą paniki. Tak bardzo niepasujący do tego co czaiło się w jej oczach. Czy rzeczywiście chciała, żeby się odsuwał? Drżące dłonie uniosły się powolnym ruchem lądując na materiale jego ubrania. Samoistnie zacisnęły się w pięści mnąc miękką tkaninę. Zanim jeszcze wykonała kolejny ruch zdradził ją jeden krótki ruch źrenic w stronę drzwi. Niepotrzebny. Tylko po to, żeby w następnej chwili spróbowała go od siebie odepchnąć i, niczym w najgorszym koszmarze, rzucić się z ucieczką w stronę wyjścia. Nie była tchórzem, jednak nie potrafiła poradzić sobie z sytuacją. Wspomnienia potwora z dzieciństwa wracały obrazami dawno temu wwiercone w najgłębsze części czaszki. Ryoma był potworem. Teraz jednak stał się nim naprawdę. Wiedziała, że nie żartował. Nie pozwoliłby sobie na tak okrutny żart znając ją lepiej niż ktokolwiek inny. Powaga jego słów ciążyła na już obarczonych problemami ramionach. Powinna jeść, powinna wziąć prysznic. Jego słowa jednak do niej nie docierały. Jej ciało działało machinalnie bez zastanowienia. Próba ucieczki była chwilą krótką i ulotną. Włożyła w nią resztkę sił swojego zmęczonego, słabego i poobijanemu ciała. Czy niezdarnym pędem dotarła do drzwi czy tez została przytłoczona jego bliskością zależało od uścisku silnych, szorstkich dłoni na jej ciele. Zamierzał ją puścić czy zatrzymać przy sobie? Wynik był jeden. A to co działo się dalej na pewno nie było łatwe. Tak czy tak jej cichy szept przerwał napięcie wylewając wszystko to co dotychczas zostało niewypowiedziane, bo Bakin doskonale wiedział gdzie przycisnąć, żeby uzyskać upragnioną odpowiedz:
Hayato
- Umarł i już nie wróci.
@Bakin Ryoma
- Nie kurwa, mogłeś po prostu nie wracać - puste słowa rzucone, żeby ranić. Ostre i tnące gęste, ciężkie powietrze między nimi. Nic nie warte i nic nie znaczące. Komentarz, bo jak zwykle nie potrafiła trzymać języka za zębami. Kolejna marna próba udowodnienia mu, że był jedynie bezwartościową skazą jej pustego życia; próba odepchnięcia go, zniechęcenia. Słowa krzyczały, że nie miał tutaj czego szukać, że nie miał po co wracać; tak bardzo kontrastując z rozluźnionym dziewczęcym ciałem swobodnie poruszającym się w jego towarzystwie. Jak gdyby jego przytłaczająca obecność była tak samo ciężka i lekka jak oddychanie.
Powolnymi krokami zaczął torować sobie do niej drogę, a ona mogła jedynie przyglądać mu się w obojętnym milczeniu. Każdy kolejny przystanek jedynie spowalniał nieuniknione i chociaż jej ciało spinało się z każdą następną sekundą, nie zrobiła nic żeby się odsunąć. Drapieżnik nieubłaganie zbliżający się do ofiary, która świadomie odmówiła ucieczki. Narastające oczekiwanie obciążało już gęstą atmosferę. Jego totalny brak pośpiechu strasznie ją wkurwiał. Zblokowała z nim uważne spojrzenie prostując się. Szukała w jego ciemnych tęczówkach zamiaru, bo wiedziała że nic nie robił bezinteresownie. Nie potrafiła określić celu jego wizyty. Jeszcze nie. Wiedziała jednak, że wyczekiwanie było w jego oczach zaledwie częścią zabawy, a jego zamiary wkrótce zostaną jej ujawnione. Shey nie była cierpliwa. Musiała zadrzeć zgrabny nos ku górze, bo był od niej znacznie wyższy. Spięte ramiona luźno zwisające po bokach.
Ciało zesztywniało pod wpływem znajomego dotyku tylko po to, żeby zaraz delikatnie się rozluźnić. Moment konsternacji połączonej z niechęcią ulotnił się w mgnieniu oka, oddając kontrolę w jego ciepłe, duże dłonie. Składając broń i zdejmując tą widoczną tylko dla niego zbroję. Jego bliskość ją obezwładniała i chociaż za każdym razem zalewały ją fale wątpliwości, tym razem oddawała się w jego ręce bez słowa sprzeciwu. Tak jak by nie miała siły na kłótnię. Stała przed nim zaledwie niczym lalka w jego rękach. Śliczna zabaweczka, której szkody oceniał fachowym okiem. To co jednak się stało nie było malowane kolejnymi bliznami naznaczonej skóry. Rany były niewidoczne na ciele, jednak czujne, brązowe tęczówki Ryomy na pewno odnalazły je gdzieś głębiej. Wiedziała, że nic przed nim nie ukryje, a i tak próbowała. Nigdy nic mu nie ułatwiała, resztkami sił trzymając się nieistniejącej kontroli, którą już dawno jej odebrał. Pozostawił jej niewielką namiastkę, zaledwie okruszki, którymi dzielnie próbowała bronić się przed jego wpływem. Nieskutecznie. Zimny metal kluczy, przytknięty do nieosłoniętej skóry zakropił ją momentalnie gęsia skórką, a ciężar palca na pełnych ustach doszczętnie wysuszył gardło. Jego dotyk pozostawiał po sobie znane mrowienie na wrażliwej skórze. Zaklęła w myślach zdając sobie sprawę, że była na to spotkanie zdecydowanie za trzeźwa. Jak zahipnotyzowana nie odrywała od niego dwukolorowych tęczówek w różnych odcieniach szarości.
Umarłem, ale już jestem.
Czas spowolnił. Sekundy zamieniły się w minuty, a Shey straciła czucie w całym ciele. Znajome już uczucie ponownie o sobie przypomniało, kiedy wpatrywała się w niego wielkimi oczami pełnymi niedowierzania. W taki sam sposób przyglądała się Hayato, kiedy wykrwawiał ostatnie krople swojej krwi na jej zabrudzone dłonie. Zgrabne, kobiece ciało zaczęło drżeć niekontrolowanie szarpane skrajnymi emocjami.
- Jak to kurwa umarłeś - głos o oktawę za wysoki. Odrobinę piskliwy, przepełniony czystym gniewem tak bardzo pasującym do ściągniętych w niezrozumieniu brwi, do zaciśniętej z całej siły szczęki. Falująca nierównym rytmem klatka piersiowa walcząca o każdy oddech. Zamglone agresją spojrzenie. Wzbierająca rzeka pod wpływem ciężkich kropli deszczu. Rosnący w siłę potop. Panika rosnąca pod cienką warstwą skóry. Odruchowo zaciskające się dłonie w pięści, raniące wewnętrzną ich stronę długimi paznokciami. Piękne, brutalne pokrwawione półksiężyce. Krótka myśl, żeby go po prostu uderzyć błąkająca się niewinnie pośród oceanu kolejnych. Pękający spokój. - Jeśli pierdolisz to przyrzekam że do kurwy… - stanowcze słowa milknące pod jego prowizorycznie spokojnym, intensywnym spojrzeniem. Niezrozumienie i złość ustępujące nowym uczuciom. Czemuś między obrzydzeniem, a potrzebą zapomnianą już od tylu lat. Wszystko mieszające się w jej pustych tęczówkach.
- Odsuń się - obcy zimny ton zabarwiony pojedynczą nutą paniki. Tak bardzo niepasujący do tego co czaiło się w jej oczach. Czy rzeczywiście chciała, żeby się odsuwał? Drżące dłonie uniosły się powolnym ruchem lądując na materiale jego ubrania. Samoistnie zacisnęły się w pięści mnąc miękką tkaninę. Zanim jeszcze wykonała kolejny ruch zdradził ją jeden krótki ruch źrenic w stronę drzwi. Niepotrzebny. Tylko po to, żeby w następnej chwili spróbowała go od siebie odepchnąć i, niczym w najgorszym koszmarze, rzucić się z ucieczką w stronę wyjścia. Nie była tchórzem, jednak nie potrafiła poradzić sobie z sytuacją. Wspomnienia potwora z dzieciństwa wracały obrazami dawno temu wwiercone w najgłębsze części czaszki. Ryoma był potworem. Teraz jednak stał się nim naprawdę. Wiedziała, że nie żartował. Nie pozwoliłby sobie na tak okrutny żart znając ją lepiej niż ktokolwiek inny. Powaga jego słów ciążyła na już obarczonych problemami ramionach. Powinna jeść, powinna wziąć prysznic. Jego słowa jednak do niej nie docierały. Jej ciało działało machinalnie bez zastanowienia. Próba ucieczki była chwilą krótką i ulotną. Włożyła w nią resztkę sił swojego zmęczonego, słabego i poobijanemu ciała. Czy niezdarnym pędem dotarła do drzwi czy tez została przytłoczona jego bliskością zależało od uścisku silnych, szorstkich dłoni na jej ciele. Zamierzał ją puścić czy zatrzymać przy sobie? Wynik był jeden. A to co działo się dalej na pewno nie było łatwe. Tak czy tak jej cichy szept przerwał napięcie wylewając wszystko to co dotychczas zostało niewypowiedziane, bo Bakin doskonale wiedział gdzie przycisnąć, żeby uzyskać upragnioną odpowiedz:
Hayato
- Umarł i już nie wróci.
@Bakin Ryoma
Seiwa-Genji Rainer ubóstwia ten post.
Nawet nie pamięta, jak wyglądał. Jak szybko gasnąca iskra w głowie migają wspomnienia twarzy chłopaka. Raz jego podbródek jest delikatnie zaokrąglony, by zaraz przecięła go tamże szrama. Nieduża, delikatna, niczym żłobiona cienkim, finezyjnym ostrzem. Oczy miał zapewne czarne jak większość Japończyków, ale gdzieś pod nimi, pod ciemną breją źrenic kokosiły się kolorowe iskry. To on czy może inny nastolatek? Może myli go ze swoim kontraktorem? Ciche westchnięcie. Ostatnimi czasy czuje się otoczonym przez szczenięta. Te porzucone z bruzdami za uszami. Ona też taka jest. Shey. Miękki niczym welur brąz spojrzenia pędzi po dziewczęcej sylwetce. Na nowo otula ją wzrokiem ni to rozbawionym, ni jak u zwierzęcia ciekawskim. Tym podobnym rozochoconym psom gończym, które tuż przed nosem zwęszyły uciekającego gryzonia. Więc uśmiecha się. Uśmiechem delikatnym, giętym jak licha gałąź w wiosenne dni. I nawet zaśmieje się znowu, z dłonią wsuwaną na kark, z oczyma na moment lgnącymi do kąta pokoju. Mogłeś po prostu nie wracać. Słowa jak trucizna rozpuszczana w ślinie. Tak przyjemne, łamiące się niczym faszerowany emocjami głos. Gdzieś pod naprędce wypluwanymi groźbami doszukuje się przywiązania. Doszukuje lub też je nieskromnie nadpisuje. I gdyby mu teraz pozwoliła, objąłby dziewczęcą szyję ciepłym oddechem, tamże złożył parafkę w kształcie odciśniętych zębów. Na własność, chociaż nie jest tak, że lubi posiadać. Lubi, gdy to oni czują się posiadanymi, przynależącymi. Na tacy rozkłada więc wszelkie emocje i pozwala czerpać z siebie to, czego akurat potrzebują. Czego potrzebujesz, Shey? Nie pyta, bo jeszcze przez chwilę potrzebuje spijać butność jej groźnego wzroku. Groźnego. Ponownie na wargach kładzie się rozbawienie a kieł, po śmierci delikatnie ostrzejszy niż te za życia, nadgryza cienką skórę ust. Nie może na nią zapolować, bo już jest w jego dłoniach. Kładzie się jak łania martwa, ale w swym trupim stanie wciąż wdzięczna. Ujmująca.
Widzi jak ciało dziewczyny napina się jak struna naciągana na instrument. Jej ścięgna żłobią pod skórą szczegółową mapę ciała i aż wołają o odpoczynek. Musi być zmęczona. Potrzeba snu rozpisana zostaje i pod oczyma, kuli się w zabarwionej purpurą skórze. Widział to wcześniej? Może. Irytuje się, ale przecież zawsze chodzi złą, niecierpliwą. Wszędzie szybko. Szybko kładzione na ziemi stopy i słowa wypuszczane naprędce. Ale przecież, kochana Shey, należy skłaniać się nad każdym zdaniem i w obłości słów szukać ich prawdziwego celu. Nie sądzi więc, że ta rzeczywiście chce jego zniknięcia, bo…
— I co byś wtedy zrobiła, hm? — Pyta z tym samym, bezczelnie niepoprawnym w stosunku do jej złości uśmiechem. Koniuszek języka jak gad wpływa na prawy kieł, szuka ostrości zęba, po czym ponownie chowa się dalej, tuż pod podniebieniem. I być może powstrzymuje nierozważne słowa, ale ciało jest zbyt łapczywe. Dłoń trzymająca i ją, i klucze, wbija się w talię dziewczyny. Jeszcze trochę. Mocniej. Jakby tym gestem uziemiał ją w miejscu i sytuacji. Zakorzeniał niczym roślinę w glebie. Bo tego przecież potrzebuje. Znaleźć dla niej stabilność, odkopać z głębi siebie, z trzewi wybebeszyć potrzebny teraz spokój. Więc jest spokojnym. Jak niemalże zawsze opanowanym w dziwnej, dziecięcej zabawie. — Ile razy można wylądować na ulicy i liczyć, że tym razem życie cię oszczędzi, co? — Ząbki jednego z kluczy wsuwają się pomiędzy dwoje palców, wskazujący i serdeczny. Poprawia więc ułożenie ręki, ale jego gest jest znowu automatycznym, ale w swej naturalności i wykalkulowany. — Więc śmiało, powiedz mi, że mam nie wracać, to nie wrócę. To wciąż twoja decyzja. — Pomiędzy nim a nią niknie wpierw jeden, zaraz dwa centymetry odległości, by w końcu osiadł swoimi ustami na drugich, rozchylonych w zdziwieniu, zamontowanej głęboko pod czaszką żałobie. A później rysuje na jej oddechu słowa jak zaklęcia, gdy kącik ust znowu śmiga do góry, gdy w słodkim jak landrynka rozbawieniu spija zapach wypitego alkoholu i mówi cicho, ale nie szeptem, bo szept rezerwuje dla mniej napiętych rozmów, ale wciąż głos mężczyzny drga w cieniach normalnego tonu rozmowy: — Mów.
Jak to kurwa umarłeś.
