Strona 1 z 2 • 1, 2
14 sierpnia 2037
Miał złe przeczucia, co całkiem łatwo można było wyczytać z jego twarzy, gdy w milczeniu i chwilowym bezruchu wpatrywał się w ekran telefonu. Sceptycyzm znalazł swoje odzwierciedlenie w lekko uniesionych brwiach, błyszczał w oczach spod półprzymkniętych powiek na przekór entuzjazmowi, który bił z wyświetlanych na ekranie wiadomości. Znał jeszcze za mało szczegółów, by już na tym etapie przekreślać szansę, którą otrzymał Munehira, ale zaczynał rozumieć, co niektórzy mieli na myśli mówiąc, że coś było zbyt piękne, by było prawdziwe. Chciał, by jego przypuszczenia okazały się mylne, ale cały ten plan miał w sobie zbyt wiele luk, których nie dało się zignorować, ale najwidoczniej nadzieja potrafiła namieszać w głowie każdemu.
„Doceń po prostu to, że ufam ci na tyle-”
Upuścił powietrze przez nos w pozbawionym wyrazu parsknięciu. W innych okolicznościach odczuwałby większą satysfakcję. Nie nazwałby tego docenianiem, bo zdobywanie zaufania było czymś, nad czym skrupulatnie pracował; nazwałby to radością z osiągnięcia swojego celu. Jednego z wielu. Gdy nie odpisawszy na kolejne wiadomości, wcisnął przycisk blokady, przeszło mu przez myśl, że na ten moment napisanie do niego było jedyną słuszną decyzją, jaką podjął Aoi. I choć Vance mógł jedynie wyobrażać sobie, w jakim stanie emocjonalnym był białowłosy, widok lokalizacji i kodu do drzwi krzyczał wystarczająco głośno. Spuścił gardę, podając mu na tacy informacje, które przez ostatnie miesiące sumiennie ukrywał i pomyśleć, że to wszystko z powodu jakiegoś odważnego frajera, który zdecydował, że dokona prawie niemożliwego. Może powinien uścisnąć mu dłoń osobiście?
Zaciągnął się ostatnim machem papierosa, zanim zgniótł niedopałek w popielniczce. Gest miał w sobie namiastkę agresji, choć miażdżenie czegoś tak nieistotnego dawało jej marny upust. Na razie tyle musiało wystarczyć.
— Do jutra będę poza zasięgiem — odezwał się nagle, gdy podnosił się z miejsca, wsuwając palce za przewiązany na szyi krawat, który już po chwili odłożył niedbale na biurko. Nawet jeśli dostrzegł zapytanie w oczach wiecznie cichego Walkera, zignorował je, co było wystarczającym dowodem na to, że się spieszył i że cokolwiek zmusiło go do wyjścia, nie powinno wzbudzać jego zainteresowania. Ale wzbudzało, bo oprócz niewypowiedzianego pytania w oczach ciemnowłosego tlił się trudny do wyłapania przez niewprawne oko niepokój. Wiedział, gdy za blondynem ciągnął się cień inny niż ten, który kładł się na podłodze i sunął przez ściany – pojawiał się wtedy, gdy coś szło nie po jego myśli. Gdy coś trzeba było naprostować. Nieważne co. Nieważne jak.
Jestem już w budynku. Było parę minut po piętnastej, gdy wystukał na telefonie krótką wiadomość. Nawet jeśli dostał całkowitą zgodę, by wejść do mieszkania, wolał uprzedzić, że się zbliża, nawet jeśli jego nagłe przybycie nie umknęłoby uwadze Munehiry. Wątpił też, by po tym niecodziennym zaproszeniu spodziewał się wizyty kogoś innego, ale chciał, żeby miał świadomość tego, że klamka opadła pod spokojnym naporem jego ręki i że to jego kroki rozbrzmiały w przedsionku, gdy kilka minut po zakomunikowaniu swojego przybycia, wszedł do środka. Chociaż robił to po raz pierwszy, nie krępował go fakt, że wcześniej nie zapukał i nie odczekał chwili, by powitano go bardziej oficjalnie. Zachowywał się tak, jakby aż zbyt dosłownie brał do siebie przekaz „czuj się, jak u siebie”, który w normalnych przypadkach nie przełamywał bariery skrępowania. Ale czuł się, jak u siebie, za co winę mogło ponosić nie tylko poinformowanie go o otwartych drzwiach, ale i sam wystrój budynku, który niewiele różnił się od tego, w jego miejscu zamieszkania. Mógł domyślić się, że białowłosy zamieszkuje akurat jedno z takich miejsc, jeszcze zanim poznał dokładną lokalizację.
— Jestem — zakomunikował, gdy prawie bezgłośnie zamknął za sobą drzwi. Mimowolnie odetchnął głębiej, chłonąc zapach wnętrza, które całe przesiąkało obecnością Aoiego. Jasne tęczówki uważnie przesuwały się po otoczeniu, jeszcze ograniczonym przez wąskie ściany krótkiego korytarza. Odczekał chwilę, nasłuchując jakiegokolwiek odzewu, by wiedzieć, w którą stronę podążyć, nawet jeśli to rozpościerający się przed nim skrawek salonu wydawał się być najlogiczniejszym miejscem. — Nie tak wyobrażałem sobie pierwsze zaproszenie tutaj, ale uznam, że polubiłeś mój sposób czytania, nawet jeśli pierwsza lektura była dość kiepska — głos mężczyzny był już wyraźniejszy, mniej stłumiony przez dzielącą ich odległość. Stał już w progu przestrzennego salonu, z ramionami skrzyżowanymi na klatce piersiowej, gdy oczy wreszcie miały szansę skupić się na najbardziej interesującym je obiekcie. Przyglądał mu się z uwagą, jakby już od teraz szukał w nim potwierdzenia swoich wcześniejszych przypuszczeń i obaw; jakby te pierwsze kilka sekund spotkania miało okazać się decydujące, choć miał przecież godzinę, żeby ochłonąć.
— Opowiedz mi wszystko po kolei — polecił łagodnie, na ten moment zamykając swoje uprzedzenia w ciasnym zakamarku swojej podświadomości. Były tam nadal, bo mogły przydać mu się na później, ale teraz brzmiał na szczerze zainteresowanego całą tą historią. — Później przeczytam umowę.
