Strona 1 z 2 • 1, 2
16 marca 2037.
Chyba… masz rację.
Chcę cię zobaczyć.
Może nawet kurewsko.
Chyba… masz rację.
Chcę cię zobaczyć.
Może nawet kurewsko.
— Na razie, kru-szyn-ko — jego słowa pobrzmiewały uśmiechem, którego nie mogła zobaczyć, a który lekko rozciągał jego usta. Musiał bardzo do niego nie pasować, skoro przechodzący obok chłopak zmierzył go niemrawym spojrzeniem, momentalnie ścierając zadowolony grymas z twarzy Yakushimaru. Nastawienie czarnowłosego zmieniło się o sto osiemdziesiąt stopni, gdy jego uwagę przykuł ten skrzywiony ryj nieznajomego. Było jeszcze za wcześnie na atak, ale nie za wcześnie na nieme ostrzeżenie, gdy w ciemnych oczach już zatliły się pierwsze, gniewne kurwiki. Język już świerzbił od formującego się na nim pytania, ale zanim zdołał wyrzucić z siebie „I na co się kurwa gapisz?”, przechodzień przyspieszył kroku, by wyminąć go jak najszybciej.
Tak myślałem.
Prawda była taka, że to nie z uśmiechem było mu nie do twarzy – z gojącym się na dolnej wardze rozcięciem po niedawnym uderzeniu, ubrany cały na czarno, z wiotkim badylem w jednej ręce i wyładowaną po brzegi reklamówką, wyglądał jak żywcem wyjęty z nieporadnie napisanego romansu. Uwieszone na szyi grube łańcuszki brzęczały, gdy stawiał kroki naprzód; były znacznie bardziej energiczne po tym, gdy wreszcie schował telefon do kieszeni i postanowił patrzeć przed siebie. Z przecznicy, na której właśnie się znajdował, już był w stanie uchwycić wznoszący się nieopodal gmach szpitala. O ile wydawało się, że rozmowa z Shiimaurą poprawiła mu nastrój, tak teraz nie był do końca pewien, czy czuł się dobrze. Za kilka minut mieli się zobaczyć, ale miejsce było jakieś takie niewłaściwe, a niedawno przesłane mu zdjęcia wyryły się na matrycy jego świadomości. I gdy tak szedł, oderwany od swoich internetowych bodźców, czuł się jak lekarz, który dostał do dyspozycji zdjęcia rentgenowskie i analizował, w czym leżał problem. Nieważne, że powiedziała, że wszystko mu opowie.
I tak nie do końca jej wierzył.
Tego dnia już raz skłamała, ale nie zrażało go to, że nieprawdą było to, że chciała go zobaczyć. Taki stan rzeczy dotyczył teraz; później mogło wyglądać zupełnie inaczej. Nie od dzisiaj było wiadomo, że czasem wystarczyła odrobina cierpliwości; że czasem była to po prostu kwestia bycia. Przyzwyczajania kogoś do swojej obecności. Yakushimaru też to wiedział, dlatego na ogół starał się trzymać od innych z daleka.
Nie brał pod uwagę, że ktoś inny też miał ochotę uskuteczniać tę praktykę.
— Raikatsuji Shiimaura — zakomunikował recepcjonistce, po bezceremonialnym wsparciu przedramienia o blat wysokiej lady. Przytargana roślina smętnie ułożyła się na płaskiej powierzchni, bo po tej niedelikatnej podróży w ręce bruneta, nie mogła skończyć lepiej. Łodyga tylko cudem nie złamała się w pół, ale przytłaczał ją ciężar białego kwiatu, przez co margerytce bliżej było teraz do przebiśniegu. Siwowłosa kobieta za ladą – z twarzy widocznie zmęczona życiem – ospale uniosła wzrok znad ekranu z uniesioną pytająco brwią, bo chyba wydawało jej się, że brunet się przedstawia. A cóż, na Shiimaurę raczej nie wyglądał. — No szukam jej — sprostował, a w jego tonie już zadźwięczała ostrzejsza nuta zniecierpliwienia. Zniecierpliwienia tym, że musiał tłumaczyć coś tak oczywistego. Zniecierpliwienia, które narastało, gdy ta stara prukwa tempem leniwca ze „Zwierzogrodu” zaczęła klepać coś na klawiaturze. Zniecierpliwienia, które przydusiło go, gdy musiał przełknąć cisnącą mu się na usta kurwę.
Chyba miała rację – nie wygrałby tego zakładu.
Trzy lata plus jedno podejrzliwe spojrzenie później – jakby to on był winowajcą tego, że w szpitalu brakowało łóżek – z reklamówką przewieszoną na nadgarstku brnął przez szpital. Po drodze skorzystał z dozownika antybakteryjnego, marszcząc nos na wdzierający się w nozdrza spirytusowy zapach. Syknął pod nosem, gdy alkohol wdarł się w świeże, ale niewielkie zadrapanie na ręce. Jego wzrok skrupulatnie przeskakiwał od jednego numeru sali do kolejnego, jakby nie do końca ufał, że rozplanowano wszystko tak, by było po kolei. Studencka trauma szpitalna. Dobrze pamiętał, że gdy organizowano tu zajęcia, nikt nie wiedział, gdzie ich wysłać, dlatego wciąż z naturalnym nieogarnięciem poruszał się po znajomo-nieznajomych korytarzach.
Dwadzieścia dwa. Siatka z zakupami zakołysała się w przód i w tył, gdy momentalnie zatrzymał się przed właściwym numerem. Zza lekko przymkniętych drzwi słyszał ciche pikanie aparatury – pulsowało w jego głowie ostrzegawczo pomarańczowym światłem, gdy mieszało się z ledwo słyszalnymi głosami lekarzy. Musieli stać za daleko od wejście, bo nawet nasłuchując, nie był w stanie wyodrębnić pełnego przekazu. Tylko pojedyncze słowa. Żebro. Lepiej. Siniak. Nic.
Nie lubił czekać; nie wytrzymał więc zbyt długo, zanim pchnął drzwi. Ledwo przekroczył próg odosobnionego pomieszczenia i zatrzymał się gwałtownie, gdy nieruchomiejący wzrok zatrzymał się na czarnowłosej, która tego dnia nie przypominała siebie i dlatego wydawało mu się, że się pomylił. Przez pierwsze dwie sekundy, jeszcze zanim wszystkie spojrzenia – łącznie z tym, które przecież interesowało go najbardziej – zwróciły się ku niemu. Zdziwienie kadry lekarskiej zupełnie go nie interesowało, czarne tęczówki nakrapiane zimnym błękitem z zacięciem wpatrywały się w te srebrne, bo to w nich szukał wytłumaczenia. Może powinien na nie poczekać, zanim pozwolił mięśniom twarzy spiąć się w znajomym wyrazie, który zwykle zwiastował rodzący się wewnątrz kataklizm. Od wulkanu różniło go tylko to, że nie potrzeba było dokładnych pomiarów, by przewidzieć nadchodzący wybuch – wystarczyło dostrzec to znajome drgnięcie wyraźnie zarysowanej żuchwy, gdy zęby tarły o siebie, mieląc wzbierającą w ustach gorycz. I teraz było jej wykurwiście dużo, bo wystarczyło to jedno cholerne spojrzenie, by zdał sobie sprawę, że to nie był tylko nieszczęśliwy wypadek.
Nie tak przynosiło się kwiaty i czekoladki.
Miał tego nie spierdolić.
Ale cholera jasna.
— Co do kurwy?
Warui Shin'ya, Seiwa-Genji Enma and Raikatsuji Shiimaura szaleją za tym postem.
Wewnątrz głowy miała pulsującą, najeżoną gwoździami masę, która przy każdym drgnięciu boleśnie raniła kolcami miękką, bezbronną tkankę. Zatrzymała więc przysadzistą pielęgniarkę w pół ruchu, dopraszając się o to, by nie poruszała zasłonami. "Nie trzeba" - własny szept wydawał się obcy, jakby obleczony piachem, bo ledwo przedzierał się przez schrypniętą blokadę powstałą gdzieś w środku krtani. "Proszę nie ruszać" - dodała jeszcze ciszej. Napotkane pytające spojrzenie skomentowała jedynie lekkim przytaknięciem, jakby ostatecznie i tak musiała dać potwierdzenie, że nie potrzebuje żadnego zakrycia w postaci uczepionych karnisza kurtyn. Myśl, że metalowe zaczepy miałyby z turkotem przemknąć tak długą trasę, wżynając się przy każdym pojedynczym tryknięciu ostrym bólem tuż pod podstawę czaszki, wydawała jej się o wiele gorsza niż wizja tego, że nieoczekiwanie może wrócić jej tymczasowy współlokator. Powątpiewała w to zresztą, bo gdy wreszcie wykaraskał się z pościeli i z pomocą dziarskiego ojca stanął w pionie o własnych siłach, wyglądał na kogoś, kto ze szczęścia i potężnej satysfakcji ma zamiar zrobić dwa pełne okrążenia wokół szpitala. Co zajmie mu trochę czasu, zważywszy na fakt, że lewą nogę aż po trzy czwarte uda unieruchamiał gips. Sam zresztą przyznał, po tym, jak udało mu się niezgrabnie przemierzyć odcinek od łóżka do drzwi sali, że to może chwilę potrwać, a potem wybuchając nerwowym śmiechem, machnął kulą, jakby chciał się za jej sprawą pożegnać ze swoją rehabilitacyjną towarzyszką niedoli - i wydostał się wreszcie na hol. W odpowiedzi Raika sama uniosła dłoń - od tej chwili minęło raptem dwadzieścia minut, z czego co najmniej kwadrans zajął lekarz.
Patrząc po jego coraz rzadziej poruszających się, mięsistych wargach, zapewne kończył swój elaborat. Słuchała go, ale było to słuchanie pobieżne, reakcja kogoś, komu nie w smak angażowanie się w coś tak trywialnego. Nie rzecz w tym, że nie interesowała się swoim zdrowiem. Naprawdę chciała się stąd wydostać. Minęło raptem parę dni, a ona już tęskniła za swobodą, jaką dawało niedocenione wcześniej chodzenie. Albo trzymanie kubka bez obawy, że lada moment jakiś skurcz zegnie nadgarstek, wytrącając naczynie z uchwytu. Pragnęła bardzo realnie, by móc przeprowadzać podstawowe funkcje życiowe - jak oddychanie albo sen - bez ciągłych grymasów, bez posykiwań, gdy niezgrabnie próbowała zmienić pozycję ścierpniętego ciała.
- … dużo szczęścia - kontynuował lekarz, przerzucając kartkę z zapiskami. - Pomoże również stosowanie wyznaczonych ćwiczeń oddechowych oraz...
Zaszeleściło tak głośno, jakby papier znajdował się tuż nad jej uchem, a nie u stóp łóżka. Wzrok trzymała nieruchomo gdzieś za oknem, ale myślami była przy komórce. Po tym jak rozłączyła się przy rozmowie z Yakushimaru, skontaktowała się z kimś jeszcze. Napisała wiadomość, a później kolejną, i jeszcze jedną. Głuchy trzask, jaki nastąpił chwilę po tym, nawet dla niej był abstrakcyjny.
Nie zauważyła kiedy w przypływie rosnącej frustracji cisnęła komórką o posadzkę; ocknęła się dopiero, gdy usłyszała dźwięk pękającego plastiku, gdy ledwie kątem oka wychwyciła czarną obudowę, wystającą żałośnie spod zsuniętej niemal do podłogi pościeli. Telefon działał - patrzyła na wyświetlacz, na ostatnio wysłanego smsa, tak długo, aż ekran nie zgasł, ale chyba wolałaby, aby urządzenie po prostu się zepsuło.
Mogłaby wtedy żywić nadzieję, zamiast raz za razem dobijać ostatnie resztki naiwności rozczarowaniem. Kiedy stała się taka sentymentalna? Zachłanna? Prawie nie poznawała samej siebie, bo teraz, kilkanaście minut po zdarzeniu, mnąc brzeg białej kołdry ledwo rejestrowała, co mówił doktor, zamiast tego wracając do natręctw związanych z jego milczeniem. Walczyła z nowym natłokiem wątpliwości i dopiero ostre szurnięcie przesuwanych drzwi przywróciło ją do świata tu-i-teraz.
Lekarski bełkot umilkł; stojąca w kącie rejestru pielęgniarka uniosła lekko dłoń, jakby chciała chwycić jednak za zasłonę i szarpnięciem bohatersko odgrodzić pacjentkę od zagrożenia. Do rekonwalescentki dopiero docierało, że starszy mężczyzna w kitlu nie znajdował się - jak przed momentem - gdzieś w okolicy jej nóg, a tuż obok, lekko pochylony, by przyjrzeć się odsłoniętym żebrom. Skórę zdobiły zadrapania, plastry i opatrunki, przede wszystkim jednak ogromne, pięcio-, dziesięciocentymetrowe plamy zgniłej żółci, śliwy i zblakłej czerwieni. Siniaki nakładały się intensywnie tam, gdzie trafiły ciosy; wskazywały punkty centralne huknięć, pod którymi pękły żebra.
Lekarz zmarszczywszy brwi nabrał tchu. Chyba chciał coś powiedzieć - sądząc po jego surowym wyrazie twarzy, prawdopodobnie wygonić przybysza, ale nie zdążył, bo ciszę przerwało soczyste:
- Co do kurwy?
Na dźwięk tego głosu czarne pasma dziewczyny zsunęły się z ramienia, zaginając na gargantuicznych rozmiarów poduszce. Przechyliła głowę niemal gwałtownie. W bladych tęczówkach iryzował blask każdej barwy, którą dały radę wychwycić rogówki - złoto słonecznych promieni, światło odbijające się od błękitnej szklanki na stoliku nocnym i fiolet z tarczy zegarka kobiety zatrzymanej z dłonią na zasłonie. Źrenice wbiły się w oblicze przybyłego z prędkością wystrzelonej igły ze śmiertelną dawką jadu na samym czubku ostrej krawędzi.
Powoli docierało do niej na co patrzy, choć wzrok, mimowolnie, zsunął się na dłoń dzierżącą zdechłego kwiata. Patrząc po jego stanie - było z nim gorzej niż z nią samą, co w jakiś irytujący sposób zakuło boleśnie, ścisnęło żołądek, płuca i serce. Gwałtowny chwyt uprzytomnił ją jednak, że dalej odkrywa rany, dlatego powoli opuściła rękę, zsuwając ciemny materiał koszulki, zakrywając nagie piersi, brzuch i damską bieliznę o bezosobowym kroju. Usta, przez moment lekko rozchylone, zacisnęły się mocno w linię. Tym razem to ona wtrąciła się przed lekarzem. Mężczyzna zdążył wyrwać się ze stuporu, ponownie zaczerpnąć powietrza, ale gdy napiął już mięśnie, by wyrzucić kazanie, ubiegła go Shiimaura.
- Ludzie normalnie przed wejściem do cudzego pokoju zostawiają w progu buty, ale oczywiście musiałeś być wyjątkowy i zrobić coś zupełnie inaczej. - Pociągnęła za sobą rurkę uczepioną wenflonu, gdy puściła t-shirt i uniosła nadgarstek, jakby chciała zaraz machnąć i odgonić namolną muchę. Zamiast tego wskazała jednak na Yakushimaru, twarz obracając ku doktorowi. - Zdarza mu się rozstawać z dobrym wychowaniem, ale proszę mi wierzyć, że przyda się w rehabilitacji.
Pod sędziwym wąsem pojawił się grymas wątpliwości, na które dodała obojętne:
- Niech pan zaufa, że przy nim wykonam wszystkie ćwiczenia oddechowe.
Wzdychając z dezaprobatą.
Chirurg wyrzucił z siebie już tylko kilka formalności, po czym wreszcie - w wiernej eskorcie tęgiej pielęgniarki - opuścił salę.
Białe ściany wydawały się Shiimaurze nagle o wiele jaśniejsze; tak rażące, że podpuchnięte powieki mocniej się przymrużyły, gdy próbowała zogniskować uwagę na chłopaku. Gdzieś pod palcami prawej pięści dalej czuła miękką, wilgotną od napięcia pościel, którą gniotła w bezdusznej, niesubtelnej nerwowości.
