Strona 2 z 2 • 1, 2
First topic message reminder :
Raz, dwa, trzy. Powietrze jak skruszony lód osadza się w gardzieli. Nie podejrzewał, że tlen — tak słodki, tak nęcąco zimny — sprawia człowiekowi aż tyle przyjemności. Szczególnie tam, gdzie świat nie jest obleczony ciasnotą mieszkań a szeroką przestrzenią miast; gdzie wiatr hula swą skromną, ale dostrzegalną siłą. Wpełza na rozgrzane naturalną ciepłotą ciała policzki, zapiera się na gorącym oddechu (tym teraz rozgrzanym paloną fajką). Raz jeszcze więc. Pierwszy oddech jest płytki, łechcący jedynie podniebienie. Drugi zabiera ze sobą wdzięczny, ale wciąż nikotynowy wydech życia. Trzeci natomiast rozpiera wklęśnięte do wnętrza płuca, rwie je do przodu, do klatki, do żeber. Dziwnie tak, oddychać na nowo, ale wciąż, pozornie, tym samym ciałem.
W kapturze nasuniętym na głowę, z ustnikiem fajki między rozpalonymi przygryzaniem wargami, brnie więc przez ulice miasta jak ten trup, który umarłszy — powstał. I tymże jest. Chodzącym wrakiem człowieka, ale wciąż, człowieka. Skóra przecież wyraźnie chropowata, ludzka, podobnie niedoskonała. Szczególnie na dłoniach, które szarpnięte palonymi bliznami zioną niewygodnym wspomnieniem. Nie podejrzewał, że cielesność pokocha na nowo. W swej niedoskonałej formie jest przecież urokliwą. Jak to dziecko, które dopiero raczkuje. Głupie, małe, podatne na zranienia niczym cienka, tania porcelana. Przygląda się palcom trzymającym fajkę i nadgarstkowi uginającemu się wraz z kolejnymi buchami. Śmiech rozsmarowuje się na języku niczym oleista, klejąca maź. Nigdy wcześniej nie był przekonany o swojej wyższości, swojej mocy aż tak, jak w aktualnym momencie. Teraz, gdy mocnym krokiem stąpa pomiędzy sklejonymi zimnem zaspami śniegu. Przecież posiada.
Bo ciało się posiada. Jest ono przekazywane na chwilę, krótki moment, urywek sekundy w cielesnym świecie, by dusza — ach, dusza! — mogła skosztować smaku, zapachu. Dotknąć najdelikatniejszego. Po części więc i zrozumiał pozostałych członków Shingetsu, którzy jak te małpy głupi, na wpół rozumni, ruchają każdego i każdą, pijają najgorszą breję, by zaraz pod nos wsunąć pasmo białych proszków, w żyłę derealizujące płyny. Durnie, ale urokliwi. W ten sam sposób właśnie, w jaki urokliwe potrafią być zwierzęta w zoo. Pouwieszane na gałęziach człekokształtne, które rozczulają ludzkim w oku błyskiem.
Wraz z przydeptaną fajką, gaśnie na języku cichy, chropowaty śmiech umierającego. Mężczyzna opuszcza pustą ulicę Karafuruny. Jak ta plama oleju rozlewa się wewnątrz wielopiętrowego budynku. Bywał tu nieraz, ale za każdym kolejnym szerokie korytarze wieżowca wyszarpywały następny skrawek wolno bijącego serca. Poddał się. Obecnie pozwala temu miejscu wkradać się do głowy w dowolnych godzinach dnia i nocy. Szczególnie wtedy, gdy pod czaszką myśl maluje obiecujące plany jutra.
Shey. Jego wkurwione lwiątko. Mały, narwany piesek. Jego oczko w głowie. Wyrwana z miotu wielu, wychowana, ujęta w ramiona jak to bezpańskie szczenię. Ryoma przykłada kartę w przestrzeń czujnika od wejściowych drzwi, by te ustąpiły się przed nim jak winny rozstępować się szeregi. Za pierwszym razem, pierwszym jego pobytem w mieszkaniu dziewczyny, zdziwił się wszędobylską, okrutnie agresywną neonową poświatą uwieszonych przy suficie lamp. Później zrozumiał. Do serca wpadły rozmywane przez barwy kontury świata a wśród nich ona. Źrebię o pustym jak denko spojrzeniu, oddalonym gdzieś dalej, poza własne życie, ale też otaczający dziewczynę świat. Nic dziwnego, że kochała neony. Intensywnie napigmentowane kolory, które dawały otoczeniu coś więcej niż szarość wysokich sufitów, bladość białej pościeli, aż w końcu jej samej — spranej jak te narysowane kredą obrazki zmyte przez kaskady deszczu.
Zdejmuje długi, masywny płaszcz, który przewiesza przez oparcie niewielkiego fotela. Z głowy zsuwa kaptur i przy kolejnej fajce, wciąż nieodpalonej, siada na jednym z kuchennych krzeseł. Ustnik papierosa mięknie pod napływem wciąż smakującej nikotyną śliny a on sięga po telefon. Zadowolony uśmiech. Cichy sygnał dźwiękowy. You’re conntected. Głośnik — wciąż w tym samym miejscu, tuż nad pościelonym łóżkiem — zaczyna drgać pod strumieniem cicho puszczonej piosenki1. Zawsze w brzmieniach, byleby nie przyszpilić się ciszą.
Nie wie, po jakim czasie drzwi rozwierają się na nowo, ale gdy ich skrzek rozbije miałki głos wciąż tego samego wokalisty, Ryoma uniesie twarz znad ekranu telefonu. Jak kocem owinie sylwetkę Shey ciepłym, ale w swej ciepłości chciwym spojrzeniem, i powie:
— Jest po drugiej. Gdzie byłaś?
1 Miracle — Murders
14 lutego 2037 roku
godz. 02:37
godz. 02:37
Raz, dwa, trzy. Powietrze jak skruszony lód osadza się w gardzieli. Nie podejrzewał, że tlen — tak słodki, tak nęcąco zimny — sprawia człowiekowi aż tyle przyjemności. Szczególnie tam, gdzie świat nie jest obleczony ciasnotą mieszkań a szeroką przestrzenią miast; gdzie wiatr hula swą skromną, ale dostrzegalną siłą. Wpełza na rozgrzane naturalną ciepłotą ciała policzki, zapiera się na gorącym oddechu (tym teraz rozgrzanym paloną fajką). Raz jeszcze więc. Pierwszy oddech jest płytki, łechcący jedynie podniebienie. Drugi zabiera ze sobą wdzięczny, ale wciąż nikotynowy wydech życia. Trzeci natomiast rozpiera wklęśnięte do wnętrza płuca, rwie je do przodu, do klatki, do żeber. Dziwnie tak, oddychać na nowo, ale wciąż, pozornie, tym samym ciałem.
W kapturze nasuniętym na głowę, z ustnikiem fajki między rozpalonymi przygryzaniem wargami, brnie więc przez ulice miasta jak ten trup, który umarłszy — powstał. I tymże jest. Chodzącym wrakiem człowieka, ale wciąż, człowieka. Skóra przecież wyraźnie chropowata, ludzka, podobnie niedoskonała. Szczególnie na dłoniach, które szarpnięte palonymi bliznami zioną niewygodnym wspomnieniem. Nie podejrzewał, że cielesność pokocha na nowo. W swej niedoskonałej formie jest przecież urokliwą. Jak to dziecko, które dopiero raczkuje. Głupie, małe, podatne na zranienia niczym cienka, tania porcelana. Przygląda się palcom trzymającym fajkę i nadgarstkowi uginającemu się wraz z kolejnymi buchami. Śmiech rozsmarowuje się na języku niczym oleista, klejąca maź. Nigdy wcześniej nie był przekonany o swojej wyższości, swojej mocy aż tak, jak w aktualnym momencie. Teraz, gdy mocnym krokiem stąpa pomiędzy sklejonymi zimnem zaspami śniegu. Przecież posiada.