Munehira Aoi ubóstwia ten post.
Dłonie trzęsą się nieznacznie, kiedy przez ciało przebija się agresywny impuls podniecenia, wygrywając na błękitnych żyłach takt zbyt intensywnych uderzeń serca, które w skurczach i rozkurczeniach obija się o klatkę żeber niczym przerażony zbliżającym się niebezpieczeństwem ptak; ów podniecenie, łaskocze płuca w rozbawieniu, gdy Munehira uświadamia sobie w prawie bolesnej (przyjemnie bolesnej) dosadności, że dokumenty (gładkie, zimne i śliskie pod opuszkami kredowe kartki), które teraz leżą na kuchennym blacie w sztywnej tekturowej teczce, naprawią to, co zły, perfidny i niesprawiedliwy los postanowił skrzywić i wypaczyć lata wstecz. Ciężka, złocona pieczęć hanko z wybrzuszonym w drogocennym kruszcu nazwiskiem, ustawiona tuż obok grzbietu grubej teki, czeka, tak jak i Aoi; z tą różnicą, że przedmiot martwy od zawsze w spokoju znosi napięcie, kiedy mężczyzna martwy, ale nadal żywy, nie potrafi znaleźć dla siebie wygodnego miejsca, pozycji, przestrzeni, w której zatrzymałby się na dłużej niż parę nerwowych sekund. Więc godzina upływa w napastliwej szybkości. Wszystko rozpędzone i gwałtowne. Powinien się uspokoić, ale nie wie jak. Nie potrafi. Trudno było mu odnaleźć we wspomnieniach zarys podobnej radości do tej, która wgryzała się teraz w sploty śliskich ścięgien, jak rozweselone i o wiele zbyt pobudzone zabawą szczenie wciskające szpilki kłów w tkankę dłoni właściciela, przebijając ją przecież... niechcący. Szum w głowie, skurcze włókien mięśni wibrowały już od ponad trzech godzin. Rozkoszować się tym, smakować budzące się emocje, których nie był w stanie sięgnąć wcześniej. Odmienność doznawanego rozpalenia oszałamiało — zazwyczaj przecież zaślepiony ujmującym głodem, po którym zaspokojenie rozścielało się w kątach organizmu uniesieniem leniwym, bo wiążącym się z sytością ciała — nagle przylegał całą swoją egzystencją do nowego, poddając mu się z naiwną lekkością. Nadzieja. Zabawne, że to z Vancem postanowił dzielić „nowe", że to on jako pierwszy rozciągnął się w kołtunie myśli. Nie sięgnął ku Madhuvathi, nie odezwał się nawet słowem do Yoshidy. Cisza. Chociaż ich sylwetki majakiem dziergały swoją obecność, fantomowym wręcz wrażeniem pod miękkimi dłońmi. Bez wyrzutu sumienia. Inaczej. Teraz powinien wszystko zrobić inaczej. Nie lepiej czy gorzej ni z większym, czy mniejszym sensem lub rozwagą — na nowo.
Telefon zawibrował; gdzieś w oddali, na miękkości kanapy, między dwiema niedbale rozrzuconymi poduszkami (był tu, jeszcze chwilę temu, gdy ciało odcisnęło się ciepłem skóry i wgnieceniem jego konturów na jedwabiu poszewek). Cicho, praktycznie niesłyszalnie. Może gdyby skupienie nie było rozsypane, wyłapałby niemrawe buczenie, te dwa rozciągłe sygnały wiadomości podobne do trzasku skrzydeł zerwanej w lot cykady; ważnej, ale i nieistotnej nawet w najmniejszym gramie. Może gdyby nie był wtedy na drugim końcu rozległego mieszkania, w cieple ciaśniejszego wnętrza garderoby za ścianą sypialni, naciągając na jasne ramiona jasnofioletową yukatę, wygładzając alabastrowymi paliczkami fałdy lejącego się rozkosznie materiału... może gdyby znów był rozszalałym w zgorzknieniu sobą, zaślepionym celem, zdeformowaną, wypaczoną, napuchniętą rozkładem ciała ideą sprawiedliwości... Może, może, może. Opuszki swoimi krańcami zaciągnęły na talii biel koshi himo, pozwalając powłóczystości sukna układać się o wiele swobodniej niźli pod szerokim obi. Swoboda. Ta w domu była naturalna, płynna, nawet jeżeli dzielił przestrzeń z kimś innym; przywykły do życia w zamknięciu, w czterech ścianach nabierając na większej przejrzystości jako człowiek, osoba, a nie wyłącznie kreacja stawiana zmyślnie przed oczyma publiki.
"Jestem"; słyszy. Wyraźnie. Dłonie w smukłym ruchu wyswobodziły kosmyki włosów spod tkaniny, pozwalając bieli przełamanej w łagodnej popielatości fal spłynąć na kunsztowne wyszycia nienaturalnie bladych, dwugłowych węży oplatających w ciasnych zwojach wysmukłych wstęg błyszczących srebrną nicią korpusów krągłe kwiecia niebieskich hortensji na plecach. Uśmiech osiada w kącikach warg, gdy sylwetka pojawia się w salonie, zaciągając za sobą ze szmerem przesuwne drzwi sypialni. — To dobrze — odpowiedź wymuskana na długim wydechu, gdy w rytm płynnego i spokojnego (o dziwo) kroku, palce Aoiego zaciągają nieco mocniej szerokość rękawów, ostatnimi poprawkami sadowiąc na ramie ciała yukatę. Czuje go. Niuans perfumy mieszający się z cierpkością wypalonych papierosów, ciepło materiału koszuli przylegającej do ciała... — Ja też — ujął krótko na granicy kokieteryjnego mogłoby się zdać westchnienia, nie będąc w stanie skupić się na drugiej części jego wypowiedzi — a nawet, uściślając, nie chcąc przywiązywać do niej większej uwagi, nie teraz, nie w tym momencie, kiedy ciało wrażliwsze, kiedy każdy zmysł o wiele bardziej wyostrzony — zbliżając się do Vance'a, prawą dłoń unosząc na wysokość jego ramienia, opuszkami palców musnął ciało oplecione drogim materiałem, przesuwając się przez przedramię, splecione ze sobą na piersi przeguby. — Cóż za obronna postawa... — krótki śmiech perlił się, iskrą przebijając ciężką kotarę bielma rozciągniętą opalizującą zmazą na spojrzeniu.