W skroni dalej jej ćmiło, nie potrafiła - bądź nie chciała, nie dała rady sprecyzować, co bardziej nią kierowało - ułożyć popękanych, zakrytych strupami ust w uśmiechu. Zamiast tego poklepała lekko miejsce tuż obok siebie, jakby zapraszała go, by usiadł na materacu, a nie na twardym krześle dostawionym do łóżka.
- Chwilę przed widzeniem spadła mi komórka. - Niemrawe przywitanie uwieńczyła ostrożnym wzruszeniem barków. Gdy się skrzywiła, szwy na ranie tuż pod jej okiem nieco się napięły. - Podniósłbyś ją?
Patrząc po jego coraz rzadziej poruszających się, mięsistych wargach, zapewne kończył swój elaborat. Słuchała go, ale było to słuchanie pobieżne, reakcja kogoś, komu nie w smak angażowanie się w coś tak trywialnego. Nie rzecz w tym, że nie interesowała się swoim zdrowiem. Naprawdę chciała się stąd wydostać. Minęło raptem parę dni, a ona już tęskniła za swobodą, jaką dawało niedocenione wcześniej chodzenie. Albo trzymanie kubka bez obawy, że lada moment jakiś skurcz zegnie nadgarstek, wytrącając naczynie z uchwytu. Pragnęła bardzo realnie, by móc przeprowadzać podstawowe funkcje życiowe - jak oddychanie albo sen - bez ciągłych grymasów, bez posykiwań, gdy niezgrabnie próbowała zmienić pozycję ścierpniętego ciała.
- … dużo szczęścia - kontynuował lekarz, przerzucając kartkę z zapiskami. - Pomoże również stosowanie wyznaczonych ćwiczeń oddechowych oraz...
Zaszeleściło tak głośno, jakby papier znajdował się tuż nad jej uchem, a nie u stóp łóżka. Wzrok trzymała nieruchomo gdzieś za oknem, ale myślami była przy komórce. Po tym jak rozłączyła się przy rozmowie z Yakushimaru, skontaktowała się z kimś jeszcze. Napisała wiadomość, a później kolejną, i jeszcze jedną. Głuchy trzask, jaki nastąpił chwilę po tym, nawet dla niej był abstrakcyjny.
Nie zauważyła kiedy w przypływie rosnącej frustracji cisnęła komórką o posadzkę; ocknęła się dopiero, gdy usłyszała dźwięk pękającego plastiku, gdy ledwie kątem oka wychwyciła czarną obudowę, wystającą żałośnie spod zsuniętej niemal do podłogi pościeli. Telefon działał - patrzyła na wyświetlacz, na ostatnio wysłanego smsa, tak długo, aż ekran nie zgasł, ale chyba wolałaby, aby urządzenie po prostu się zepsuło.
Mogłaby wtedy żywić nadzieję, zamiast raz za razem dobijać ostatnie resztki naiwności rozczarowaniem. Kiedy stała się taka sentymentalna? Zachłanna? Prawie nie poznawała samej siebie, bo teraz, kilkanaście minut po zdarzeniu, mnąc brzeg białej kołdry ledwo rejestrowała, co mówił doktor, zamiast tego wracając do natręctw związanych z jego milczeniem. Walczyła z nowym natłokiem wątpliwości i dopiero ostre szurnięcie przesuwanych drzwi przywróciło ją do świata tu-i-teraz.
Lekarski bełkot umilkł; stojąca w kącie rejestru pielęgniarka uniosła lekko dłoń, jakby chciała chwycić jednak za zasłonę i szarpnięciem bohatersko odgrodzić pacjentkę od zagrożenia. Do rekonwalescentki dopiero docierało, że starszy mężczyzna w kitlu nie znajdował się - jak przed momentem - gdzieś w okolicy jej nóg, a tuż obok, lekko pochylony, by przyjrzeć się odsłoniętym żebrom. Skórę zdobiły zadrapania, plastry i opatrunki, przede wszystkim jednak ogromne, pięcio-, dziesięciocentymetrowe plamy zgniłej żółci, śliwy i zblakłej czerwieni. Siniaki nakładały się intensywnie tam, gdzie trafiły ciosy; wskazywały punkty centralne huknięć, pod którymi pękły żebra.
Lekarz zmarszczywszy brwi nabrał tchu. Chyba chciał coś powiedzieć - sądząc po jego surowym wyrazie twarzy, prawdopodobnie wygonić przybysza, ale nie zdążył, bo ciszę przerwało soczyste:
- Co do kurwy?
Na dźwięk tego głosu czarne pasma dziewczyny zsunęły się z ramienia, zaginając na gargantuicznych rozmiarów poduszce. Przechyliła głowę niemal gwałtownie. W bladych tęczówkach iryzował blask każdej barwy, którą dały radę wychwycić rogówki - złoto słonecznych promieni, światło odbijające się od błękitnej szklanki na stoliku nocnym i fiolet z tarczy zegarka kobiety zatrzymanej z dłonią na zasłonie. Źrenice wbiły się w oblicze przybyłego z prędkością wystrzelonej igły ze śmiertelną dawką jadu na samym czubku ostrej krawędzi.
Powoli docierało do niej na co patrzy, choć wzrok, mimowolnie, zsunął się na dłoń dzierżącą zdechłego kwiata. Patrząc po jego stanie - było z nim gorzej niż z nią samą, co w jakiś irytujący sposób zakuło boleśnie, ścisnęło żołądek, płuca i serce. Gwałtowny chwyt uprzytomnił ją jednak, że dalej odkrywa rany, dlatego powoli opuściła rękę, zsuwając ciemny materiał koszulki, zakrywając nagie piersi, brzuch i damską bieliznę o bezosobowym kroju. Usta, przez moment lekko rozchylone, zacisnęły się mocno w linię. Tym razem to ona wtrąciła się przed lekarzem. Mężczyzna zdążył wyrwać się ze stuporu, ponownie zaczerpnąć powietrza, ale gdy napiął już mięśnie, by wyrzucić kazanie, ubiegła go Shiimaura.
- Ludzie normalnie przed wejściem do cudzego pokoju zostawiają w progu buty, ale oczywiście musiałeś być wyjątkowy i zrobić coś zupełnie inaczej. - Pociągnęła za sobą rurkę uczepioną wenflonu, gdy puściła t-shirt i uniosła nadgarstek, jakby chciała zaraz machnąć i odgonić namolną muchę. Zamiast tego wskazała jednak na Yakushimaru, twarz obracając ku doktorowi. - Zdarza mu się rozstawać z dobrym wychowaniem, ale proszę mi wierzyć, że przyda się w rehabilitacji.
Pod sędziwym wąsem pojawił się grymas wątpliwości, na które dodała obojętne:
- Niech pan zaufa, że przy nim wykonam wszystkie ćwiczenia oddechowe.
Wzdychając z dezaprobatą.
Chirurg wyrzucił z siebie już tylko kilka formalności, po czym wreszcie - w wiernej eskorcie tęgiej pielęgniarki - opuścił salę.
Białe ściany wydawały się Shiimaurze nagle o wiele jaśniejsze; tak rażące, że podpuchnięte powieki mocniej się przymrużyły, gdy próbowała zogniskować uwagę na chłopaku. Gdzieś pod palcami prawej pięści dalej czuła miękką, wilgotną od napięcia pościel, którą gniotła w bezdusznej, niesubtelnej nerwowości.
W skroni dalej jej ćmiło, nie potrafiła - bądź nie chciała, nie dała rady sprecyzować, co bardziej nią kierowało - ułożyć popękanych, zakrytych strupami ust w uśmiechu. Zamiast tego poklepała lekko miejsce tuż obok siebie, jakby zapraszała go, by usiadł na materacu, a nie na twardym krześle dostawionym do łóżka.
- Chwilę przed widzeniem spadła mi komórka. - Niemrawe przywitanie uwieńczyła ostrożnym wzruszeniem barków. Gdy się skrzywiła, szwy na ranie tuż pod jej okiem nieco się napięły. - Podniósłbyś ją?
She was not fragile
like a flower;
She was fragile like
a b o m b.
like a flower;
She was fragile like
a b o m b.
Yakushimaru Seiya ubóstwia ten post.
Był gotów zerwać się z łańcucha, który przecież nie istniał. W każdej chwili ruszyć przed siebie, bo spięte mięśnie potrzebowały ruchu, a ściśnięte do granic możliwości, drżące pięści – czegoś, w co mogłyby tłuc bez opamiętania. Ale nie zadowoliłyby się czymkolwiek; potrzebowały konkretnego celu. Celu, którego jeszcze nie znał i tylko to trzymało go w miejscu; to, że nie wiedział, w którą stronę miał pobiec, gdy paląca wściekłość była jeszcze świeża i pozbawiona śladów zdrowego rozsądku, który przychodził z czasem, gdy umysł już ochłonął. Ale tym razem chciał, żeby to wrzące uczucie z nim pozostało – zatrzymywał je w tych kurczowo zaciśniętych palcach, gdy wzrok sunął po obitej skórze, zapamiętując dokładnie każde stłuczenie, każde zadrapanie. Powinien czuć się źle, bo były to te rejony ciała, których nie powinien pożerać spojrzeniem bez przyzwolenia Shiimaury, a już na pewno nie tak wyobrażał sobie ich widok. Nie krył się z tym, że mógłby go sobie wyobrażać, bo był więcej niż oczywisty w swoich upodobaniach. Ale gdyby nie ślady po brutalnych uderzeniach, gdyby w innej sytuacji wszedł w do jej pokoju w nieodpowiednim momencie, odwróciłby wzrok, by nie naruszać jej przestrzeni. Niechętnie, ale znał zasady. Zasady, które teraz też go dotyczyły, ale zapomniał o nich, bo przecież nie był w stanie oderwać wzroku uwiązanego tam przez krzywdę. Nawet gdy materiał szpitalnej piżamy przysłonił widok mieszających się jak na bladym płótnie barw, źrenice jeszcze przez chwilę pozostały nieruchome.
„Ludzie normalnie przed wejściem…”
Choć czarnowłosa się zmieniła – a raczej kurwa zmieniono ją na siłę – jej głos wciąż brzmiał, jak niezapominajki. Ich charakterystyczny błękit snuł się po szpitalnym pokoju. Zazwyczaj go uspokajał, ale tym razem nie słuchał jej uważnie. Był gdzieś indziej – dalej. Tam, gdzie skurwiele dostają za swoje. Oddech, głośny i nosowy, rozdął płuca, ale w powietrzu nie znalazł ukojenia. Nigdy nie pomagało, choć fanatycy medytacji i ćwiczeń oddechowych mieli na ten temat inne zdanie. Sam zażartowałby ze wzmianki o ćwiczeniach Raikatsuji, ale nie było mu do śmiechu. Nie można było nawet powiedzieć, że to do niego niepodobne, bo przecież już nieraz drobnostki doprowadzały go do szału. Ale to już nie był szał – to furia wyglądała z dna źrenic i trudniej było ją przeoczyć, gdy wreszcie spojrzał prosto w szarość dziewczęcych tęczówek.
Ciałem w każdej chwili mógł wstrząsnąć niekontrolowany odruch. Potrzebował ogromnych pokładów siły woli, by nie pchnąć przechodzącego obok chirurga swoim barkiem, byleby tylko – chociaż częściowo – pozbyć się nagromadzonych emocji. Poczekał. Odsunął się na bok, przez cały czas wpatrując się w czarnowłosą, jakby tylko to dawało mu pewność, że już nic jej się nie stanie. Bo przecież tutaj był i zatłukłby każdego, komu jeszcze przyszłoby do głowy położyć na niej rękę.
Wdech. Jeszcze jeden. Nie zaszkodziło spróbować. Była ostatnią osobą, przy której chciał robić sceny, jakby ktoś zdecydował, że postawi ją na jego drodze, żeby dać jej w ręce taką władzę. Irytowało Seiyę to, że jednocześnie chciał się wyżyć, ale ta zachcianka była trzymana pod kluczem. Czuł, jak rozpychała się wewnątrz i zaczynało brakować dla niej miejsca, ale drzwi były zbyt szczelne. Jak z jakiegoś cholernego tytanu.
— Kto? — wycedził, mając pewność, że zarówno pielęgniarka, jak i lekarz zdążyli oddalić się od pokoju. — I nie kurwa, nie uwierzę w upadek ze schodów — dodał po chwili, prawie nie zwracając uwagi, że na dźwięk jej prośby, już ruszył w stronę urządzenia, które częściowo roztrzaskało się o kafelki. Nie zwrócił uwagi na pęknięcie, gdy unosząc się z kucek, podał Shiimaurze jej własność. Ruchem targała gwałtowność, więc niemalże wcisnął jej telefon w ręce, choć przecież o nic jej nie obwiniał.
Nie usiadł na łóżku, ale odstawił na nie pełną siatkę zakupów i zwiotczałą margerytkę. Prosiła o kwiat i czekoladki, ale wyglądało na to, że wziął sobie do serca to, że źle ją tu karmili. Gdy wyprostował palce, trzęsły mu się ręce, ale ten widok mógł umknąć uwadze, gdy już po chwili skrzyżował ręce na klatce piersiowej, jakby to miało utrzymać go w stabilniejszych ryzach. To musiało być niekomfortowe, gdy tak stał nad nią wodząc spojrzeniem po jej twarzy, jakby przykleiło się do niej coś, czego nie powinno tam być. Ale on też czuł się niekomfortowo z myślą, że to kurwa musiało boleć.
— Ja pierdolę — warknął pod nosem, wreszcie umykając spojrzeniem gdzieś w bok. Zupełnie jak obrażone dziecko. Do obrażania się miał zresztą co najmniej jeden powód – że nie powiedziała mu tego wcześniej. Nie musiała tego robić parę dni temu, ale przynajmniej dzisiaj; przez telefon. Tylko co by to zmieniło? Poza tym, że przypierdoliłby komuś na ulicy, już na pewno tamtemu typowi, który krzywo się na niego spojrzał. Tyle że takie sensowne argumenty nie docierały do nieracjonalnego, wzburzonego umysłu. — To teraz mi to kurwa wyjaśnij. Lepiej nie pomijaj żadnych szczegółów, bo wolałbym nie zwracać się o pomoc do tego zjeba Seigi.
Zacisnął kurczowo palce na swoich ramionach, czując jak liczne sygnety wbijają się w jego skórę. Cierpliwe oczekiwanie wymagało od niego pokładów siły woli, ale przecież musiał się dowiedzieć. Kto, co, gdzie, jak – chciał mieć wszystko podane na tacy, a to przecież ona decydowała o tym, co mu na niej wyłoży.
„Ludzie normalnie przed wejściem…”
Choć czarnowłosa się zmieniła – a raczej kurwa zmieniono ją na siłę – jej głos wciąż brzmiał, jak niezapominajki. Ich charakterystyczny błękit snuł się po szpitalnym pokoju. Zazwyczaj go uspokajał, ale tym razem nie słuchał jej uważnie. Był gdzieś indziej – dalej. Tam, gdzie skurwiele dostają za swoje. Oddech, głośny i nosowy, rozdął płuca, ale w powietrzu nie znalazł ukojenia. Nigdy nie pomagało, choć fanatycy medytacji i ćwiczeń oddechowych mieli na ten temat inne zdanie. Sam zażartowałby ze wzmianki o ćwiczeniach Raikatsuji, ale nie było mu do śmiechu. Nie można było nawet powiedzieć, że to do niego niepodobne, bo przecież już nieraz drobnostki doprowadzały go do szału. Ale to już nie był szał – to furia wyglądała z dna źrenic i trudniej było ją przeoczyć, gdy wreszcie spojrzał prosto w szarość dziewczęcych tęczówek.
Ciałem w każdej chwili mógł wstrząsnąć niekontrolowany odruch. Potrzebował ogromnych pokładów siły woli, by nie pchnąć przechodzącego obok chirurga swoim barkiem, byleby tylko – chociaż częściowo – pozbyć się nagromadzonych emocji. Poczekał. Odsunął się na bok, przez cały czas wpatrując się w czarnowłosą, jakby tylko to dawało mu pewność, że już nic jej się nie stanie. Bo przecież tutaj był i zatłukłby każdego, komu jeszcze przyszłoby do głowy położyć na niej rękę.
Wdech. Jeszcze jeden. Nie zaszkodziło spróbować. Była ostatnią osobą, przy której chciał robić sceny, jakby ktoś zdecydował, że postawi ją na jego drodze, żeby dać jej w ręce taką władzę. Irytowało Seiyę to, że jednocześnie chciał się wyżyć, ale ta zachcianka była trzymana pod kluczem. Czuł, jak rozpychała się wewnątrz i zaczynało brakować dla niej miejsca, ale drzwi były zbyt szczelne. Jak z jakiegoś cholernego tytanu.