Bo ciało się posiada. Jest ono przekazywane na chwilę, krótki moment, urywek sekundy w cielesnym świecie, by dusza — ach, dusza! — mogła skosztować smaku, zapachu. Dotknąć najdelikatniejszego. Po części więc i zrozumiał pozostałych członków Shingetsu, którzy jak te małpy głupi, na wpół rozumni, ruchają każdego i każdą, pijają najgorszą breję, by zaraz pod nos wsunąć pasmo białych proszków, w żyłę derealizujące płyny. Durnie, ale urokliwi. W ten sam sposób właśnie, w jaki urokliwe potrafią być zwierzęta w zoo. Pouwieszane na gałęziach człekokształtne, które rozczulają ludzkim w oku błyskiem.
Wraz z przydeptaną fajką, gaśnie na języku cichy, chropowaty śmiech umierającego. Mężczyzna opuszcza pustą ulicę Karafuruny. Jak ta plama oleju rozlewa się wewnątrz wielopiętrowego budynku. Bywał tu nieraz, ale za każdym kolejnym szerokie korytarze wieżowca wyszarpywały następny skrawek wolno bijącego serca. Poddał się. Obecnie pozwala temu miejscu wkradać się do głowy w dowolnych godzinach dnia i nocy. Szczególnie wtedy, gdy pod czaszką myśl maluje obiecujące plany jutra.
Shey. Jego wkurwione lwiątko. Mały, narwany piesek. Jego oczko w głowie. Wyrwana z miotu wielu, wychowana, ujęta w ramiona jak to bezpańskie szczenię. Ryoma przykłada kartę w przestrzeń czujnika od wejściowych drzwi, by te ustąpiły się przed nim jak winny rozstępować się szeregi. Za pierwszym razem, pierwszym jego pobytem w mieszkaniu dziewczyny, zdziwił się wszędobylską, okrutnie agresywną neonową poświatą uwieszonych przy suficie lamp. Później zrozumiał. Do serca wpadły rozmywane przez barwy kontury świata a wśród nich ona. Źrebię o pustym jak denko spojrzeniu, oddalonym gdzieś dalej, poza własne życie, ale też otaczający dziewczynę świat. Nic dziwnego, że kochała neony. Intensywnie napigmentowane kolory, które dawały otoczeniu coś więcej niż szarość wysokich sufitów, bladość białej pościeli, aż w końcu jej samej — spranej jak te narysowane kredą obrazki zmyte przez kaskady deszczu.
Zdejmuje długi, masywny płaszcz, który przewiesza przez oparcie niewielkiego fotela. Z głowy zsuwa kaptur i przy kolejnej fajce, wciąż nieodpalonej, siada na jednym z kuchennych krzeseł. Ustnik papierosa mięknie pod napływem wciąż smakującej nikotyną śliny a on sięga po telefon. Zadowolony uśmiech. Cichy sygnał dźwiękowy. You’re conntected. Głośnik — wciąż w tym samym miejscu, tuż nad pościelonym łóżkiem — zaczyna drgać pod strumieniem cicho puszczonej piosenki1. Zawsze w brzmieniach, byleby nie przyszpilić się ciszą.
Nie wie, po jakim czasie drzwi rozwierają się na nowo, ale gdy ich skrzek rozbije miałki głos wciąż tego samego wokalisty, Ryoma uniesie twarz znad ekranu telefonu. Jak kocem owinie sylwetkę Shey ciepłym, ale w swej ciepłości chciwym spojrzeniem, i powie:
— Jest po drugiej. Gdzie byłaś?
1 Miracle — Murders
Maybe god loves you,
but the devil
takes an interest.
but the devil
takes an interest.
Amakasu Shey ubóstwia ten post.
Snuje się po gardle śmiech, który zapoczątkowany nieśmiałym mruknięciem po chwili, gardłowo ciągnie się po wierzchu języka a zatrzymuje tuż pod podniebieniem. Nie jest w stanie znaleźć źródła rozbawienia, ale z pewnością kotłuje się ono bliżej rozczuleniu, niźli ironii. Kręci skromnie, niemalże niezauważalnie głową, kiedy twarz dziewczyny opada w jego ciało, nosem sięgając wgłębienia pomiędzy szyją a obojczykami. Jest w tej scenie coś urzekającego, ale w sposób, który kładzie na ich relacji niepotrzebną dawkę erotyzmu. Niepotrzebną? Być może ten aspekt intymności pełznie po wyobrażeniach w delikatnym śmiechu, bo ponownie gra w emocje. Przeciąga je ku konkretnym definicjom tylko po to, by już ustaloną relację wybebeszyć i rozpisać na nowo. Jest to przyjemne i pociągające. Sposób, w jaki ludzie — i nie tylko — kładą się podług krzywizn jego dłoni, kiedy palce jedyne, co oferują, to uwagę. Bardzo prostą, bo fizyczną, zatrzymaną pomiędzy jednym a drugim wydechem. Liczy je. Świadomie i z kocim mruknięciem, rozpisuje w głowie każdy haust tlenu, który wolno i uważnie rozrywa klatkę piersiową dziewczyny. Raz nawet i go śledzi, bo gdy rozchylone usta Shey pochłoną gram rozgrzanego kąpielą powietrza, mocnym uciskiem kciuka znajdzie wgłębienie pomiędzy obojczykami i zaraz popełznie niżej, rozrysowując jej ciało jak mapę. Zabłądzi pomiędzy obłością biustu, by raz jeszcze, dla własnej uciechy, zabawy, musnąć twardość sutka.
Nie może jej ufać tak samo, jak nie powinien ufać nikomu, kto pod białkami oczu niesie złość całego świata. Ale, mimo logicznego podejścia, potrzebuje osoby, w którą wleje choć krztynę swojego zainteresowania. Kogoś, kto teraz porzucony, jest najlepszym materiałem pod dalsze kształtowanie. A jeśli to wymaga skrajnych środków — niech tak się stanie. Poza tym nie ukrywa, że w uległości dziewczyny znajduje przyjemność kulącą się w granicach podbrzusza. Tę samą, która w innych sytuacjach rwie go do ostrzejszych słów i czynów. Tutaj jest jednak miękka i cicha, wolna, wsuwająca w ich relację potrzebną plastyczność. Bo — znowu — czuje, jakby z każdym ruchem chwytał ją na nowo i problemy z ramion przemieszczał ku talii, biodrom, wnętrzom ud, aż w końcu jak maść rozmasowywał po całym ciele. Nie pozbędzie ich się za jednym razem, ale może pozwoli całość ciężaru rozlokować we wszystkich obłościach skóry.
“Tak”. Kiwa głową ze zrozumieniem, by kolejnym uśmiechem, tym skrytym poza wzrokiem dziewczyny, zmarszczyć brwi i przy jednam tylko wydechu rozrysować w myślach jej sytuację. Samotna? Być może, ale z każdym kolejnym rokiem będzie gorzej; do tego momentu, w którym samotność oswoi się z jej osobą i na dobre wsiąknie w żyły. Wie, bo sam z nią i w niej funkcjonuje. Wiecznie ciążącym na ciele przekonaniem, że jest i zawsze był sam. Ale to nic złego, jedynie status człowieka jako takiego, indywidualisty, ale też prowokatora.