Krótkie kiwnięcie głową pojawia się tuż przed dźwięcznością radosnego głosu, gdy w powłóczystym kroku Munehira przesunie się w otwartość kuchni, wyciągając z jednej z szafek kryształ ciężkiej popielniczki, stawiając ją na zimnie marmuru wyspy: — Jakoś trzy, może cztery miesiące temu, dzięki... — zawieszenie, przegryzienie w nagłym niewygodnym skupieniu jego relacji z Nikko, która na ułamek sekundy ściąga brwi, zanim twarz ponownie rozjaśni się w roznieconej „lepszą przyszłością” aurze. — Staremu przyjacielowi, zacząłem rozmawiać z neurochirurgiem, który specjalizuje się w neurookulistyce. Isobe Taro — obie dłonie gładko przylegają do krawędzi blatu, chłonąc jego chłód, wgryzając się w rozpaloną skórę mrowieniem. Palce, te niespokojne, nie potrafią jednak trwać nieruchomo, więc zanim kolejne słowa przykleiły się językiem do twardego podniebienia, zastukały o taflę czerni, ponownie wprawiając w ruch ciało. Mężczyzna zaparł się biodrem o krawędź kamienia, przecierając lewą dłonią jego gładkość. — Poprzez wprowadzenie drobnych zmian w korze wzrokowej, która jest o... tutaj, w płacie potylicznym — podbródek zbliża się ku ramieniu, odwracając w bok twarz, gdy palec wskazujący i środkowy przylgnie do tyłu czaszki: — mogę zacząć widzieć. Nie będzie to wizja stuprocentowa, raczej na poziomie sześćdziesięciu, może siedemdziesięciu procent, ale to zawsze o wiele więcej niż kompletne zero, prawda? — Wierzy w to. Słychać w jego głosie, że wierzy na wskroś każdemu słowu lekarza, jego wizji, jego szarlatańskim kłamstwom, traktując je jako uświęconą prawdę. — Dlatego, Vance... — szmer materiału yukaty ocierającej się o mleczną skórę, niesie się wraz z kolejnym ruchem, a te teraz naznaczają ciało Munehiry dynamicznością zniecierpliwienia, gdy ponownie skraca dystans między sobą a Whitelawem, ujmując delikatnie między opuszki palców kraniec kołnierza jego koszuli, przecierając go kciukiem, nim usta nieznacznie bliżej jego ucha, a głos niższy o oktawę i tkany w dźwięcznym szepcie: — Potrzebuje Twojej drobnej pomocy.
Vance Whitelaw ubóstwia ten post.
Na ustach rozgościł się cień rozbawionego uśmiechu, gdy znajomy już dotyk prześlizgnął się wzdłuż ramienia. Mimo zamkniętej postawy mięśnie pozostawały rozluźnione, bo przecież daleko było mu do obrony przed realnym zagrożeniem; bronił się raczej przed nadchodzącym stekiem bzdur, do których musiał podejść z dystansem. Wiodąc wzrokiem po profilu Munehiry był w stanie dostrzec te subtelne różnice – dziecięce wręcz rozedrganie, przebłyski niezdrowego entuzjazmu i bezgraniczną wiarę w to, że wszystko, co mu naobiecywano, pójdzie po jego myśli. Brakowało tu śladu niezdecydowania i sceptycyzmu, a sam Whitelaw musiał dawkować mu je w przyswajalnych ilościach, bo wiedział, jak łatwo było podburzyć wątłe fundamenty zaufania. Dlatego był spokojny, mimo że na ten moment grał po przeciwnej stronie. Był przygotowany, bo już przeczuwał, w jakim stanie będzie dane mu go zobaczyć, choć przecież poznał go od tej ostrożniejszej strony. Od tej, która wątpiła w jego dobre intencje; od tej, która nakazywała mu podejrzewać, że wszystkie działania blondyna miały jakieś drugie dno.
— Może to jedyny sposób, żebym trzymał ręce przy sobie — odpowiedział z żartobliwą swobodą, która szła w parze z subtelną nutą aluzyjności. — A przynajmniej najwygodniejszy — dodał po chwili, traktując to jedynie, jak kolejne uszczypliwe przekomarzanie, nad którym nie zamierzał się specjalnie roztkliwiać, choć z pewnością przedmioty, które mógł znaleźć w najbliższym otoczeniu nie interesowały go na równi z samym Aoim. To z niego wyjątkowo bardziej chciał czytać, jak z książki. Lisie spojrzenie z czujnością drapieżnika podążało za nim aż do wyspy kuchennej, obejmując całą sylwetkę, która przemawiała do niego i w samym sposobie poruszania się.
Rozplótłszy ręce, poprawił zegarek na nadgarstku. Materiał koszuli zaszeleścił, trąc o czarną kamizelkę garniturową, gdy opuścił luźno ramiona, w ślad za białowłosym ruszając ku kuchni. Wzrok na ułamek sekundy odbiegł w stronę rozłożonych na blacie dokumentów, ale musiały poczekać, bo chwila zawahania w głosie zmusiła go do ponownego skupienia się na twarzy rozmówcy, na której pojawiła się pierwsza skaza wewnętrznej niewygody.
Przyjacielowi? – niezależnie od tego, jak bardzo miał ochotę poznać szczegóły tej „przyjaźni”, była ona mniej istotnym dodatkiem dla całej historii. Nie wyrył się w jego głowie na tyle dobrze, jak nazwisko lekarza, które postanowił zatrzymać dla siebie na później. Wiedział, że tuż po wyjściu z apartamentu sięgnie po telefon, by dokładniej ocenić, z kim miał do czynienia. Ktoś inny na jego miejscu uznałby to za dobre wieści – czasem zapominał zresztą, że zarówno on sam, jak i Aoi najgorsze mieli już za sobą. Ale aż za dobrze zdawał sobie sprawę z tego, że śmierć nawet w kolejnym wcieleniu niosła ze sobą pewne nieprzyjemne konsekwencje – zbyt duże, by od tak stwierdził, że nie mieli wiele do stracenia. Upadek z dużej wysokości był szkodliwy, ale było jeszcze za wcześnie, by ściągać jego głowę z chmur, nawet jeśli mężczyzna ewidentnie nie zważał na to, że nie było czegoś takiego, jak „drobne zmiany” w kontekście grzebania w czaszce.