— Kto? — wycedził, mając pewność, że zarówno pielęgniarka, jak i lekarz zdążyli oddalić się od pokoju. — I nie kurwa, nie uwierzę w upadek ze schodów — dodał po chwili, prawie nie zwracając uwagi, że na dźwięk jej prośby, już ruszył w stronę urządzenia, które częściowo roztrzaskało się o kafelki. Nie zwrócił uwagi na pęknięcie, gdy unosząc się z kucek, podał Shiimaurze jej własność. Ruchem targała gwałtowność, więc niemalże wcisnął jej telefon w ręce, choć przecież o nic jej nie obwiniał.
Nie usiadł na łóżku, ale odstawił na nie pełną siatkę zakupów i zwiotczałą margerytkę. Prosiła o kwiat i czekoladki, ale wyglądało na to, że wziął sobie do serca to, że źle ją tu karmili. Gdy wyprostował palce, trzęsły mu się ręce, ale ten widok mógł umknąć uwadze, gdy już po chwili skrzyżował ręce na klatce piersiowej, jakby to miało utrzymać go w stabilniejszych ryzach. To musiało być niekomfortowe, gdy tak stał nad nią wodząc spojrzeniem po jej twarzy, jakby przykleiło się do niej coś, czego nie powinno tam być. Ale on też czuł się niekomfortowo z myślą, że to kurwa musiało boleć.
— Ja pierdolę — warknął pod nosem, wreszcie umykając spojrzeniem gdzieś w bok. Zupełnie jak obrażone dziecko. Do obrażania się miał zresztą co najmniej jeden powód – że nie powiedziała mu tego wcześniej. Nie musiała tego robić parę dni temu, ale przynajmniej dzisiaj; przez telefon. Tylko co by to zmieniło? Poza tym, że przypierdoliłby komuś na ulicy, już na pewno tamtemu typowi, który krzywo się na niego spojrzał. Tyle że takie sensowne argumenty nie docierały do nieracjonalnego, wzburzonego umysłu. — To teraz mi to kurwa wyjaśnij. Lepiej nie pomijaj żadnych szczegółów, bo wolałbym nie zwracać się o pomoc do tego zjeba Seigi.
Zacisnął kurczowo palce na swoich ramionach, czując jak liczne sygnety wbijają się w jego skórę. Cierpliwe oczekiwanie wymagało od niego pokładów siły woli, ale przecież musiał się dowiedzieć. Kto, co, gdzie, jak – chciał mieć wszystko podane na tacy, a to przecież ona decydowała o tym, co mu na niej wyłoży.
Raikatsuji Shiimaura ubóstwia ten post.
Kto?
Drgnęła.
Nie należała do płochliwych, nie podskakiwała na gwałtowne "boo!", gdy ktoś próbował ją wystraszyć na szkolnym korytarzu. Opanowanie wżarło się w podstawy jej charakterystyki jak bluszcz dominujący ściany domu. Tym jednak razem nawet głośniejsze tupnięcie obuwia Yakushimaru sprawiało, że mimowolnie napinała mięśnie, że ramiona, dotychczas opuszczone, nieco unosiły się w ochronnym geście. Przypatrywała się mu uważnie, z zamkniętymi mocno ustami i zmarszczką z każdym krokiem chłopaka pogłębiającą się między brwiami.
- A z krawężnika? - podsunęła mimowolnie, bez żadnej jednak zaczepności. Głos miała przede wszystkim zmęczony. Pasował do pobladłej twarzy, z której zniknął zdrowy kilogram, do plam siniaków rozgoszczonych na obliczu jak rzucone w mleczną taflę kwiaty niezapominajek i do powiek, sinych od niedoboru snu. Zwykła stagnacja przestała wieść prym w jej zachowaniu. Uwagę zwracały palce, raz za razem zaciskające się mocniej na pościeli, a gdy ją wreszcie zostawiły - zawilgotniałą, pogniecioną - zajęły się sobą nawzajem. Kciuk delikatnie drapał obandażowaną dłoń, nerwowo, cholernie nerwowo.
- Nie wiem kto, Yakushimaru - starała się mu przerwać, ale krążył jak podjudzony pies. Pierwotnie, z perspektywy osoby trzeciej, stał w jednym miejscu, ale ona z bliska dostrzegała detale świadczące o tym, ile go ta pseudo-nieruchomość kosztowała. Zbyt dobrze poznała jego przesiąkniętą agresją stronę. Liczne sytuacje, w których łapała go za nadgarstek śliski od krwi, a potem nawilżoną wodą chustką zdejmowała skrzep z knykci, ku jego wielkiemu niezadowoleniu, nauczyły ją przynajmniej bezproblemowego doszukiwania się symptomów poprzedzających wybuch. Był z pewnością na samej granicy, trzymając się linii resztkami dobrej woli. Bo nie chciał zrobić przedstawienia, bo nie chciał wywołać w niej popłochu. A mimo tego, gdy na niego spoglądała, na dnie oczu czaiła się dziwna emocja. - Przestań mnie straszyć. - Sama był zaskoczona tym stwierdzeniem. Bo przecież coś takiego jak lęk nie sięgało jej źrenic; wcześniej próżno było doszukiwać się akcji, w których, choćby automatycznie, wrzasnęłaby na jumpscare. Żarty, że się nie boi, bo pewnie nie ma nic na sumieniu, scaliły się z nią na amen - a przynajmniej tak sądziła do teraz, gdy towarzystwo chłopaka, stojącego nad nią, zaczynało kruszyć skałę. Mur, którym się obwarowała, pękał, ale zamiast przyznać się do tego, spuściła wzrok. Odebrała komórkę, tym razem o nią pocierając opuszkę kciuka, stale i stale przesuwając po ekranie, jakby gładziła grzbiet delikatnego stworzenia. - Wiem, że jesteś zły, ale nie pomagasz naciskiem. Zbastuj. Daj mi chwilę.
Nie potrzebowała wcale chwili. Potrzebowała całych godzin, ale nie planowała mu tego mówić, podobnie jak nie powiedziała wcześniej co było powodem nieobecności. Yakushimaru z pewnością trzymał w sobie jeszcze masę tajemnic, zabarykadowanych za wieloma niedostępnymi dla niej drzwiami, jednak część z sekretów, jego normatywnych reakcji, znała aż za porządnie. Potrafiła co do detalu określić z jaką odpowiedzią się spotka - i wizja, w której chłopak dowiaduje się o powadze sytuacji, przez którą wylądowała w szpitalu, nie dała żadnych wątpliwości, by milczeć jak najdłużej. Aż do przekroczenia progu mógł jeszcze sądzić, że z głupoty zasłabła. Zrobiło się cieplej, przepracowała się w warsztacie, wśród przegrzanych akumulatorów i w obecności zepsutej klimatyzacji. Albo raz jeszcze, jak miała w zwyczaju, nagięła system doby, jakby kompletnie zapomniała, że w nocy trzeba spać. Scenariusze wydawały się stosunkowo wiarygodne, mogła im więc pozwolić pojawiać się w umyśle Yakushimaru tak długo, jak długo to będzie konieczne. Teraz jednak ledwo potrafiła ponownie spojrzeć mu w oczy. W żołądku osiadł betonowy blok, ciągnął jej wnętrzności w dół, wywołując dyskomfort niemal podobny do limitu osiąganego przez pijackie małolaty, gdy strucie powoduje pierwsze ściski torsji. Ale nie chciało jej się wymiotować; nie w dosłownym znaczeniu, choć było to coś zdecydowanie podobnego. Zdawała sobie sprawę z tego, że jeżeli to z siebie wyrzuci, wreszcie poczuje ulgę. Mózg pozbędzie się toksyny, odetchnie głębiej. Jakkolwiek nie przepadała za nadgorliwością chłopaka, jego impertynencki styl bycia miał w sobie coś niepodważalnie szczerego. Jasne, okrywała to pewna błona aktorstwa, która na co dzień potrafiła irytować aż do ścisku zębów. Ale teraz? Teraz miała ochotę złamać się, wybuchnąć płaczem i opowiedzieć o każdej furiackiej sekundzie, którą spędziła w zaułku Karafuruny.
- Nie mieszaj do tego brata. - Gdy się wreszcie odezwała, musiała zabrzmieć niemal poddańczo. Minęło jednak zbyt wiele czasu (a może tylko jej się wydawało, że ucichła na tak długo?), żeby dalej wystawiać cierpliwość towarzysza na próbę. - Nikogo w to nie mieszaj. To moja sprawa. Po prostu popełniłam... - sięgnęła po biedny kwiat, spoczywający smutno na przeraźliwie czystej pościeli - błąd. - Zgiętym w stawie paliczkiem musnęła od dołu przywiędły płatek, przypatrując się delikatnej, jasnej powierzchni. - Wziąłeś białe. - Ton się jej łamał. Nie płaczliwie. Raczej jakby nie mówiła od wieków. - Biel to niewinność, ale margerytki symbolizują krzywdę i cierpienie. - Po co mu to wyjaśniała? Przeznaczenie kwiatów, jakkolwiek przyjemne w oczach wielu kobiet i co wrażliwszych person, dla stojącego obok Yakushimaru było pewnie trywialną, pozbawioną sensu sprawą. A jednak spojrzała na niego nagle wzrokiem kogoś, kto nie pozwoli nadszarpnąć własnej wiary. W srebrze tęczówek czaiło się ostrzeżenie. - Nie napadłby na mnie w zaułku, gdybym nie kręciła się po niebezpiecznych terenach. Wiedziałam, że pewnego razu może mi się nie udać. I teraz nie udało. Ale to wytłumaczenie cię pewnie nie satysfakcjonuje? Chcesz szczegółów, ale... - Znów się zatrzymała, tylko po to, by mocniej przegryźć dolną wargę. Może wraz z nią jakieś słowa, zbyt ciężkie, aby padły w tej chwili. - Nie mogę ci ich dać. Bo byś się... - znów pauza, po której pokręciła głową. Dlaczego tak trudno było się przed nim uzewnętrznić? Choć podświadomie nie potrzebowała odpowiedzi; znała ją. Całą sobą wiedziała, że w pierwszej kolejności, by się - Wkurzył. I zrobił coś głupiego. Coś, w czym nie chcę, byś mnie wyręczał. Mam do ciebie inne prośby.
Drgnęła.
Nie należała do płochliwych, nie podskakiwała na gwałtowne "boo!", gdy ktoś próbował ją wystraszyć na szkolnym korytarzu. Opanowanie wżarło się w podstawy jej charakterystyki jak bluszcz dominujący ściany domu. Tym jednak razem nawet głośniejsze tupnięcie obuwia Yakushimaru sprawiało, że mimowolnie napinała mięśnie, że ramiona, dotychczas opuszczone, nieco unosiły się w ochronnym geście. Przypatrywała się mu uważnie, z zamkniętymi mocno ustami i zmarszczką z każdym krokiem chłopaka pogłębiającą się między brwiami.
- A z krawężnika? - podsunęła mimowolnie, bez żadnej jednak zaczepności. Głos miała przede wszystkim zmęczony. Pasował do pobladłej twarzy, z której zniknął zdrowy kilogram, do plam siniaków rozgoszczonych na obliczu jak rzucone w mleczną taflę kwiaty niezapominajek i do powiek, sinych od niedoboru snu. Zwykła stagnacja przestała wieść prym w jej zachowaniu. Uwagę zwracały palce, raz za razem zaciskające się mocniej na pościeli, a gdy ją wreszcie zostawiły - zawilgotniałą, pogniecioną - zajęły się sobą nawzajem. Kciuk delikatnie drapał obandażowaną dłoń, nerwowo, cholernie nerwowo.
- Nie wiem kto, Yakushimaru - starała się mu przerwać, ale krążył jak podjudzony pies. Pierwotnie, z perspektywy osoby trzeciej, stał w jednym miejscu, ale ona z bliska dostrzegała detale świadczące o tym, ile go ta pseudo-nieruchomość kosztowała. Zbyt dobrze poznała jego przesiąkniętą agresją stronę. Liczne sytuacje, w których łapała go za nadgarstek śliski od krwi, a potem nawilżoną wodą chustką zdejmowała skrzep z knykci, ku jego wielkiemu niezadowoleniu, nauczyły ją przynajmniej bezproblemowego doszukiwania się symptomów poprzedzających wybuch. Był z pewnością na samej granicy, trzymając się linii resztkami dobrej woli. Bo nie chciał zrobić przedstawienia, bo nie chciał wywołać w niej popłochu. A mimo tego, gdy na niego spoglądała, na dnie oczu czaiła się dziwna emocja. - Przestań mnie straszyć. - Sama był zaskoczona tym stwierdzeniem. Bo przecież coś takiego jak lęk nie sięgało jej źrenic; wcześniej próżno było doszukiwać się akcji, w których, choćby automatycznie, wrzasnęłaby na jumpscare. Żarty, że się nie boi, bo pewnie nie ma nic na sumieniu, scaliły się z nią na amen - a przynajmniej tak sądziła do teraz, gdy towarzystwo chłopaka, stojącego nad nią, zaczynało kruszyć skałę. Mur, którym się obwarowała, pękał, ale zamiast przyznać się do tego, spuściła wzrok. Odebrała komórkę, tym razem o nią pocierając opuszkę kciuka, stale i stale przesuwając po ekranie, jakby gładziła grzbiet delikatnego stworzenia. - Wiem, że jesteś zły, ale nie pomagasz naciskiem. Zbastuj. Daj mi chwilę.
Nie potrzebowała wcale chwili. Potrzebowała całych godzin, ale nie planowała mu tego mówić, podobnie jak nie powiedziała wcześniej co było powodem nieobecności. Yakushimaru z pewnością trzymał w sobie jeszcze masę tajemnic, zabarykadowanych za wieloma niedostępnymi dla niej drzwiami, jednak część z sekretów, jego normatywnych reakcji, znała aż za porządnie. Potrafiła co do detalu określić z jaką odpowiedzią się spotka - i wizja, w której chłopak dowiaduje się o powadze sytuacji, przez którą wylądowała w szpitalu, nie dała żadnych wątpliwości, by milczeć jak najdłużej. Aż do przekroczenia progu mógł jeszcze sądzić, że z głupoty zasłabła. Zrobiło się cieplej, przepracowała się w warsztacie, wśród przegrzanych akumulatorów i w obecności zepsutej klimatyzacji. Albo raz jeszcze, jak miała w zwyczaju, nagięła system doby, jakby kompletnie zapomniała, że w nocy trzeba spać. Scenariusze wydawały się stosunkowo wiarygodne, mogła im więc pozwolić pojawiać się w umyśle Yakushimaru tak długo, jak długo to będzie konieczne. Teraz jednak ledwo potrafiła ponownie spojrzeć mu w oczy. W żołądku osiadł betonowy blok, ciągnął jej wnętrzności w dół, wywołując dyskomfort niemal podobny do limitu osiąganego przez pijackie małolaty, gdy strucie powoduje pierwsze ściski torsji. Ale nie chciało jej się wymiotować; nie w dosłownym znaczeniu, choć było to coś zdecydowanie podobnego. Zdawała sobie sprawę z tego, że jeżeli to z siebie wyrzuci, wreszcie poczuje ulgę. Mózg pozbędzie się toksyny, odetchnie głębiej. Jakkolwiek nie przepadała za nadgorliwością chłopaka, jego impertynencki styl bycia miał w sobie coś niepodważalnie szczerego. Jasne, okrywała to pewna błona aktorstwa, która na co dzień potrafiła irytować aż do ścisku zębów. Ale teraz? Teraz miała ochotę złamać się, wybuchnąć płaczem i opowiedzieć o każdej furiackiej sekundzie, którą spędziła w zaułku Karafuruny.