Jego dłonie ponownie spełzają ku zewnętrzu dziewczęcych ud, by przy delikatnym skręceniu głowy ku jej twarzy — tej schowanej przy ramieniu, policzku wciśniętym w napięte ramię mężczyzny — uśmiechnął się. Jest to uśmiech chciwy, zwierzęcy, ale mający w sobie zawiązki pobłażliwości. Bo czuje nad nią władzę, bezpośrednio przekazaną z jej dłoni w jego własne, a ta ścieli się na języku pożądliwością, w lędźwiach pragnieniem. Ale jest wirtuozem a nie pierdolonym przedstawicielem mafijnego świata, który korzystając z okazji — zabija. Dosłownie czy w przenośni. Preferuje działać wolniej, w przemyśleniu godnym dawnego zastępcy Shingetsu, który nie, jak w przypadku obecnej władzy, kieruje się pragnieniem (choć w pewnym stopniu na pewno), ale celem istotniejszym.
Mimo to z przyjemnością przyjmuje brak złości i oporu w jej głosie. Najwidoczniej zdążył je spić, będąc spragnionym zwierzęcej niemal subordynacji. W końcu była tylko szczeniakiem, do których zawsze miał słabość; do których podchodził z większą dozą wstrzemięźliwości. Dłonie mocniej zaciskają się na udach jakby tym gestem wyzbywał się pokładów podniecenia; paznokcie znaczą gładką fakturę jej skóry, kiedy w silniejszym geście wsuwa wnętrza dłoni na pogranicze styku materiału spodni i jej ciała. Zaraz jednak, kierowany chęcią a co za tym idzie i złamaniem reguły, powraca ku biodrom, ku bieliźnie, by równolegle zakręcić cienkie fragmenty bawełny na palcach wskazujących. Droczy się z nią tak samo, jak droczy się ze szczeniakami właśnie. Podsuwa zabawkę, by zaraz ją zabrać; by w klatce piersiowej mężczyzny rozrosła się chociażby minimalna satysfakcja. Zaraz więc naciąga fragment bielizny na jej ciele, ciągnie materiał fig wyżej, ku pępku i wyczekuje nawet ledwo słyszalnej reakcji — wdechu, wydechu, jęku, mruknięcia — by zwolnić napięcie i zsunąć jej majtki niżej, na wysokość rozpostartych ud, gdzie napinają się pod ich rozwarciem, wpijają w skórę, ale i w jego wyobrażenie.
— Shey — mówi niedostatecznie cicho, ale wciąż głosem spokojnym, stanowczym, ale posiadającym zalążki wyczuwalnej przyjemności. — W takim razie oczekuję od ciebie jednej rzeczy. — Wnętrze prawej dłoni opada na jej podbrzusze, by zaraz spełznąć niżej, pomiędzy jej uda, zapierając się, najpierw delikatnie, drażniąco, na wypukłościach wzgórka, ale i miękkości warg. Tym samym na jego sylwetkę opada rozgrzana myślą chęć szarpnięcia jej ciała a z każdym kolejnym oddechem pełznie niżej, gdzie w paliczkach zatrzymuje się krótkim drżeniem. Jeszcze nie teraz. Milknie, by dziewczyna mogła w całości przyjąć szorstkość jego skóry, jeszcze nie natarczywą, ale zakleszczającą się niczym psie zęby na ciele ofiary. Obłość kanału nadgarstka napiera na jej łechtaczkę w żarłocznym niemal uścisku, kiedy podług rozkładanej w ciele rozkoszy, palcami osiada dalej, choć delikatniej. Kontynuuje: — Potrzebuję wiernych szczeniąt. Nie tych, które pędzą za pierwszą lepszą zabawką. W zamian dam ci wszystko, czego potrzebujesz. Uwagę, szacunek bądź jego brak, audytorium. Wystarczy jedna prośba. — Dłoń odrywa się, dwoje z palców ląduje na miękkości języka, by zaraz już wilgotnymi wrócić do wcześniej odnalezionej pozycji. — Nie będę groził ci niestworzonymi scenariuszami, śmiercią, pobiciem, innym idiotyzmem, którym kierują się kurwy z Shingetsu; ale sprzedaj mnie którejkolwiek z nich a dopiero wtedy poznasz prawdziwszą definicję samotności. — Zespolone w tej samej krzywiźnie paliczki muskają jej ciało, by chwilę później wysunąć się spod niej, wilgocią śliny znacząc wrażliwą krawędź wzgórka i zanim wstanie, zaskoczonym spojrzeniem przywita dłonie zapierające się na materiale koszulki.
Uśmiecha się ze wzrokiem po raz pierwszy od dłuższej chwili wpadającym w ten drugi. Nim jednak ciało ulegnie naporowi jej rąk, złapie ją łapczywie za talię i przy całym spięciu ciała uniesie, gdzie jej łydki łagodnie opadną na kości biodrowe, splotą na tyłach męskiej miednicy. Na krótką chwilę, w której pytanie rozpływa się w parze uchodzącej znad wody. Zaraz też jego sylwetka, dłonią szukająca podpory w kształcie wanny, by wolną ręką wciąż ściskał jej talię, nachyliła się nad przygotowaną kąpielą. Jak dziecko wkłada ją do wody, gdzieś tam rzuca krótką komendę Puść, po czym wciąż uwieszoną na dziewczęcych udach bieliznę, zsuwa szybkim ruchem palców.
— Nie martw się, złapię cię — odpowiada jej rozweselonym, by zaraz krańcem spojrzenia odszukać odłożony na wierzch pralki telefon. — Pizza? — Westchnąwszy i raz tylko zerkający ku niej znad ekranu, dodaje: — Kąp się. — Na moment opuszcza łazienkę, by wpierw odetchnąć, myśli uspokoić i sięgnąć powietrza znacznie bardziej lekkiego niż to przepocone erotyzmem i parą wodną, wziąć krzesło kuchenne i powrócić do Shey. Siadając tuż koło umywalki, zakładając nogę na nogę i przeglądając aplikację z jedzeniem, rzuca ni to luźno, ni ją pospieszając: — Jak umarł? Co się dzisiaj stało? Krok po kroku, słucham.
Nie może jej ufać tak samo, jak nie powinien ufać nikomu, kto pod białkami oczu niesie złość całego świata. Ale, mimo logicznego podejścia, potrzebuje osoby, w którą wleje choć krztynę swojego zainteresowania. Kogoś, kto teraz porzucony, jest najlepszym materiałem pod dalsze kształtowanie. A jeśli to wymaga skrajnych środków — niech tak się stanie. Poza tym nie ukrywa, że w uległości dziewczyny znajduje przyjemność kulącą się w granicach podbrzusza. Tę samą, która w innych sytuacjach rwie go do ostrzejszych słów i czynów. Tutaj jest jednak miękka i cicha, wolna, wsuwająca w ich relację potrzebną plastyczność. Bo — znowu — czuje, jakby z każdym ruchem chwytał ją na nowo i problemy z ramion przemieszczał ku talii, biodrom, wnętrzom ud, aż w końcu jak maść rozmasowywał po całym ciele. Nie pozbędzie ich się za jednym razem, ale może pozwoli całość ciężaru rozlokować we wszystkich obłościach skóry.
“Tak”. Kiwa głową ze zrozumieniem, by kolejnym uśmiechem, tym skrytym poza wzrokiem dziewczyny, zmarszczyć brwi i przy jednam tylko wydechu rozrysować w myślach jej sytuację. Samotna? Być może, ale z każdym kolejnym rokiem będzie gorzej; do tego momentu, w którym samotność oswoi się z jej osobą i na dobre wsiąknie w żyły. Wie, bo sam z nią i w niej funkcjonuje. Wiecznie ciążącym na ciele przekonaniem, że jest i zawsze był sam. Ale to nic złego, jedynie status człowieka jako takiego, indywidualisty, ale też prowokatora.