„Dlatego, Vance…”
Przechylił głowę na bok, wyrwany z wcześniejszego, milczącego skupienia. W tej samej ciszy czekał aż podejdzie bliżej, pozwalając mu na wszystkie poufałe gesty, bo nawet one były czymś nowym; czymś niespodziewanym. I nieważne, jak bardzo odpowiadała mu nagła bliskość; delikatność palców przesuwających się po gładkim materiale i ciepło oddechu na skórze, nie sposób było nie powiązać ich z targającym nim poruszeniem. Celowo zwrócił nieznacznie twarz w jego stronę – nie tylko, by lepiej mu się przyjrzeć, ale żeby sprawdzić, czy prześlizgujący się po popielatych kosmykach miarowy oddech uprzytomni mu cienką granicę, po której stąpał. Bo może – tylko może – tym razem to nie emocje popychały go do niepodobnych do niego odruchów; może była w nich dobrowolność.
— Czemu mam wrażenie, że nie chodzi już tylko o dokumenty? — spytał na granicy pomruku, jakby dostosowywał się do ściszonego tonu rozmowy, bo może tej ciszy wymagała. Może było w niej coś konspiracyjnego; nieprzeznaczonego nawet dla uszu otaczających ich ścian. Słowa niosły ze sobą powietrze, które w rewanżu oblało ciepłem ucho skryte za pasmami długich włosów. Chciałby być bliżej, ale na razie poznawał go z wciąż bezpiecznej odległości jedynie spojrzeniem, gdy przemykał nim wzdłuż szyi, dosięgnął linii żuchwy i wspiął się po gładkim policzku. Może po drodze szukał jakiejkolwiek skazy, która sprawiłaby, że byłby mniej podatny na to niezdrowe przyciąganie, ale nic z tego. Nadal był tym samym dziełem sztuki, które chciało się mieć w swojej kolekcji nieważne, za jaką cenę. I może już teraz powinien spytać, co przypadnie mu z tej pomocy, ale Whitelaw za oczywiste uważał to, że była to transakcja wiązana. Nie musiał podawać swojej ceny już teraz, ale przecież nie potrzebował niczego, co przekroczyłoby możliwości Aoiego.
Pokiwał nieznacznie głową, co mógł wyczuć pod palcami wspartymi o kołnierz. Gest mógł być zarówno zrozumieniem, jak i niemą zgodą. Pojawił się, jeszcze zanim otrzymał kolejne wskazówki, bo ludzka ciekawość i tak ciągnęła go ku nieznanemu.
— Pomogę — zapewnił już w normalnej tonacji, by wypowiedziana obietnica była wystarczająco wyraźna. — Ale najpierw — w trakcie krótkiej pauzy palce blondyna niespodziewanie ujęły jeden z nadgarstków Munehiry. Kciuk spoczął miękko na wierzchu jego dłoni, przesuwając się po nim w geście, który już teraz miał go uspokoić. Nic dziwnego, skoro nie było mowy, że obejdą się bez mniej przyjemnej części rozmowy. — Chciałbym usłyszeć o drugiej stronie medalu — dokończył z rzeczowym opanowaniem, nieboleśnie napierając opuszkami palców na wnętrze ujmowanego nadgarstka. — Nie chcę cię od niczego odwodzić, bo cieszy mnie, że po tak długim czasie otrzymałeś taką szansę. Powiedzmy, że nie lubię niemiłych niespodzianek, zwłaszcza że mówimy tu o operacji głowy, Aoi. Operacji za niecały tydzień.
— Może to jedyny sposób, żebym trzymał ręce przy sobie — odpowiedział z żartobliwą swobodą, która szła w parze z subtelną nutą aluzyjności. — A przynajmniej najwygodniejszy — dodał po chwili, traktując to jedynie, jak kolejne uszczypliwe przekomarzanie, nad którym nie zamierzał się specjalnie roztkliwiać, choć z pewnością przedmioty, które mógł znaleźć w najbliższym otoczeniu nie interesowały go na równi z samym Aoim. To z niego wyjątkowo bardziej chciał czytać, jak z książki. Lisie spojrzenie z czujnością drapieżnika podążało za nim aż do wyspy kuchennej, obejmując całą sylwetkę, która przemawiała do niego i w samym sposobie poruszania się.
Rozplótłszy ręce, poprawił zegarek na nadgarstku. Materiał koszuli zaszeleścił, trąc o czarną kamizelkę garniturową, gdy opuścił luźno ramiona, w ślad za białowłosym ruszając ku kuchni. Wzrok na ułamek sekundy odbiegł w stronę rozłożonych na blacie dokumentów, ale musiały poczekać, bo chwila zawahania w głosie zmusiła go do ponownego skupienia się na twarzy rozmówcy, na której pojawiła się pierwsza skaza wewnętrznej niewygody.
Przyjacielowi? – niezależnie od tego, jak bardzo miał ochotę poznać szczegóły tej „przyjaźni”, była ona mniej istotnym dodatkiem dla całej historii. Nie wyrył się w jego głowie na tyle dobrze, jak nazwisko lekarza, które postanowił zatrzymać dla siebie na później. Wiedział, że tuż po wyjściu z apartamentu sięgnie po telefon, by dokładniej ocenić, z kim miał do czynienia. Ktoś inny na jego miejscu uznałby to za dobre wieści – czasem zapominał zresztą, że zarówno on sam, jak i Aoi najgorsze mieli już za sobą. Ale aż za dobrze zdawał sobie sprawę z tego, że śmierć nawet w kolejnym wcieleniu niosła ze sobą pewne nieprzyjemne konsekwencje – zbyt duże, by od tak stwierdził, że nie mieli wiele do stracenia. Upadek z dużej wysokości był szkodliwy, ale było jeszcze za wcześnie, by ściągać jego głowę z chmur, nawet jeśli mężczyzna ewidentnie nie zważał na to, że nie było czegoś takiego, jak „drobne zmiany” w kontekście grzebania w czaszce.