- Nie mieszaj do tego brata. - Gdy się wreszcie odezwała, musiała zabrzmieć niemal poddańczo. Minęło jednak zbyt wiele czasu (a może tylko jej się wydawało, że ucichła na tak długo?), żeby dalej wystawiać cierpliwość towarzysza na próbę. - Nikogo w to nie mieszaj. To moja sprawa. Po prostu popełniłam... - sięgnęła po biedny kwiat, spoczywający smutno na przeraźliwie czystej pościeli - błąd. - Zgiętym w stawie paliczkiem musnęła od dołu przywiędły płatek, przypatrując się delikatnej, jasnej powierzchni. - Wziąłeś białe. - Ton się jej łamał. Nie płaczliwie. Raczej jakby nie mówiła od wieków. - Biel to niewinność, ale margerytki symbolizują krzywdę i cierpienie. - Po co mu to wyjaśniała? Przeznaczenie kwiatów, jakkolwiek przyjemne w oczach wielu kobiet i co wrażliwszych person, dla stojącego obok Yakushimaru było pewnie trywialną, pozbawioną sensu sprawą. A jednak spojrzała na niego nagle wzrokiem kogoś, kto nie pozwoli nadszarpnąć własnej wiary. W srebrze tęczówek czaiło się ostrzeżenie. - Nie napadłby na mnie w zaułku, gdybym nie kręciła się po niebezpiecznych terenach. Wiedziałam, że pewnego razu może mi się nie udać. I teraz nie udało. Ale to wytłumaczenie cię pewnie nie satysfakcjonuje? Chcesz szczegółów, ale... - Znów się zatrzymała, tylko po to, by mocniej przegryźć dolną wargę. Może wraz z nią jakieś słowa, zbyt ciężkie, aby padły w tej chwili. - Nie mogę ci ich dać. Bo byś się... - znów pauza, po której pokręciła głową. Dlaczego tak trudno było się przed nim uzewnętrznić? Choć podświadomie nie potrzebowała odpowiedzi; znała ją. Całą sobą wiedziała, że w pierwszej kolejności, by się - Wkurzył. I zrobił coś głupiego. Coś, w czym nie chcę, byś mnie wyręczał. Mam do ciebie inne prośby.
She was not fragile
like a flower;
She was fragile like
a b o m b.
like a flower;
She was fragile like
a b o m b.
Yakushimaru Seiya ubóstwia ten post.
Powietrze uleciało przez zaciśnięte zęby, formując się w rozgoryczone prychnięcie. Normalnie byłby rozbawiony tym sarkastycznym poczuciem humoru – była to jedna z tych cech, które szczególnie podobały mu się w Shiimaurze – ale tym razem był bardzo daleki od śmiechu. To jasne, skoro obecna sytuacja nie należała do normalnych. Była jakimś jebanym wynaturzeniem, którego nie potrafił i może nawet nie chciał zrozumieć, bo być może nie byłby w stanie sobie z tym wszystkim poradzić. Już sobie nie radził, gdy przez głowę przewijały mu się najróżniejsze scenariusze. Co jeden, to gorszy, a mięśnie ramion, na które napierał własnymi palcami, zaczynały pulsować tępym bólem pod coraz to bardziej wzmacniającym się uściskiem.
„Nie wiem kto, Yakushimaru.”
Czarnowłosy pokiwał głową, ale po ustach ściągniętych w wąską linię, które przywoływały skojarzenie jedynie ze zgorzknieniem, można było się domyślić, że raczej w to nie wierzył. Seiya na moment zapomniał, że ludzie nie zawsze potrzebowali pretekstu, by zrobić komuś krzywdę. Ale czy był jakikolwiek dobry powód dla tego, co miał przed oczami? Nie było żadnego, zwłaszcza że – choć już nie patrzył – obraz dziewczyny wyrył mu się w głowie na tyle, że był aż nazbyt świadomy ewentualnego zakończenia. I teraz bolały go nie tylko ramiona – ścisk w klatce piersiowej był pięć razy bardziej nieznośny niż wszystko inne, gdy zdał sobie sprawę, że to, że jeszcze rozmawiali było kwestią szczęścia. Jebanego szczęścia, które rzadko decydowało się współpracować z kimkolwiek.
— O czym ty kurwa mówisz? Przecież nic ci nie rob- — urwał, gdy jego ramiona zamaszyście opadły wzdłuż ciała i znów zdecydował się zwrócić spojrzenie ku Raikatsuji. Może źle ją zrozumiał, ale ten obcy widok, który odmalował się na dziewczęcej twarzy, skutecznie związał mu usta. Strach? Niepokój? Zacisnął zęby na myśl, że czarnowłosej w ogóle mogło przejść przez głowę, że byłby w stanie jej cokolwiek zrobić. Jasne, był większy, silniejszy i prawie każdy mięsień jego ciała napinał się do granic możliwości; był po brzegi wypełniony palącym od wewnątrz wkurwieniem. Bo w tym rzecz, że nie był zły – rozkurwiało go wewnętrznie.
Miała wszelkie prawo, żeby się bać.
Cofnął się. Jeden krok. Drugi. Trzeci. Nie wiedział, na ile jego obecność stawała się mniej przytłaczająca, gdy się oddalał, ale uznał, że tak było bezpieczniej. Śmieszne. Szkoda, że tylko Yakushimaru widział absurd całej tej sytuacji – patrząc na Maurę, utwierdzał się w przekonaniu, że był w tym sam. Cisza robiła się przytłaczająca, ale nie przerywał jej, bo na końcu języka brakowało mu słów, nawet jeśli na dnie klatki piersiowej nawarstwiały się niewyrzucone z siebie krzyki.
— Błąd? Ktoś cię prawie zapierdolił i nazywasz to błędem? — własny, cedzony przez zęby głos niemal odbił się echem w jego uszach. Brzmiał niedelikatnie i „zapierdolenie” nie było właściwym słowem, ale wystarczająco uprzytamniało. — To nie jest kurwa tylko twoja sprawa. Myślisz, że miałbym wyjebane, gdybym dowiedział się, że skończyłaś gorzej? — Palce jednej z rąk zacisnęły się kurczowo na ramie pustego łóżka obok. Potrzebował jakiegoś oparcia; złudnego przekonania, że była choć jedna rzecz, która trzymała go teraz w miejscu. — Zajebiście. I specjalnie prosiłaś, żebym kurwa przyniósł jakieś ponure badyle? — choć nie mógł powstrzymać komentarza, po chwili już kręcił głową na boki, bo zarówno Seiya, jak i Shiimaura musieli wiedzieć, że to nie miało większego znaczenia. — Bardzo mnie to kurwa nie satysfakcjonuje. Na chuj się tam kręciłaś? Zresztą to nie jest ważne. Inaczej. Kręciłaś się po terenach i co? Na pewno byłaś szalenie wielkim zagrożeniem ze swoim kurwa metrem sześćdziesiąt. Czy ty w ogóle słyszysz jak to kurwa idiotycznie brzmi?
Starał się nie wykonywać żadnych gwałtownych ruchów, ale mrowiące dłonie potrzebowały czegoś, co mogłyby roztrzaskać, uderzyć albo czymś rzucić. W porywie silniejszej fali złości, szarpnął mocniej za łóżko, które zaszurało o podłogę, zmieniając nieznacznie swoje położenie; zagłówek nie przylegał już równo do ściany. Był wściekły, że nie chciała mu nic powiedzieć, bo widocznie nie rozumiała, jak to jest być tak kompletnie bezradnym. I ta bezradność znajdowała ujście w czarno-błękitnych tęczówkach, prawie doszczętnie pochłonięta przez gniew.
— Już jestem wkurwiony. Gorzej nie będzie — zamilkł na chwilę, gdy zęby raz jeszcze z głośnym szczęknięciem ścisnęły się, spinając twarz i zaostrzając jej rysy. Wystarczył moment, żeby w jego świadomości coś przeskoczyło. Mogło być gorzej i teraz – wraz z gamą wszystkich negatywnych odczuć – czuł, że robi mu się niedobrze. Głośno wciągane przez nos powietrze wypełniło płuca, gdy Yakushimaru zniżył podbródek, obracając głowę w bok. Spod przymrużonych powiek wpatrywał się w wypolerowaną, szpitalną podłogę. Nie chciała dać mu żadnych szczegółów, ale pytanie, które miał na końcu języka, nie chciało dać mu spokoju. — To było samo pobicie? — Może naiwnie twierdził, że powiedziałaby mu prawdę, ale nie potrafił przełknąć tej chorej potrzeby wiedzy. Zaprzeczenie raczej nie było w stanie ostudzić tego, co już się w nim gotowało, ale na pewno byłby spokojniejszy. Trochę. Gdyby okazało się, że miał rację, byłoby źle. Bardzo źle.
Jeśli czegokolwiek od niego chciała, najpierw musiał się dowiedzieć. Bo gdy dość niezręczne pytanie padło z jego ust, nie powiedział już nic więcej. Czekał.
„Nie wiem kto, Yakushimaru.”
Czarnowłosy pokiwał głową, ale po ustach ściągniętych w wąską linię, które przywoływały skojarzenie jedynie ze zgorzknieniem, można było się domyślić, że raczej w to nie wierzył. Seiya na moment zapomniał, że ludzie nie zawsze potrzebowali pretekstu, by zrobić komuś krzywdę. Ale czy był jakikolwiek dobry powód dla tego, co miał przed oczami? Nie było żadnego, zwłaszcza że – choć już nie patrzył – obraz dziewczyny wyrył mu się w głowie na tyle, że był aż nazbyt świadomy ewentualnego zakończenia. I teraz bolały go nie tylko ramiona – ścisk w klatce piersiowej był pięć razy bardziej nieznośny niż wszystko inne, gdy zdał sobie sprawę, że to, że jeszcze rozmawiali było kwestią szczęścia. Jebanego szczęścia, które rzadko decydowało się współpracować z kimkolwiek.
— O czym ty kurwa mówisz? Przecież nic ci nie rob- — urwał, gdy jego ramiona zamaszyście opadły wzdłuż ciała i znów zdecydował się zwrócić spojrzenie ku Raikatsuji. Może źle ją zrozumiał, ale ten obcy widok, który odmalował się na dziewczęcej twarzy, skutecznie związał mu usta. Strach? Niepokój? Zacisnął zęby na myśl, że czarnowłosej w ogóle mogło przejść przez głowę, że byłby w stanie jej cokolwiek zrobić. Jasne, był większy, silniejszy i prawie każdy mięsień jego ciała napinał się do granic możliwości; był po brzegi wypełniony palącym od wewnątrz wkurwieniem. Bo w tym rzecz, że nie był zły – rozkurwiało go wewnętrznie.
Miała wszelkie prawo, żeby się bać.
Cofnął się. Jeden krok. Drugi. Trzeci. Nie wiedział, na ile jego obecność stawała się mniej przytłaczająca, gdy się oddalał, ale uznał, że tak było bezpieczniej. Śmieszne. Szkoda, że tylko Yakushimaru widział absurd całej tej sytuacji – patrząc na Maurę, utwierdzał się w przekonaniu, że był w tym sam. Cisza robiła się przytłaczająca, ale nie przerywał jej, bo na końcu języka brakowało mu słów, nawet jeśli na dnie klatki piersiowej nawarstwiały się niewyrzucone z siebie krzyki.
— Błąd? Ktoś cię prawie zapierdolił i nazywasz to błędem? — własny, cedzony przez zęby głos niemal odbił się echem w jego uszach. Brzmiał niedelikatnie i „zapierdolenie” nie było właściwym słowem, ale wystarczająco uprzytamniało. — To nie jest kurwa tylko twoja sprawa. Myślisz, że miałbym wyjebane, gdybym dowiedział się, że skończyłaś gorzej? — Palce jednej z rąk zacisnęły się kurczowo na ramie pustego łóżka obok. Potrzebował jakiegoś oparcia; złudnego przekonania, że była choć jedna rzecz, która trzymała go teraz w miejscu. — Zajebiście. I specjalnie prosiłaś, żebym kurwa przyniósł jakieś ponure badyle? — choć nie mógł powstrzymać komentarza, po chwili już kręcił głową na boki, bo zarówno Seiya, jak i Shiimaura musieli wiedzieć, że to nie miało większego znaczenia. — Bardzo mnie to kurwa nie satysfakcjonuje. Na chuj się tam kręciłaś? Zresztą to nie jest ważne. Inaczej. Kręciłaś się po terenach i co? Na pewno byłaś szalenie wielkim zagrożeniem ze swoim kurwa metrem sześćdziesiąt. Czy ty w ogóle słyszysz jak to kurwa idiotycznie brzmi?
Starał się nie wykonywać żadnych gwałtownych ruchów, ale mrowiące dłonie potrzebowały czegoś, co mogłyby roztrzaskać, uderzyć albo czymś rzucić. W porywie silniejszej fali złości, szarpnął mocniej za łóżko, które zaszurało o podłogę, zmieniając nieznacznie swoje położenie; zagłówek nie przylegał już równo do ściany. Był wściekły, że nie chciała mu nic powiedzieć, bo widocznie nie rozumiała, jak to jest być tak kompletnie bezradnym. I ta bezradność znajdowała ujście w czarno-błękitnych tęczówkach, prawie doszczętnie pochłonięta przez gniew.
— Już jestem wkurwiony. Gorzej nie będzie — zamilkł na chwilę, gdy zęby raz jeszcze z głośnym szczęknięciem ścisnęły się, spinając twarz i zaostrzając jej rysy. Wystarczył moment, żeby w jego świadomości coś przeskoczyło. Mogło być gorzej i teraz – wraz z gamą wszystkich negatywnych odczuć – czuł, że robi mu się niedobrze. Głośno wciągane przez nos powietrze wypełniło płuca, gdy Yakushimaru zniżył podbródek, obracając głowę w bok. Spod przymrużonych powiek wpatrywał się w wypolerowaną, szpitalną podłogę. Nie chciała dać mu żadnych szczegółów, ale pytanie, które miał na końcu języka, nie chciało dać mu spokoju. — To było samo pobicie? — Może naiwnie twierdził, że powiedziałaby mu prawdę, ale nie potrafił przełknąć tej chorej potrzeby wiedzy. Zaprzeczenie raczej nie było w stanie ostudzić tego, co już się w nim gotowało, ale na pewno byłby spokojniejszy. Trochę. Gdyby okazało się, że miał rację, byłoby źle. Bardzo źle.
Jeśli czegokolwiek od niego chciała, najpierw musiał się dowiedzieć. Bo gdy dość niezręczne pytanie padło z jego ust, nie powiedział już nic więcej. Czekał.
Raikatsuji Shiimaura ubóstwia ten post.
Nie zwróciła ku niemu spojrzenia, gdy urwane słowa zaległy między nimi jak toksyczne opary; osunęły się po podłodze, sięgnęły wstęgami niewidzialnych, dusznych węży do metalowych konstrukcji łóżka. Dotarły do dłoni, wciąż delikatnie głaszczących przywiędłe płatki pięknych kwiatów.
Po nagłym przerwaniu uznała, że zrozumiał; dotarło do niego, co i w jaki sposób robił. Wciąż był przede wszystkim większy i silniejszy od niej. Nie miało znaczenia, że wcześniej nie wyrządził jej krzywdy, w końcu napastnik z zaułka również prędzej nie wykonał takiego zabiegu. Mogli niczym się od siebie nie różnić - niczym poza czasem, w którym nadłamie się maska, pięści pójdą w ruch. Sięgnęła dłonią po położony w pościeli telefon. Nie spojrzała na wyświetlacz, dotknęła go tylko ręką, trzymając na pulpicie, jak nigdy wcześniej pragnąca wyczuć pod czubkami opuszek wibracje wiadomości. Jedyny mężczyzna, którego chciała teraz przy sobie, nie odzywał się od tygodni.
Milczał jak ona milczała atakowana nowymi pretensjami. Stanowczo i bezkompromisowo. Czy w takiej sytuacji nie powinna, choć trochę, rozumieć Yakushimaru? Ją samą doprowadzała do obłędu ta bezczelna cisza. Ten brak choćby jednego, zdawkowego szczegółu, który w minimalnym stopniu uśmierzyłby ból umęczonej ciekawości. Nie potrafiła się jednak skupić na kimś, kto gotów był przebić się przez pół Fukkatsu, aby dotrzeć do jednej, małej, sterylnej sali. Stale wracała do czerwieni obramowującej źrenicę, kompletnie sprzecznej z barwą noszoną przez Yakushimaru. Łapała się na tym, że gdy on - fizyczny, realny jak żaden inny znajomy - warczał, gdy drżał od wściekłości podsycanej ogniem zmartwień, stale przypominała sobie chłodny spokój Nakajimy. Wgapiona w komórkę, raz za razem siliła się na to, by nie wybuchnąć z równą furią, jak pozwolił sobie na to chłopak, któremu zawdzięczała margerytki.