Jego dłonie ponownie spełzają ku zewnętrzu dziewczęcych ud, by przy delikatnym skręceniu głowy ku jej twarzy — tej schowanej przy ramieniu, policzku wciśniętym w napięte ramię mężczyzny — uśmiechnął się. Jest to uśmiech chciwy, zwierzęcy, ale mający w sobie zawiązki pobłażliwości. Bo czuje nad nią władzę, bezpośrednio przekazaną z jej dłoni w jego własne, a ta ścieli się na języku pożądliwością, w lędźwiach pragnieniem. Ale jest wirtuozem a nie pierdolonym przedstawicielem mafijnego świata, który korzystając z okazji — zabija. Dosłownie czy w przenośni. Preferuje działać wolniej, w przemyśleniu godnym dawnego zastępcy Shingetsu, który nie, jak w przypadku obecnej władzy, kieruje się pragnieniem (choć w pewnym stopniu na pewno), ale celem istotniejszym.
Mimo to z przyjemnością przyjmuje brak złości i oporu w jej głosie. Najwidoczniej zdążył je spić, będąc spragnionym zwierzęcej niemal subordynacji. W końcu była tylko szczeniakiem, do których zawsze miał słabość; do których podchodził z większą dozą wstrzemięźliwości. Dłonie mocniej zaciskają się na udach jakby tym gestem wyzbywał się pokładów podniecenia; paznokcie znaczą gładką fakturę jej skóry, kiedy w silniejszym geście wsuwa wnętrza dłoni na pogranicze styku materiału spodni i jej ciała. Zaraz jednak, kierowany chęcią a co za tym idzie i złamaniem reguły, powraca ku biodrom, ku bieliźnie, by równolegle zakręcić cienkie fragmenty bawełny na palcach wskazujących. Droczy się z nią tak samo, jak droczy się ze szczeniakami właśnie. Podsuwa zabawkę, by zaraz ją zabrać; by w klatce piersiowej mężczyzny rozrosła się chociażby minimalna satysfakcja. Zaraz więc naciąga fragment bielizny na jej ciele, ciągnie materiał fig wyżej, ku pępku i wyczekuje nawet ledwo słyszalnej reakcji — wdechu, wydechu, jęku, mruknięcia — by zwolnić napięcie i zsunąć jej majtki niżej, na wysokość rozpostartych ud, gdzie napinają się pod ich rozwarciem, wpijają w skórę, ale i w jego wyobrażenie.
— Shey — mówi niedostatecznie cicho, ale wciąż głosem spokojnym, stanowczym, ale posiadającym zalążki wyczuwalnej przyjemności. — W takim razie oczekuję od ciebie jednej rzeczy. — Wnętrze prawej dłoni opada na jej podbrzusze, by zaraz spełznąć niżej, pomiędzy jej uda, zapierając się, najpierw delikatnie, drażniąco, na wypukłościach wzgórka, ale i miękkości warg. Tym samym na jego sylwetkę opada rozgrzana myślą chęć szarpnięcia jej ciała a z każdym kolejnym oddechem pełznie niżej, gdzie w paliczkach zatrzymuje się krótkim drżeniem. Jeszcze nie teraz. Milknie, by dziewczyna mogła w całości przyjąć szorstkość jego skóry, jeszcze nie natarczywą, ale zakleszczającą się niczym psie zęby na ciele ofiary. Obłość kanału nadgarstka napiera na jej łechtaczkę w żarłocznym niemal uścisku, kiedy podług rozkładanej w ciele rozkoszy, palcami osiada dalej, choć delikatniej. Kontynuuje: — Potrzebuję wiernych szczeniąt. Nie tych, które pędzą za pierwszą lepszą zabawką. W zamian dam ci wszystko, czego potrzebujesz. Uwagę, szacunek bądź jego brak, audytorium. Wystarczy jedna prośba. — Dłoń odrywa się, dwoje z palców ląduje na miękkości języka, by zaraz już wilgotnymi wrócić do wcześniej odnalezionej pozycji. — Nie będę groził ci niestworzonymi scenariuszami, śmiercią, pobiciem, innym idiotyzmem, którym kierują się kurwy z Shingetsu; ale sprzedaj mnie którejkolwiek z nich a dopiero wtedy poznasz prawdziwszą definicję samotności. — Zespolone w tej samej krzywiźnie paliczki muskają jej ciało, by chwilę później wysunąć się spod niej, wilgocią śliny znacząc wrażliwą krawędź wzgórka i zanim wstanie, zaskoczonym spojrzeniem przywita dłonie zapierające się na materiale koszulki.
Uśmiecha się ze wzrokiem po raz pierwszy od dłuższej chwili wpadającym w ten drugi. Nim jednak ciało ulegnie naporowi jej rąk, złapie ją łapczywie za talię i przy całym spięciu ciała uniesie, gdzie jej łydki łagodnie opadną na kości biodrowe, splotą na tyłach męskiej miednicy. Na krótką chwilę, w której pytanie rozpływa się w parze uchodzącej znad wody. Zaraz też jego sylwetka, dłonią szukająca podpory w kształcie wanny, by wolną ręką wciąż ściskał jej talię, nachyliła się nad przygotowaną kąpielą. Jak dziecko wkłada ją do wody, gdzieś tam rzuca krótką komendę Puść, po czym wciąż uwieszoną na dziewczęcych udach bieliznę, zsuwa szybkim ruchem palców.
— Nie martw się, złapię cię — odpowiada jej rozweselonym, by zaraz krańcem spojrzenia odszukać odłożony na wierzch pralki telefon. — Pizza? — Westchnąwszy i raz tylko zerkający ku niej znad ekranu, dodaje: — Kąp się. — Na moment opuszcza łazienkę, by wpierw odetchnąć, myśli uspokoić i sięgnąć powietrza znacznie bardziej lekkiego niż to przepocone erotyzmem i parą wodną, wziąć krzesło kuchenne i powrócić do Shey. Siadając tuż koło umywalki, zakładając nogę na nogę i przeglądając aplikację z jedzeniem, rzuca ni to luźno, ni ją pospieszając: — Jak umarł? Co się dzisiaj stało? Krok po kroku, słucham.
Maybe god loves you,
but the devil
takes an interest.
but the devil
takes an interest.
Amakasu Shey and Yōzei-Genji Naksu szaleją za tym postem.
Wstrzymany chwilowo oddech przez narastające napięcie wbijającego się materiału wilgotnych fig drażniących nabrzmiałą skórę. Długi, drżący wydech oblizywanych spierzchniętych warg, umyślnie przytkniętych do jego szyi. Perfidnie zasysających miękką skórę kontrastując z delikatnym, mokrym pocałunkiem mającym uśmierzyć potencjalne ukłucie bólu. Bólu i czegoś innego. Szybko puszczona skóra muśnięta zamierzoną czerwienią w odpowiedzi na agresywny pomysł malujący się uśmiechem na ponownie otwartych w potrzebie oddychania ustach. Odpowiedź na jego odważniejsze zabawy, specjalnie skrócona, żeby pozbawić go możliwości reakcji czy potencjalnego odtrącenia. Nic się w końcu nie stało, kiedy w następnej sekundzie jej usta wróciły do oddychania, prawda?
Shey
- Ryo - wychrypiała odruchowo wyschniętym z pożądania gardłem, słysząc tę zachęcającą nutę przyjemności w jego głosie. Nos szczelnie zanurzony w zagłębieniu jego obojczyka drażniący skórę każdym kolejnym nierównym, gwałtownym wdechem spowodowanym ciężarem znaczenia jego dłoni bezwstydnie wędrującej w dół po osłoniętej skórze. Mięśnie niekontrolowanie spinające się w wyczekiwaniu. Jego prośba czy oczekiwania były jej w tym momencie kurewsko obojętne, bo ciało dawno się poddało ciągnąc za sobą spowity patologicznym spokojem umysł. Świadomie widziała jak zakładał jej obrożę i dopasowywał cienką łączącą ich smycz. Alarmujący głos rozsądku szczelnie przykryty warstwą oddanej władzy, bo przecież nie mogła nic teraz zrobić. Nie mogła odmówić, nie mogła się poruszyć. Nie mogła nic, bo tak chętnie ułożyła pełne wargi w prosty, ujmujący i tak bardzo chory przekaz. Zmuś mnie, a Ryomie nie trzeba było powtarzać dwa razy. Drżące lekko ciało w narastającym pragnieniu, które przecież specjalnie w niej budował. Nieudane próby zapanowania nad sobą kończące się wraz z naciskiem długich palców bawiących się resztkami jej samokontroli. Dłoń muskajaca najwrażliwszy rejony jej ciała doszczętnie odbierała możliwośc myślenia. Wybrał idealny moment na poważne tematy, bo jego słowa dotarły do niej z pewnym opóźnieniem.