„Dlatego, Vance…”
Przechylił głowę na bok, wyrwany z wcześniejszego, milczącego skupienia. W tej samej ciszy czekał aż podejdzie bliżej, pozwalając mu na wszystkie poufałe gesty, bo nawet one były czymś nowym; czymś niespodziewanym. I nieważne, jak bardzo odpowiadała mu nagła bliskość; delikatność palców przesuwających się po gładkim materiale i ciepło oddechu na skórze, nie sposób było nie powiązać ich z targającym nim poruszeniem. Celowo zwrócił nieznacznie twarz w jego stronę – nie tylko, by lepiej mu się przyjrzeć, ale żeby sprawdzić, czy prześlizgujący się po popielatych kosmykach miarowy oddech uprzytomni mu cienką granicę, po której stąpał. Bo może – tylko może – tym razem to nie emocje popychały go do niepodobnych do niego odruchów; może była w nich dobrowolność.
— Czemu mam wrażenie, że nie chodzi już tylko o dokumenty? — spytał na granicy pomruku, jakby dostosowywał się do ściszonego tonu rozmowy, bo może tej ciszy wymagała. Może było w niej coś konspiracyjnego; nieprzeznaczonego nawet dla uszu otaczających ich ścian. Słowa niosły ze sobą powietrze, które w rewanżu oblało ciepłem ucho skryte za pasmami długich włosów. Chciałby być bliżej, ale na razie poznawał go z wciąż bezpiecznej odległości jedynie spojrzeniem, gdy przemykał nim wzdłuż szyi, dosięgnął linii żuchwy i wspiął się po gładkim policzku. Może po drodze szukał jakiejkolwiek skazy, która sprawiłaby, że byłby mniej podatny na to niezdrowe przyciąganie, ale nic z tego. Nadal był tym samym dziełem sztuki, które chciało się mieć w swojej kolekcji nieważne, za jaką cenę. I może już teraz powinien spytać, co przypadnie mu z tej pomocy, ale Whitelaw za oczywiste uważał to, że była to transakcja wiązana. Nie musiał podawać swojej ceny już teraz, ale przecież nie potrzebował niczego, co przekroczyłoby możliwości Aoiego.
Pokiwał nieznacznie głową, co mógł wyczuć pod palcami wspartymi o kołnierz. Gest mógł być zarówno zrozumieniem, jak i niemą zgodą. Pojawił się, jeszcze zanim otrzymał kolejne wskazówki, bo ludzka ciekawość i tak ciągnęła go ku nieznanemu.
— Pomogę — zapewnił już w normalnej tonacji, by wypowiedziana obietnica była wystarczająco wyraźna. — Ale najpierw — w trakcie krótkiej pauzy palce blondyna niespodziewanie ujęły jeden z nadgarstków Munehiry. Kciuk spoczął miękko na wierzchu jego dłoni, przesuwając się po nim w geście, który już teraz miał go uspokoić. Nic dziwnego, skoro nie było mowy, że obejdą się bez mniej przyjemnej części rozmowy. — Chciałbym usłyszeć o drugiej stronie medalu — dokończył z rzeczowym opanowaniem, nieboleśnie napierając opuszkami palców na wnętrze ujmowanego nadgarstka. — Nie chcę cię od niczego odwodzić, bo cieszy mnie, że po tak długim czasie otrzymałeś taką szansę. Powiedzmy, że nie lubię niemiłych niespodzianek, zwłaszcza że mówimy tu o operacji głowy, Aoi. Operacji za niecały tydzień.
Munehira Aoi ubóstwia ten post.
Rozbawione wypuszczenie powietrza przez nos unosi nieznacznie podbródek Munehiry, kiedy słyszy odpowiedź Vance'a. Trzymać ręce przy sobie, tak? Dziwny, bo niezrozumiały w reakcji ciała skurcz zaciska się gorącem na żołądku i podbrzuszu, spływając wibracją przez biodra, trąc o ich kości, wbijając się głęboko w uda, a stamtąd mknąc wprost do samych kolan, zagryzając się na okrągłych stawach mrowieniem. Chce to od siebie odrzucić, to skołowanie, które przełyka, nieco głośniej niźliby chciał, wraz ze śliną (nim język koniuszkiem oprze się o kieł, subtelnie rozchylając wargi), a jakie jest tak wyjątkowo niewygodne w braku przyzwyczajenia. Przez to, ciepłe powietrze ulatuje zamiast słów. Umykają mu, bo nie chce doszukiwać się podwójnych znaczeń, wsuwać dłoni między określenia nadając im fałszywego kształtu. Bo zapewne chodzi o coś innego, a nie o niego. Bo przecież to tylko gra słów, zabawa, jak jedna z wielu, które prowadzą między sobą od dłuższego czasu. Wygodniej jest negować do momentu, w którym wszystko się rozpłynie, kiedy ryzyko zaniknie, a Whitelaw z czasem się wycofa, zapominając. Problematyczna stawała się jednak myśl, która drgała z każdą chwilą coraz to wyraźniej w świadomości. Przyjechał — chociaż nie musiał. Dostosował się do niego — też nie musiał. Aoi... żart, to tylko i wyłącznie żart; szumi między myślami, gdy mężczyzna ponownie stara się wbić samego siebie w swobodę dotychczas wyśmienitego przecież nastroju. Ten jednak zaczyna się zmieniać, nadal uniesiony i zgoła radosny, ciąży nieznacznie cieniem zakłopotania, które stara się ukryć. Może właśnie o to chodzi, że jest za dużo wewnątrz, a „kolejne" przez to nabiera na intensywności odczuwania, kiedy przecież nienauczony radzenia sobie nawet z prostym rozumieniem siebie, a co dopiero innych.