Wzruszenie ramionami. Zwykłe, dziecięce i odsunięcie głowy na potrzebne dla oddechu centymetry. Pierwszy wdech jest głęboki. Rozszerza płuca w przyjemnym poczuciu życia a wraz z nim, wraz z powietrzem liżącym gardło, i serce zdaje się mocniej bić. Pędzi przez krwioobieg adrenalina znikąd, jej namiastka, ale wciąż przyspieszająca tętno. Bo, rzeczywiście, umarł. Jak kundel zdechł w oparach własnej juchy i gdyby nie przypadek, ciało jego rozniesione zostałoby po całym Nanashi. Ale jest ot nieważne. Nie teraz, gdy na nowo mięśnie brzmią przyjemnym zmęczeniem i jak dzwony wybijają potrzeby organizmu. Drugi wdech jest już lżejszy, znaczony językiem kładzionym na dolnej wardze. A jednak, uciekasz. Pierwszym odruchem jest zniesmaczone zmarszczenie brwi, ale ma ona, ta zagubiona sarna, do tego prawo. Do wszystkiego ma prawo, bo jest jak dzieciak we mgle, jak niewytresowane szczenię a wiadomo, że najpierw trzeba czulej. Dlatego opuszki jak włosie najdroższego pędzla odnajdują jej szyję, zarys krtani i wymalowują tamże niewerbalną dziewczyny przyszłość. Obrożę szytą na miarę krzywizny karku, w jej ulubionym przecież kolorze, może być czerń, mogą być i szarości, ale gdyby dała mężczyźnie wybierać, szukałby w ciemnych czerwieniach. Jak zakrzepnięta na słońcu krew, której słodki posmak rozpuszczałby się przy kontakcie z głodnym językiem. Szarpnięcie.
— Ech, i co robisz — mruczy bardziej do siebie niż do niej, po czym przykrywając białka cienką skórą powiek, a tuż pod nią wylewający się karmin złości, ale też i siły, dziwnej siły, która zrodziła się z jego śmiercią, dodaje: — Zostań.
Przyjemne ciepło ścieli się po mięśniach i pasmami kroczy pomiędzy krótkimi oddechami. Poczucie rozpierającej klatkę piersiową władzy mości się w podgardlu, gdzie słowo, komenda nabiera ciepłego wyrazu i jak to słońce łechczące roznegliżowane latem ciała, osiada pomiędzy nimi niczym ostrze miecza kończące czyjeś życie. W tym przypadku jej swobodę. Nie ma prawa się ruszyć. Nie teraz.
— Shey, szczeniaczku, spokojnie.
Umarł i już nie wróci.
Zdziwione westchnięcie. Ach, to tak.
— Czyli na nowo sierota, rozumiem. Dobrze. — Kiwa głową w szybkim zrozumieniu, po czym odsuwa się od niej ruchem płynnym, by i wzrokiem, i uwagą wpaść w pozostawiony samotnie głośnik. — Masz ochotę na coś konkretnego? Bring Me the Horizon? Albo ci drudzy, jak im było?
Kolejne słowa mężczyzny giną w półszepcie, gdy to zmieniając muzykę, to zgarniając pozostawiony na blacie telefon, spokojnymi muśnięciami sprawdza faktury i tak dobrze znanych mu rzeczy. W końcu jednak kieruje się do łazienki:
— Chodź. Weźmiesz kąpiel.
Widzi jak ciało dziewczyny napina się jak struna naciągana na instrument. Jej ścięgna żłobią pod skórą szczegółową mapę ciała i aż wołają o odpoczynek. Musi być zmęczona. Potrzeba snu rozpisana zostaje i pod oczyma, kuli się w zabarwionej purpurą skórze. Widział to wcześniej? Może. Irytuje się, ale przecież zawsze chodzi złą, niecierpliwą. Wszędzie szybko. Szybko kładzione na ziemi stopy i słowa wypuszczane naprędce. Ale przecież, kochana Shey, należy skłaniać się nad każdym zdaniem i w obłości słów szukać ich prawdziwego celu. Nie sądzi więc, że ta rzeczywiście chce jego zniknięcia, bo…
— I co byś wtedy zrobiła, hm? — Pyta z tym samym, bezczelnie niepoprawnym w stosunku do jej złości uśmiechem. Koniuszek języka jak gad wpływa na prawy kieł, szuka ostrości zęba, po czym ponownie chowa się dalej, tuż pod podniebieniem. I być może powstrzymuje nierozważne słowa, ale ciało jest zbyt łapczywe. Dłoń trzymająca i ją, i klucze, wbija się w talię dziewczyny. Jeszcze trochę. Mocniej. Jakby tym gestem uziemiał ją w miejscu i sytuacji. Zakorzeniał niczym roślinę w glebie. Bo tego przecież potrzebuje. Znaleźć dla niej stabilność, odkopać z głębi siebie, z trzewi wybebeszyć potrzebny teraz spokój. Więc jest spokojnym. Jak niemalże zawsze opanowanym w dziwnej, dziecięcej zabawie. — Ile razy można wylądować na ulicy i liczyć, że tym razem życie cię oszczędzi, co? — Ząbki jednego z kluczy wsuwają się pomiędzy dwoje palców, wskazujący i serdeczny. Poprawia więc ułożenie ręki, ale jego gest jest znowu automatycznym, ale w swej naturalności i wykalkulowany. — Więc śmiało, powiedz mi, że mam nie wracać, to nie wrócę. To wciąż twoja decyzja. — Pomiędzy nim a nią niknie wpierw jeden, zaraz dwa centymetry odległości, by w końcu osiadł swoimi ustami na drugich, rozchylonych w zdziwieniu, zamontowanej głęboko pod czaszką żałobie. A później rysuje na jej oddechu słowa jak zaklęcia, gdy kącik ust znowu śmiga do góry, gdy w słodkim jak landrynka rozbawieniu spija zapach wypitego alkoholu i mówi cicho, ale nie szeptem, bo szept rezerwuje dla mniej napiętych rozmów, ale wciąż głos mężczyzny drga w cieniach normalnego tonu rozmowy: — Mów.
Jak to kurwa umarłeś.
Wzruszenie ramionami. Zwykłe, dziecięce i odsunięcie głowy na potrzebne dla oddechu centymetry. Pierwszy wdech jest głęboki. Rozszerza płuca w przyjemnym poczuciu życia a wraz z nim, wraz z powietrzem liżącym gardło, i serce zdaje się mocniej bić. Pędzi przez krwioobieg adrenalina znikąd, jej namiastka, ale wciąż przyspieszająca tętno. Bo, rzeczywiście, umarł. Jak kundel zdechł w oparach własnej juchy i gdyby nie przypadek, ciało jego rozniesione zostałoby po całym Nanashi. Ale jest ot nieważne. Nie teraz, gdy na nowo mięśnie brzmią przyjemnym zmęczeniem i jak dzwony wybijają potrzeby organizmu. Drugi wdech jest już lżejszy, znaczony językiem kładzionym na dolnej wardze. A jednak, uciekasz. Pierwszym odruchem jest zniesmaczone zmarszczenie brwi, ale ma ona, ta zagubiona sarna, do tego prawo. Do wszystkiego ma prawo, bo jest jak dzieciak we mgle, jak niewytresowane szczenię a wiadomo, że najpierw trzeba czulej. Dlatego opuszki jak włosie najdroższego pędzla odnajdują jej szyję, zarys krtani i wymalowują tamże niewerbalną dziewczyny przyszłość. Obrożę szytą na miarę krzywizny karku, w jej ulubionym przecież kolorze, może być czerń, mogą być i szarości, ale gdyby dała mężczyźnie wybierać, szukałby w ciemnych czerwieniach. Jak zakrzepnięta na słońcu krew, której słodki posmak rozpuszczałby się przy kontakcie z głodnym językiem. Szarpnięcie.
— Ech, i co robisz — mruczy bardziej do siebie niż do niej, po czym przykrywając białka cienką skórą powiek, a tuż pod nią wylewający się karmin złości, ale też i siły, dziwnej siły, która zrodziła się z jego śmiercią, dodaje: — Zostań.
Przyjemne ciepło ścieli się po mięśniach i pasmami kroczy pomiędzy krótkimi oddechami. Poczucie rozpierającej klatkę piersiową władzy mości się w podgardlu, gdzie słowo, komenda nabiera ciepłego wyrazu i jak to słońce łechczące roznegliżowane latem ciała, osiada pomiędzy nimi niczym ostrze miecza kończące czyjeś życie. W tym przypadku jej swobodę. Nie ma prawa się ruszyć. Nie teraz.
— Shey, szczeniaczku, spokojnie.
Umarł i już nie wróci.
Zdziwione westchnięcie. Ach, to tak.
— Czyli na nowo sierota, rozumiem. Dobrze. — Kiwa głową w szybkim zrozumieniu, po czym odsuwa się od niej ruchem płynnym, by i wzrokiem, i uwagą wpaść w pozostawiony samotnie głośnik. — Masz ochotę na coś konkretnego? Bring Me the Horizon? Albo ci drudzy, jak im było?
Kolejne słowa mężczyzny giną w półszepcie, gdy to zmieniając muzykę, to zgarniając pozostawiony na blacie telefon, spokojnymi muśnięciami sprawdza faktury i tak dobrze znanych mu rzeczy. W końcu jednak kieruje się do łazienki:
— Chodź. Weźmiesz kąpiel.
Maybe god loves you,
but the devil
takes an interest.
but the devil
takes an interest.
Bakin Ryoma
Hayato od zawsze szukał jego towarzystwa niczym naiwna ćma lgnąca do obłudnego światła. Shey stała z boku trzymając się blisko na wyciągnięcie dłoni, a jednak płynna niczym woda zawsze przelatywała mu przez palce. Zazwyczaj próby dosięgnięcia kończyły się milimetrową porażką, aż do teraz. Hayato stanowił tamę między jej wzburzonymi gniewnymi wodami, a pozornie spokojnym głębokim oceanem Bakina. Teraz jednak nic już ich nie dzieliło. Nic nie stawało na drodze. Nic więcej jej nie zostało.
Puls przyspieszył wraz z oddechem, kiedy ostre zakończenie metalowych kluczy mocniej przylgnęło do chłodnej odsłoniętej skóry. Ból się jej nie trzymał, kiedy ze sporym wysiłkiem stłumiła pojedynczą iskierkę ekscytacji wywołaną jego perfidnym dotykiem. Puste spojrzenie godne samego trupa prześlizgnęło się gładko po idealnym uśmiechu zadowolenia mężczyzny, podlewając kolejne zalążki wiecznie kłębiącej się złości. Otworzyła gwałtownie pełne usta, aby pewnie wywołać kolejną burzę bluzg, jednak niewypowiedziane słowa milkły z każdym kolejnym znikającym centymetrem bezpiecznej odległości. Stłumiony krzyk wszystkich spiętych mięśni, że powinna się odsunąć totalnie zignorowany przez brak instynktu samozachowawczego. Bo tym właśnie smakowały jego usta. Autodestrukcją. Czymś dla niej znanym i chętnie praktykowanym. Odruchowo przymknięte powieki pod ciężarem ciepłych ust świadczące o cichym przyzwoleniu. Ponownie zblokowane zaskoczone spojrzenie ciche w niezrozumieniu, bo przecież ich relacja nie była prosta. Zawiła i niezrozumiała jak jego silny dotyk na miękkiej skórze. It’s complicated nie wystarczało, żeby cokolwiek tutaj zdefiniować, bo tak naprawdę nic ich nie łączyło. Byli dla siebie nikim, a jednak nie potrafiła powiedzieć mu, żeby zniknął i więcej nie wracał.
- Nie - rzuciła jedynie przegryzając dolną wargę, zła sama na siebie za element słabości, którą od zawsze próbowała się pozbyć. Uniesiony wysoko podbródek, twarde spojrzenie noszące resztki pozostałej godności. Nie zamierzała mówić mu nic więcej pewna, że on i tak zrozumie jej przekaz. Fakt, że wciąż swobodnie trzymał ją w swoich toksycznych szponach mówił sam za siebie.
Zostań - jedno krótkie polecenie przeszywające kobiece ciało aż do samego szpiku kości. Odbierające możliwości, kradnące własną wolę. Niczym paraliżująca trucizna przenikające do zmęczonych mięśni unieruchamiając je w ułamek sekundy. Zatrzymana w miejscu z niedowierzaniem unosząca zaskoczone spojrzenie na sprawcę całej krzywdy. Jednak to nie strach czy obawa wypełniła duże szare tęczówki. Shey nie znała takich emocji. Zamiast tego twarde spojrzenie pociemniało od gniewu. Jedynej rekacji do jakiej była zdolna.
- Co to kurwy - wysyczała przez zaciśnięte z całej siły szczęki cudem nie krusząc sobie przy tym zębów. Czekała na wyjaśnienie, które nie nadeszło. Nie musiało. Podświadomie wiedziała. marł i wrócił. Opóźniona chwilowym zaskoczeniem reakcja rozlała się falami po szczupłym ciele napinając mięśnie i ścięgna. Szarpała się we własnym ciele walcząc i siłując się z niewidzialną uziemiającą mocą, która nie zamierzała jej puścić. Włożyła w próbę uwolnienia się wszystko co miała. Niestety przyspawane do podłoża bose stopy nie ruszyły się nawet o milimetr, zatrzymane w nienaturalnym półkroku bezowocnej próby ucieczki od wszelkich problemów, które niósł ze sobą powrót Ryomy. Bo to nie jego śmierć była tutaj problematyczna, a fakt, że powrócił. Jedno krótkie zerknięcie na niekontrolowanie drgający w samozadowoleniu mięsień na jego twarzy wystarczyło, żeby zrozumiała w jak przejebanej sytuacji się znalazła. Ryo nigdy nie wypuściłby jej ze swoich ostrych szponów władzy i kontroli. Czy jednak rzeczywiście chciała mu się wyrywać? - Nie jestem Twoją zabawką, Ryo. Zapominasz się - kolejny wkurwiony komentarz bez pokrycia, bo czym innym była niż zaledwie laleczką w jego doświadczonych dłoniach.
Spokojnie wypowiedziane słowa stanowczym, ale bezpłciowym głosem drapieżnika, który już dawki złapał swoją ofiarę. Teraz zaledwie przypominał jej o swoim położeniu. Czysta demonstracja siły i władzy. Odpowiedziała milczeniem głośniejszym niż tysiące niewypowiedzianych slow. Niemy wrzask tłumionych emocji w pustych szarych tęczówkach bacznie obserwujących każdy jego ruch. Dobrze, tylko że kurwa nic tak naprawdę nie było dobrze. Blada skóra pokryta pajęczyną wyblakłych blizn, ledwie zakrywała cały gniew jaki wzbierał pod jej cieniutką fakturą.
- Nie. Nie mam ochoty - warknęła wyrzucając z siebie całą wezbraną frustrację, chociaż tak naprawdę miała ochotę coś lub kogoś fizycznie rozpierdolić. Warczała zamiast wrzeszczeć. - Śmierć powinna być końcem. Nawet dla ciebie - dodała zdecydowanie szukając zaczepki. Spięte mięśnie w wyczekiwaniu na powrót brutalnie zabranej wolności, gotowe do ataku. Stał się duchem, demonem i potworem, których tak nienawidziła; które były żywym dowodem wszystkiego czym gardziła. Fundamentem jej charakteru, jej osobowości i nieludzkich zachowań. Wolność jednak nie nadchodziła, a wszelkie wymyślne i barwne plany zemsty Ryoma zdeptał kolejną komendą.