Kiwnęła zaledwie głowa w zrozumieniu potencjalnych konsekwencji zdrady, które tak idealnie jej zarysował. Nie była naiwna. Uwierzyła w jego słowa. Nie posądzała go o litość tylko dlatego, że znali się nie od dzisiaj. Tylko dlatego, że ich relacja ewoluowała pozbawiona niewidzialnych granic wyznaczonych przez inne osoby. Zostali we dwójkę, a Shey ze zdziwieniem zdała sobie sprawę, że odkąd pojawił się w jej opustoszałym mieszkaniu pod ciężkimi powiekami nie malował się obraz dryfujących bezwładnie zwłok, zastąpiony duchem wspomnień poznanych na nowo. Umyślnie pogrzebanych w najgłębszych czeluściach umysłu. Znienawidzonych, a jednak tak cholernie potrzebnych. Zapisanych od nowa mahoniowym spojrzeniem i spokojnym dotykiem niepodobnym do niczego innego, bazującym na znanej i akceptowanej fizyczności, jednak wnoszącym ją na nowy poziom. Codzienna walka, agresja i bunt zażegnane zaledwie skrawkiem idealnie dopasowanej uwagi. Poddane, delikatnie drżące w oczekiwaniu ciało tak niepodobne do tego ceniącego sobie wolność i własną pewność siebie. Zmęczone wieczną walką, siłą wymuszające własne zadanie na innych. Teraz dobrowolnie oddane, spokojne i puste, bo każde ludzkie życie potrzebowało rodzaju harmonii. Nie każdy zdawał sobie z tego sprawę, Bakin Ryoma wiedział o tym doskonale nie bojąc się przypominać o tym innym. Tym zagubionym i w swojej pewności siebie tak naprawdę niepewnym niczego. Nie odpowiedziała jednak, nic mu nie obiecując. Nie była w stanie wydusić słowa, kiedy płytki oddech nierównomiernie opuszczał uchylone lekko usta w poszukiwaniu tlenu przytłoczonego dusząca para wodną i ciężką atmosferą.
Oparte płasko dłonie na jego torsie prowokacyjnie popychające ich w tył, ku upadkowi do gorącej parującej wody. Nie mógł mieć jej za złe, że zachęcone ciało domagało się więcej. Shey nigdy nie była ani cierpliwa ani wstrzemięźliwa, a Ryo wydawał się specjalnie testować jej odruchy. Zatrzymany czas zblokowanym spojrzeniem ciemnego brązu i jasnej szarości. Mimowolnie oplatające jego biodra długie nogi, uniesione ramiona owijające się wokół jego szyi, długimi ostrymi paznokciami drażniące odsłoniętą skórę jego karku. W imię nowopoznanego poddania, nie sprzeciwiła mu się fizycznie, jednak nie powstrzymała cichego warknięcia frustracji kiedy podniesione sprawnie ciało, zostało zmuszone do puszczenia jego karku. Czy umknęła mu ta ledwie widzialna iskra starannie zbudowanego przez niego głodu w pustych tęczówkach, spadającej ku gorącej wodzie dziewczynie? Woda szczelnie owinęła jej rozgrzane ciało, dopiero teraz uświadamiając jej zmęczenie i ciężkość własnych mięśni. Powolnym ruchem usiadła przecierając wierzchem dłoni mokre od wody oczy.
- Pizza - westchnęła niezadowolona przegarną walką, próbując pozbyć się suchości gardła spowodowanego frustracją zaciskających się mięśni podbrzusza. Pochwycony płyn do kąpieli kolistymi ruchami rozsmarowywany na obolałym ciele pokrytym zaschniętą, zapomnianą krwią i licznymi nowo nabytymi siniakami. Przez ten krótki moment, te krótką chwilę zapomniała o ostatnich godzinach, ostatnich dniach wywróconego do góry nogami życia. Przez tą krótką chwilę mogła być kimś innym, albo zwyczajnie mogła być sobą. Kiedy wyszedł zacisnęła dłonie w pięści z całej siły, powoli rozprostowując długie palce, jak gdyby sprawdzała, czy jej ciało z powrotem należało tylko do niej i ważniejsze - na jak długo. Słysząc jego kroki nie uraczyła go spojrzeniem.
- Nie boje się ciebie. Chociaż pewnie powinnam - zaczęła z suchym śmiechem, odkręcając niewielką buteleczkę z szamponem i wyciskając jej zawartość na wolną dłoń. Wolnym ruchem zaczęła rozmasowywać szampon na długich białych kosmkach nachyliła się lekko wyciągając końcówki włosów z wody. Nie znała strachu. Nie pamiętała go. Dawno temu zagrzewała jego smak glebowo w pamięci wyzbywając się lęku. Ustępując miejsce pustce. Pustce i agresji. - Tak jak powiedziałam, pomogę Ci ich dopierdolić. Nie zamierzam też cię nikomu sprzedawać. Co do bycia twoim wiernym szczenięciem - krótka pauza - czego jeszcze ode mnie oczekujesz? - Dokończyła zbywając całą powagę delikatnym wzruszeniem przygarbionych ramion. Teraz, kiedy odstęp między nimi wynosił kilka metrów, a zgęstniałe powietrze powoli się rozluźniało. Mogła rozmawiać, dyskutować i walczyć o swoją pozycję, nie będąc przytłoczoną jego bliskością. Na całe szczęście, bo gdyby przymusił odpowiedź będąc wcześniej w jego ramionach byłaby w stanie zgodzić się na dosłownie wszystko.
Zmywając szampon i odżywkę z długich włosów w końcu poczuła się bardziej czysta, mniej zbrukana. Spoglądając na mroczną postać siedzącą nonszalancko zajętą telefonem, zdała sobie sprawę, jak bardzo normalny wydał jej się ten obrazek. Jego obecność w ogóle jej nie przeszkadzała, jak gdyby był tutaj od zawsze. Jego pytanie ponownie spięło odrobinę zmęczone mięśnie, jednak to właśnie Bakin, ze wszystkich osób, miał się dowiedzieć o każdym szczególe jej najgorszego koszmaru. Był jedyną osobą, której mówienie prawdy przez Shey przychodziło banalnie prosto. Było łatwe niczym oddychanie. Bo on nie starał się ją ratować, nie chciał jej pomóc. Zwyczajnie dopasowywał się do jej ukrytych potrzeb obojętnie jak pojebanych.
- Został postrzelony przy dostawie. Co to za kurwa różnica - odwarknęła zdecydowanie ostrzej niż zamierzała zduszając odruch wymioty widokiem zakrwawionego ciała odpływającego w jej dłoniach. Wstając wypuściła resztę gorącej wody. Zmęczona, zachwiała się niebezpiecznie pod wpływem ciężkich mięśni, jednak wyszła z wanny totalnie to ignorując. Zarzuciła długimi włosami wyciskając z nich resztki wody. Mokre nagie ciało kapało kolejnymi kroplami mocząc kafelki wokół, kiedy ruszyła wolnym krokiem w jego stronę. Zatrzymała się o dwa kroki dalej, bo tyle potrzebowała, żeby zachować wyuczoną pewność siebie i nie pozwolić sobie na myślenie o jego szorstkich dłoniach na rozochoconej dotykiem skórze.