Miała ochotę wycedzić, by dał sobie spokój i wreszcie ją zostawił. Że chce pobyć sama - choć to kłamstwo, bo jak nigdy wcześniej potrzebowała piersi, w której mogłaby ukryć twarz ze wszystkimi siniakami, z paskudnym rozcięciem, którego rozsunięte płaty skóry trzeba było zszyć. Gruby szew zostawi bliznę. Pamiątkę.
To było samo pobicie?
Pytanie wywołało naturalny skurcz żołądka; nadal nie odpowiadała, zdobyła się jednak na to, by oderwać wzrok od urządzenia i skupić uwagę na Yakushimaru. Źle wyglądał. Nie potrafiła zrozumieć dlaczego, ale w ułamku sekundy przez myśl przemknęło, że prezentował się gorzej nawet od niej. Czarny lampart uwięziony w klatce, wciąż i wciąż napierający na metal podłączonych do prądu krat.
Powolnie nabrała wdechu - aż nie poczuła bólu w klatce, po którym, ze zrezygnowaniem, ale ostrożnie, wypuściła powietrze przez zęby.
- Tak. - Kiedy odpowiedź wreszcie padła, dalej patrzyła prosto na niego. - Samo pobicie.
Wszystko wskazywało na to, że umyślnie zignorowała serię wcześniejszych wątpliwości, grad opcji i niedopowiedzeń. Zniosła to - nieruchoma i nieobecna, jak ułożona w sztywnej, białej pościeli lalka. Tylko srebro ślepi wtaczało w jej postać duszę, to w nich kryły się uczucia, których próżno szukać na twarzy. Neutralnie ściągnięte wargi nie dawały wielu wytycznych co do charakteru czarnowłosej, bladego oblicza nie prószył róż zawstydzenia ani gniewu. Nie dało się wychwycić z barwy głosu ważnych informacji na temat intencji. Tylko one, oczy, zdawały się lśnić. Gdy sunęła nimi po Yakushimaru, łapały najdrobniejszy detal, odbijały feerię kolorów, iryzowały połyskiem tęczowej gamy, jak gdyby samo otoczenie starało się nadać jej potrzebnej emocji. Jeżeli byłoby tak rzeczywiście, blady róż, odbijający się zapewne od szklanej butelki o tym samym odcieniu, podkreślałby jej troskę.
- Yakushimaru... - Palce ześlizgnęły się z pulpitu komórki; finalny raz, sunąc aż po krawędź, po ostatni milimetr, i uniosły w stronę chłopaka. Wyciągnęła do niego rękę owiniętą od paliczków po nadgarstek szorstkim, pogrubiającym drobność dłoni bandażem. - Przepraszam. Chodź. Nie musisz odsuwać się aż tak. - Przegub jej drżał od wysiłku, musiała go opuścić, oprzeć o brzeg materaca, ale wciąż wystawał poza krawędź, w naglącym geście kogoś, kto czeka na dotyk. - Nie mam powodu, by się ciebie obawiać.
Jeszcze.
Przełknięta ślina miała mdły, cierpki smak, od którego zamknęła mocniej usta. Na tle niezdrowo sinej cery wargi przybrały czerwień wiśni.
- Jesteś... - zawahanie ją zatrzymało; zamarła jak maszyna pozbawiona zasilania. Szukała określenia; dobrego i neutralnego, czegoś, co nie wydawałoby się tak żałosne. W gardle rozpychała się miękka gula; czuła ją przy każdej próbie odchrząknięcia. Przy byle wypowiadanym wyrazie. Mimowolnie, niczym ktoś, kto zawstydził się zbyt prywatnego wyznania, uciekła wzrokiem. Zawiesiła koncentrację na trzymanym w drugiej ręce bukiecie; jeden z kwiatów wolno wirował, gdy rolowała go między palcami, pozwalając płatkom i kruchym listkom obracać się dookoła łodygi. - Jesteś jedynym, który mnie odwiedził.
Ta świadomość po raz pierwszy coś w niej zmieniła; drgnął jakiś mięsień przy kąciku warg, jakby w zaczątku skrzywienia, w jakimś bolesnym grymasie.
- Nie powinnam stawiać warunków i sporządzać listy zadań - przyznała wreszcie, stopniowo mówiąc ciszej. - Już teraz nie wiem jak spłacić dług za zakupy. I kwiaty.
Po nagłym przerwaniu uznała, że zrozumiał; dotarło do niego, co i w jaki sposób robił. Wciąż był przede wszystkim większy i silniejszy od niej. Nie miało znaczenia, że wcześniej nie wyrządził jej krzywdy, w końcu napastnik z zaułka również prędzej nie wykonał takiego zabiegu. Mogli niczym się od siebie nie różnić - niczym poza czasem, w którym nadłamie się maska, pięści pójdą w ruch. Sięgnęła dłonią po położony w pościeli telefon. Nie spojrzała na wyświetlacz, dotknęła go tylko ręką, trzymając na pulpicie, jak nigdy wcześniej pragnąca wyczuć pod czubkami opuszek wibracje wiadomości. Jedyny mężczyzna, którego chciała teraz przy sobie, nie odzywał się od tygodni.
Milczał jak ona milczała atakowana nowymi pretensjami. Stanowczo i bezkompromisowo. Czy w takiej sytuacji nie powinna, choć trochę, rozumieć Yakushimaru? Ją samą doprowadzała do obłędu ta bezczelna cisza. Ten brak choćby jednego, zdawkowego szczegółu, który w minimalnym stopniu uśmierzyłby ból umęczonej ciekawości. Nie potrafiła się jednak skupić na kimś, kto gotów był przebić się przez pół Fukkatsu, aby dotrzeć do jednej, małej, sterylnej sali. Stale wracała do czerwieni obramowującej źrenicę, kompletnie sprzecznej z barwą noszoną przez Yakushimaru. Łapała się na tym, że gdy on - fizyczny, realny jak żaden inny znajomy - warczał, gdy drżał od wściekłości podsycanej ogniem zmartwień, stale przypominała sobie chłodny spokój Nakajimy. Wgapiona w komórkę, raz za razem siliła się na to, by nie wybuchnąć z równą furią, jak pozwolił sobie na to chłopak, któremu zawdzięczała margerytki.
Miała ochotę wycedzić, by dał sobie spokój i wreszcie ją zostawił. Że chce pobyć sama - choć to kłamstwo, bo jak nigdy wcześniej potrzebowała piersi, w której mogłaby ukryć twarz ze wszystkimi siniakami, z paskudnym rozcięciem, którego rozsunięte płaty skóry trzeba było zszyć. Gruby szew zostawi bliznę. Pamiątkę.
To było samo pobicie?
Pytanie wywołało naturalny skurcz żołądka; nadal nie odpowiadała, zdobyła się jednak na to, by oderwać wzrok od urządzenia i skupić uwagę na Yakushimaru. Źle wyglądał. Nie potrafiła zrozumieć dlaczego, ale w ułamku sekundy przez myśl przemknęło, że prezentował się gorzej nawet od niej. Czarny lampart uwięziony w klatce, wciąż i wciąż napierający na metal podłączonych do prądu krat.
Powolnie nabrała wdechu - aż nie poczuła bólu w klatce, po którym, ze zrezygnowaniem, ale ostrożnie, wypuściła powietrze przez zęby.
- Tak. - Kiedy odpowiedź wreszcie padła, dalej patrzyła prosto na niego. - Samo pobicie.
Wszystko wskazywało na to, że umyślnie zignorowała serię wcześniejszych wątpliwości, grad opcji i niedopowiedzeń. Zniosła to - nieruchoma i nieobecna, jak ułożona w sztywnej, białej pościeli lalka. Tylko srebro ślepi wtaczało w jej postać duszę, to w nich kryły się uczucia, których próżno szukać na twarzy. Neutralnie ściągnięte wargi nie dawały wielu wytycznych co do charakteru czarnowłosej, bladego oblicza nie prószył róż zawstydzenia ani gniewu. Nie dało się wychwycić z barwy głosu ważnych informacji na temat intencji. Tylko one, oczy, zdawały się lśnić. Gdy sunęła nimi po Yakushimaru, łapały najdrobniejszy detal, odbijały feerię kolorów, iryzowały połyskiem tęczowej gamy, jak gdyby samo otoczenie starało się nadać jej potrzebnej emocji. Jeżeli byłoby tak rzeczywiście, blady róż, odbijający się zapewne od szklanej butelki o tym samym odcieniu, podkreślałby jej troskę.
- Yakushimaru... - Palce ześlizgnęły się z pulpitu komórki; finalny raz, sunąc aż po krawędź, po ostatni milimetr, i uniosły w stronę chłopaka. Wyciągnęła do niego rękę owiniętą od paliczków po nadgarstek szorstkim, pogrubiającym drobność dłoni bandażem. - Przepraszam. Chodź. Nie musisz odsuwać się aż tak. - Przegub jej drżał od wysiłku, musiała go opuścić, oprzeć o brzeg materaca, ale wciąż wystawał poza krawędź, w naglącym geście kogoś, kto czeka na dotyk. - Nie mam powodu, by się ciebie obawiać.
Jeszcze.
Przełknięta ślina miała mdły, cierpki smak, od którego zamknęła mocniej usta. Na tle niezdrowo sinej cery wargi przybrały czerwień wiśni.
- Jesteś... - zawahanie ją zatrzymało; zamarła jak maszyna pozbawiona zasilania. Szukała określenia; dobrego i neutralnego, czegoś, co nie wydawałoby się tak żałosne. W gardle rozpychała się miękka gula; czuła ją przy każdej próbie odchrząknięcia. Przy byle wypowiadanym wyrazie. Mimowolnie, niczym ktoś, kto zawstydził się zbyt prywatnego wyznania, uciekła wzrokiem. Zawiesiła koncentrację na trzymanym w drugiej ręce bukiecie; jeden z kwiatów wolno wirował, gdy rolowała go między palcami, pozwalając płatkom i kruchym listkom obracać się dookoła łodygi. - Jesteś jedynym, który mnie odwiedził.
Ta świadomość po raz pierwszy coś w niej zmieniła; drgnął jakiś mięsień przy kąciku warg, jakby w zaczątku skrzywienia, w jakimś bolesnym grymasie.
- Nie powinnam stawiać warunków i sporządzać listy zadań - przyznała wreszcie, stopniowo mówiąc ciszej. - Już teraz nie wiem jak spłacić dług za zakupy. I kwiaty.
She was not fragile
like a flower;
She was fragile like
a b o m b.
like a flower;
She was fragile like
a b o m b.
Amakasu Shey and Yakushimaru Seiya szaleją za tym postem.
Tak. Samo pobicie — na te słowa kiwnął sztywno głową. Nie ulżyło mu, a jeśli już to tylko trochę; niewyczuwalnie wręcz. „Samo pobicie” nadal go przerastało. „Samo pobicie” sprawiło, że wylądowała w szpitalu; że na żebrach kwitły barwne plamy zlewających się ze sobą siniaków, bo przecież ten jebany śmieć nie uderzył jej raz. Tłukł ją bez opamiętania tylko dlatego, że znalazła się w złym miejscu. „Samo pobicie” naznaczyło gładki policzek cięciem, po którym już na zawsze na jej twarzy miała pozostać szrama przypominająca Yakushimaru o tym, w jakim stanie zastał ją, gdy przyszedł w odwiedziny. Wiedział też, że jej widok miał wkrótce zacząć pielęgnować gniew, który przecież już teraz ciskał gromy zza źrenic. I miał ten gniew pielęgnować tak, jak tylko można pielęgnować chwasty, które niebawem zatrują dookoła wszystko inne. Zbierał tę złość kropla po kropli, by w odpowiednim momencie dała mu odpowiednio dużo siły, by tłuc tego skurwiela jeszcze mocniej, gdy przyjdzie na to pora; gdy tylko dowie się, kto to zrobił.
„Yakushimaru…”
Błękit niezapominajek znów wlewa się do uszu, ale nie pasuje do wnętrza, w którym ostrzegawczo pulsuje intensywna czerwień. Studził ją głębszymi oddechami wciąganymi przez nos co kilka płytszych wdechów. Próbował pozbyć się jej ze spiętych dłoni, gdy właśnie napierał jedną ręką na knykcie drugiej. Gdyby nie to, że był skupiony na czymś innym, może zdałby sobie sprawę, że to bolało, bo z zewnątrz wyglądało boleśnie. Uniósł wzrok, który został przyciągnięty przez słaby ruch ręki – jej drżenie też mu się nie podobało, bo uświadamiało mu, że nie było w Shiimaurze siły, którą miała w sobie za każdym razem, gdy wychodziła mu naprzeciw. Jasne – walczyła słowem, a nie ciałem, jednak teraz odnosił wrażenie, że przez telefon udawała, że jest w miarę. Wtedy jeszcze mogła udawać, a on mógł się na to złapać.
Ściągnął brwi. Wahał się. Wiedział, że nie stanowił dla niej żadnego zagrożenia, ale teraz nie był pewien, czy nie odsunąć się jeszcze dalej. Raikatsuji była teraz słaba i krucha, a on był jak nadciągające tornado. Sąsiednie łóżko przytaknęłoby, że to zły pomysł, gdyby tylko mogło przemówić własnym głosem. Seiya przyłączył się do jego grobowej ciszy, jakby wyrzygał z siebie już każde słowo, które niekontrolowanie wyrwało mu się z gardła, w którym teraz czuł nieprzyjemne drapanie. Albo wydawało mu się, że je czuje, bo był chyba trochę za szorstki, ale były wewnątrz niego rzeczy, które były silniejsze od niego samego. Rzeczy, z którymi nie walczył, a przecież zawsze rwał się pierwszy do bójek. I chwilę później – Jesteś jedynym, który mnie odwiedził – coś w nim przeskoczyło. Ramiona opadły niżej, jakby w spiętych mięśniach zabrało już sił. Wreszcie uniósł wzrok na poobijaną twarz i zdawało się, że przez jasne punkciki w oczach prześlizgnęło się niedowierzanie. A skoro nie wierzył, musiał ocenić, czy to nagłe wyznanie nie było kłamstwem.
Czemu miałoby być?
— Ktoś jeszcze o tym wie? — spytał z ostatnimi nutami goryczy, które wygrywały swoją ponurą melodię stronach głosowych. Wydawało mi się, że jedynym sensownym wytłumaczeniem dla tego, że jeszcze nikt inny tu nie przyszedł, było niepodzielenie się tą informacją. Widząc ten dziwnie niepodobny do niej wyraz twarzy, chciał wierzyć, że właśnie tak było; że zachowała to dla siebie. Że po prostu nikt inny jeszcze nie przyszedł.
Prychnął, gdy cichnące słowa docierały do niego jedno po drugim. Pokręcił głową zarówno w zrezygnowaniu, jak i w całkiem oczywistym zaprzeczeniu.
— Dobra kurwa. Już się tak nade mną nie rozczulaj. Nie załatwiałem ci tego wszystkiego z myślą, że zaciągasz u mnie dług. Powiedzmy, że wierzę w to, że zrobiłabyś dla mnie to samo — skłamał, ale było to zaskakująco lekko wypowiedziane kłamstwo. Był z nim oswojony. — Najwyżej pamiętaj o tym, żeby położyć mi na grobie jakiś kurwa ciekawszy badyl — wymruczał pod nosem, wbijając wzrok w miejsce obok niej. Przygryzł wargę od wewnątrz mocniej, niż by tego chciał, zanim podszedł bliżej. Powoli, jakby ciało wciąż opierało się przed przekroczeniem jakiejś niepisanej granicy. Chwycił za reklamówkę, przesuwając ją bliżej czarnowłosej, zanim zajął miejsce na materacu przy jej nogach. I może był to błąd, że siedział tak blisko i zamiast w okno naprzeciw, wbił spojrzenie w stalowe tęczówki. — Co to za prośby?
Zmrużył nieznacznie powieki, walcząc z samym sobą. Wciąż uważał, że jego plan był lepszy, ale na razie nie było żadnych perspektyw na zrealizowanie go tak, jak to sobie wyobrażał. Na ten moment musiał zadowolić się półśrodkami, a skoro mógł jej pomóc w inny sposób, zamierzał to zrobić. Później zajmie się resztą.