Chodź.
Wstrzymała oddech na dosłownie sekundę zdając sobie sprawę, że nie było to jedynie jednorazowe zagranie; że jej ciało przestało należeć do niej na dłużej. Może na zawsze. Kolejna fala gniewu karmazynem zacieniła jej pole widzenia. Obezwładniająca, krótka i nietrwała. I wtedy coś się zmieniło. Niemoc przechodzącą w ulgę rozluźniającego się ciała. Czy dostrzegł jak jej stężała twarz odrobinę łagodniała, odejmując lat wiecznie ściągniętych w gniewie brwi. Chwila wytchnienia oddawanej w jego ciepłe znane dłonie kontroli. I chociaż tak bardzo się wzbraniała. Wyzbywała się konsekwencji własnych czynów z każdym kolejnym postawionym ku łazience krokiem. Była zaledwie widzem w tym króciutkim przedstawieniu odbijającym się jaskrawym światłem wiszących w pomieszczeniu neonów, podziwiającym scenariusz wprawionego reżysera.
6, 7, 8 kroków później dotarła do betonowych ścian chłodnej minimalistycznej łazienki oświetlonej przygaszonym światłem jednej z działających żarówek. Odszukała mahoniowe spojrzenie, którego ciężar czuła na całej odkrytej skórze. Szarość w różnych odcieniach wypełniła mieszanka obrzydzenia i ekscytacji.
- Zmuś mnie - pojedyncze zimne słowa wypowiedziane na wydechu niczym rozpalona zapałka rzucona między już zdecydowanie za gęste powietrze między nimi. Może i miał kontrolę, może i wcale nie chciała mu jej zabierać. Jej buntownicza natura jednak nigdy nie pozwalała jej odpuścić. Wieczna walka niespożytych zasobów gniewu i agresji, które górowały nad nią nawet teraz. W sytuacji bez wyjścia. Dwa słowa z idealnie słyszalną nutą wyzwania w ostrym tonie.
Zmuś mnie.
Chociaż i tak dobrze wiedziała, że mógł z nią zrobić cokolwiek sobie zażyczył, z premedytacją rzucała mu wyzwanie na pojedynek, którego wynik był przesądzony od samego początku. Tylko dlatego, że on jeden rozumiał jej potrzebę bycia pozornie wolną, a jednak tak bardzo od kogoś zależną.
@Bakin Ryoma
Hayato od zawsze szukał jego towarzystwa niczym naiwna ćma lgnąca do obłudnego światła. Shey stała z boku trzymając się blisko na wyciągnięcie dłoni, a jednak płynna niczym woda zawsze przelatywała mu przez palce. Zazwyczaj próby dosięgnięcia kończyły się milimetrową porażką, aż do teraz. Hayato stanowił tamę między jej wzburzonymi gniewnymi wodami, a pozornie spokojnym głębokim oceanem Bakina. Teraz jednak nic już ich nie dzieliło. Nic nie stawało na drodze. Nic więcej jej nie zostało.
Puls przyspieszył wraz z oddechem, kiedy ostre zakończenie metalowych kluczy mocniej przylgnęło do chłodnej odsłoniętej skóry. Ból się jej nie trzymał, kiedy ze sporym wysiłkiem stłumiła pojedynczą iskierkę ekscytacji wywołaną jego perfidnym dotykiem. Puste spojrzenie godne samego trupa prześlizgnęło się gładko po idealnym uśmiechu zadowolenia mężczyzny, podlewając kolejne zalążki wiecznie kłębiącej się złości. Otworzyła gwałtownie pełne usta, aby pewnie wywołać kolejną burzę bluzg, jednak niewypowiedziane słowa milkły z każdym kolejnym znikającym centymetrem bezpiecznej odległości. Stłumiony krzyk wszystkich spiętych mięśni, że powinna się odsunąć totalnie zignorowany przez brak instynktu samozachowawczego. Bo tym właśnie smakowały jego usta. Autodestrukcją. Czymś dla niej znanym i chętnie praktykowanym. Odruchowo przymknięte powieki pod ciężarem ciepłych ust świadczące o cichym przyzwoleniu. Ponownie zblokowane zaskoczone spojrzenie ciche w niezrozumieniu, bo przecież ich relacja nie była prosta. Zawiła i niezrozumiała jak jego silny dotyk na miękkiej skórze. It’s complicated nie wystarczało, żeby cokolwiek tutaj zdefiniować, bo tak naprawdę nic ich nie łączyło. Byli dla siebie nikim, a jednak nie potrafiła powiedzieć mu, żeby zniknął i więcej nie wracał.
- Nie - rzuciła jedynie przegryzając dolną wargę, zła sama na siebie za element słabości, którą od zawsze próbowała się pozbyć. Uniesiony wysoko podbródek, twarde spojrzenie noszące resztki pozostałej godności. Nie zamierzała mówić mu nic więcej pewna, że on i tak zrozumie jej przekaz. Fakt, że wciąż swobodnie trzymał ją w swoich toksycznych szponach mówił sam za siebie.
Zostań - jedno krótkie polecenie przeszywające kobiece ciało aż do samego szpiku kości. Odbierające możliwości, kradnące własną wolę. Niczym paraliżująca trucizna przenikające do zmęczonych mięśni unieruchamiając je w ułamek sekundy. Zatrzymana w miejscu z niedowierzaniem unosząca zaskoczone spojrzenie na sprawcę całej krzywdy. Jednak to nie strach czy obawa wypełniła duże szare tęczówki. Shey nie znała takich emocji. Zamiast tego twarde spojrzenie pociemniało od gniewu. Jedynej rekacji do jakiej była zdolna.
- Co to kurwy - wysyczała przez zaciśnięte z całej siły szczęki cudem nie krusząc sobie przy tym zębów. Czekała na wyjaśnienie, które nie nadeszło. Nie musiało. Podświadomie wiedziała. marł i wrócił. Opóźniona chwilowym zaskoczeniem reakcja rozlała się falami po szczupłym ciele napinając mięśnie i ścięgna. Szarpała się we własnym ciele walcząc i siłując się z niewidzialną uziemiającą mocą, która nie zamierzała jej puścić. Włożyła w próbę uwolnienia się wszystko co miała. Niestety przyspawane do podłoża bose stopy nie ruszyły się nawet o milimetr, zatrzymane w nienaturalnym półkroku bezowocnej próby ucieczki od wszelkich problemów, które niósł ze sobą powrót Ryomy. Bo to nie jego śmierć była tutaj problematyczna, a fakt, że powrócił. Jedno krótkie zerknięcie na niekontrolowanie drgający w samozadowoleniu mięsień na jego twarzy wystarczyło, żeby zrozumiała w jak przejebanej sytuacji się znalazła. Ryo nigdy nie wypuściłby jej ze swoich ostrych szponów władzy i kontroli. Czy jednak rzeczywiście chciała mu się wyrywać? - Nie jestem Twoją zabawką, Ryo. Zapominasz się - kolejny wkurwiony komentarz bez pokrycia, bo czym innym była niż zaledwie laleczką w jego doświadczonych dłoniach.
Spokojnie wypowiedziane słowa stanowczym, ale bezpłciowym głosem drapieżnika, który już dawki złapał swoją ofiarę. Teraz zaledwie przypominał jej o swoim położeniu. Czysta demonstracja siły i władzy. Odpowiedziała milczeniem głośniejszym niż tysiące niewypowiedzianych slow. Niemy wrzask tłumionych emocji w pustych szarych tęczówkach bacznie obserwujących każdy jego ruch. Dobrze, tylko że kurwa nic tak naprawdę nie było dobrze. Blada skóra pokryta pajęczyną wyblakłych blizn, ledwie zakrywała cały gniew jaki wzbierał pod jej cieniutką fakturą.
- Nie. Nie mam ochoty - warknęła wyrzucając z siebie całą wezbraną frustrację, chociaż tak naprawdę miała ochotę coś lub kogoś fizycznie rozpierdolić. Warczała zamiast wrzeszczeć. - Śmierć powinna być końcem. Nawet dla ciebie - dodała zdecydowanie szukając zaczepki. Spięte mięśnie w wyczekiwaniu na powrót brutalnie zabranej wolności, gotowe do ataku. Stał się duchem, demonem i potworem, których tak nienawidziła; które były żywym dowodem wszystkiego czym gardziła. Fundamentem jej charakteru, jej osobowości i nieludzkich zachowań. Wolność jednak nie nadchodziła, a wszelkie wymyślne i barwne plany zemsty Ryoma zdeptał kolejną komendą.
Chodź.
Wstrzymała oddech na dosłownie sekundę zdając sobie sprawę, że nie było to jedynie jednorazowe zagranie; że jej ciało przestało należeć do niej na dłużej. Może na zawsze. Kolejna fala gniewu karmazynem zacieniła jej pole widzenia. Obezwładniająca, krótka i nietrwała. I wtedy coś się zmieniło. Niemoc przechodzącą w ulgę rozluźniającego się ciała. Czy dostrzegł jak jej stężała twarz odrobinę łagodniała, odejmując lat wiecznie ściągniętych w gniewie brwi. Chwila wytchnienia oddawanej w jego ciepłe znane dłonie kontroli. I chociaż tak bardzo się wzbraniała. Wyzbywała się konsekwencji własnych czynów z każdym kolejnym postawionym ku łazience krokiem. Była zaledwie widzem w tym króciutkim przedstawieniu odbijającym się jaskrawym światłem wiszących w pomieszczeniu neonów, podziwiającym scenariusz wprawionego reżysera.
6, 7, 8 kroków później dotarła do betonowych ścian chłodnej minimalistycznej łazienki oświetlonej przygaszonym światłem jednej z działających żarówek. Odszukała mahoniowe spojrzenie, którego ciężar czuła na całej odkrytej skórze. Szarość w różnych odcieniach wypełniła mieszanka obrzydzenia i ekscytacji.
- Zmuś mnie - pojedyncze zimne słowa wypowiedziane na wydechu niczym rozpalona zapałka rzucona między już zdecydowanie za gęste powietrze między nimi. Może i miał kontrolę, może i wcale nie chciała mu jej zabierać. Jej buntownicza natura jednak nigdy nie pozwalała jej odpuścić. Wieczna walka niespożytych zasobów gniewu i agresji, które górowały nad nią nawet teraz. W sytuacji bez wyjścia. Dwa słowa z idealnie słyszalną nutą wyzwania w ostrym tonie.
Zmuś mnie.
Chociaż i tak dobrze wiedziała, że mógł z nią zrobić cokolwiek sobie zażyczył, z premedytacją rzucała mu wyzwanie na pojedynek, którego wynik był przesądzony od samego początku. Tylko dlatego, że on jeden rozumiał jej potrzebę bycia pozornie wolną, a jednak tak bardzo od kogoś zależną.
@Bakin Ryoma
Dopiero gdy dłonie sięgają kosmyka jej włosów – nieświadomie zaplatając na palcu wskazującym zagubiony węzeł białej nici – do pamięci wraca postać chłopca o podobnej, za podobnej karnacji. Jest jak jej słabe odbicie, niechciana fatamorgana, która jawi się we wspomnieniu i dziwniej, bo kuli się także w cieniu, w przestrzeni pokoju. Niemalże go dostrzega zza dziewczęcego ramienia, gdzie w krótkim momencie słabej dysocjacji ucieka wzrokiem. Zaraz jednak do niej wraca, bo skoro tamten umarł i nie zamierzał wstać z martwych (chociaż kto wie), należało przejąć porzucone przez chłopca stado. Małe, bo jednoosobowe, ale będące ujmującą kulą złości. Nie powiedziałby, że ma do niej słabość. Podobne emocje kiełkowały w Ryomie w kontakcie z każdym, kto potrzebował go chociażby w formie skroplonej atencji. Mógł im, mógł jej dać wszystko, czego sobie zażyczy. Mógł i ją na prośbę zostawić, opuścić, czy wyrzucić na bruk. Wystarczy słowo, zachcianka, by ręce niczym gilotyna za sprawą jego – kata – zrealizowały życzenie.
Nie. Słodkie, moszczące się tuż koło serca zaprzeczenie, które rozlewa się po ciele jak ciepło podobne alkoholowemu rozgrzaniu. Mimo to jedyny wyczuwalny trunek to ten, który zapomniany, osiadł na wilgotnych ustach dziewczyny. Trudno opisać przyjemność ze zanikających w powietrzu przekleństw. Zapoczątkowane wirują nad głową rozmówczyni, kotłują się w niemej jeszcze walce, by jak ta iskra przy podmuchu wiatru, zgasnąć. Wraz z ich śmiercią pojawia się pole na wstrzymany oddech. Krótki, zadowolony, ciągnący z interakcji największą przyjemność. Lubi, jak im brakuje siły na dalsze kłótnie, jak z pewnym wciąż ociąganiem, ale i poddaństwem, przeciągającym szalę zwycięstwa na jego stronę, lgną ku niemu niczym muchy do lepu. Mimo wszystko nie korzysta ze zdobytej władzy. Nie jest przecież mafijnym hochsztaplerem, który zakłamie im w oczy, dotknąwszy porzuci. Ale gdzieś pod czułym rozumowaniem kładzie się długimi pasmami czysta, prymitywna przyjemność. Ta sama, która w oczy wlewa karmin rozbawienia; rozmiękcza mięśnie naprzeciw jej ciału. I choć stara się nie wędrować po sylwetce chciwością opuszek, to wystarcza wpierw muśnięcie biodra, później splot palców wbijający się w talię, by wyczuł skryte w napiętym ciele zdenerwowanie. Urocze. Ponownie rozczulają go próby walki. Teatralne, na pokaz, bo nie wierzy, jej i jej instynktowi. Może powinien?
Nie.
— Powtórz — komentuje słodko, pieszczotliwie, jakby bawił się z dziewczyną w głuchy telefon. Powtórz, ale świadomie, pewniej, bo słowa mają moc, do której, czego jeszcze nie wie, wróci za niespełna dwadzieścia minut. I bawi go zachowanie Shey, takie niewinne, ale przecież miała do tego prawo. Była młoda. Niewiele młodsza od niego, ale wciąż pod oczyma trzymająca nastoletni puch. Delikatna w środku jak pluszak zgarnięty z ulicy. Z urwanym uchem, z dziurą pod powiekami, ale to nie szkodzi.
Jedno muśnięcie sparaliżowanego złością policzka i odsuwa się. Chyba najbardziej lubi podchody. Zbliżanie się do celu i zaraz zbaczanie z obranej ścieżki. Dotknięcia i ucieczki, ale w tym wszystkim także pogoń i zdezorientowane spojrzenie partnerów. By przy końcu każdego z podchodów nie wiedzieli, czy to oni wygrywają, czy też on. A jemu? Jemu było i jest wszystko jedno, bo nie bawił się dla zwycięstwa. Bawił się dla czystej przyjemności, dla rozrywki.