- Jak ty umarłeś? - Rzuciła niby obojętnie, ale nuta niechęci była bardziej niż wyczuwalna. Unosząc jedną brew wyciągnęła ku niemu dłoń nie odrywając od niego szarych tęczówek. - Ręcznik - dodała przenosząc spojrzenie na zawieszony koło umywalki, puchaty i mięciusi ręcznik.
@Bakin Ryoma
Shey
- Ryo - wychrypiała odruchowo wyschniętym z pożądania gardłem, słysząc tę zachęcającą nutę przyjemności w jego głosie. Nos szczelnie zanurzony w zagłębieniu jego obojczyka drażniący skórę każdym kolejnym nierównym, gwałtownym wdechem spowodowanym ciężarem znaczenia jego dłoni bezwstydnie wędrującej w dół po osłoniętej skórze. Mięśnie niekontrolowanie spinające się w wyczekiwaniu. Jego prośba czy oczekiwania były jej w tym momencie kurewsko obojętne, bo ciało dawno się poddało ciągnąc za sobą spowity patologicznym spokojem umysł. Świadomie widziała jak zakładał jej obrożę i dopasowywał cienką łączącą ich smycz. Alarmujący głos rozsądku szczelnie przykryty warstwą oddanej władzy, bo przecież nie mogła nic teraz zrobić. Nie mogła odmówić, nie mogła się poruszyć. Nie mogła nic, bo tak chętnie ułożyła pełne wargi w prosty, ujmujący i tak bardzo chory przekaz. Zmuś mnie, a Ryomie nie trzeba było powtarzać dwa razy. Drżące lekko ciało w narastającym pragnieniu, które przecież specjalnie w niej budował. Nieudane próby zapanowania nad sobą kończące się wraz z naciskiem długich palców bawiących się resztkami jej samokontroli. Dłoń muskajaca najwrażliwszy rejony jej ciała doszczętnie odbierała możliwośc myślenia. Wybrał idealny moment na poważne tematy, bo jego słowa dotarły do niej z pewnym opóźnieniem.
Kiwnęła zaledwie głowa w zrozumieniu potencjalnych konsekwencji zdrady, które tak idealnie jej zarysował. Nie była naiwna. Uwierzyła w jego słowa. Nie posądzała go o litość tylko dlatego, że znali się nie od dzisiaj. Tylko dlatego, że ich relacja ewoluowała pozbawiona niewidzialnych granic wyznaczonych przez inne osoby. Zostali we dwójkę, a Shey ze zdziwieniem zdała sobie sprawę, że odkąd pojawił się w jej opustoszałym mieszkaniu pod ciężkimi powiekami nie malował się obraz dryfujących bezwładnie zwłok, zastąpiony duchem wspomnień poznanych na nowo. Umyślnie pogrzebanych w najgłębszych czeluściach umysłu. Znienawidzonych, a jednak tak cholernie potrzebnych. Zapisanych od nowa mahoniowym spojrzeniem i spokojnym dotykiem niepodobnym do niczego innego, bazującym na znanej i akceptowanej fizyczności, jednak wnoszącym ją na nowy poziom. Codzienna walka, agresja i bunt zażegnane zaledwie skrawkiem idealnie dopasowanej uwagi. Poddane, delikatnie drżące w oczekiwaniu ciało tak niepodobne do tego ceniącego sobie wolność i własną pewność siebie. Zmęczone wieczną walką, siłą wymuszające własne zadanie na innych. Teraz dobrowolnie oddane, spokojne i puste, bo każde ludzkie życie potrzebowało rodzaju harmonii. Nie każdy zdawał sobie z tego sprawę, Bakin Ryoma wiedział o tym doskonale nie bojąc się przypominać o tym innym. Tym zagubionym i w swojej pewności siebie tak naprawdę niepewnym niczego. Nie odpowiedziała jednak, nic mu nie obiecując. Nie była w stanie wydusić słowa, kiedy płytki oddech nierównomiernie opuszczał uchylone lekko usta w poszukiwaniu tlenu przytłoczonego dusząca para wodną i ciężką atmosferą.
Oparte płasko dłonie na jego torsie prowokacyjnie popychające ich w tył, ku upadkowi do gorącej parującej wody. Nie mógł mieć jej za złe, że zachęcone ciało domagało się więcej. Shey nigdy nie była ani cierpliwa ani wstrzemięźliwa, a Ryo wydawał się specjalnie testować jej odruchy. Zatrzymany czas zblokowanym spojrzeniem ciemnego brązu i jasnej szarości. Mimowolnie oplatające jego biodra długie nogi, uniesione ramiona owijające się wokół jego szyi, długimi ostrymi paznokciami drażniące odsłoniętą skórę jego karku. W imię nowopoznanego poddania, nie sprzeciwiła mu się fizycznie, jednak nie powstrzymała cichego warknięcia frustracji kiedy podniesione sprawnie ciało, zostało zmuszone do puszczenia jego karku. Czy umknęła mu ta ledwie widzialna iskra starannie zbudowanego przez niego głodu w pustych tęczówkach, spadającej ku gorącej wodzie dziewczynie? Woda szczelnie owinęła jej rozgrzane ciało, dopiero teraz uświadamiając jej zmęczenie i ciężkość własnych mięśni. Powolnym ruchem usiadła przecierając wierzchem dłoni mokre od wody oczy.
- Pizza - westchnęła niezadowolona przegarną walką, próbując pozbyć się suchości gardła spowodowanego frustracją zaciskających się mięśni podbrzusza. Pochwycony płyn do kąpieli kolistymi ruchami rozsmarowywany na obolałym ciele pokrytym zaschniętą, zapomnianą krwią i licznymi nowo nabytymi siniakami. Przez ten krótki moment, te krótką chwilę zapomniała o ostatnich godzinach, ostatnich dniach wywróconego do góry nogami życia. Przez tą krótką chwilę mogła być kimś innym, albo zwyczajnie mogła być sobą. Kiedy wyszedł zacisnęła dłonie w pięści z całej siły, powoli rozprostowując długie palce, jak gdyby sprawdzała, czy jej ciało z powrotem należało tylko do niej i ważniejsze - na jak długo. Słysząc jego kroki nie uraczyła go spojrzeniem.
- Nie boje się ciebie. Chociaż pewnie powinnam - zaczęła z suchym śmiechem, odkręcając niewielką buteleczkę z szamponem i wyciskając jej zawartość na wolną dłoń. Wolnym ruchem zaczęła rozmasowywać szampon na długich białych kosmkach nachyliła się lekko wyciągając końcówki włosów z wody. Nie znała strachu. Nie pamiętała go. Dawno temu zagrzewała jego smak glebowo w pamięci wyzbywając się lęku. Ustępując miejsce pustce. Pustce i agresji. - Tak jak powiedziałam, pomogę Ci ich dopierdolić. Nie zamierzam też cię nikomu sprzedawać. Co do bycia twoim wiernym szczenięciem - krótka pauza - czego jeszcze ode mnie oczekujesz? - Dokończyła zbywając całą powagę delikatnym wzruszeniem przygarbionych ramion. Teraz, kiedy odstęp między nimi wynosił kilka metrów, a zgęstniałe powietrze powoli się rozluźniało. Mogła rozmawiać, dyskutować i walczyć o swoją pozycję, nie będąc przytłoczoną jego bliskością. Na całe szczęście, bo gdyby przymusił odpowiedź będąc wcześniej w jego ramionach byłaby w stanie zgodzić się na dosłownie wszystko.