„Yakushimaru…”
Błękit niezapominajek znów wlewa się do uszu, ale nie pasuje do wnętrza, w którym ostrzegawczo pulsuje intensywna czerwień. Studził ją głębszymi oddechami wciąganymi przez nos co kilka płytszych wdechów. Próbował pozbyć się jej ze spiętych dłoni, gdy właśnie napierał jedną ręką na knykcie drugiej. Gdyby nie to, że był skupiony na czymś innym, może zdałby sobie sprawę, że to bolało, bo z zewnątrz wyglądało boleśnie. Uniósł wzrok, który został przyciągnięty przez słaby ruch ręki – jej drżenie też mu się nie podobało, bo uświadamiało mu, że nie było w Shiimaurze siły, którą miała w sobie za każdym razem, gdy wychodziła mu naprzeciw. Jasne – walczyła słowem, a nie ciałem, jednak teraz odnosił wrażenie, że przez telefon udawała, że jest w miarę. Wtedy jeszcze mogła udawać, a on mógł się na to złapać.
Ściągnął brwi. Wahał się. Wiedział, że nie stanowił dla niej żadnego zagrożenia, ale teraz nie był pewien, czy nie odsunąć się jeszcze dalej. Raikatsuji była teraz słaba i krucha, a on był jak nadciągające tornado. Sąsiednie łóżko przytaknęłoby, że to zły pomysł, gdyby tylko mogło przemówić własnym głosem. Seiya przyłączył się do jego grobowej ciszy, jakby wyrzygał z siebie już każde słowo, które niekontrolowanie wyrwało mu się z gardła, w którym teraz czuł nieprzyjemne drapanie. Albo wydawało mu się, że je czuje, bo był chyba trochę za szorstki, ale były wewnątrz niego rzeczy, które były silniejsze od niego samego. Rzeczy, z którymi nie walczył, a przecież zawsze rwał się pierwszy do bójek. I chwilę później – Jesteś jedynym, który mnie odwiedził – coś w nim przeskoczyło. Ramiona opadły niżej, jakby w spiętych mięśniach zabrało już sił. Wreszcie uniósł wzrok na poobijaną twarz i zdawało się, że przez jasne punkciki w oczach prześlizgnęło się niedowierzanie. A skoro nie wierzył, musiał ocenić, czy to nagłe wyznanie nie było kłamstwem.
Czemu miałoby być?
— Ktoś jeszcze o tym wie? — spytał z ostatnimi nutami goryczy, które wygrywały swoją ponurą melodię stronach głosowych. Wydawało mi się, że jedynym sensownym wytłumaczeniem dla tego, że jeszcze nikt inny tu nie przyszedł, było niepodzielenie się tą informacją. Widząc ten dziwnie niepodobny do niej wyraz twarzy, chciał wierzyć, że właśnie tak było; że zachowała to dla siebie. Że po prostu nikt inny jeszcze nie przyszedł.
Prychnął, gdy cichnące słowa docierały do niego jedno po drugim. Pokręcił głową zarówno w zrezygnowaniu, jak i w całkiem oczywistym zaprzeczeniu.
— Dobra kurwa. Już się tak nade mną nie rozczulaj. Nie załatwiałem ci tego wszystkiego z myślą, że zaciągasz u mnie dług. Powiedzmy, że wierzę w to, że zrobiłabyś dla mnie to samo — skłamał, ale było to zaskakująco lekko wypowiedziane kłamstwo. Był z nim oswojony. — Najwyżej pamiętaj o tym, żeby położyć mi na grobie jakiś kurwa ciekawszy badyl — wymruczał pod nosem, wbijając wzrok w miejsce obok niej. Przygryzł wargę od wewnątrz mocniej, niż by tego chciał, zanim podszedł bliżej. Powoli, jakby ciało wciąż opierało się przed przekroczeniem jakiejś niepisanej granicy. Chwycił za reklamówkę, przesuwając ją bliżej czarnowłosej, zanim zajął miejsce na materacu przy jej nogach. I może był to błąd, że siedział tak blisko i zamiast w okno naprzeciw, wbił spojrzenie w stalowe tęczówki. — Co to za prośby?
Zmrużył nieznacznie powieki, walcząc z samym sobą. Wciąż uważał, że jego plan był lepszy, ale na razie nie było żadnych perspektyw na zrealizowanie go tak, jak to sobie wyobrażał. Na ten moment musiał zadowolić się półśrodkami, a skoro mógł jej pomóc w inny sposób, zamierzał to zrobić. Później zajmie się resztą.
Raikatsuji Shiimaura ubóstwia ten post.
Ktoś jeszcze o tym wie?
- Matka. - Przegryziona warga nabiegła czerwienią wiśni. - Ale tylko o tym, że jestem w szpitalu. Nie wie, że to pobicie.
Neurotyczny spokój mieszał się z drżeniem lęku; za twardym diamentem spojrzenia błyszczał wewnętrzny ogień żalu i niechęci - trudno sprecyzować do czego konkretnie. Do sytuacji, wspomnianej rodzicielki, do dystansu Yakushimaru albo do wszystkich wariantów po trochu.
Nieruchomo trzymała wzrok na chłopaku, nie pozwalając sobie, by go opuścić i w efekcie nie zmierzyć się z tym, do czego przecież doprowadziła. Trawiło ją zbyt wiele sprzecznych emocji, zalewały falami niepokojącego morza, którego gęste wody zapełniały płuca, odcinając tym samym dopływ powietrza. Powietrza, które w sterylnym, idealnie uporządkowanym pomieszczeniu bez żadnych detali, wydawało jej się nagle pozbawione tlenu. Łapała wdechy przez nos, ale krtań kurczyła się, a w piersi, zamiast orzeźwiającej ulgi, odczuwała pusty ścisk.
Wiedziała dlaczego.
- I Nakajima.
Była winna prawdę, choć nie oddychało się po tym lżej. Nienawidziła sposobu, w jaki wypowiedziała jego nazwisko, miękkości wplecionej w chłodny ton. Nienawidziła nawet faktu, że przyznając się do czegoś, co powinno być jedynie naturalną informacją, jednocześnie miała wrażenie, że popełnia krzywdzący błąd. Że spomiędzy warg spływa trujący jad.
"Napisałam wpierw do niego" - mogłaby równie dobrze powiedzieć. "Bo jest ważniejszy, rozumiesz? Nie dorastasz mu do pięt. Ty i twoje ciągłe kurwy".
Milczała, nie wiedząc, co dodać, by złagodzić wydźwięk raptem jednej tożsamości. Czy cokolwiek więcej powinna? Czy właściwie miała powód, aby się usprawiedliwiać przed kimkolwiek, a jeżeli tak, dlaczego akurat przed Yakushimaru? Dudnienie w skroni narosło z tkliwego stukania czymś niewielkim i ostrym w spazmatyczne walenia obuchem. Skrzywiła się na ułamek sekundy; tym razem to, co wypowiadała, zabolało przede wszystkim ją.
- Ale też nie odpowiada.
Czekanie było najgorsze. Nigdy nie brakowało jej cierpliwości, wyszlifowała do perfekcji bierne przesiadywanie, przyglądanie się reakcjom ludzi i zmianom otoczenia. Teraz jednak wszystkie tkanki zaczynały ją mrowić. Ścierpł kark, jakby zbyt długo się nie ruszała, jakby ciało sygnalizowało, żeby wreszcie odwrócić głowę, oderwać wzrok od towarzysza. Nie mogła. Margerytki trzymane w palcach były przecież prawdziwe; miały zbyt twarde łodygi i zbyt wątłe liście. I kwiaty, których biel zlewała się z odcieniem pościeli. Kwiaty, których kruche płatki zasłoniły ekran leżącej w fałdach komórki, kiedy odłożyła mały bukiet na telefon.
Powinna być zresztą wdzięczna nie tylko za zakupy, ale za to, jak płynnie ciemnowłosy potrafił wrócić do odgrywanej roli. Jak z oślepionego agresją furiata przeskakiwał do charakteru, który najbardziej znała.
Już się tak nade mną kurwa nie rozczulaj.
Powiedzmy, że wierzę w to, że...
- Zrobiłabym - zapewnienie przyszło jej dziwnie lekko; jakby wreszcie mogła odetchnąć jak należy. - Choć wątpię, bym miała okazję.
Postawiony przez niego pierwszy krok skomentowała wyprostowaniem pleców. Poruszyła się dość niespokojnie, nie panując nad impulsem, gdy przez twarz przemknął grymas bólu. Musiała ścisnąć szczęki, choć jedynie poprawiła się na siedzisku, robiąc odrobinę więcej miejsca obok siebie - oczywiście niepotrzebnie, ale nie chodziło o faktyczne udostępnienie przestrzeni. Rzecz w przekazie, że chciała, by usiadł nie na obrotowym krześle, niewygodnym i niskim, nie na pustym łóżku, o który wcześniej się opierał. Konkretnie tutaj, obok, dawała aluzję, by znalazł się w wystarczającym dystansie. Dzięki temu miała szansę wesprzeć się na ręce i za jej pomocą przechylić do przodu, a potem, po wprawiającym w zażenowanie odpoczynku, jakby przebyła wielomilową podróż, wreszcie przemknęła opuszkami po chłodnej pościeli i dotarła do celu, sięgnęła jego nadgarstka koniuszkami zabandażowanych palców, przesunęła nimi wzdłuż napiętego przedramienia aż do zgięcia łokcia, gdzie wślizgnęła się żałośnie miernym dotykiem i chwyciła go mocniej.
Zamarła tylko chwilowo, pozwalając sobie na przekroczenie granicy. Pod kciukiem wyczuwała twarde, wyrobione tkanki jego ciała; jak marmur obleczony miękką poszewką. Tyle razy była świadkiem bójek, które bezsensownie nakręcał, tyle razy przyszło jej osłaniać szarpiącą w ciosach pięść w prawie bezcelowym zamknięciu z własnych paliczków, gdzie nie liczyła się jej fizyczność, bo ona nie zdałaby egzaminu. Obecnością sięgała głębiej, muskała najczulsze struny psychiki i to mózg hamował jego dalsze ataki. Wrodzona ostrożność kazała jej tłumić fakty, ale przecież nie dało się zaprzeczyć, że wiele z kłopotliwych sytuacji przerywał tylko ze względu na nią, choć gdyby miał ochotę, jednym ruchem zerwały kontakt między nimi.
Na skroni drgnął mięsień, gdy zahaczywszy się o chłopaka, użyła go jako stabilnej podpory, czegoś, co pomogło się przysunąć. Odetchnęła ciężej; zmieniła położenie o raptem kilka centymetrów, przekierowując brodę do przodu, pozwalając pasmom włosów wysunąć się zza ucha i rozlać czarnym wodospadem na materiał przykrywający - teraz lekko ugięte - nogi. Znalazła się jednak bliżej Yakushimaru; wystarczająco, aby bez ostrzeżenia przycisnąć czoło do jego barku. Słabe muśnięcie dziewczęcej dłoni tknęło jego skórę nim nie sięgnęło dalej, nie wsunęło się pod jego ramię, przygarniając je w objęciu do cherlawej piersi.
Sklejone wargi zwarły się mocniej. Zagryzała dolną w zwyczaju wyrobionym nie wiadomo kiedy - może nabyła to teraz, w szpitalu, a może już wcześniej, gdy raz za razem otwierała martwą korespondencję z Nakajimą.
Typ, który rozgromiłby pół dzielnicy, nie znając nawet powodu, dla którego w ogóle postanowił to zrobić.
Jaka ironia.
- Jesteś niepojęcie nachalny.
Usłyszana obcość zbiła z tropu nawet ją samą; bo była autorką słów, a nie brzmiała jak zwykle, gdy przez tony przemyka jedynie stonowana barwa. Tym razem było w tym niemal coś pretensjonalnego, wkurzonego. Gorąca twarz jak rozpalone do czerwoności żelazo zdawało się przebijać temperaturą nawet przez warstwę ubrań; szczególnie, gdy pokręciła głową, ocierając czołem o bark Yakushimaru.
- Ale - pauza na pierwsze napięcie pleców, by odsunąć się od chłopaka. Nie podniosła głowy. Wzrok miała wcelowany gdzieś przed siebie - może w siatkę z zakupami, nie widząc nawet jej zawartości. - Mogłabym z tobą konkurować w byciu upartym - uzupełniła wreszcie, zsuwając palce z powrotem na przedramię chłopaka. - Wrócę w to miejsce. - Zanim zdążyłby coś powiedzieć, uniosła gwałtownie spojrzenie. - Muszę. Są tam sprawy, które mnie trzymają, które wreszcie należy rozwiązać i tu mógłbyś mi pomóc. To pierwsza z próśb. - Płuca pod strzaskaną klatką żeber rozszerzyły się od wdechu; wargi Raikatsuji zawahały się tylko na ułamek sekundy. Nie było czasu na wycofanie się. Robiąc ciągłe kroki w tył nigdy nie dotrze do celu. - Wytrenuj mnie, Yakushimaru. Naucz mnie walczyć.
- Matka. - Przegryziona warga nabiegła czerwienią wiśni. - Ale tylko o tym, że jestem w szpitalu. Nie wie, że to pobicie.
Neurotyczny spokój mieszał się z drżeniem lęku; za twardym diamentem spojrzenia błyszczał wewnętrzny ogień żalu i niechęci - trudno sprecyzować do czego konkretnie. Do sytuacji, wspomnianej rodzicielki, do dystansu Yakushimaru albo do wszystkich wariantów po trochu.
Nieruchomo trzymała wzrok na chłopaku, nie pozwalając sobie, by go opuścić i w efekcie nie zmierzyć się z tym, do czego przecież doprowadziła. Trawiło ją zbyt wiele sprzecznych emocji, zalewały falami niepokojącego morza, którego gęste wody zapełniały płuca, odcinając tym samym dopływ powietrza. Powietrza, które w sterylnym, idealnie uporządkowanym pomieszczeniu bez żadnych detali, wydawało jej się nagle pozbawione tlenu. Łapała wdechy przez nos, ale krtań kurczyła się, a w piersi, zamiast orzeźwiającej ulgi, odczuwała pusty ścisk.
Wiedziała dlaczego.
- I Nakajima.
Była winna prawdę, choć nie oddychało się po tym lżej. Nienawidziła sposobu, w jaki wypowiedziała jego nazwisko, miękkości wplecionej w chłodny ton. Nienawidziła nawet faktu, że przyznając się do czegoś, co powinno być jedynie naturalną informacją, jednocześnie miała wrażenie, że popełnia krzywdzący błąd. Że spomiędzy warg spływa trujący jad.
"Napisałam wpierw do niego" - mogłaby równie dobrze powiedzieć. "Bo jest ważniejszy, rozumiesz? Nie dorastasz mu do pięt. Ty i twoje ciągłe kurwy".
Milczała, nie wiedząc, co dodać, by złagodzić wydźwięk raptem jednej tożsamości. Czy cokolwiek więcej powinna? Czy właściwie miała powód, aby się usprawiedliwiać przed kimkolwiek, a jeżeli tak, dlaczego akurat przed Yakushimaru? Dudnienie w skroni narosło z tkliwego stukania czymś niewielkim i ostrym w spazmatyczne walenia obuchem. Skrzywiła się na ułamek sekundy; tym razem to, co wypowiadała, zabolało przede wszystkim ją.
- Ale też nie odpowiada.
Czekanie było najgorsze. Nigdy nie brakowało jej cierpliwości, wyszlifowała do perfekcji bierne przesiadywanie, przyglądanie się reakcjom ludzi i zmianom otoczenia. Teraz jednak wszystkie tkanki zaczynały ją mrowić. Ścierpł kark, jakby zbyt długo się nie ruszała, jakby ciało sygnalizowało, żeby wreszcie odwrócić głowę, oderwać wzrok od towarzysza. Nie mogła. Margerytki trzymane w palcach były przecież prawdziwe; miały zbyt twarde łodygi i zbyt wątłe liście. I kwiaty, których biel zlewała się z odcieniem pościeli. Kwiaty, których kruche płatki zasłoniły ekran leżącej w fałdach komórki, kiedy odłożyła mały bukiet na telefon.
Powinna być zresztą wdzięczna nie tylko za zakupy, ale za to, jak płynnie ciemnowłosy potrafił wrócić do odgrywanej roli. Jak z oślepionego agresją furiata przeskakiwał do charakteru, który najbardziej znała.
Już się tak nade mną kurwa nie rozczulaj.
Powiedzmy, że wierzę w to, że...