Raz tylko patrzy na jej zatrzymane w ruchu ciało i pozwoli brwi drgnąć w pozytywnym zdziwieniu. Nowa umiejętność, tak niedostępna zwykłemu człowiekowi, wciąż wzbudza w nim krótkie zastoje osłupienia. Dlatego, że jest w stanie i może. Nie jestem Twoją zabawką, Ryo. Zapominasz się. Uśmiecha się do niej uśmiechem długim, lisim, by zaraz też złączyć ze sobą ich spojrzenia, wpaść w czerń jej źrenic, tamże zasadzić własne rozbawienie i ucieka. Wzorkiem spływa na sparaliżowane ciało i tylko mięśnie, próbujące utrzymać je w pionie, dygoczą pod skórą zalążkiem życia. Jest w tym wszystkim coś rzeźbiarskiego. Coś z artyzmu. Jakby w dłoni nie telefon, nie klucze, a dzierżył dłuto, które pozwala na kształtowanie wymarzonych form. Język robi parę kroków po podniebieniu. Raz, dwa. Towarzyszą jemu dłonie gładko przesuwające się po wygaszonym ekranie komórki. W końcu jednak przed nią staje, w niewielkiej, ale wciąż odległości i przy głowie skręconej ku barkowi, przy kosmykach cienkimi kaskadami spływającymi na ramię.
— Nie jesteś? — pyta ze śmiechem, z rytmem radośnie odbijającym się od strun głosowych. Wzrusza ramionami delikatnie, mało rytmicznie, jak ten chłopiec przyłapany na złym uczynku. Może nie jest, może nie chce być, a może to kolejny przecinek w długim zdaniu. Poczeka na jego kontynuację, gdy za sprawą jednej myśli zwalnia jej sylwetkę. — To nie.
Śmierć powinna być końcem. Już głośniejsze parsknięcie przeradza się w cichy śmiech, którego tembr niesie się dalej, w korytarzu prowadzącym do łazienki.
Sam ściąga z siebie bluzę, pozostaje bosym, gdy odrzucone części ubrania lądują w koszu na ubrania. Jest mu dziwnie gorąco, czego źródła szuka w używanej mocy. Na ciele więc pozostaje prosta, grafitowa koszulka i spodnie, których kolor wpada w odcienie czarnych włosów. Siadając na krawędzi wanny, odkręcając kurek to z ciepłą, to z zimną wodą, szukając w ich syntezie idealnej temperatury, ku drzwiom odwraca twarz za sprawą szelestu jej ciała. Przychodzi nieco inna. Spokojniejsza, łagodna, bez bruzdy, która w złości wypaczała skórę na czole. Koniuszek języka ponownie sięga kła, by zadowolenie rozlało się po podniebieniu, ociepliło kolejny wydech. Błyszcząca faktura wanny odbija szarawe kolory zbliżającej się sylwetki dziewczyny. On pozwala wodzie płynąć już swobodnie, by mokre jeszcze dłonie zaprzeć na krawędzi wanny. Przygląda się. Uważnie, jak malarz przed podejściem do zreplikowania zastanej rzeczywistości.
Zmuś mnie. Krótka chwila. Język osiada na spierzchniętych wargach, zaraz jednak odszukuje koniuszkiem górną krawędź zębów. Szkliwo błyska przy nikłym, rozbawionym uśmiechu, bo wie. Kiwa głową w pełnym zrozumieniu prośby, bo przecież potrzebował tylko tego — potwierdzenia. Delikatnie przesuwa się po krawędzi wanny, by zaraz siedzieć tuż przed nią, wilgotnymi wciąż dłońmi objąć odsłonięte biodra. (A biodra ma wąskie, chude, za chude, ale w swej lichości dziwnie pociągające; jak te kości, które przy gwałtowniejszym ruchu łamią się przy głośnym pęknięciu). Ciche mruknięcie rozpisuje w podgardlu nieme pytanie, ale to kierowane ku samemu sobie. Na ile może i chce sobie pozwolić. Na ile powinien, biorąc pod uwagę swoje cele a jej stan. Unosi oczy ku górze, ku twarzy wciąż maźniętej złością. Pozwala grzywce rozłożyć się na czole i niemalże podbródkiem sięgając dziewczęcego brzucha, obserwuje jej wyprostowane niczym struna ciało. Z perspektywy Amakasu wciąż przypomina skromną w skali, ale ciekawą w fakturze rzeźbę. Opuszki przy skromnych, wolnych ruchach przesuwają się po biodrach.
— Myślałem, że nie podoba ci się rola zabawki, Shey — Śmieje się cicho, wolno i własnym spojrzeniem szuka tego drugiego. Ma zachciankę, tym razem on, z trzewi dziewczyny wyciągnąć jedną z prawd. Nie wszystkie, ale zalążek kulącej się podbrzuszu słabości. Zlizać całą złość, przejąć we własne ręce, by choć na moment opuściła gardę, z ramion strzepnęła opadnięte tamże ciężary. — Stój. W zasadzie przyszedłem tutaj, bo mam do ciebie prośbę. — Mocniejszy chwyt na biodrach służy za podporę dla unoszącego się ciała. Palce jak skoczne owady przemieszczają się po skórze, zarysowują pępek, by finalnie kciuk prawej dłoni nakreślił wgłębienie, małą dolinę, rysującą się pomiędzy mięśniami brzucha. Dotyk zatrzymany zostaje przy czarnym topie. Wsuwa dłonie pod materiał koszulki, tuż pod jej pachy, by zaraz wywinąć odzienie i szybkim ruchem ściągnąć je przy uniesionych przez dziewczynę rękach. Zaraz potem na nowo zajmuje miejsce na krawędzi wanny, dłońmi jak zimnymi sztyletami mierząc jej żebra, talię i po raz kolejny biodra. Gdzieś pod opuszkami pulsują dawne blizny, w kontraście do nienaruszonej tkanki śliskie, detaliczne, przyjemne. — Ta tutaj to chyba pamiątka po jednym z moich kundli? — Pyta zamyślonym, gdy palce zaszczepia na gumce dresowych spodni. Szybkim spojrzeniem zarysowuje, odsłoniętą przez ciężar dłoni, bliznę na wystających biodrach. Zaraz potem pomięty dniem dres ląduje na kafelkach, by chwycił jej łydki, kolejno uniósł każdą do góry i w całości wyswobodził jej nogi. Ze stóp zsuwa cienki materiał skarpetek. Zaczyna od lewej stopy. — Widzisz, nie umarłem sam z siebie. — Kontynuuje przy dłoniach opadających nad kolana Shey, by zaraz wsunąć je na tylne mięśnie ud, tam zdradziecko powędrować pod pośladki, musnąć krawędź bielizny. — Komuś z Shingetsu najwidoczniej nie przypadłem do gustu. — Mocniejszy ucisk na udach, by przy nagłym, połowicznym wyprostowaniu ciała, jednej ręce chwytającej talię dziewczyny, uniósł jej zmęczone ciało i usadził na własnym. Kładzie ją, jak tę lalkę właśnie, na udach, stopami szukając balansu dla siebie i drugiego ciężaru. — Tutaj. Będzie wygodniej. — Instruuje ciszej, by zaraz jej uda oplotły jego biodra, tym samym stopami lądując w napełnionej częściowo wannie. Szuka grymasu na jej twarzy. — Za gorąca? — Pyta z uśmiechem, by przy okazji zakręcić kurek. Przysuwa ją bliżej przy dłoniach zaborczo wsuwanych za materiał bielizny a na miękką obłość pośladków. Są niemalże na tej samej wysokości, gdy ustami ląduje na jej szyi, tam składa jeden, krótki pocałunek, by kolejne słowa zawiesić nad uchem. — Wedle życzenia, Shey, mogę zmusić cię do wielu działań, ale w tej konkretnej kwestii potrzebuję świadomej zgody. Pomóż mi dorwać te kurwy. — Odsuwa się, by pytający, zadziorny uśmiech wykwitł pod naporem w końcu wysuniętej propozycji.
Nie. Słodkie, moszczące się tuż koło serca zaprzeczenie, które rozlewa się po ciele jak ciepło podobne alkoholowemu rozgrzaniu. Mimo to jedyny wyczuwalny trunek to ten, który zapomniany, osiadł na wilgotnych ustach dziewczyny. Trudno opisać przyjemność ze zanikających w powietrzu przekleństw. Zapoczątkowane wirują nad głową rozmówczyni, kotłują się w niemej jeszcze walce, by jak ta iskra przy podmuchu wiatru, zgasnąć. Wraz z ich śmiercią pojawia się pole na wstrzymany oddech. Krótki, zadowolony, ciągnący z interakcji największą przyjemność. Lubi, jak im brakuje siły na dalsze kłótnie, jak z pewnym wciąż ociąganiem, ale i poddaństwem, przeciągającym szalę zwycięstwa na jego stronę, lgną ku niemu niczym muchy do lepu. Mimo wszystko nie korzysta ze zdobytej władzy. Nie jest przecież mafijnym hochsztaplerem, który zakłamie im w oczy, dotknąwszy porzuci. Ale gdzieś pod czułym rozumowaniem kładzie się długimi pasmami czysta, prymitywna przyjemność. Ta sama, która w oczy wlewa karmin rozbawienia; rozmiękcza mięśnie naprzeciw jej ciału. I choć stara się nie wędrować po sylwetce chciwością opuszek, to wystarcza wpierw muśnięcie biodra, później splot palców wbijający się w talię, by wyczuł skryte w napiętym ciele zdenerwowanie. Urocze. Ponownie rozczulają go próby walki. Teatralne, na pokaz, bo nie wierzy, jej i jej instynktowi. Może powinien?
Nie.
— Powtórz — komentuje słodko, pieszczotliwie, jakby bawił się z dziewczyną w głuchy telefon. Powtórz, ale świadomie, pewniej, bo słowa mają moc, do której, czego jeszcze nie wie, wróci za niespełna dwadzieścia minut. I bawi go zachowanie Shey, takie niewinne, ale przecież miała do tego prawo. Była młoda. Niewiele młodsza od niego, ale wciąż pod oczyma trzymająca nastoletni puch. Delikatna w środku jak pluszak zgarnięty z ulicy. Z urwanym uchem, z dziurą pod powiekami, ale to nie szkodzi.
Jedno muśnięcie sparaliżowanego złością policzka i odsuwa się. Chyba najbardziej lubi podchody. Zbliżanie się do celu i zaraz zbaczanie z obranej ścieżki. Dotknięcia i ucieczki, ale w tym wszystkim także pogoń i zdezorientowane spojrzenie partnerów. By przy końcu każdego z podchodów nie wiedzieli, czy to oni wygrywają, czy też on. A jemu? Jemu było i jest wszystko jedno, bo nie bawił się dla zwycięstwa. Bawił się dla czystej przyjemności, dla rozrywki.
Raz tylko patrzy na jej zatrzymane w ruchu ciało i pozwoli brwi drgnąć w pozytywnym zdziwieniu. Nowa umiejętność, tak niedostępna zwykłemu człowiekowi, wciąż wzbudza w nim krótkie zastoje osłupienia. Dlatego, że jest w stanie i może. Nie jestem Twoją zabawką, Ryo. Zapominasz się. Uśmiecha się do niej uśmiechem długim, lisim, by zaraz też złączyć ze sobą ich spojrzenia, wpaść w czerń jej źrenic, tamże zasadzić własne rozbawienie i ucieka. Wzorkiem spływa na sparaliżowane ciało i tylko mięśnie, próbujące utrzymać je w pionie, dygoczą pod skórą zalążkiem życia. Jest w tym wszystkim coś rzeźbiarskiego. Coś z artyzmu. Jakby w dłoni nie telefon, nie klucze, a dzierżył dłuto, które pozwala na kształtowanie wymarzonych form. Język robi parę kroków po podniebieniu. Raz, dwa. Towarzyszą jemu dłonie gładko przesuwające się po wygaszonym ekranie komórki. W końcu jednak przed nią staje, w niewielkiej, ale wciąż odległości i przy głowie skręconej ku barkowi, przy kosmykach cienkimi kaskadami spływającymi na ramię.
— Nie jesteś? — pyta ze śmiechem, z rytmem radośnie odbijającym się od strun głosowych. Wzrusza ramionami delikatnie, mało rytmicznie, jak ten chłopiec przyłapany na złym uczynku. Może nie jest, może nie chce być, a może to kolejny przecinek w długim zdaniu. Poczeka na jego kontynuację, gdy za sprawą jednej myśli zwalnia jej sylwetkę. — To nie.
Śmierć powinna być końcem. Już głośniejsze parsknięcie przeradza się w cichy śmiech, którego tembr niesie się dalej, w korytarzu prowadzącym do łazienki.
Sam ściąga z siebie bluzę, pozostaje bosym, gdy odrzucone części ubrania lądują w koszu na ubrania. Jest mu dziwnie gorąco, czego źródła szuka w używanej mocy. Na ciele więc pozostaje prosta, grafitowa koszulka i spodnie, których kolor wpada w odcienie czarnych włosów. Siadając na krawędzi wanny, odkręcając kurek to z ciepłą, to z zimną wodą, szukając w ich syntezie idealnej temperatury, ku drzwiom odwraca twarz za sprawą szelestu jej ciała. Przychodzi nieco inna. Spokojniejsza, łagodna, bez bruzdy, która w złości wypaczała skórę na czole. Koniuszek języka ponownie sięga kła, by zadowolenie rozlało się po podniebieniu, ociepliło kolejny wydech. Błyszcząca faktura wanny odbija szarawe kolory zbliżającej się sylwetki dziewczyny. On pozwala wodzie płynąć już swobodnie, by mokre jeszcze dłonie zaprzeć na krawędzi wanny. Przygląda się. Uważnie, jak malarz przed podejściem do zreplikowania zastanej rzeczywistości.
Zmuś mnie. Krótka chwila. Język osiada na spierzchniętych wargach, zaraz jednak odszukuje koniuszkiem górną krawędź zębów. Szkliwo błyska przy nikłym, rozbawionym uśmiechu, bo wie. Kiwa głową w pełnym zrozumieniu prośby, bo przecież potrzebował tylko tego — potwierdzenia. Delikatnie przesuwa się po krawędzi wanny, by zaraz siedzieć tuż przed nią, wilgotnymi wciąż dłońmi objąć odsłonięte biodra. (A biodra ma wąskie, chude, za chude, ale w swej lichości dziwnie pociągające; jak te kości, które przy gwałtowniejszym ruchu łamią się przy głośnym pęknięciu). Ciche mruknięcie rozpisuje w podgardlu nieme pytanie, ale to kierowane ku samemu sobie. Na ile może i chce sobie pozwolić. Na ile powinien, biorąc pod uwagę swoje cele a jej stan. Unosi oczy ku górze, ku twarzy wciąż maźniętej złością. Pozwala grzywce rozłożyć się na czole i niemalże podbródkiem sięgając dziewczęcego brzucha, obserwuje jej wyprostowane niczym struna ciało. Z perspektywy Amakasu wciąż przypomina skromną w skali, ale ciekawą w fakturze rzeźbę. Opuszki przy skromnych, wolnych ruchach przesuwają się po biodrach.