Takt serca urywa się; niepewność wybrzmiewa w pisku pauzy w uszach, trąc o delikatną błonę bębenka przez, innym krótką sekundę, ale jemu jawiącą się wiecznością. Układający się na włosach oddech nagle spływa w dół, w łagodne zakrzywienie obojczyka, skrywając się w miękkim zagłębieniu szyi, a dalej rozgrzewając klatkę piersiową i niknąc pod poły yukaty. Uświadamia sobie, że poddał się i dał nieść ekscytacjom przez zbyt długi czas, nie kontrolując w pełni sytuacji. Samego siebie — co najważniejsze. Najchętniej przeżułby w ustach słowa mężczyzny, by je następnie zaprawione śliną przełknąć jak najszybciej i o nich zapomnieć. Jednak ten szeptany głos. Głos, któremu pozwolił zapuszczać w sobie korzenie. Z jednej strony chcąc rozciągnąć tę chwilę, z drugiej czując i wiedząc, czym kończy się bliskość. Nie tylko ta stara, ta dawniejsza, która po zniknięciu raniła tylko jego, ale również ta nowa, ścieląca się paranoiczną potrzebą zależności. Ale nawet teraz, na gruzach życia starał się nadać samemu sobie i swoim reakcjom sensu, przez tak długi czas przecież znosząc to, co pozornie niedorzeczne, przeżywając to, co na pozór obłędne, i nawet w ostatnim szalonym chaosie, żywić skrytą nadzieję. Kącik wykrzywia się w ożywieniu, malując na ustach zaczepny uśmiech, zanim po krótkim pomruku moszczącym się na strunach głosowych, Aoi pokiwa subtelnie, ospale głową i odezwie się nadal w przyciszonym tonie: — Już? — Pytanie układa się okrągłym, miękkim brzmieniem, gdy Munehira zadziera skroń wyżej, pozwalając profilowi swojej twarzy znaleźć się bliżej ciepłym podmuchom powietrza, które teraz przyjemnie i mamiąco zapiera się na szczycie kości jarzmowej. Dać się trawić bezsilnemu pragnieniu ciepła... Kontur kciuka obrysował ostry brzeg materiału, nim koniuszek wskazującego palca zaparł się na wewnętrznej stronie zagięcia kołnierza przy ciele. Topniała wyrafinowana obojętność, z którą przyjmował jak dotychczas obecność Whitelawa. Ta jednak już miesiąc temu stała się wyłącznie maską.— Może od początku są tylko pretekstem?
Dotyk zadziałał jak impuls — nie ten nieprzyjemny, który gwałtownie wybiłby znowu na powierzchnię intuicyjną reakcję, wybudzając w nim szczerzące się kły — nie, ten zmarszczył delikatnie brwi, ściągając w skupieniu ścięgna żuchwy, przypominając Munehirze, że faktycznie; medal przecież zawsze posiadał dwie strony. Ukierunkował jego rozczłonkowane skupieniu ku temu, co innym wydawało się ważnym, a jemu jedynie mało istotnymi szczegółami, które nie mają prawa stać się realnie mu zagrażającymi. Wierzył w to, bo chciał, aby tak było; a kiedy już zaparł się w sobie i zakleszczył na jakiejś koncepcji, nikt, doprawdy nikt nie był w stanie zmienić jego zdania, nawet najświętsi Bogowie.
Serce już od dłuższego czasu wybijało puls szybciej, ten jednak rozpędził się jeszcze bardziej, gdy opuszki Vence'a znamienniej przylgnęły do skóry. Upuścił krótkie westchnienie, odrywając paliczki od sztywnego kołnierzyka, dłoń płasko układając pod nim, koniuszkami palców łagodnie badając szew kamizelki w miejscu, w którym ta stykała się z koszulą. — Myślę, że zdajesz sobie sprawę, że zmiana mojej decyzji nawet nie wchodzi w grę i graniczy z cudem... — rozpoczyna rytmicznym, akademickim wręcz tonem, jakby po raz tysięczny musiał powtarzać skrajną oczywistość. Głowa odchyliła się nieznacznie w tył, jakby ślepym spojrzeniem mógł ściągnąć z sufitu odpowiedź, która usatysfakcjonowałaby mężczyznę i nie doprowadziła do... łagodnego konfliktu, jeżeli Aoi wyczuje, że ten w jakikolwiek sposób zagraża ziszczeniu się marzenia, które pielęgnował przez tyle lat. — To nie jest operacja na otwartym mózgu, zacznijmy od tego. Zostaną mi wprowadzone dwa przyrządy w... mniejsza o to, cała procedura jest opisana w dokumentacji — dynamicznym ruchem oderwał dłoń od ciała Vance'a, zakreślając nią nerwowy okrąg, zanim kciuk zaparł na skroni, którą przetarł, rozluźniając wybrzuszone nieznacznie w napięciu ścięgno. Spokojnie; rzuca ku sobie samemu w głowie reprymendę, zanim nabierając pełny oddech, zaprze czoło na obojczyku mężczyzny — w trybie przyśpieszonym, cedząc słowo za słowem: — Problemy z lub całkowita utrata mowy, słuchu... zaburzenia pamięci, amnezja, osłabienie mięśni, równowagi, mogę skończyć na wózku... zakrzep krwi, ogólnie krwawienie, udar, drgawki, śpiączka, zakażenie mózgu, czaszki, obrzęk... — cisza, zanim nieprzyjemne ukłucie świadomości wedrze się soplem w sam kręgosłup, rozchodząc się gęsią skórką. Musiał się zacząć bronić. Szybko. — Ale to są przypadki zdarzające się przy jednej na tysiąc operacji. Śmierć z przyczyn wiadomych pomijam, przy czym lekarz o tym nie wie. Zachowa ostrożność, jakbym był człowiekiem... — Bo właśnie w tym odnajduje największe ukojenie; przecież już i tak jest od dawna martwy. I tak od zawsze jest wybrakowany.