- Zrobiłabym - zapewnienie przyszło jej dziwnie lekko; jakby wreszcie mogła odetchnąć jak należy. - Choć wątpię, bym miała okazję.
Postawiony przez niego pierwszy krok skomentowała wyprostowaniem pleców. Poruszyła się dość niespokojnie, nie panując nad impulsem, gdy przez twarz przemknął grymas bólu. Musiała ścisnąć szczęki, choć jedynie poprawiła się na siedzisku, robiąc odrobinę więcej miejsca obok siebie - oczywiście niepotrzebnie, ale nie chodziło o faktyczne udostępnienie przestrzeni. Rzecz w przekazie, że chciała, by usiadł nie na obrotowym krześle, niewygodnym i niskim, nie na pustym łóżku, o który wcześniej się opierał. Konkretnie tutaj, obok, dawała aluzję, by znalazł się w wystarczającym dystansie. Dzięki temu miała szansę wesprzeć się na ręce i za jej pomocą przechylić do przodu, a potem, po wprawiającym w zażenowanie odpoczynku, jakby przebyła wielomilową podróż, wreszcie przemknęła opuszkami po chłodnej pościeli i dotarła do celu, sięgnęła jego nadgarstka koniuszkami zabandażowanych palców, przesunęła nimi wzdłuż napiętego przedramienia aż do zgięcia łokcia, gdzie wślizgnęła się żałośnie miernym dotykiem i chwyciła go mocniej.
Zamarła tylko chwilowo, pozwalając sobie na przekroczenie granicy. Pod kciukiem wyczuwała twarde, wyrobione tkanki jego ciała; jak marmur obleczony miękką poszewką. Tyle razy była świadkiem bójek, które bezsensownie nakręcał, tyle razy przyszło jej osłaniać szarpiącą w ciosach pięść w prawie bezcelowym zamknięciu z własnych paliczków, gdzie nie liczyła się jej fizyczność, bo ona nie zdałaby egzaminu. Obecnością sięgała głębiej, muskała najczulsze struny psychiki i to mózg hamował jego dalsze ataki. Wrodzona ostrożność kazała jej tłumić fakty, ale przecież nie dało się zaprzeczyć, że wiele z kłopotliwych sytuacji przerywał tylko ze względu na nią, choć gdyby miał ochotę, jednym ruchem zerwały kontakt między nimi.
Na skroni drgnął mięsień, gdy zahaczywszy się o chłopaka, użyła go jako stabilnej podpory, czegoś, co pomogło się przysunąć. Odetchnęła ciężej; zmieniła położenie o raptem kilka centymetrów, przekierowując brodę do przodu, pozwalając pasmom włosów wysunąć się zza ucha i rozlać czarnym wodospadem na materiał przykrywający - teraz lekko ugięte - nogi. Znalazła się jednak bliżej Yakushimaru; wystarczająco, aby bez ostrzeżenia przycisnąć czoło do jego barku. Słabe muśnięcie dziewczęcej dłoni tknęło jego skórę nim nie sięgnęło dalej, nie wsunęło się pod jego ramię, przygarniając je w objęciu do cherlawej piersi.
Sklejone wargi zwarły się mocniej. Zagryzała dolną w zwyczaju wyrobionym nie wiadomo kiedy - może nabyła to teraz, w szpitalu, a może już wcześniej, gdy raz za razem otwierała martwą korespondencję z Nakajimą.
Jesteś jedynym, który mnie odwiedził.
Dlaczego nie mogła tego powiedzieć do kogoś innego? Ze wszystkich ludzi na świecie przyszedł do niej typ serwujący drinki pierwszym lepszym dziewczynom w barze. Typ, który rozgromiłby pół dzielnicy, nie znając nawet powodu, dla którego w ogóle postanowił to zrobić.
Jaka ironia.
- Jesteś niepojęcie nachalny.
Usłyszana obcość zbiła z tropu nawet ją samą; bo była autorką słów, a nie brzmiała jak zwykle, gdy przez tony przemyka jedynie stonowana barwa. Tym razem było w tym niemal coś pretensjonalnego, wkurzonego. Gorąca twarz jak rozpalone do czerwoności żelazo zdawało się przebijać temperaturą nawet przez warstwę ubrań; szczególnie, gdy pokręciła głową, ocierając czołem o bark Yakushimaru.
- Ale - pauza na pierwsze napięcie pleców, by odsunąć się od chłopaka. Nie podniosła głowy. Wzrok miała wcelowany gdzieś przed siebie - może w siatkę z zakupami, nie widząc nawet jej zawartości. - Mogłabym z tobą konkurować w byciu upartym - uzupełniła wreszcie, zsuwając palce z powrotem na przedramię chłopaka. - Wrócę w to miejsce. - Zanim zdążyłby coś powiedzieć, uniosła gwałtownie spojrzenie. - Muszę. Są tam sprawy, które mnie trzymają, które wreszcie należy rozwiązać i tu mógłbyś mi pomóc. To pierwsza z próśb. - Płuca pod strzaskaną klatką żeber rozszerzyły się od wdechu; wargi Raikatsuji zawahały się tylko na ułamek sekundy. Nie było czasu na wycofanie się. Robiąc ciągłe kroki w tył nigdy nie dotrze do celu. - Wytrenuj mnie, Yakushimaru. Naucz mnie walczyć.
She was not fragile
like a flower;
She was fragile like
a b o m b.
like a flower;
She was fragile like
a b o m b.
Yakushimaru Seiya and Yōzei-Genji Naksu szaleją za tym postem.
I czemu jeszcze jej tu nie ma? – zapytałby każdy normalny człowiek, dla którego matka była tym, kim powinna być. Osobą, która pierwsza zrywała się z miejsca na wieść, że jej dziecku stała się krzywda. Nieważne jaka. Jakakolwiek. Yakushimaru nie spytał. W milczeniu pokiwał głową, jakby to, że jej matka wiedziała i nie pofatygowała się, żeby tu przyjść, było czymś oczywistym. Nie uważał tego za normalne, bo usta ściągające się w wąską linię dawały do zrozumienia, że czuł niesmak. A może wgryzający się nieprzyjemnie w ucho żal, który przecież słyszał bardzo wyraźnie, sprawił, że nie chciał drążyć, bo przyglądając się Shiimaurze przeczuwał, że trudno było jej mówić, gdy gardło miażdżyła niewidzialna pętla emocji. Nigdy wcześniej nie widział jej w takim stanie. I był to stan, w którym nie powinien jej oglądać, bo zrzucał z jej twarzy maskę niezależnej, trzymającej emocje na wodzy, wygadanej dziewczyny, ukazując oblicze porzuconej dziewczynki, która – przynajmniej do dzisiaj – miała jeszcze odrobinę wiary w otaczających ją ludzi. Niektórym zazwyczaj trudno było tak po prostu milczeć w obliczu cudzego smutku, ale nie jemu. Całe przejęcie zamknęło się w spojrzeniu, które konfrontował z rozżalonymi tęczówkami. Nie pocieszał jej, bo każde „będzie dobrze” albo „na pewno jeszcze się pojawi” mogło zburzyć tę pękającą powoli tamę. Pozwalał jej wyrzucać z siebie emocje po swojemu; robić przerwy wtedy, gdy ich potrzebowała. Seiya tylko słuchał – uważnie i bez oceniania, bo to rozumiejące spojrzenie, w którym znalazło się jeszcze miejsce dla czegoś innego poza gniewem, utwierdzało w przekonaniu, że miała prawo być zła, niezadowolona i w tej sytuacji ściskająca jej krtań przykrość była normalna.
Nie wiedział, kim był Nakajima, ale wystarczyła zupełnie obca nuta w jej tonie, by domyślił się, że był to ktoś ważny. Zresztą, co tu dużo mówić? Gdyby nie to, na pewno nie napisałaby do niego z tą informacją. Informacją, na którą być może wcale nie zasługiwał, bo nie odpowiedział. Ale nie jemu było to oceniać, choć ledwo widoczne drgnięcie tężejących na twarzy mięśni, gdy zagryzł mocniej szczękę, świadczyło o tym, że powstrzymywał się od komentarza. Znając Yakushimaru, był o krok od nazwania jej znajomego – czy kimkolwiek kurwa był – kutasem czy innym barwnym określeniem. Nie dlatego, że dobrowolnie poinformowała chłopaka o swoim pobycie w szpitalu, ale dlatego, że teraz to jemu przyszło mierzyć się z efektem zignorowania tej wiadomości. Był tylko substytutem kogoś innego, kto powinien znaleźć się w tej sali; substytutem Nakajimy. Ale nie miał jej tego za złe – sam zdecydował się tu przyjść. Teraz przyciskał język do podniebienia, ignorując wbijający się w nie kolczyk, byleby zmiażdżyć nieprzyjemne słowa i zmiażdżone odesłać do gardła, a potem jeszcze głębiej. Słowa były tym gniewem, które czasem trzymał pod ciśnieniem w swoim wnętrzu; ten gniew upuszczał miarowo, bo tylko on dawał mu tę przerażającą siłę, dzięki której był w stanie znieść wszystko i walczyć przeciwko wszystkiemu.
— Ludzie są chujowi — skomentował w znanej sobie manierze, gdy przemielił sobie wszystko w głowie. Generalizował, bo tak było prościej; tak nie celował w nikogo konkretnego. Raikatsuji miała szansę przypisać tę chujowość, komu tylko chciała. On już przypisał ją Nakajimie i jej matce, choć zrobił to tylko w swojej głowie, bo wolał oszczędzić sobie słuchania tego, że na pewno mają ku temu powody i że to jej błąd.
Pierdolenie.
Nie poruszył się – nawet nie drgnął – gdy smukłe palce słabo owinęły się dookoła jego nadgarstka. W napiętym ciele nadal drzemało coś destrukcyjnego. Nie chciał przelać tego na nią, choć przecież wiedział, że tego nie zrobi. Nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek wcześniej przysuwała się do niego w taki sposób, ale we wspinających się po przedramieniu opuszkach palców odnalazł coś na tyle uspakajającego, że pięści mnące brzeg materaca, rozluźniły się wyczuwalnie. Był to prawdopodobnie pierwszy raz, gdy zdobyła się na taki gest wobec niego – innego sobie nie przypominał, dlatego szybko przeszło mu przez myśl, że to też ostatni raz. Dlaczego? Bo po tych wszystkich odmowach, odrzuceniach, dawaniu mu do zrozumienia, że nie ma żadnych szans, musiała być bardzo zdesperowana. Ale nie przeszkadzał mu nawet ten rodzaj bliskości, skoro akurat teraz tego potrzebowała. Obrócił lekko głowę w bok, by spojrzeć na Maurę z ukosa, gdy przylgnęła mocniej do jego ramienia i barku. Ciepły oddech ślizgał się po czarnych kosmykach włosów, niemalże zrównując się z ciepłem, które biło od jego ciała.
„Jesteś niepojęcie nachalny.”
Wypuszczane przez nos parsknięcie nie tylko cięło powietrze, ale też targnęło ciałem w krótkim spazmie. Był to chyba jedyny moment dzisiejszego dnia, gdy poczuł się szczerze rozbawiony.
— No jasne, kurwa. Powiedziała uwieszając się na jego ramieniu — zaintonował wymownie, wcielając się w rolę narratora historii. W odpowiedzi na wyrzut, trudno było mu powstrzymać się od słownego kontrataku, ale nie miał jej tego za złe. Ani wyrzutów, ani uwieszania się na nim. Rozbawienie było jednak zaledwie nędznym przebłyskiem w całej ich rozmowie. Sama wyrwała je z niego – Wrócę w to miejsce – razem z korzeniami, jak niechciany chwast. Bo widocznie zadowolenie było nie na miejscu, a wkurwienie, które dla niej starał się zepchnąć na bok, znów wezbrało wydzierając się z wnętrza na powierzchnię. Było w lśniących tęczówkach, w ściągniętych brwiach, tężejących rysach twarzy i w na nowo spinających się mięśniach ramion.
„Wytrenuj mnie, Yakushimaru.”
— Po chuj masz tam wracać? Nie ma kurwa mowy, że znów będziesz szlajać się tam sama. Nawet jeśli czegokolwiek cię nauczę, nie masz żadnej gwarancji, że wyjdziesz z tego cało. Więc kurwa nie wiem, co jest tak śmiertelnie ważne, ale nie jest warte tego, co ci się stało — był wystarczająco blisko, by nie unosić głosu; brzmiał, jakby tym razem sam mówił przez zaciskające się gardło, bo już wyobrażał sobie finał jej powrotu. Jej kolejnego błędu. — Mogę nauczyć cię walczyć, ale nie kurwa po to, żebyś znów pakowała się pod pięści jakiegoś skurwiela. Zresztą nie wrócisz tam za szybko. Widziałem, jak cię strzaskał. Nie ma opcji, żebyś była w stanie zacząć jakikolwiek trening w najbliższym miesiącu. Może to kurwa lepiej. Będziesz miała czas, żeby dobrze to przemyśleć, ale chyba cię pojebało, jeśli myślisz, że cię tam puszczę.
To była dopiero pierwsza prośba, a cały plan już wydawał mu się beznadziejny. Co jeszcze?
Nie wiedział, kim był Nakajima, ale wystarczyła zupełnie obca nuta w jej tonie, by domyślił się, że był to ktoś ważny. Zresztą, co tu dużo mówić? Gdyby nie to, na pewno nie napisałaby do niego z tą informacją. Informacją, na którą być może wcale nie zasługiwał, bo nie odpowiedział. Ale nie jemu było to oceniać, choć ledwo widoczne drgnięcie tężejących na twarzy mięśni, gdy zagryzł mocniej szczękę, świadczyło o tym, że powstrzymywał się od komentarza. Znając Yakushimaru, był o krok od nazwania jej znajomego – czy kimkolwiek kurwa był – kutasem czy innym barwnym określeniem. Nie dlatego, że dobrowolnie poinformowała chłopaka o swoim pobycie w szpitalu, ale dlatego, że teraz to jemu przyszło mierzyć się z efektem zignorowania tej wiadomości. Był tylko substytutem kogoś innego, kto powinien znaleźć się w tej sali; substytutem Nakajimy. Ale nie miał jej tego za złe – sam zdecydował się tu przyjść. Teraz przyciskał język do podniebienia, ignorując wbijający się w nie kolczyk, byleby zmiażdżyć nieprzyjemne słowa i zmiażdżone odesłać do gardła, a potem jeszcze głębiej. Słowa były tym gniewem, które czasem trzymał pod ciśnieniem w swoim wnętrzu; ten gniew upuszczał miarowo, bo tylko on dawał mu tę przerażającą siłę, dzięki której był w stanie znieść wszystko i walczyć przeciwko wszystkiemu.
— Ludzie są chujowi — skomentował w znanej sobie manierze, gdy przemielił sobie wszystko w głowie. Generalizował, bo tak było prościej; tak nie celował w nikogo konkretnego. Raikatsuji miała szansę przypisać tę chujowość, komu tylko chciała. On już przypisał ją Nakajimie i jej matce, choć zrobił to tylko w swojej głowie, bo wolał oszczędzić sobie słuchania tego, że na pewno mają ku temu powody i że to jej błąd.
Pierdolenie.
Nie poruszył się – nawet nie drgnął – gdy smukłe palce słabo owinęły się dookoła jego nadgarstka. W napiętym ciele nadal drzemało coś destrukcyjnego. Nie chciał przelać tego na nią, choć przecież wiedział, że tego nie zrobi. Nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek wcześniej przysuwała się do niego w taki sposób, ale we wspinających się po przedramieniu opuszkach palców odnalazł coś na tyle uspakajającego, że pięści mnące brzeg materaca, rozluźniły się wyczuwalnie. Był to prawdopodobnie pierwszy raz, gdy zdobyła się na taki gest wobec niego – innego sobie nie przypominał, dlatego szybko przeszło mu przez myśl, że to też ostatni raz. Dlaczego? Bo po tych wszystkich odmowach, odrzuceniach, dawaniu mu do zrozumienia, że nie ma żadnych szans, musiała być bardzo zdesperowana. Ale nie przeszkadzał mu nawet ten rodzaj bliskości, skoro akurat teraz tego potrzebowała. Obrócił lekko głowę w bok, by spojrzeć na Maurę z ukosa, gdy przylgnęła mocniej do jego ramienia i barku. Ciepły oddech ślizgał się po czarnych kosmykach włosów, niemalże zrównując się z ciepłem, które biło od jego ciała.