— Myślałem, że nie podoba ci się rola zabawki, Shey — Śmieje się cicho, wolno i własnym spojrzeniem szuka tego drugiego. Ma zachciankę, tym razem on, z trzewi dziewczyny wyciągnąć jedną z prawd. Nie wszystkie, ale zalążek kulącej się podbrzuszu słabości. Zlizać całą złość, przejąć we własne ręce, by choć na moment opuściła gardę, z ramion strzepnęła opadnięte tamże ciężary. — Stój. W zasadzie przyszedłem tutaj, bo mam do ciebie prośbę. — Mocniejszy chwyt na biodrach służy za podporę dla unoszącego się ciała. Palce jak skoczne owady przemieszczają się po skórze, zarysowują pępek, by finalnie kciuk prawej dłoni nakreślił wgłębienie, małą dolinę, rysującą się pomiędzy mięśniami brzucha. Dotyk zatrzymany zostaje przy czarnym topie. Wsuwa dłonie pod materiał koszulki, tuż pod jej pachy, by zaraz wywinąć odzienie i szybkim ruchem ściągnąć je przy uniesionych przez dziewczynę rękach. Zaraz potem na nowo zajmuje miejsce na krawędzi wanny, dłońmi jak zimnymi sztyletami mierząc jej żebra, talię i po raz kolejny biodra. Gdzieś pod opuszkami pulsują dawne blizny, w kontraście do nienaruszonej tkanki śliskie, detaliczne, przyjemne. — Ta tutaj to chyba pamiątka po jednym z moich kundli? — Pyta zamyślonym, gdy palce zaszczepia na gumce dresowych spodni. Szybkim spojrzeniem zarysowuje, odsłoniętą przez ciężar dłoni, bliznę na wystających biodrach. Zaraz potem pomięty dniem dres ląduje na kafelkach, by chwycił jej łydki, kolejno uniósł każdą do góry i w całości wyswobodził jej nogi. Ze stóp zsuwa cienki materiał skarpetek. Zaczyna od lewej stopy. — Widzisz, nie umarłem sam z siebie. — Kontynuuje przy dłoniach opadających nad kolana Shey, by zaraz wsunąć je na tylne mięśnie ud, tam zdradziecko powędrować pod pośladki, musnąć krawędź bielizny. — Komuś z Shingetsu najwidoczniej nie przypadłem do gustu. — Mocniejszy ucisk na udach, by przy nagłym, połowicznym wyprostowaniu ciała, jednej ręce chwytającej talię dziewczyny, uniósł jej zmęczone ciało i usadził na własnym. Kładzie ją, jak tę lalkę właśnie, na udach, stopami szukając balansu dla siebie i drugiego ciężaru. — Tutaj. Będzie wygodniej. — Instruuje ciszej, by zaraz jej uda oplotły jego biodra, tym samym stopami lądując w napełnionej częściowo wannie. Szuka grymasu na jej twarzy. — Za gorąca? — Pyta z uśmiechem, by przy okazji zakręcić kurek. Przysuwa ją bliżej przy dłoniach zaborczo wsuwanych za materiał bielizny a na miękką obłość pośladków. Są niemalże na tej samej wysokości, gdy ustami ląduje na jej szyi, tam składa jeden, krótki pocałunek, by kolejne słowa zawiesić nad uchem. — Wedle życzenia, Shey, mogę zmusić cię do wielu działań, ale w tej konkretnej kwestii potrzebuję świadomej zgody. Pomóż mi dorwać te kurwy. — Odsuwa się, by pytający, zadziorny uśmiech wykwitł pod naporem w końcu wysuniętej propozycji.
Maybe god loves you,
but the devil
takes an interest.
but the devil
takes an interest.
Amakasu Shey ubóstwia ten post.
Powtórz
- Zapomnij - ostre pojedyncze słowo, w które ułożyły się jej pełne, spierzchnięte wargi. Harde spojrzenie wyszło mahoniowym tęczówką na przeciw, bo przecież nie byłaby sobą, gdyby w jakiś sposób nie postawiła na swoim. Chociaż nie była jeszcze na niego zła, ostrzegawcza nuta idealnie wtopiła się w krótko uciętą dyskusję. Dla niej temat został zakończony. Trzyliterowe słowo wystarczająco zdeptało jej dumę, żeby powtórzyła cokolwiek innego. Bakin musiał zadowolić się milczącym przyzwoleniem, bo tym razem nic więcej nie udało mu się z niej wyciągnąć. Stała o spiętych mięśniach pozwalając mu na więcej niż komukolwiek innemu i ledwie zauważalna iskierka niezrozumienia w jej szarych tęczówkach była chyba bardziej skierowana do samej siebie niż do niego. Dlaczego stał tak blisko z palącym dotykiem dłoni na odsłoniętych skrawkach jej kobiecej figury, a ona mu na to bezkarnie pozwalała. Banalnie prosta odpowiedź, którą skrupulatnie ignorowała. Hayato widział w nim przewodnika, powiernika, kogoś bliskiego. Posiliłaby się nawet na stwierdzenie, że mu ufał, chociaż zaufanie było czymś obcym w ciemnych i zgniłych kręgach Shingetsu. Zaufanie przychodziło jej zdecydowanie trudniej. Jej chłodne, wiecznie wkurwione podejście tak bardzo kontrastowało z wesołym, jakie zazwyczaj posiadał Hayato. Chociaż przeważnie stała z boku, biernie się im przyglądając, zawsze była obecna, przyklejona do ich cienia. Lśniące czarne włosy, blada cera i mroczne spojrzenie. Ryoma przypominał jej pamiątkę, którą pozostawił po sobie Amakasu. Kimś obcym, a jednak tak cholernie bliskim. Teraz stojąc przed nim w nieprzyzwoicie bliskim dystansie, przejechała odruchowo językiem po dolnej wardze, zastanawiając się czym tak naprawdę smakowały jego usta. Czymś nowym, co przyprawiało ją o paraliżującą gęsią skórkę złego przeczucia, bo Bakin nie wróżył przecież nic dobrego, jednak to ta delikatna ledwie wyczuwalna nuta złudnej i wyuczonej troski sprawiła, że się nie odsunęła. Stanowczość jego ruchów pozwalała jej dać się prowadzić, bo zdominowanie Shey nie było łatwym zadaniem, a jednak wychodziło mu przerażająco naturalnie.
Jego śmiech wykręcał jej trzewia gotując się ze złości. Zaciśnięte szczęki zgrzytały nieprzyjemnie, a gniew zżerał ją od środka. Wkurwiało ją, że się z nią droczył. Był bezczelny i wyrachowany, nadużywając swojej nowo nabytej mocy pewnie czuł się niepokonany. I w tym krótkim momencie pozbawił jej wszelkiej ochoty na ucieczkę, zastępując ją chęcią starcia mu tego uśmieszku z twarzy. Beztrosko z rozbawieniem nazywał ją swoją zabawką, żeby specjalnie podjudzić jej gniew. Chociaż tak się zapierała czym innym właśnie teraz była? Nagle zwolniona z trzymającej jej niewidzialnej siły zachwiała się niebezpiecznie próbując złapać równowagę. Warknęła pod nosem i pewnie gdyby nie ruszył w stronę łazienki rzuciłaby się na niego bez cienia litości; bez namiastki wątpliwości, bo przecież często najpierw działała, a dopiero potem myślała. Była narwana, zaślepiona gniewem. Jej ciało jednak mimowolnie drgnęło pod wpływem następnej komendy i nim się obejrzała dreptała grzecznie za nim do łazienki, tak jak sobie zażyczył. Ponownie tracąc nad sobą panowanie. Gniew ustąpił, kiedy przyparta do muru pogodziła się ze swoją sytuacją bez wyjścia.
Prośba opuściła jej usta mimowolnie, zanim jeszcze zdążyła się powstrzymać. Krótki szok zakłócił jej mimikę twarzy zdradzając, że sama się tego nie spodziewała. Teraz zaledwie przyszło jej z dystansem oglądać burzę, którą samoistnie wywołała. Lekkie potaknięcie jego głowy w zrozumieniu sprawiło, że jej puls przyspieszył nasilając zapomniane uczucie obrzydzającej ekscytacji, bo fakt, że był yurei wciąż ją odtrącał. Nie potrafiła jednak patrzeć na niego tylko przez pryzmat niechcianej śmierci. Nie potrafiła zapomnieć wszystkiego innego. Pozornie pozbawiona całej woli walki wyglądała na popsutą, nie przypominając w ogóle typowej Shey, jednak Ryoma na pewno wiedział lepiej. On jeden potrafił odszukać te iskierki ukryte za maską pustki. Widział złość tam, gdzie dla innych nie istniała.
Zblokowała z nim szare tęczówki, kiedy stanął tuż przed nią spoglądając w górę. W końcu dzieliła ich spora wysokość. Bez słowa uniosła ręce, żeby ułatwić mu podjęte zadanie przygotowania jej do kąpieli.
- Bo nie podoba - odpowiedziała z opóźnieniem cichym, obcym głosem, którego samej trudno jej było rozpoznać. - I nigdy nie spodoba, Ryo. A jednak tutaj jesteśmy - dokończyła obojętnie, chociaż przyznanie czegokolwiek od zawsze stanowiło dla niej kurewski problem. Nigdy nie była dobra w komunikacji, ignorowała własne odczucia nie będąc w stanie o nich swobodnie rozmawiać. Rozwiązywała konflikty pięściami, złością i w najłagodniejszym przypadku - bluzgami.
Stała w bezruchu tak jak sobie zażyczył, a sparaliżowane komendą ciało mogło w pełni odczuwać jego ponowny stanowczy chwyt szorstkich dłoni na kościstych wystających biodrach, wędrujące umyślnie palce po odkrytych skrawkach nagiej skóry pozostawiając za sobą delikatną gęsia skórkę, bo wrażliwe ciało wciąż odczuwało każdy jego dotyk. Zwyczajnie nie mogło na niego w żaden sposób odpowiedzieć. Znana mu pajęczyna bladoszarych blizn ciągnących się bez końca po odkrytym ciele uginała się lekko pod opuszkami jego ciekawskich palców. Zimnym spojrzeniem przyglądała się jak pozbawiał jej kolejnych warstw niepotrzebnego odzienia, a ociężałe ciało ani śniło drgnąć chociażby o milimetr. Nie protestowała bo nie mogła, a może zwyczajnie nie chciała. I to właśnie fakt, że nie musiała się nad tym zastanawiać dawał jej uczucie chorego wyzwolenia. Rodzaj bezsilności, że on mógł zrobić z nią cokolwiek chciał, a ona nie mogła nic na to poradzić. Nie zagłębiała się w popaprane potrzeby spaczonego umysłu, który zniszczony za dzieciaka dawał teraz zatrute owoce wszystkich umyślnie zapomnianych krzywd.
Słuchała go wciąż nie odrywając od niego spojrzenia wypełnionego martwą pustką jak u porcelanowej lalki, z potłuczoną gładką cerą, którą przecież być nie chciała, a jednak tak bardzo potrzebowała. Usadzona wstrzymała na krótką chwilę oddech, kiedy miękka skóra ud otoczyła szorstki materiał spodni. Balansując wspólny ciężar odrzuciła długie włosy na blade plecy. Milcząca i nienaturalnie spokojna we wprawionych dłoniach przewodnika, przecząco kręcąc głową, bo woda ocieplająca przemarznięte bose stopy posiadała idealną temperaturę. Westchnęła cicho bierna, z ramionami opuszczonymi luźno po bokach nagiego ciała, nie uciekała przed jego parzącym dotykiem, który zachęcająco muskał wrażliwą skórę. Wydawała się pogodzona z każdym jego ruchem i decyzją, bo przecież odkąd się pojawił jej ciało przestało należeć do niej. Tak naprawdę nie potrzebował nowo nabytych zdolności, żeby paraliżować jej własną wolę, ale zdecydowanie mu wszystko ułatwiały. Udało mu się przeprowadzić ją za rączkę, po omacku przez umowną granicę jej gniewnego komfortu, wkraczając na dawno zapomniane wody oddania i przyzwolenia, latami zagrzebywane w najdalszych zakątkach umysłu. Skazane na zapomnienie wspomnienia dzieciństwa, do których nie chciała wracać, a jednak teraz mogla przeżywać je na nowo. W innym, świeżym wydaniu zadowolonego uśmiechu i wyrachowania, jakim ją obdarzał.
Przesunięta bliżej jego ciała ledwie zauważalnie uchyliła pełne usta wciąż nie spuszczając z niego obojętnego spojrzenia. Gdzieś zniknęła cała samotność, która na dobre zagościła w jej martwym sercu odkąd o n ją opuścił. Powoli przekrzywiła głowę na bok ułatwiając mu złożenie delikatnego pocałunku na spragnionej dotyku skórze. Czekała. Czekała na prośbę, o której wspominał.
Pojedyncza prośba ozdobiona łobuzerskim uśmiechem tak rzadko goszczącym na jego pozornie stoickiej twarzy. Proszona ponownie odebrała od niego namiastkę kontroli z powrotem odzyskując rezon, albo przynajmniej jego część. Jej spokojne, opuchnięte i posiniaczone dłonie przylgnęły płasko do osłoniętej miękkim materiałem skóry jego brzucha, powolnym ruchem wędrując ku górze, badając fakturę zarysowanych mięśni przez szarą koszulkę. Nie zatrzymywały się, w końcu docierając do napiętych ścięgien szyi, pulsujących naczyń krwionośnych jak u zwykłego człowieka. Ryoma jednak nie był w jej oczach człowiekiem, był martwy. Tak jak i ona sama. I jeśli nie została powstrzymana ułożyła chłodne dłonie, jedna po drugiej, wokół jego szyi jak gdyby chciała go udusić. Jej dotyk jednak pozostał luźny i lekki, przypominał bardziej niemą groźbę, albo delikatną pieszczotę niż rzeczywiste zagrożenie. Wciąż blokując z nim uważne spojrzenie jej usta wygięły się w pobłażliwym uśmiechu osoby decyzyjnej.