Takt serca urywa się; niepewność wybrzmiewa w pisku pauzy w uszach, trąc o delikatną błonę bębenka przez, innym krótką sekundę, ale jemu jawiącą się wiecznością. Układający się na włosach oddech nagle spływa w dół, w łagodne zakrzywienie obojczyka, skrywając się w miękkim zagłębieniu szyi, a dalej rozgrzewając klatkę piersiową i niknąc pod poły yukaty. Uświadamia sobie, że poddał się i dał nieść ekscytacjom przez zbyt długi czas, nie kontrolując w pełni sytuacji. Samego siebie — co najważniejsze. Najchętniej przeżułby w ustach słowa mężczyzny, by je następnie zaprawione śliną przełknąć jak najszybciej i o nich zapomnieć. Jednak ten szeptany głos. Głos, któremu pozwolił zapuszczać w sobie korzenie. Z jednej strony chcąc rozciągnąć tę chwilę, z drugiej czując i wiedząc, czym kończy się bliskość. Nie tylko ta stara, ta dawniejsza, która po zniknięciu raniła tylko jego, ale również ta nowa, ścieląca się paranoiczną potrzebą zależności. Ale nawet teraz, na gruzach życia starał się nadać samemu sobie i swoim reakcjom sensu, przez tak długi czas przecież znosząc to, co pozornie niedorzeczne, przeżywając to, co na pozór obłędne, i nawet w ostatnim szalonym chaosie, żywić skrytą nadzieję. Kącik wykrzywia się w ożywieniu, malując na ustach zaczepny uśmiech, zanim po krótkim pomruku moszczącym się na strunach głosowych, Aoi pokiwa subtelnie, ospale głową i odezwie się nadal w przyciszonym tonie: — Już? — Pytanie układa się okrągłym, miękkim brzmieniem, gdy Munehira zadziera skroń wyżej, pozwalając profilowi swojej twarzy znaleźć się bliżej ciepłym podmuchom powietrza, które teraz przyjemnie i mamiąco zapiera się na szczycie kości jarzmowej. Dać się trawić bezsilnemu pragnieniu ciepła... Kontur kciuka obrysował ostry brzeg materiału, nim koniuszek wskazującego palca zaparł się na wewnętrznej stronie zagięcia kołnierza przy ciele. Topniała wyrafinowana obojętność, z którą przyjmował jak dotychczas obecność Whitelawa. Ta jednak już miesiąc temu stała się wyłącznie maską.— Może od początku są tylko pretekstem?
Dotyk zadziałał jak impuls — nie ten nieprzyjemny, który gwałtownie wybiłby znowu na powierzchnię intuicyjną reakcję, wybudzając w nim szczerzące się kły — nie, ten zmarszczył delikatnie brwi, ściągając w skupieniu ścięgna żuchwy, przypominając Munehirze, że faktycznie; medal przecież zawsze posiadał dwie strony. Ukierunkował jego rozczłonkowane skupieniu ku temu, co innym wydawało się ważnym, a jemu jedynie mało istotnymi szczegółami, które nie mają prawa stać się realnie mu zagrażającymi. Wierzył w to, bo chciał, aby tak było; a kiedy już zaparł się w sobie i zakleszczył na jakiejś koncepcji, nikt, doprawdy nikt nie był w stanie zmienić jego zdania, nawet najświętsi Bogowie.
Serce już od dłuższego czasu wybijało puls szybciej, ten jednak rozpędził się jeszcze bardziej, gdy opuszki Vence'a znamienniej przylgnęły do skóry. Upuścił krótkie westchnienie, odrywając paliczki od sztywnego kołnierzyka, dłoń płasko układając pod nim, koniuszkami palców łagodnie badając szew kamizelki w miejscu, w którym ta stykała się z koszulą. — Myślę, że zdajesz sobie sprawę, że zmiana mojej decyzji nawet nie wchodzi w grę i graniczy z cudem... — rozpoczyna rytmicznym, akademickim wręcz tonem, jakby po raz tysięczny musiał powtarzać skrajną oczywistość. Głowa odchyliła się nieznacznie w tył, jakby ślepym spojrzeniem mógł ściągnąć z sufitu odpowiedź, która usatysfakcjonowałaby mężczyznę i nie doprowadziła do... łagodnego konfliktu, jeżeli Aoi wyczuje, że ten w jakikolwiek sposób zagraża ziszczeniu się marzenia, które pielęgnował przez tyle lat. — To nie jest operacja na otwartym mózgu, zacznijmy od tego. Zostaną mi wprowadzone dwa przyrządy w... mniejsza o to, cała procedura jest opisana w dokumentacji — dynamicznym ruchem oderwał dłoń od ciała Vance'a, zakreślając nią nerwowy okrąg, zanim kciuk zaparł na skroni, którą przetarł, rozluźniając wybrzuszone nieznacznie w napięciu ścięgno. Spokojnie; rzuca ku sobie samemu w głowie reprymendę, zanim nabierając pełny oddech, zaprze czoło na obojczyku mężczyzny — w trybie przyśpieszonym, cedząc słowo za słowem: — Problemy z lub całkowita utrata mowy, słuchu... zaburzenia pamięci, amnezja, osłabienie mięśni, równowagi, mogę skończyć na wózku... zakrzep krwi, ogólnie krwawienie, udar, drgawki, śpiączka, zakażenie mózgu, czaszki, obrzęk... — cisza, zanim nieprzyjemne ukłucie świadomości wedrze się soplem w sam kręgosłup, rozchodząc się gęsią skórką. Musiał się zacząć bronić. Szybko. — Ale to są przypadki zdarzające się przy jednej na tysiąc operacji. Śmierć z przyczyn wiadomych pomijam, przy czym lekarz o tym nie wie. Zachowa ostrożność, jakbym był człowiekiem... — Bo właśnie w tym odnajduje największe ukojenie; przecież już i tak jest od dawna martwy. I tak od zawsze jest wybrakowany.
Vance Whitelaw ubóstwia ten post.
Niski śmiech na granicy gardłowego pomruku wydarł się z lekko rozchylonych ust. Jasnowłosy przechylił głowę na bok, jakby przez pierwsze kilka sekund jeszcze nie dowierzał temu, co właśnie usłyszał. Pretekst?
— Doprawdy? O ile dobrze pamiętam, to ty wspominałeś, że szczerość jest pociągająca — zauważył, raz jeszcze dając do zrozumienia, że słów trzymał się na tyle mocno, by mieć je na wyciągnięcie nawet po bardzo długim czasie. Trudno było powiedzieć, czy utrwalał te słowa mimowolnie czy odnotowywał jedynie te rzecz, które wydawały mu się w jakiś sposób istotne. — Myślisz, że potrzebujesz pretekstu, żeby się ze mną spotkać? — rzucił z wkradającą się w ton aluzyjnością, którą pozostawił do jego własnej interpretacji, jakby o wiele bardziej satysfakcjonowało go pozostawianie za sobą kolejnego niedopowiedzenia.