Zmywając szampon i odżywkę z długich włosów w końcu poczuła się bardziej czysta, mniej zbrukana. Spoglądając na mroczną postać siedzącą nonszalancko zajętą telefonem, zdała sobie sprawę, jak bardzo normalny wydał jej się ten obrazek. Jego obecność w ogóle jej nie przeszkadzała, jak gdyby był tutaj od zawsze. Jego pytanie ponownie spięło odrobinę zmęczone mięśnie, jednak to właśnie Bakin, ze wszystkich osób, miał się dowiedzieć o każdym szczególe jej najgorszego koszmaru. Był jedyną osobą, której mówienie prawdy przez Shey przychodziło banalnie prosto. Było łatwe niczym oddychanie. Bo on nie starał się ją ratować, nie chciał jej pomóc. Zwyczajnie dopasowywał się do jej ukrytych potrzeb obojętnie jak pojebanych.
- Został postrzelony przy dostawie. Co to za kurwa różnica - odwarknęła zdecydowanie ostrzej niż zamierzała zduszając odruch wymioty widokiem zakrwawionego ciała odpływającego w jej dłoniach. Wstając wypuściła resztę gorącej wody. Zmęczona, zachwiała się niebezpiecznie pod wpływem ciężkich mięśni, jednak wyszła z wanny totalnie to ignorując. Zarzuciła długimi włosami wyciskając z nich resztki wody. Mokre nagie ciało kapało kolejnymi kroplami mocząc kafelki wokół, kiedy ruszyła wolnym krokiem w jego stronę. Zatrzymała się o dwa kroki dalej, bo tyle potrzebowała, żeby zachować wyuczoną pewność siebie i nie pozwolić sobie na myślenie o jego szorstkich dłoniach na rozochoconej dotykiem skórze.
- Jak ty umarłeś? - Rzuciła niby obojętnie, ale nuta niechęci była bardziej niż wyczuwalna. Unosząc jedną brew wyciągnęła ku niemu dłoń nie odrywając od niego szarych tęczówek. - Ręcznik - dodała przenosząc spojrzenie na zawieszony koło umywalki, puchaty i mięciusi ręcznik.
@Bakin Ryoma
Ekran jaśnieje niebieskawym odbiciem szybko przesuwanych kafelek. Kafelki to zdjęcia w jednej z aplikacji, gdzie znajomi albo ci, których należy obserwować, wskazują na swoje życie. Przeskakuje więc z jednej osoby na drugą tak samo, jak wcześniej spoglądał w profil Shey. Oszczędny, ale znaczący. Potrzebny. W ciszy wyszukuje kolejne nazwisko, do którego powinien, w jego mniemaniu, trafić. Nie dzisiaj, ale na dniach. Wszystko po kolei i skrupulatnie. Jak w planie, który powziął kilka miesięcy temu. Do tej pory wszystko szło zgodnie z podpunktami. Opuszka prawego kciuka miarowo tyka gładkiej powierzchni ekranu i sunie po niej w rytmicznych, powtarzalnych ruchach. Ryoma prostuje się. Nieświadomie lgnie plecami do oparcia niskiego krzesła, by myśli, jeszcze wcześniej zanurzone w ciele dziewczyny, odleciały dalej. Nie chce podążać za zachcianką, nie teraz i nie dzisiaj. Nie z nią. Z nią trzeba inaczej, spokojniej i uważniej. Tak, jak działa się z psiakami wyciągniętymi z głębin najpodlejszych schronisk. Była im przecież podobna. Wzrok mężczyzny zeskakuje z ekranu telefonu, by sięgnąć sylwetki Shey. Jest im podobna. Ma równie nieufne oczy i usta wiecznie ściągnięte, złe i nieprzystępne. Dalekie od jakichkolwiek czułości. Bakin uśmiecha się delikatnie. Do siebie, do swoich myśli. Mógłby jej dać troskę i poczucie bezpieczeństwa. Mógłby w jej dłonie złożyć cząstkę siebie i pozwolić, by z tą zrobiła to, na co tylko miała ochotę. Rozszarpała, wypierdoliła bądź przytuliła do ciepłej, dudniącej kruchym rytmem serca piersi. Palec zatrzymuje się, by na zgiętej ku komórce szyi zagrało wspomnienie jej porzuconego tamże oddechu. A jednak. A jednak wciąż tli się pod czaszką chęć na ponowne dotknięcie jej ciała. Głupia iskra, pochopna. Ta, przez którą świat zdaje się schodzić na psy.
Myślała, że posiada duże dawki samokontroli; że jest samodzielna i pewna siebie, ale gdzieś podskórnie, jakby nie sobą a był jej skrawkiem, fragmentem dziewczęcej świadomości, szukał w Shey zawahania. Albo zawahań. Wszystkich drgań niespokojnego ciała, którego zmęczenie, to parszywe zmęczenie, ciągnęło do rozluźnienia. Wypierdolenia jakiejkolwiek nad witkami władzy, byleby tylko odpocząć i przeżartym życiem — usnąć. Sam nie wie, kiedy wzrokiem nieświadomie osiada na jej barkach i przy oczach przykrytych zastanowieniem, przejeżdża językiem po górnej linii zębów. Widzi na jej szyi rozrysowaną, choć wciąż niewidoczną obrożę, której kształt i materiał wypracował własnymi palcami. Jedynie jej zarys, ale jest tam. Ciąży przyjemnym obowiązkiem przynależenia. Mogę cię wziąć. Może ją wziąć na wiele różnych sposobów, ale za każdym pójdzie jej werbalne bądź nie przyzwolenie. To, którego doszukuje się w najskromniejszych jej gestach i słowach w większości schowanych w milczeniu.
Woda, a wie to każda matka o zapadniętych policzkach, ma zbawienną moc. Jak nietutejsza substancja wysysa z ciał ostatnie podrygi energii, ostatnie złości dnia i niby to za sprawą swojej przyjemnej faktury — nieco cięższej od powietrza acz bardziej wilgotnej niż poranna rosa — zabiera złości. Sam był traktowany kąpielami. Dawno temu. Kiedy stratowane dniami ciało matka wrzucała w czeluści gorącej wody. Wrzątku niemal, z którego wychodził pokryty czerwonymi plamami. Nie wie, czy zrobił to świadomie. Czy świadomie wepchnął ją niby to do wanny, ale w rzeczywistości w ostatnie oddechy dnia. Niech zmęczy się jeszcze bardziej. Złością, zdenerwowanym spojrzeniem, machnięciem ręką, seksem — czymkolwiek. Obserwuje więc jej zgięte ciało jak leśniczy szukający zranionej zwierzyny. Pada czy jeszcze nie?
“Nie boje się ciebie”.
Uśmiecha się. Niewinnie i lekko. Tak, aby niezgrabność rozbawienia nie wpłynęła na jej poważny ton. Nie wpłynie, bo spojrzenie dziewczyny zatrzymane gdzieś przed nią. Gdzieś, ale nie tutaj, daleko poza mocnymi murami mieszkania. Słucha jej odpowiedzi z odpowiednim wstrzymaniem, by przyszpilając udo do uda, mocniej i przy zadowoleniu łaszącym się do rozluźnionych żeber, raz jeszcze uśmiechnąć się. Kiwa głową na znak przyjęcia jej słów, ale nie ufa. Jeszcze nie ufa, choć ziarno zażyłości zostało zasiane. Zabawne, że dopiero teraz. Niby budowali tę relację chwilę wcześniej, ale przez kogoś. Przez chłopaka, którego rys nie zdążył zapamiętać. Albo tak sobie wmawiał. (Czy naprawdę był mu tak obojętny? Nie wie. Wróci do twarzy Hayate późniejszym wieczorem, by zdać sobie sprawę, że nie. Był istotny. Ważny. Kurwa.).
“Co to za różnica”.
— Żadna. — Zanim słowo wysączy się spomiędzy lekko rozchylonych ust, pokiwa głową w luźnym zastanowieniu. Bo, rzeczywiście, żadna. Zdechł to zdechł a jemu przypadło zajęcie się tym, co zostawił. Kogo zostawił. Ryoma wykręca szyję a za ruchem podążają dwa głośniejsze trzaski.
“Ręcznik”.