- Bakin Ryoma prosi mnie o pomoc? - Rzuciła z perfidnym cmoknięciem, przekrzywiając lekko głowę na bok jak gdyby się nad czymś zastanawiała. - Powtórz - dodała zadowolona z siebie naśladując jego wcześniej rozbawiony ton. Jej dłonie odrobinę mocniej zacisnęły się na jego szyi, kiedy usta nie opuszczał nic nie znaczący uśmiech. Z wrodzoną naturalnością przyjęła tę odrobinę kontroli, którą jej oddał. - Pomogę. W zamian chcę jednej odpowiedzi - zakończyła chwilę rozkosznego droczenia się, którego nie potrafiła sobie odpuścić. Jej słowa i tak nie miały większego znaczenia, bo przecież znał odpowiedź zanim jeszcze zadał pytanie. Oczywiście nie zamierzała mu nic ułatwiać, a taka wymiana była co najmniej sprawiedliwa.
- Pozwalasz sobie dzisiaj na wiele - zaczęła usadawiając się wygodniej na jego udach z premedytacją wyginając szczupłą, umięśnioną kobiecą sylwetkę. Uniosła lekko brwi ku górze. Wyglądała na rozbawioną, chociaż tak naprawdę nie było jej wcale do śmiechu. Zlewający ton zabarwiony ledwie wyczuwalną zimną nutą czegoś, co zostało jej odebrane. - Bo jego już nie ma?
@Bakin Ryoma
- Zapomnij - ostre pojedyncze słowo, w które ułożyły się jej pełne, spierzchnięte wargi. Harde spojrzenie wyszło mahoniowym tęczówką na przeciw, bo przecież nie byłaby sobą, gdyby w jakiś sposób nie postawiła na swoim. Chociaż nie była jeszcze na niego zła, ostrzegawcza nuta idealnie wtopiła się w krótko uciętą dyskusję. Dla niej temat został zakończony. Trzyliterowe słowo wystarczająco zdeptało jej dumę, żeby powtórzyła cokolwiek innego. Bakin musiał zadowolić się milczącym przyzwoleniem, bo tym razem nic więcej nie udało mu się z niej wyciągnąć. Stała o spiętych mięśniach pozwalając mu na więcej niż komukolwiek innemu i ledwie zauważalna iskierka niezrozumienia w jej szarych tęczówkach była chyba bardziej skierowana do samej siebie niż do niego. Dlaczego stał tak blisko z palącym dotykiem dłoni na odsłoniętych skrawkach jej kobiecej figury, a ona mu na to bezkarnie pozwalała. Banalnie prosta odpowiedź, którą skrupulatnie ignorowała. Hayato widział w nim przewodnika, powiernika, kogoś bliskiego. Posiliłaby się nawet na stwierdzenie, że mu ufał, chociaż zaufanie było czymś obcym w ciemnych i zgniłych kręgach Shingetsu. Zaufanie przychodziło jej zdecydowanie trudniej. Jej chłodne, wiecznie wkurwione podejście tak bardzo kontrastowało z wesołym, jakie zazwyczaj posiadał Hayato. Chociaż przeważnie stała z boku, biernie się im przyglądając, zawsze była obecna, przyklejona do ich cienia. Lśniące czarne włosy, blada cera i mroczne spojrzenie. Ryoma przypominał jej pamiątkę, którą pozostawił po sobie Amakasu. Kimś obcym, a jednak tak cholernie bliskim. Teraz stojąc przed nim w nieprzyzwoicie bliskim dystansie, przejechała odruchowo językiem po dolnej wardze, zastanawiając się czym tak naprawdę smakowały jego usta. Czymś nowym, co przyprawiało ją o paraliżującą gęsią skórkę złego przeczucia, bo Bakin nie wróżył przecież nic dobrego, jednak to ta delikatna ledwie wyczuwalna nuta złudnej i wyuczonej troski sprawiła, że się nie odsunęła. Stanowczość jego ruchów pozwalała jej dać się prowadzić, bo zdominowanie Shey nie było łatwym zadaniem, a jednak wychodziło mu przerażająco naturalnie.
Jego śmiech wykręcał jej trzewia gotując się ze złości. Zaciśnięte szczęki zgrzytały nieprzyjemnie, a gniew zżerał ją od środka. Wkurwiało ją, że się z nią droczył. Był bezczelny i wyrachowany, nadużywając swojej nowo nabytej mocy pewnie czuł się niepokonany. I w tym krótkim momencie pozbawił jej wszelkiej ochoty na ucieczkę, zastępując ją chęcią starcia mu tego uśmieszku z twarzy. Beztrosko z rozbawieniem nazywał ją swoją zabawką, żeby specjalnie podjudzić jej gniew. Chociaż tak się zapierała czym innym właśnie teraz była? Nagle zwolniona z trzymającej jej niewidzialnej siły zachwiała się niebezpiecznie próbując złapać równowagę. Warknęła pod nosem i pewnie gdyby nie ruszył w stronę łazienki rzuciłaby się na niego bez cienia litości; bez namiastki wątpliwości, bo przecież często najpierw działała, a dopiero potem myślała. Była narwana, zaślepiona gniewem. Jej ciało jednak mimowolnie drgnęło pod wpływem następnej komendy i nim się obejrzała dreptała grzecznie za nim do łazienki, tak jak sobie zażyczył. Ponownie tracąc nad sobą panowanie. Gniew ustąpił, kiedy przyparta do muru pogodziła się ze swoją sytuacją bez wyjścia.
Prośba opuściła jej usta mimowolnie, zanim jeszcze zdążyła się powstrzymać. Krótki szok zakłócił jej mimikę twarzy zdradzając, że sama się tego nie spodziewała. Teraz zaledwie przyszło jej z dystansem oglądać burzę, którą samoistnie wywołała. Lekkie potaknięcie jego głowy w zrozumieniu sprawiło, że jej puls przyspieszył nasilając zapomniane uczucie obrzydzającej ekscytacji, bo fakt, że był yurei wciąż ją odtrącał. Nie potrafiła jednak patrzeć na niego tylko przez pryzmat niechcianej śmierci. Nie potrafiła zapomnieć wszystkiego innego. Pozornie pozbawiona całej woli walki wyglądała na popsutą, nie przypominając w ogóle typowej Shey, jednak Ryoma na pewno wiedział lepiej. On jeden potrafił odszukać te iskierki ukryte za maską pustki. Widział złość tam, gdzie dla innych nie istniała.
Zblokowała z nim szare tęczówki, kiedy stanął tuż przed nią spoglądając w górę. W końcu dzieliła ich spora wysokość. Bez słowa uniosła ręce, żeby ułatwić mu podjęte zadanie przygotowania jej do kąpieli.
- Bo nie podoba - odpowiedziała z opóźnieniem cichym, obcym głosem, którego samej trudno jej było rozpoznać. - I nigdy nie spodoba, Ryo. A jednak tutaj jesteśmy - dokończyła obojętnie, chociaż przyznanie czegokolwiek od zawsze stanowiło dla niej kurewski problem. Nigdy nie była dobra w komunikacji, ignorowała własne odczucia nie będąc w stanie o nich swobodnie rozmawiać. Rozwiązywała konflikty pięściami, złością i w najłagodniejszym przypadku - bluzgami.
Stała w bezruchu tak jak sobie zażyczył, a sparaliżowane komendą ciało mogło w pełni odczuwać jego ponowny stanowczy chwyt szorstkich dłoni na kościstych wystających biodrach, wędrujące umyślnie palce po odkrytych skrawkach nagiej skóry pozostawiając za sobą delikatną gęsia skórkę, bo wrażliwe ciało wciąż odczuwało każdy jego dotyk. Zwyczajnie nie mogło na niego w żaden sposób odpowiedzieć. Znana mu pajęczyna bladoszarych blizn ciągnących się bez końca po odkrytym ciele uginała się lekko pod opuszkami jego ciekawskich palców. Zimnym spojrzeniem przyglądała się jak pozbawiał jej kolejnych warstw niepotrzebnego odzienia, a ociężałe ciało ani śniło drgnąć chociażby o milimetr. Nie protestowała bo nie mogła, a może zwyczajnie nie chciała. I to właśnie fakt, że nie musiała się nad tym zastanawiać dawał jej uczucie chorego wyzwolenia. Rodzaj bezsilności, że on mógł zrobić z nią cokolwiek chciał, a ona nie mogła nic na to poradzić. Nie zagłębiała się w popaprane potrzeby spaczonego umysłu, który zniszczony za dzieciaka dawał teraz zatrute owoce wszystkich umyślnie zapomnianych krzywd.
Słuchała go wciąż nie odrywając od niego spojrzenia wypełnionego martwą pustką jak u porcelanowej lalki, z potłuczoną gładką cerą, którą przecież być nie chciała, a jednak tak bardzo potrzebowała. Usadzona wstrzymała na krótką chwilę oddech, kiedy miękka skóra ud otoczyła szorstki materiał spodni. Balansując wspólny ciężar odrzuciła długie włosy na blade plecy. Milcząca i nienaturalnie spokojna we wprawionych dłoniach przewodnika, przecząco kręcąc głową, bo woda ocieplająca przemarznięte bose stopy posiadała idealną temperaturę. Westchnęła cicho bierna, z ramionami opuszczonymi luźno po bokach nagiego ciała, nie uciekała przed jego parzącym dotykiem, który zachęcająco muskał wrażliwą skórę. Wydawała się pogodzona z każdym jego ruchem i decyzją, bo przecież odkąd się pojawił jej ciało przestało należeć do niej. Tak naprawdę nie potrzebował nowo nabytych zdolności, żeby paraliżować jej własną wolę, ale zdecydowanie mu wszystko ułatwiały. Udało mu się przeprowadzić ją za rączkę, po omacku przez umowną granicę jej gniewnego komfortu, wkraczając na dawno zapomniane wody oddania i przyzwolenia, latami zagrzebywane w najdalszych zakątkach umysłu. Skazane na zapomnienie wspomnienia dzieciństwa, do których nie chciała wracać, a jednak teraz mogla przeżywać je na nowo. W innym, świeżym wydaniu zadowolonego uśmiechu i wyrachowania, jakim ją obdarzał.
Przesunięta bliżej jego ciała ledwie zauważalnie uchyliła pełne usta wciąż nie spuszczając z niego obojętnego spojrzenia. Gdzieś zniknęła cała samotność, która na dobre zagościła w jej martwym sercu odkąd o n ją opuścił. Powoli przekrzywiła głowę na bok ułatwiając mu złożenie delikatnego pocałunku na spragnionej dotyku skórze. Czekała. Czekała na prośbę, o której wspominał.
Pojedyncza prośba ozdobiona łobuzerskim uśmiechem tak rzadko goszczącym na jego pozornie stoickiej twarzy. Proszona ponownie odebrała od niego namiastkę kontroli z powrotem odzyskując rezon, albo przynajmniej jego część. Jej spokojne, opuchnięte i posiniaczone dłonie przylgnęły płasko do osłoniętej miękkim materiałem skóry jego brzucha, powolnym ruchem wędrując ku górze, badając fakturę zarysowanych mięśni przez szarą koszulkę. Nie zatrzymywały się, w końcu docierając do napiętych ścięgien szyi, pulsujących naczyń krwionośnych jak u zwykłego człowieka. Ryoma jednak nie był w jej oczach człowiekiem, był martwy. Tak jak i ona sama. I jeśli nie została powstrzymana ułożyła chłodne dłonie, jedna po drugiej, wokół jego szyi jak gdyby chciała go udusić. Jej dotyk jednak pozostał luźny i lekki, przypominał bardziej niemą groźbę, albo delikatną pieszczotę niż rzeczywiste zagrożenie. Wciąż blokując z nim uważne spojrzenie jej usta wygięły się w pobłażliwym uśmiechu osoby decyzyjnej.
- Bakin Ryoma prosi mnie o pomoc? - Rzuciła z perfidnym cmoknięciem, przekrzywiając lekko głowę na bok jak gdyby się nad czymś zastanawiała. - Powtórz - dodała zadowolona z siebie naśladując jego wcześniej rozbawiony ton. Jej dłonie odrobinę mocniej zacisnęły się na jego szyi, kiedy usta nie opuszczał nic nie znaczący uśmiech. Z wrodzoną naturalnością przyjęła tę odrobinę kontroli, którą jej oddał. - Pomogę. W zamian chcę jednej odpowiedzi - zakończyła chwilę rozkosznego droczenia się, którego nie potrafiła sobie odpuścić. Jej słowa i tak nie miały większego znaczenia, bo przecież znał odpowiedź zanim jeszcze zadał pytanie. Oczywiście nie zamierzała mu nic ułatwiać, a taka wymiana była co najmniej sprawiedliwa.
- Pozwalasz sobie dzisiaj na wiele - zaczęła usadawiając się wygodniej na jego udach z premedytacją wyginając szczupłą, umięśnioną kobiecą sylwetkę. Uniosła lekko brwi ku górze. Wyglądała na rozbawioną, chociaż tak naprawdę nie było jej wcale do śmiechu. Zlewający ton zabarwiony ledwie wyczuwalną zimną nutą czegoś, co zostało jej odebrane. - Bo jego już nie ma?
@Bakin Ryoma
Seiwa-Genji Rainer and Bakin Ryoma szaleją za tym postem.
I niemalże czuje, jak gorąca para ze świeżo upuszczonej wody wbija się pod cienki materiał koszulki, jak liże biodra i spięte łopatki. Jest przyjemna, bo ocieplająca pomieszczenie, osiadająca na kafelkach, pozostawiająca parę na policzkach. Gdyby mógł, bo i jego mięśnie pozostają zmęczonymi, dziwnie zmęczonymi, wpadłby w objęcia przyjemnego rozluźnienia. Ale nie on jest dzisiaj priorytetem a te smutne, zmęczone złością i dniem oczy, które wpierw kładą się na jego twarzy totalną bezsilnością, by zaraz znowu wpaść w przyjemne rozeźlenie. Lubi je. Białka przykryte filtrem wybuchowej natury dziewczyny. Może nie je szczególnie, ale krótkie, za krótkie momenty, w których złość jak ciecz płynna spada głębiej, w dół obsydianowych źrenic. I ciekawi go, jak byłoby dalej. Co stałoby się z ciałem Shey, gdyby na dobre wyzbyła się wyuczonych odruchów, nabytego w trakcie życia odtrącenia, a podążałaby za jego dotykiem jak kot prężący ciało pod paliczki właściciela. Mógłby ją przecież wyrzeźbić na nowo, obrysować każdy z fragmentów ciała opuszką jak krańcem świeżo zaostrzonego grafitu. Widzi potencjał a to w potencjałach pobrzmiewa najwięcej pociągającej dla niego zabawy.
Są podobni. Oboje z potrzebą niezdrowych relacji, gdzie elementy władzy wchodzą na pierwszy plan. I może nazywać ją zabawką, szczeniakiem, innym określeniem, które na celu ma zepchnięcie jej ego na dalszy plan, ale wciąż — jest istotną. Potrzebną. Spojrzenie mężczyzny skacze z jej zamglonego spojrzenia ku włosom niedbale opadłym na ramiona. (Szczególnie tym kosmykom, które nieposłuszne wyrwały się spod luźno zawiązanego kucyka. Przeszkadzają, więc dłonią nagle wysuniętą spod bawełny bielizny, sięga gumce spinającej włosy. Jednym, ale czułym, przydługim ruchem upuszcza związane kosmyki. Zaraz potem palcami jak małymi, chytrymi gadami wpełza z powrotem na ciało, by paliczkami zaprzeć się na gładkiej skórze wpierw ud, później pośladków. Raz jeszcze poprawia ułożenie nóg, tym samym trzymając ją mocniej, pewniej).