„Jesteś niepojęcie nachalny.”
Wypuszczane przez nos parsknięcie nie tylko cięło powietrze, ale też targnęło ciałem w krótkim spazmie. Był to chyba jedyny moment dzisiejszego dnia, gdy poczuł się szczerze rozbawiony.
— No jasne, kurwa. Powiedziała uwieszając się na jego ramieniu — zaintonował wymownie, wcielając się w rolę narratora historii. W odpowiedzi na wyrzut, trudno było mu powstrzymać się od słownego kontrataku, ale nie miał jej tego za złe. Ani wyrzutów, ani uwieszania się na nim. Rozbawienie było jednak zaledwie nędznym przebłyskiem w całej ich rozmowie. Sama wyrwała je z niego – Wrócę w to miejsce – razem z korzeniami, jak niechciany chwast. Bo widocznie zadowolenie było nie na miejscu, a wkurwienie, które dla niej starał się zepchnąć na bok, znów wezbrało wydzierając się z wnętrza na powierzchnię. Było w lśniących tęczówkach, w ściągniętych brwiach, tężejących rysach twarzy i w na nowo spinających się mięśniach ramion.
„Wytrenuj mnie, Yakushimaru.”
— Po chuj masz tam wracać? Nie ma kurwa mowy, że znów będziesz szlajać się tam sama. Nawet jeśli czegokolwiek cię nauczę, nie masz żadnej gwarancji, że wyjdziesz z tego cało. Więc kurwa nie wiem, co jest tak śmiertelnie ważne, ale nie jest warte tego, co ci się stało — był wystarczająco blisko, by nie unosić głosu; brzmiał, jakby tym razem sam mówił przez zaciskające się gardło, bo już wyobrażał sobie finał jej powrotu. Jej kolejnego błędu. — Mogę nauczyć cię walczyć, ale nie kurwa po to, żebyś znów pakowała się pod pięści jakiegoś skurwiela. Zresztą nie wrócisz tam za szybko. Widziałem, jak cię strzaskał. Nie ma opcji, żebyś była w stanie zacząć jakikolwiek trening w najbliższym miesiącu. Może to kurwa lepiej. Będziesz miała czas, żeby dobrze to przemyśleć, ale chyba cię pojebało, jeśli myślisz, że cię tam puszczę.
To była dopiero pierwsza prośba, a cały plan już wydawał mu się beznadziejny. Co jeszcze?
Raikatsuji Shiimaura ubóstwia ten post.
Była złamana jak drewniany kij z trzaskiem pękający od uderzenia w metalowy słup. Słaba. Była potłuczonym kubkiem o powierzchownie solidnym materiale. Była pustą puszką zgniecioną pod butem. I chaosem uwięzionym w mętnym słoiku wydobytym na świat przypadkowym odkręceniem wieczka. Była, na krótką chwilę, wszystkim tym, co kłębiło się wewnątrz od lat, upychane głęboko niczym niechciane graty na dnie starych pudeł, co wypełniało klatkę z żeber i napędzało wiecznie tłukące w pierś serce, co naciskało na mózg, powodując ból, od którego spinały się mięśnie - każde, poza tymi odpowiedzialnymi za mimikę twarzy. Wytrzymaj jeszcze jeden krok - nakazywał głos. Zaraz pójdzie. Była tak zmęczona trzymaniem gardy, zaciskaniem zębów, spojrzeniem, którego ostrość nigdy nie mogła zostać stępiona łzami. Siły, znajdowane w kryzysowych sytuacjach, straciły nagle swoje źródła. Wyczerpały się, podobnie jak ona czuła się wyczerpana. Z dłonią pod ramieniem Yakushimaru, z palcami smagającymi jego nagą skórę, z ustami wtulonymi w bark. Z zamkniętymi mocno powiekami, pod którymi kuły setki mikroskopijnych, gorących igieł. Ochota, by rozchylić wargi i zachłysnąć się szlochem... nie mogła się poddać? Jednorazowo oddać w ręce kogoś, kto i tak wystawiał do niej dłoń? Kto słuchając jej niewyraźnych wyjaśnień zaciskał te dłonie w pięści, jakby próbował ją zgarnąć, bo rozsypywała się z sekundy na sekundę?
Ludzie są chujowi.
Nie mogła zaprzeczyć, ale nie odpowiedziała na to; gula rosnąca w gardle wypełniała już całą przestrzeń, rozpływała się swoją lepką, miękką tkanką po języku, sklejała podniebienie, wpływała niżej do przełyku gęstą, nieprzełykalną melasą. Blokowała mowę. Cisza jednak nie przeszkadzała. Potrzebowała jej w równie niepojęty sposób jak potrzebowała gorąca ludzkiego ciała, muskanego opuszkami z delikatnością w ogóle nie pasującą do silnych kończyn mechanika. Do jej zazwyczaj hardej postawy, racjonalnych, stanowczych ruchów. Do uderzenia, nawet jeżeli słabego. Do napięcia zmieniającego sylwetkę w strunę instrumentu. Nawet gdy wreszcie się odsunęła i gdy zgarbione żałośnie plecy zmusiły się do pracy, mozolnego prostowania, ściągania łopatek, wprawienia kręgosłupa w trudną, wywołującą grymas zmianę, pozostawiła kontakt między sobą a Yakushimaru. Dotyk zsunął się z bicepsa, spłynął jak lekka mgiełka wzdłuż zbitych muskułów, znajdując dla siebie miejsce tuż przy nadgarstku.
Powiedziała uwieszając się na jego ramieniu.
- Nie dodawaj sobie - chrypa okrasiła głos; sfatygowany dźwięk ledwie przedarł się przez ścisk napotkany w gardle. Musiał się przebić przez utworzoną tam emocjonalną błonę, wciąż umacnianą natręctwem myśli. Wniosku, że ludzie są chujowi. Bo znikają jak znika świt. Bo milkną jak wrzask, gdy w płucach nie zostaje żaden pierwiastek powietrza. Uniosła oczy na twarz siedzącego obok chłopaka.
Bo przychodzą do osób, które nigdy tego nie docenią.
Pod dłonią czuła doskonale jego silne przedramię. Skażoną siniakami i wypukłymi zadrapaniami cerę. Czuła wyrobione sprzeczkami, bójkami, ciosami na odlew mięśnie. I gniew napędzający krew. Adrenalinę wzniecającą wolę walki w źrenicach obronnego dobermana. Wiedziała jednak, że choć jego ciało zniosłoby wszystkie brutalności świata, każdą torturę, każde ostrze zimne jak wysunięta ze śniegu stal i gorące pręty z impetem opadające na grzbiet w tchórzliwie zadanych razach, psychikę miał zbyt podatną.
Był murem, ale nawet tak twarde tworzywa w końcu spalał ogień. Smoliły się kamienne materiały, kruszyły i pękały od nieludzkiej temperatury. A jemu starczała iskra; byle pretekst. Wybuchał, dolewał benzyny osobiście chwytając za kanistry.
Pokręciła głową, zsuwając palce na grzbiet jego dłoni. Była taka duża; tak niemożliwie ciężka, gdy ją unosiła.
- Nie ma znaczenia iloma kurwami we mnie jeszcze rzucisz. Jestem na nie odporna.
Szorstka od strupów ręka, naprowadzana na ranne ciało, na równie nieprzyjemny w dotyku materiał bandaży, na zaklejone śliską taśmą opatrunki, ważyła tonę. Jeden ruch przechylonej na bok nogi starczył, by zarzucona nań pościel zsunęła się, odkrywając bladość skóry, miękki skrawek skatowanej przestrzeni - wystarczająco, by uwydatnić świeże okłady. To tam opuszki Yakushimaru zostały nakierowane; na fioletowo-żółtą mieszankę plam abstrakcyjnie barwiących lewe udo. - Na obrażenia po kiju nie.
Drzemiący w ciemnowłosym fizyczny potencjał wywoływał podziw nie bez powodu. Choć wiele ust krzywiło się na widok narwanej natury studenta, bez dwóch zdań było to spowodowane zrozumieniem. Raikatsuji, choć nie opowiadała się za takim rozwiązywaniem problemów (zdecydowanie uważała, że to raczej tworzy niż niweluje kłopoty) tak ostatni incydent w Karafurunie przechylił szalę w dotychczas ignorowanym kierunku. Wystosowana prośba nie była przypadkiem - musiała myśleć o tym wielokrotnie, gdy w sterylnym pomieszczeniu, z którego wdychała ciężki osad medykamentów i taniego, silnego proszku do prania, wpatrywała się w ciemny sufit sali.
- Możesz mnie przeszkolić i nabrać pewności, że następnym razem, o ile będzie następny raz, zyskam dobre nawyki, by się obronić.
Odetchnęła głębiej. W piersi wciąż czuła pulsujący ból, ścieśniony oplatającym klatkę bandażem. Miała ochotę wsunąć palce pod supeł, rozwiązać zbyt mocny w jej mniemaniu węzeł, jednak nie zrobiła tego - jak wielu innych rzeczy, które chciała.
- To jak? - W szklanych oczach tańczyły feerie barw, gdy obracała twarz ku rozmówcy. - W zamian, przed pierwszą lekcją jeszcze, gdzieś cię zabiorę. - Tajemnica wplątana w słowa, wmieszana w nie jak dodatkowy składnik do gotującego się dania. Palce Shiimaury błądziły lekko po zdartych knykciach chłopaka, muskając je ostrożnie, z dbałością o uwagę. - Może wtedy zrozumiesz. - Opuszki oderwały się od ciepłej skóry, poszybowały nad nadgarstkiem, nad prostym t-shirtem z przypadkowym wzorem, wreszcie osiadając tuż przy obojczyku dziewczyny. Wsunęła paznokieć za tkaninę, lekko ją odchylając. - Sprawa druga. W wolnej chwili przywiózłbyś mi z akademika czyste ubrania i kosmetyki? - Chwycona u szyi koszulka była trzy rozmiary za duża. - Moje są do wyrzucenia, a to, co teraz noszę, zapewne chciałoby wrócić do właściciela. Okawara wychodzi ze szpitala za dwa dni.
Ktoś jeszcze wie?
Matka.
Ale też nie odpowiada.
- Mnie tu uwięzili.
Ludzie są chujowi.
Nie mogła zaprzeczyć, ale nie odpowiedziała na to; gula rosnąca w gardle wypełniała już całą przestrzeń, rozpływała się swoją lepką, miękką tkanką po języku, sklejała podniebienie, wpływała niżej do przełyku gęstą, nieprzełykalną melasą. Blokowała mowę. Cisza jednak nie przeszkadzała. Potrzebowała jej w równie niepojęty sposób jak potrzebowała gorąca ludzkiego ciała, muskanego opuszkami z delikatnością w ogóle nie pasującą do silnych kończyn mechanika. Do jej zazwyczaj hardej postawy, racjonalnych, stanowczych ruchów. Do uderzenia, nawet jeżeli słabego. Do napięcia zmieniającego sylwetkę w strunę instrumentu. Nawet gdy wreszcie się odsunęła i gdy zgarbione żałośnie plecy zmusiły się do pracy, mozolnego prostowania, ściągania łopatek, wprawienia kręgosłupa w trudną, wywołującą grymas zmianę, pozostawiła kontakt między sobą a Yakushimaru. Dotyk zsunął się z bicepsa, spłynął jak lekka mgiełka wzdłuż zbitych muskułów, znajdując dla siebie miejsce tuż przy nadgarstku.
Powiedziała uwieszając się na jego ramieniu.
- Nie dodawaj sobie - chrypa okrasiła głos; sfatygowany dźwięk ledwie przedarł się przez ścisk napotkany w gardle. Musiał się przebić przez utworzoną tam emocjonalną błonę, wciąż umacnianą natręctwem myśli. Wniosku, że ludzie są chujowi. Bo znikają jak znika świt. Bo milkną jak wrzask, gdy w płucach nie zostaje żaden pierwiastek powietrza. Uniosła oczy na twarz siedzącego obok chłopaka.
Bo przychodzą do osób, które nigdy tego nie docenią.
Pod dłonią czuła doskonale jego silne przedramię. Skażoną siniakami i wypukłymi zadrapaniami cerę. Czuła wyrobione sprzeczkami, bójkami, ciosami na odlew mięśnie. I gniew napędzający krew. Adrenalinę wzniecającą wolę walki w źrenicach obronnego dobermana. Wiedziała jednak, że choć jego ciało zniosłoby wszystkie brutalności świata, każdą torturę, każde ostrze zimne jak wysunięta ze śniegu stal i gorące pręty z impetem opadające na grzbiet w tchórzliwie zadanych razach, psychikę miał zbyt podatną.
Był murem, ale nawet tak twarde tworzywa w końcu spalał ogień. Smoliły się kamienne materiały, kruszyły i pękały od nieludzkiej temperatury. A jemu starczała iskra; byle pretekst. Wybuchał, dolewał benzyny osobiście chwytając za kanistry.
Pokręciła głową, zsuwając palce na grzbiet jego dłoni. Była taka duża; tak niemożliwie ciężka, gdy ją unosiła.
- Nie ma znaczenia iloma kurwami we mnie jeszcze rzucisz. Jestem na nie odporna.
Szorstka od strupów ręka, naprowadzana na ranne ciało, na równie nieprzyjemny w dotyku materiał bandaży, na zaklejone śliską taśmą opatrunki, ważyła tonę. Jeden ruch przechylonej na bok nogi starczył, by zarzucona nań pościel zsunęła się, odkrywając bladość skóry, miękki skrawek skatowanej przestrzeni - wystarczająco, by uwydatnić świeże okłady. To tam opuszki Yakushimaru zostały nakierowane; na fioletowo-żółtą mieszankę plam abstrakcyjnie barwiących lewe udo. - Na obrażenia po kiju nie.
Drzemiący w ciemnowłosym fizyczny potencjał wywoływał podziw nie bez powodu. Choć wiele ust krzywiło się na widok narwanej natury studenta, bez dwóch zdań było to spowodowane zrozumieniem. Raikatsuji, choć nie opowiadała się za takim rozwiązywaniem problemów (zdecydowanie uważała, że to raczej tworzy niż niweluje kłopoty) tak ostatni incydent w Karafurunie przechylił szalę w dotychczas ignorowanym kierunku. Wystosowana prośba nie była przypadkiem - musiała myśleć o tym wielokrotnie, gdy w sterylnym pomieszczeniu, z którego wdychała ciężki osad medykamentów i taniego, silnego proszku do prania, wpatrywała się w ciemny sufit sali.
- Możesz mnie przeszkolić i nabrać pewności, że następnym razem, o ile będzie następny raz, zyskam dobre nawyki, by się obronić.
Odetchnęła głębiej. W piersi wciąż czuła pulsujący ból, ścieśniony oplatającym klatkę bandażem. Miała ochotę wsunąć palce pod supeł, rozwiązać zbyt mocny w jej mniemaniu węzeł, jednak nie zrobiła tego - jak wielu innych rzeczy, które chciała.
- To jak? - W szklanych oczach tańczyły feerie barw, gdy obracała twarz ku rozmówcy. - W zamian, przed pierwszą lekcją jeszcze, gdzieś cię zabiorę. - Tajemnica wplątana w słowa, wmieszana w nie jak dodatkowy składnik do gotującego się dania. Palce Shiimaury błądziły lekko po zdartych knykciach chłopaka, muskając je ostrożnie, z dbałością o uwagę. - Może wtedy zrozumiesz. - Opuszki oderwały się od ciepłej skóry, poszybowały nad nadgarstkiem, nad prostym t-shirtem z przypadkowym wzorem, wreszcie osiadając tuż przy obojczyku dziewczyny. Wsunęła paznokieć za tkaninę, lekko ją odchylając. - Sprawa druga. W wolnej chwili przywiózłbyś mi z akademika czyste ubrania i kosmetyki? - Chwycona u szyi koszulka była trzy rozmiary za duża. - Moje są do wyrzucenia, a to, co teraz noszę, zapewne chciałoby wrócić do właściciela. Okawara wychodzi ze szpitala za dwa dni.
Ktoś jeszcze wie?
Matka.
Ale też nie odpowiada.
- Mnie tu uwięzili.
She was not fragile
like a flower;
She was fragile like
a b o m b.
like a flower;
She was fragile like
a b o m b.
Yakushimaru Seiya ubóstwia ten post.
Strona 1 z 2 • 1, 2
maj 2038 roku