Cmoka kilkakrotnie niezadowolony, by palcem lekko, tanecznie zaprosić ją ku sobie. W międzyczasie wygasza ekran telefonu, by urządzenie odłożyć na wierzch pralki. Kiedy wraca ku niej spojrzeniem, widzi na białkach dziewczęcia podobne zawahanie. Łapie ten wzrok swoim własnym, na nowo oplata ni to chłodem, ni beznamiętnym ciepłem własnego zainteresowania.
— No chodź tutaj — mówi ostrzej, ale bez komendy a kiedy jej ciało zbliży się na długość wyciągniętych rąk, sięga ręcznika, by wstać i począwszy od pokrytej wilgocią twarzy, przez ramiona, talię a po biodra, przetrzeć jej skórę miękkością materiału. Milczy przy tym a z twarzy znikają charakterystyczne dla Bakina oznaki rozbawienia. W zamian za to na linię wodną wpływa zastanowienie, które wraz ze wzrokiem, chowa się w kształtach dziewczęcego ciała. — Kiedyś ci opowiem. — Nie dzisiaj. Przy tych słowach łapie jej czujne spojrzenie, prostuje się, by raz jeszcze tylko ułożyć kciuk na dolnej wardze Shey i w uważności niemalże opiekuńczej, ale w tym i nieprzystająco seksualnej, wsunąć palec na jej język, tam zaprzeć się ciężkością całej dłoni. — Uważaj na siebie. Widzimy się niedługo. — Ostatnie spojrzenie, ostatnie zawahanie, czy aby na pewno tym samym palcem nie rozchylić jej warg bardziej i mocniej, chciwiej, wziąć ją całą, wraz ze złością i zmęczeniem, ale nie. Wysuwa opuszkę z wilgotności jej ust, by przy piknięciu na odłożonym telefonie zakomunikować: — Zostawił pod drzwiami. Podam ci ją i muszę iść. Bądź grzeczna.
@Amakasu Shey
Myślała, że posiada duże dawki samokontroli; że jest samodzielna i pewna siebie, ale gdzieś podskórnie, jakby nie sobą a był jej skrawkiem, fragmentem dziewczęcej świadomości, szukał w Shey zawahania. Albo zawahań. Wszystkich drgań niespokojnego ciała, którego zmęczenie, to parszywe zmęczenie, ciągnęło do rozluźnienia. Wypierdolenia jakiejkolwiek nad witkami władzy, byleby tylko odpocząć i przeżartym życiem — usnąć. Sam nie wie, kiedy wzrokiem nieświadomie osiada na jej barkach i przy oczach przykrytych zastanowieniem, przejeżdża językiem po górnej linii zębów. Widzi na jej szyi rozrysowaną, choć wciąż niewidoczną obrożę, której kształt i materiał wypracował własnymi palcami. Jedynie jej zarys, ale jest tam. Ciąży przyjemnym obowiązkiem przynależenia. Mogę cię wziąć. Może ją wziąć na wiele różnych sposobów, ale za każdym pójdzie jej werbalne bądź nie przyzwolenie. To, którego doszukuje się w najskromniejszych jej gestach i słowach w większości schowanych w milczeniu.
Woda, a wie to każda matka o zapadniętych policzkach, ma zbawienną moc. Jak nietutejsza substancja wysysa z ciał ostatnie podrygi energii, ostatnie złości dnia i niby to za sprawą swojej przyjemnej faktury — nieco cięższej od powietrza acz bardziej wilgotnej niż poranna rosa — zabiera złości. Sam był traktowany kąpielami. Dawno temu. Kiedy stratowane dniami ciało matka wrzucała w czeluści gorącej wody. Wrzątku niemal, z którego wychodził pokryty czerwonymi plamami. Nie wie, czy zrobił to świadomie. Czy świadomie wepchnął ją niby to do wanny, ale w rzeczywistości w ostatnie oddechy dnia. Niech zmęczy się jeszcze bardziej. Złością, zdenerwowanym spojrzeniem, machnięciem ręką, seksem — czymkolwiek. Obserwuje więc jej zgięte ciało jak leśniczy szukający zranionej zwierzyny. Pada czy jeszcze nie?
“Nie boje się ciebie”.
Uśmiecha się. Niewinnie i lekko. Tak, aby niezgrabność rozbawienia nie wpłynęła na jej poważny ton. Nie wpłynie, bo spojrzenie dziewczyny zatrzymane gdzieś przed nią. Gdzieś, ale nie tutaj, daleko poza mocnymi murami mieszkania. Słucha jej odpowiedzi z odpowiednim wstrzymaniem, by przyszpilając udo do uda, mocniej i przy zadowoleniu łaszącym się do rozluźnionych żeber, raz jeszcze uśmiechnąć się. Kiwa głową na znak przyjęcia jej słów, ale nie ufa. Jeszcze nie ufa, choć ziarno zażyłości zostało zasiane. Zabawne, że dopiero teraz. Niby budowali tę relację chwilę wcześniej, ale przez kogoś. Przez chłopaka, którego rys nie zdążył zapamiętać. Albo tak sobie wmawiał. (Czy naprawdę był mu tak obojętny? Nie wie. Wróci do twarzy Hayate późniejszym wieczorem, by zdać sobie sprawę, że nie. Był istotny. Ważny. Kurwa.).
“Co to za różnica”.
— Żadna. — Zanim słowo wysączy się spomiędzy lekko rozchylonych ust, pokiwa głową w luźnym zastanowieniu. Bo, rzeczywiście, żadna. Zdechł to zdechł a jemu przypadło zajęcie się tym, co zostawił. Kogo zostawił. Ryoma wykręca szyję a za ruchem podążają dwa głośniejsze trzaski.
“Ręcznik”.
Cmoka kilkakrotnie niezadowolony, by palcem lekko, tanecznie zaprosić ją ku sobie. W międzyczasie wygasza ekran telefonu, by urządzenie odłożyć na wierzch pralki. Kiedy wraca ku niej spojrzeniem, widzi na białkach dziewczęcia podobne zawahanie. Łapie ten wzrok swoim własnym, na nowo oplata ni to chłodem, ni beznamiętnym ciepłem własnego zainteresowania.
— No chodź tutaj — mówi ostrzej, ale bez komendy a kiedy jej ciało zbliży się na długość wyciągniętych rąk, sięga ręcznika, by wstać i począwszy od pokrytej wilgocią twarzy, przez ramiona, talię a po biodra, przetrzeć jej skórę miękkością materiału. Milczy przy tym a z twarzy znikają charakterystyczne dla Bakina oznaki rozbawienia. W zamian za to na linię wodną wpływa zastanowienie, które wraz ze wzrokiem, chowa się w kształtach dziewczęcego ciała. — Kiedyś ci opowiem. — Nie dzisiaj. Przy tych słowach łapie jej czujne spojrzenie, prostuje się, by raz jeszcze tylko ułożyć kciuk na dolnej wardze Shey i w uważności niemalże opiekuńczej, ale w tym i nieprzystająco seksualnej, wsunąć palec na jej język, tam zaprzeć się ciężkością całej dłoni. — Uważaj na siebie. Widzimy się niedługo. — Ostatnie spojrzenie, ostatnie zawahanie, czy aby na pewno tym samym palcem nie rozchylić jej warg bardziej i mocniej, chciwiej, wziąć ją całą, wraz ze złością i zmęczeniem, ale nie. Wysuwa opuszkę z wilgotności jej ust, by przy piknięciu na odłożonym telefonie zakomunikować: — Zostawił pod drzwiami. Podam ci ją i muszę iść. Bądź grzeczna.
@Amakasu Shey
Koniec wątku
Maybe god loves you,
but the devil
takes an interest.
but the devil
takes an interest.
Amakasu Shey ubóstwia ten post.
Strona 2 z 2 • 1, 2
maj 2038 roku