Jest inna. Delikatnie. Albo, inaczej, bez Hayato wydaje się pełniejszą, lepiej zarysowaną, gdzie blade, ciepłe światło jarzeniówki w detalach maluje jej sylwetkę. Nie tylko. Bo i przy tej odległości, w tychże okolicznościach, zdaje się dziewczyna być uzupełnioną o dodatkowe emocje. Zadziorność, sztuczną pewność siebie, ale też przyjemną, kotłująca się gdzieś głębiej słabość. Wpierw mruknąłby do tej słabości, by zaraz nagryźć ją delikatnie, potem wyrwać za sprawą nagle wbijających się weń kłów. Nie jest przecież bezbronną. Widzi małe chochliki, kurewskie iskry osiadłe w kącikach oczu, które ze słowami tworzą niezaprzeczalnie pociągającą, ale w swej intrygującej naturze i niebezpieczną broń. Kto się tutaj i z kim bawi? Ryoma parska rozbawiony. Cicho, nie spuszczając wzroku z jej twarzy; z jej ciekawskich oczu, którym wystarczył moment, chwila uwagi, by z przygnębionych i jak u postrzelonej łani martwych, stały się żywszymi.
“Bo nie podoba”. Zastanowienie maluje się gardle cichym, ni to zamyślonym, ni rozbawionym pomrukiem. Zapytałby, czy aby na pewno, ale zamiast realnie wypowiedzianych słów, jedynie zapiera na niej zaciekawione spojrzenie. Stopuje na moment, w paliczkach wciąż gładząc materiał krótkiej koszulki, by brązowymi tęczówkami opasać jej twarz. Mimo to rysuje się nań jedynie poddańcza nuta, zero większej sprawczości. To zmęczenie? Być może. Nie chciałby posunąć się za daleko, choć w paliczkach drży zniecierpliwienie. To samo, które pojawia się za każdym razem, gdy wchodzi z czymś, z kimś w grę. Przygryza dolną wargę, na krótką chwilę, ułamek sekundy, by przeanalizować, czy aby na pewno nie doszło do falstartu. Myśli, że nie. Ale w głowie i inne domniemania, a te balansują na krawędzi domniemania a pewności.
Nie mówi nic więcej, ale staje się czujniejszym. W obawie, że mógłby przekroczyć nieopisaną przez dziewczynę granicę, która skończyłaby się na pierwszej, drugiej, trzeciej linii malowanego pod skórą żebra. Ale tak się nie dzieje. Jedynie zrezygnowanie, wraz z oddechem, ucieka z rozchylonych przez Shey ust. Ku temu spogląda wpierw niepewnie, z rezerwą, by zaraz ulga przywitała głębszy oddech dziewczyny. Ciało jej rozluźnia się, kiedy paliczki gładzą miękkość tali, ujmują biodra i jeszcze na chwilę zaglądają pod cienką skórę pach. Czy tego właśnie potrzebuje? Braku kontroli, przyjemnego opadnięcia w czyjeś ręce, paradoksalnej swobody w niewolniczym wydaniu. Grdyka mężczyzny porusza się miarowo, niemalże medytacyjnie, kiedy bada skrawki jej ciała, bliznę po bliźnie. Wszystko to, co do tej pory przykrywały opinające ciało (bądź mniej, jeśli mowa o dresowych spodniach) ubrania.
I nawet ta krótka scena ma w sobie coś z medytacyjnej przyjemności, kiedy przejmuje jej ciało jak rzeczywistą lalkę; kiedy ułożonymi w zadowolony uśmiech ustami sięga pulsującej aorty. A gdyby zmęczenie miało zapach, przypisałby je właśnie temu ciału, które spięte wcześniejszą komendą, teraz powoli opuszczało gardę. Postanawia zwolnić polecenie. Bez słowa, delikatnie, struna po strunie puszczając kolejne części dziewczęcej sylwetki. Oddać jej poczucie łydek i ud zacieśnionych ma męskich biodrach. Pozwolić dłoniom poruszać się wedle jej tylko życzenia a barkom upaść niżej; ku tym, które szersze, ale też mocniejsze, obiecywały względne oparcie. Mimo to zaskakuje go. Nie na tyle, by w oczy wpisało się realne zdziwienie a na gardle osiada co najwyżej przyjemny, zwierzęcy pomruk. I tak jak ona wcześniej, tak on teraz wychyla ku niej szyję, jak skazaniec czekający na wykonanie wyroku.
Wraz z połowicznym przełknięciem śliny czuje opuszki pędzące po skórze, by na skraju języka zakołysała się pochwała. Ale to za chwilę. Za chwilę, bo teraz łapie jej chłodne spojrzenie, które w kontraście do oczu mężczyzny — zadziornych, chciwych, rozbawionych — zdaje się niemalże niepoprawnym. Pozwala jej jak szczenięciu, które obserwowawszy ruchy starszych, zakleszczyć dłonie na wyciągniętych ścięgnach szyi. Tę też wyciąga, posłusznie, jak w zabawie, gdzie potencjalny brak oddechu jest jedynie jej częścią. Przy pierwszym ucisku wysupłuje dłonie spod materiału bokserek i szybkim ruchem musnąwszy uda, chwyta jej nadgarstki w delikatnym, czułym chwycie, by szepnąć krótko: — Nie tak. — Pauza. — Tak… — Słowo przedłuża się w ostatniej literze, gdy kładąc swoje palce na tych drugich, przesuwa je z półkolistego objęcia tchawicy na równoległe linie napiętej szyi i tam też uciska jej paliczki do swojego ciała. Delikatnie, skromnie, w formie krótkiego instruktażu. Ale nie stopuje. Pozwala dłoniom sięgnąć jego życia, pulsu, jakby nigdy wcześniej ten był nieodebranym. Powracające ku ciału dłonie padają na rozluźnione uda Shey, ich zewnętrze, gdzie pląsają w niekontrolowanym tańcu, tworząc zaraz znikającą pięciolinię odbijającej się w tle piosenki. Za jej pytaniem marszczy brwi, by długimi, przez chwilę za bardzo zaborczymi palcami chwycić jej bioder, ponownie linii bielizny, jedynie jej skrawków, które licho opierają się na zarysowanych pod skórą kościach. Milczy, by wskazujące palce obu dłoni wtargnęły pod naciągniętą na ciało bieliznę, opuszkami stapiając się z kciukami. W nieprzemyślanej podróży dotyku, bo myśl pędzą za pytaniem, budują na języku sklejaną w jedno odpowiedź, zsuwa dłonie pomiędzy jej uda, wcześniej nieśmiało muskając podbrzusze. Tam stopuje, choć palce pulsują niecierpliwością, ale gładzą jedynie materiał czarnych fig, celowo, zwodniczo, to w górę, to w dół, by w końcu z ust wydobyło się zamyślone:
— Ładnie proszę — powtarza ze śmiechem, kiedy uwolniwszy dłonie spomiędzy jej ud, jedną zapiera na krawędzi wanny, drugą oplata w dziewczęcej talii i przyciąga ją bliżej, bliżej; spajają się dwie klatki piersiowe, ta naga i ta opatulona szarością koszulki. Zaraz potem paliczkami z kręgosłupa wraca ku krągłościom brzucha, pierwszej linii żeber, drugiej, zarysowuje półkole lewej piersi, by wolniej, zaczepnie, kciukiem musnąć nagiego sutka. — Ja sobie pozwalam? — kontynuuje zabawę z nosem sunącym po linii dziewczęcej szyi; zaciąga się jej zapachem, by zaraz językiem rozrysować kształt jednej z tych blizn, które od zawsze wyglądały zza krawędzi jej koszulek. Wilgoć śliny znaczy ciało błyskiem odbijanego światła. — Ty mi pozwalasz. — prostuje. — Bo jego już nie ma? — Twarz wychyla się by złapać chłód jej spojrzenia i raz jeszcze, tym razem poprzedzając dotyk kciukiem wsuwanym na miękkość języka, pozostawić mokry ślad na lewym sutku dziewczyny.
— Teraz kąpiel. Zamówię ci coś do jedzenia.
Maybe god loves you,
but the devil
takes an interest.
but the devil
takes an interest.
Amakasu Shey ubóstwia ten post.
Pod okiem czujnego nauczyciela poprawiła chwyt dłoni na jego szyi zaciskając szczupłe palce w wyznaczonym miejscu. Lekko, nie przesadnie, jak gdyby chciała wybadać nowo nauczoną sztuczkę, gładząc kciukami miękką skórę ledwie zakrywającą pulsujące życiem tętnice po każdej ze stron. Nie podważała jego władzy, zwyczajnie trzymała się tej namiastki kontroli prowizorycznie udając, że byli sobie równi. Nic jednak w tej chorej relacji nie było równe ani sprawiedliwe. W końcu jej fundamentami były te łączące ich drobne różnice. Podobizna w potrzebie hierarchii. Czy on także potrzebował oddania się w czyjeś ręce, żeby wyzbyć się ograniczeń własnego umysłu, czy przeciwnie czerpał satysfakcję z władzy nad innymi. Nie zastanawiała się, płynęła z nurtem rzeki, której bieg został uformowany przez jego dłonie władające jej ciałem, zarazem uwalniające spaczony umysł. Bakin na swój własny, chory sposób próbował przywrócić stabilność w jej chaotycznym i samo destrukcyjnym życiu. Czy miało mu się powieść?
Ciało drgnęło lekko, niekontrolowanie w odpowiedzi na wyczekany powrót ciepłego dotyku silnych dłoni. Nie próbowała maskować odruchów bezwarunkowych spowodowanych jego pieszczotami. Odkryła się przed nim na tyle, że udawanie przestało mieć jakąkolwiek wartość. Nie odrywając od niego wzroku, trzymając w dłoniach prowizoryczną cześć jego życia, z perfidnym uśmiechem czekała na jego reakcję. Szukała aprobaty w cichym śmiechu i w zadowolonych tęczówkach. Bo przecież obydwoje w tym momencie żyli dla zabawy, a proszenie było zaledwie jej częścią. Nierówny oddech falującej gwałtownie klatki piersiowej, spowodowany jego śmielszym dotykiem wędrującym w dół po wrażliwej skórze podbrzusza. Niezatrzymany, nieugięty i stanowczy, a jednak tak delikatny, jak gdyby nie chciał jej spłoszyć. Mimowolnie przygryzła dolną wargę nie zdając sobie z tego nawet sprawy, kiedy wciąż mierząc się z nim na spojrzenia, szukała w jego mahoniowych tęczówkach pragnienia. Robił to dla niej, czy dla siebie, a może ich potrzeby w tym momencie się pokrywały. Chociaż nie był marmurowym posągiem, dziełem sztuki o przystojnych ludzkich rysach, czasami takiego przypominał. Żył, oddychał, niby się uśmiechał, a jednak odczytanie tego co tak naprawdę chodziło mu po głowie zazwyczaj było dla niej niemożliwe. Wiedziała, że mogła go zwyczajnie zapytać. Nie posądzała go o kłamstwo. Wręcz przeciwnie, w jej oczach Ryoma poczęstowałby ją gorzką prawdą, obojętnie jak bolesną. Była jednak zbyt samolubna, żeby go o coś pytać. Zdecydowanie łatwiej było jej przyjąć jego bliskość zamiast rozmowy. Tysiące pytań, które odbijały się zaledwie głuchą pustką w częściowo uśpionym umyśle. Miała wrażenie, że on jeden czytał z niej jak z otwartej księgi, przenikliwym wzrokiem omijając całą fasadę obojętności, pustki i agresji, którą szczelnie się zasłaniała. Widział więcej bo potrafił patrzeć. Widział, bo manipulowanie innymi w jego wykonaniu wyglądało niczym idealnie stworzona sztuka bez najmniejszej skazy.
Parsknęła cicho na ładnie proszę zgrywające się z zabranym dotykiem z tych najwrażliwszych regionów jej ciała. Nic więc dziwnego, że już po chwili się zgodziła. Odetchnęła trochę z ulgi, trochę z tęsknoty za jego dłońmi, bo zwodnicze ciało mimo zmęczenia domagało się więcej, więcej dotyku, więcej wszystkiego. Przeciągnięta bliżej. Jeszcze bliżej, puściła jego szyję zatrzymując dłonie na zarysowanych mięśniach jego ramion wystających spod krawędzi rękawów szarej koszulki. Jej nagie ciało przylgnęło płasko do okrytego cienkim materiałem torsu. Jej ręce ponownie opadły luźno po obu stronach wiotkiego ciała.
Ty mi pozwalasz. Bo jego już nie ma?
Jeśli rzeczywiście tak było, to Bakin niczym dumny zwycięzca przyszedł dzisiaj odebrać swoją nagrodę, bezwładnie tkwiącą w jego silnych ramionach. W jej życiu nie było już wiecznie wkurwionego chłopca o ciemnych oczach zakrapianych błękitem, jak i wiecznie wesołego o białych włosach i jasnych oczach. Została sama. O n miał już nigdy nie wrócić, więc co innego jej pozostało niż poddanie się władczej teraźniejszości w postaci Ryomy. Jej przyszłość malowała się w mahoniowych odcieniach ciemności. Blokując z nim spojrzenie przytaknęła ledwie zauważalnie głową z cichym - Tak - na ustach. W jej reakcji brakowało codziennego oburzenia i złości, bo wędrujący dotyk jego dłoni zabierał jej możliwość racjonalnego myślenia, kiedy z każdym muśnięciem przesuwał się na bardziej odważne, wrażliwe krągłości kobiecej figury. Nim się obejrzała jej głowa opadła bezwładnie w przód lądując czołem na jego ramieniu. Westchnęła cicho przymykając zmęczone powieki, chłonąc jego dotyk wyostrzonymi zmysłami. Trwała tak dłuższą chwilę w ciszy zakłócanej zaledwie jej galopującym oddechem.
Wciąż opierając się o niego czołem przesunęła twarz w stronę jego szyi, drażniąc odsłoniętą skórę ciepłym oddechem. Mokry dotyk kciuka zahaczającego o wrażliwą, sterczącą wypukłość kobiecego ciała spowodował biegnący wzdłuż kręgosłupa dreszcz, szarpiący szczupłą sylwetką opartą ufnie w jego ramionach. Zdradzieckie ciało instynktownie to napinało się, to rozluźniało pod jego delikatnym dotykiem, tak rożnym od tego brutalnego i agresywnego, do którego była przyzwyczajona. Ogień pod skórą zmagał się, jednak w umyśle pozostawała pustka. Fizyczność w każdej formie była czymś doskonale jej znanym, dlatego tez przyjęła ją bez cienia wątpliwości. Od zawsze zastępowała nią brak uczyć i emocji. Łagodny drażniący dotyk w żaden sposób nie połączony z bólem był dla niej czymś nowym. Obcym. Jednym gestem pozbierał jej wszystkie błądzące, negatywne myśli, jak gdyby Ryo wiedział w jaki sposób zdobyć jej pełną uwagę. Bo przecież znał ją dobrze, zdecydowanie za dobrze. Cichy obserwator, którego ciężar ciemnych tęczówek rzadko kiedy opuszczał jej spuszczone w dół, od noszenia ciężaru zdarzeń, ramiona. Obserwował i od dawna uczył się jej na pamięć, żeby teraz wczytywać się w te samowolne, subtelne reakcje jej ciała.
- Nie jestem głodna - odparła wymijająco, bo na samą myśl o jedzeniu nienaturalnie wykręcał się jej żołądek, podchodząc żółcią w górę przełyku. Nie byłaby sobą, gdyby chociaż nie spróbowała odmówić, jednak najbardziej to fakt, że nie miała w tym momencie żadnej władzy dawał jej chęci do prowizorycznego, nic nie znaczącego, protestu. Nie miała nic do gadania, wiec chciała mówić więcej. Prowokować go, specjalnie naciągając łączącą ich cieniutką nić porozumienia, testując jak daleko był się w stanie posunąć, żeby zachować nad nią kontrolę.
Zastanawiała się przelotnie czy tego właśnie szukali, kiedy płasko układała dłonie na jego torsie, unosząc ciężką głowę do pionu. Ponownie blokując z nim spojrzenie, kącik jej ust ledwie zauważalnie drgnął nadając rozbawionego wyglądu twarzy niezdolnej do beztroskiego szczęścia. Czy szukali własnych granic, limitów umysłów i ciał tak bardzo od siebie różnych, a zarazem dokładnie takich samych?
- Stojąc na krawędzi - zaczęła nagle zatrzymując na moment obojętne spojrzenie na jego ledwie wilgotnych od śliny wargach, którą teraz lśniła także ozdobiona część jej szyi. Płasko ułożone dłonie zaczęły lekko napierać na jego tors popychając go w tył. Ruch był na tyle delikatny, że z początku mógł przejść niezauważony. Jednak z każdą kolejną sekundą pędzącego czasu, dudniącej w głośnikach piosenki, jej nacisk nasilał się przeciągając szalę równowagi w jedną stronę, ku upadkowi do gorącej wody. Wokalista śpiewał i feel like i’m drowning, a ona czuła, że tonęła odkąd przekroczył próg jej mieszkania. Nie potrafiąc zdecydować czy jego dociskający ją w dół ucisk stanowczych dłoni zabijał ją powoli, czy budził do życia. Blokując z nim spojrzenie szukała w nich aprobaty albo nagany niczym dzieciak uczący się co było złe co dobre. - Nie jest łatwiej się poddać i upaść?
Sekundy mijały, a czas na jego decyzję był znacznie ograniczony. Tik tok, Bakin. Tik tok. Ich relacja jednak nie opierała się na niczym dobrym, bo przecież żadne z nich czegoś takiego nie posiadało. Obserwując jego reakcję badała niewidzialną granicę, zastanawiając się jak daleko zamierzał się dzisiaj posunąć, a jak daleko zwyczajnie chciał. W końcu obydwoje ustalili dzisiejszej nocy, że chęci i potrzeby nie zawsze się ze sobą pokrywały, a ciało i umysł nierzadko pragnęły czegoś zupełnie innego. Shey od dawna świadomie zdecydowała się ignorować własny umysł, skupiając się wyłącznie na fizyczności. Tym razem było jednak inaczej. Pomimo, że to jej ciało paliło pod upragnionym dotykiem jego dłoni, tak naprawdę oczyszczał jej zblokowany pustką umysł, próbując zresetować go do czegoś, czego wyzbyła się dawno temu. Do jakichkolwiek uczuć innych niż obojętność czy gniew. Jeśli rzeczywiście potrafił ją kontrolować czy mógł ją także naprawić? A może w jego oczach wcale nie była zepsuta. Ryoma wprawnie szukał w innych potencjału. Był niczym glina dopasowująca się do skrytych pragnień każdego pojedynczego osobnika. Forma, jaką zamierzał przy niej przyjąć była jeszcze nie znana, jednak wydawał się coraz lepiej rozumieć jej instynkty i zachowania. Wciąż pozostawało zagadką czy chciał ją uratować przed samą sobą czy pociągnąć na dno. Tonąc razem z nią w bezkresnej szarej obojętności był jej katem czy ratownikiem?
Czy pozwolił im zachwiać się niebezpiecznie i wpaść do wody, czy jednak ją powstrzymał kierując się rozsądkiem, który z ich dwójki tylko on zdawał się posiadać?
@Bakin Ryoma
Ciało drgnęło lekko, niekontrolowanie w odpowiedzi na wyczekany powrót ciepłego dotyku silnych dłoni. Nie próbowała maskować odruchów bezwarunkowych spowodowanych jego pieszczotami. Odkryła się przed nim na tyle, że udawanie przestało mieć jakąkolwiek wartość. Nie odrywając od niego wzroku, trzymając w dłoniach prowizoryczną cześć jego życia, z perfidnym uśmiechem czekała na jego reakcję. Szukała aprobaty w cichym śmiechu i w zadowolonych tęczówkach. Bo przecież obydwoje w tym momencie żyli dla zabawy, a proszenie było zaledwie jej częścią. Nierówny oddech falującej gwałtownie klatki piersiowej, spowodowany jego śmielszym dotykiem wędrującym w dół po wrażliwej skórze podbrzusza. Niezatrzymany, nieugięty i stanowczy, a jednak tak delikatny, jak gdyby nie chciał jej spłoszyć. Mimowolnie przygryzła dolną wargę nie zdając sobie z tego nawet sprawy, kiedy wciąż mierząc się z nim na spojrzenia, szukała w jego mahoniowych tęczówkach pragnienia. Robił to dla niej, czy dla siebie, a może ich potrzeby w tym momencie się pokrywały. Chociaż nie był marmurowym posągiem, dziełem sztuki o przystojnych ludzkich rysach, czasami takiego przypominał. Żył, oddychał, niby się uśmiechał, a jednak odczytanie tego co tak naprawdę chodziło mu po głowie zazwyczaj było dla niej niemożliwe. Wiedziała, że mogła go zwyczajnie zapytać. Nie posądzała go o kłamstwo. Wręcz przeciwnie, w jej oczach Ryoma poczęstowałby ją gorzką prawdą, obojętnie jak bolesną. Była jednak zbyt samolubna, żeby go o coś pytać. Zdecydowanie łatwiej było jej przyjąć jego bliskość zamiast rozmowy. Tysiące pytań, które odbijały się zaledwie głuchą pustką w częściowo uśpionym umyśle. Miała wrażenie, że on jeden czytał z niej jak z otwartej księgi, przenikliwym wzrokiem omijając całą fasadę obojętności, pustki i agresji, którą szczelnie się zasłaniała. Widział więcej bo potrafił patrzeć. Widział, bo manipulowanie innymi w jego wykonaniu wyglądało niczym idealnie stworzona sztuka bez najmniejszej skazy.
Parsknęła cicho na ładnie proszę zgrywające się z zabranym dotykiem z tych najwrażliwszych regionów jej ciała. Nic więc dziwnego, że już po chwili się zgodziła. Odetchnęła trochę z ulgi, trochę z tęsknoty za jego dłońmi, bo zwodnicze ciało mimo zmęczenia domagało się więcej, więcej dotyku, więcej wszystkiego. Przeciągnięta bliżej. Jeszcze bliżej, puściła jego szyję zatrzymując dłonie na zarysowanych mięśniach jego ramion wystających spod krawędzi rękawów szarej koszulki. Jej nagie ciało przylgnęło płasko do okrytego cienkim materiałem torsu. Jej ręce ponownie opadły luźno po obu stronach wiotkiego ciała.
Ty mi pozwalasz. Bo jego już nie ma?
Jeśli rzeczywiście tak było, to Bakin niczym dumny zwycięzca przyszedł dzisiaj odebrać swoją nagrodę, bezwładnie tkwiącą w jego silnych ramionach. W jej życiu nie było już wiecznie wkurwionego chłopca o ciemnych oczach zakrapianych błękitem, jak i wiecznie wesołego o białych włosach i jasnych oczach. Została sama. O n miał już nigdy nie wrócić, więc co innego jej pozostało niż poddanie się władczej teraźniejszości w postaci Ryomy. Jej przyszłość malowała się w mahoniowych odcieniach ciemności. Blokując z nim spojrzenie przytaknęła ledwie zauważalnie głową z cichym - Tak - na ustach. W jej reakcji brakowało codziennego oburzenia i złości, bo wędrujący dotyk jego dłoni zabierał jej możliwość racjonalnego myślenia, kiedy z każdym muśnięciem przesuwał się na bardziej odważne, wrażliwe krągłości kobiecej figury. Nim się obejrzała jej głowa opadła bezwładnie w przód lądując czołem na jego ramieniu. Westchnęła cicho przymykając zmęczone powieki, chłonąc jego dotyk wyostrzonymi zmysłami. Trwała tak dłuższą chwilę w ciszy zakłócanej zaledwie jej galopującym oddechem.
Wciąż opierając się o niego czołem przesunęła twarz w stronę jego szyi, drażniąc odsłoniętą skórę ciepłym oddechem. Mokry dotyk kciuka zahaczającego o wrażliwą, sterczącą wypukłość kobiecego ciała spowodował biegnący wzdłuż kręgosłupa dreszcz, szarpiący szczupłą sylwetką opartą ufnie w jego ramionach. Zdradzieckie ciało instynktownie to napinało się, to rozluźniało pod jego delikatnym dotykiem, tak rożnym od tego brutalnego i agresywnego, do którego była przyzwyczajona. Ogień pod skórą zmagał się, jednak w umyśle pozostawała pustka. Fizyczność w każdej formie była czymś doskonale jej znanym, dlatego tez przyjęła ją bez cienia wątpliwości. Od zawsze zastępowała nią brak uczyć i emocji. Łagodny drażniący dotyk w żaden sposób nie połączony z bólem był dla niej czymś nowym. Obcym. Jednym gestem pozbierał jej wszystkie błądzące, negatywne myśli, jak gdyby Ryo wiedział w jaki sposób zdobyć jej pełną uwagę. Bo przecież znał ją dobrze, zdecydowanie za dobrze. Cichy obserwator, którego ciężar ciemnych tęczówek rzadko kiedy opuszczał jej spuszczone w dół, od noszenia ciężaru zdarzeń, ramiona. Obserwował i od dawna uczył się jej na pamięć, żeby teraz wczytywać się w te samowolne, subtelne reakcje jej ciała.
- Nie jestem głodna - odparła wymijająco, bo na samą myśl o jedzeniu nienaturalnie wykręcał się jej żołądek, podchodząc żółcią w górę przełyku. Nie byłaby sobą, gdyby chociaż nie spróbowała odmówić, jednak najbardziej to fakt, że nie miała w tym momencie żadnej władzy dawał jej chęci do prowizorycznego, nic nie znaczącego, protestu. Nie miała nic do gadania, wiec chciała mówić więcej. Prowokować go, specjalnie naciągając łączącą ich cieniutką nić porozumienia, testując jak daleko był się w stanie posunąć, żeby zachować nad nią kontrolę.
Zastanawiała się przelotnie czy tego właśnie szukali, kiedy płasko układała dłonie na jego torsie, unosząc ciężką głowę do pionu. Ponownie blokując z nim spojrzenie, kącik jej ust ledwie zauważalnie drgnął nadając rozbawionego wyglądu twarzy niezdolnej do beztroskiego szczęścia. Czy szukali własnych granic, limitów umysłów i ciał tak bardzo od siebie różnych, a zarazem dokładnie takich samych?
- Stojąc na krawędzi - zaczęła nagle zatrzymując na moment obojętne spojrzenie na jego ledwie wilgotnych od śliny wargach, którą teraz lśniła także ozdobiona część jej szyi. Płasko ułożone dłonie zaczęły lekko napierać na jego tors popychając go w tył. Ruch był na tyle delikatny, że z początku mógł przejść niezauważony. Jednak z każdą kolejną sekundą pędzącego czasu, dudniącej w głośnikach piosenki, jej nacisk nasilał się przeciągając szalę równowagi w jedną stronę, ku upadkowi do gorącej wody. Wokalista śpiewał i feel like i’m drowning, a ona czuła, że tonęła odkąd przekroczył próg jej mieszkania. Nie potrafiąc zdecydować czy jego dociskający ją w dół ucisk stanowczych dłoni zabijał ją powoli, czy budził do życia. Blokując z nim spojrzenie szukała w nich aprobaty albo nagany niczym dzieciak uczący się co było złe co dobre. - Nie jest łatwiej się poddać i upaść?
Sekundy mijały, a czas na jego decyzję był znacznie ograniczony. Tik tok, Bakin. Tik tok. Ich relacja jednak nie opierała się na niczym dobrym, bo przecież żadne z nich czegoś takiego nie posiadało. Obserwując jego reakcję badała niewidzialną granicę, zastanawiając się jak daleko zamierzał się dzisiaj posunąć, a jak daleko zwyczajnie chciał. W końcu obydwoje ustalili dzisiejszej nocy, że chęci i potrzeby nie zawsze się ze sobą pokrywały, a ciało i umysł nierzadko pragnęły czegoś zupełnie innego. Shey od dawna świadomie zdecydowała się ignorować własny umysł, skupiając się wyłącznie na fizyczności. Tym razem było jednak inaczej. Pomimo, że to jej ciało paliło pod upragnionym dotykiem jego dłoni, tak naprawdę oczyszczał jej zblokowany pustką umysł, próbując zresetować go do czegoś, czego wyzbyła się dawno temu. Do jakichkolwiek uczuć innych niż obojętność czy gniew. Jeśli rzeczywiście potrafił ją kontrolować czy mógł ją także naprawić? A może w jego oczach wcale nie była zepsuta. Ryoma wprawnie szukał w innych potencjału. Był niczym glina dopasowująca się do skrytych pragnień każdego pojedynczego osobnika. Forma, jaką zamierzał przy niej przyjąć była jeszcze nie znana, jednak wydawał się coraz lepiej rozumieć jej instynkty i zachowania. Wciąż pozostawało zagadką czy chciał ją uratować przed samą sobą czy pociągnąć na dno. Tonąc razem z nią w bezkresnej szarej obojętności był jej katem czy ratownikiem?
Czy pozwolił im zachwiać się niebezpiecznie i wpaść do wody, czy jednak ją powstrzymał kierując się rozsądkiem, który z ich dwójki tylko on zdawał się posiadać?
@Bakin Ryoma
Strona 1 z 2 • 1, 2
maj 2038 roku