„Myślę, że zdajesz sobie sprawę…”
— Wiem — przyznał, chcąc dać mu przynajmniej tę niewielką gwarancję, że niezależnie od tego, co miał mu do powiedzenia, zamierzał uważnie go wysłuchać. W skupieniu przyglądał się wszystkim reakcjom, nie wypuszczając trzymanej ręki ze swojego uścisku nawet w obliczu widocznego rozedrgania. Widział, że zboczenie z pozytywnych aspektów operacji nieco wytrąciło Munehirę z równowagi. Ale to dobrze, bo tego oczekiwał – niepewności, strachu, czegokolwiek, co zmusiłoby go do chwili racjonalnego podejścia. Uniósł brew, gdy jego obojczyk stał się nie tyle, co wsparciem, a kryjówką przed wiecznie analizującym wzrokiem. Kryjówką, która tłumiła wyrazistość głosu, ale prędkość wypluwanych słów, jakby te nie miały żadnego większego znaczenia, mówiła mu dosłownie wszystko. Pusta i cicha przestrzeń sprzyjała temu, by nawet w tak niekorzystnym położeniu nic mu nie umknęło.
Choć byłoby lepiej, gdyby tak się stało.
Nie zrobisz tego – chciał wtrącić już w połowie wywodu, ale to nie niedowierzający to towarzyszyłby słowom ani nie wciśnięta między nie błagalność czy pełna zgrozy obawa. Gdyby tylko się odezwał, skupiony jedynie na tym, jak bardzo nie podobała mu się ta perspektywa, spomiędzy warg wydobyłoby się polecenie, które w swoim słodkim brzmieniu uderzyłoby w najczulszy punkt podświadomości. To takie proste, a jednak usta jasnowłosego nawet nie drgnęły, gdy wsłuchiwał się w nerwową wyliczankę, jakby faktycznie postanowił cierpliwie wysłuchać Aoiego do samego końca. Rozumiał aż za dobrze, że gdyby bez wysiłku odwiódł go od tego durnego pomysłu, mógłby wzbudzić zbyt wiele podejrzeń, bo miał przed sobą kogoś, kto był gotów poświęcić swój głos, słuch, sprawne nogi, pamięć i wszystko inne, by pozbyć się jednej niewygody. Niewygody, z którą żył na tyle długo, że powinna stać się przyzwyczajeniem. Całe szczęście, że od spojrzeń nie robiło się zimno, bo im dłużej tego słuchał, tym jego oczy stawały się chłodniejsze. Wreszcie kompletnie zlodowaciałym wzrokiem, wpatrywał się w ścianę za plecami mężczyzny. Kalkulował, a kciuk w czułym geście co jakiś czas znów przesuwał się po gładkim wierzchu dłoni, jak na potwierdzenie, że wszystko było w porządku. Nie musiał przecież wiedzieć, jak bardzo mu się to nie podobało. Jak bardzo nie odpowiadał mu ten brak kontroli, bo to nie on decydował o przebiegu operacji, bo przecież nie był w stanie zająć się nią własnymi rękami. Rękami, w których chciał zamknąć całe jego życie, ale chyba w tym tkwił cały urok Munehiry, że mu to utrudniał i może to też był element gry, w którą grali. Nieczysta zagrywka.
Niech będzie.
Klatka piersiowa uniosła się wyżej, gdy napełnił płuca głębszym oddechem. Westchnienie było całkowicie naturalną reakcją na złe wieści – najdosadniej wyrażało zmartwienie. Palce bezwiednie zsunęły się z ujmowanej dłoni, a ostatnie muśnięcie opuszek ledwo dosięgnęło nadgarstka. W tych subtelnych gestach skrywała się całkiem oczywista bezsilność podobna komuś, kto zdecydował się poddać; komuś, kto w obliczu wysuniętych argumentów nie zamierzał podejmować próby zmiany jego decyzji. Odsunął się, ale odległość pomiędzy nimi wciąż była na tyle niewielka, by przez ubrania, jak niewidzialna energia, przepływało ciepło drugiego ciała. Gdy już wydawało się, że mu umykał i chciał uciec od odpowiedzialności, której nikt nie powinien zrzucać na drugą osobę, obiema dłońmi ujął twarz Aoiego, chłodem paliczków sięgając skóry za uszami. Turkus tęczówek lśnił spod półprzymkniętych powiek, gdy przenikliwy i głodny nawet najdrobniejszych emocji wzrok osiadł na niewidzących oczach. Nie minął się z prawdą, mówiąc, że założone ręce łatwiej było trzymać przy sobie.
— W porządku — zaczął łagodnie; wyrozumiale. Sam ton wydawał się jednak nieco odległy, jakby wciąż balansował na granicy głębokiego zamyślenia. — Jedna szansa na tysiąc — powtórzył, jakby uczepienie się tej suchej statystyki było jedynym sensownym wyjaśnieniem wcześniejszego entuzjazmu. Nie kupował tego, ale te karty trzymał ukryte dla siebie. — To naprawdę — nie do wiary — dobra wiadomość. Domyślam się, że skoro doktor Isobe osobiście przedstawił ci tak dobre rokowania i jest gotów ci pomóc, na pewno ma już za sobą wiele takich operacji. — Spojrzenie zsunął niżej, ku ustom mężczyzny, gdy powolnym ruchem kciuka powiódł wzdłuż dolnej wargi. Liczył na potwierdzenie, ale jednocześnie czekał na byle zawahanie; pęknięcie na spowitej nadzieją masce, przez które dostrzegłby obłudę. — Wolałem się upewnić, że szanse na to, że coś ci grozi, są raczej niewielkie. Bądź co bądź, w tym ciele jesteś człowiekiem. Wszystko, o czym mi powiedziałeś, jest wystarczającym dowodem na to, że możesz ponieść różne konsekwencje swoich wyborów. Chciałbym, żebyś miał to na uwadze. Tak na przyszłość. — Koniec zdania uwieńczony został cieniem uśmiechu, bo nie był to przecież pierwszy raz, gdy zakładał, że jakaś „przyszłość” w ogóle miała nastąpić. Delikatnie i bezgłośnie zastukał opuszką kciuka o kącik ust, na którym dotychczas go opierał. — I lepiej, żebyś w tej przyszłości nie miał amnezji. Oczywiście chcę nadal żyć w przekonaniu, że jestem niezapomniany — w głosie mężczyzny zadźwięczała żartobliwość, która miała na celu rozluźnienie atmosfery. Wciąż nie sięgnął do dokumentów; wciąż było za wcześnie, by wysuwać wnioski. Mógł myśleć, że nic nie było w stanie zmienić jego zdania, ale dopiero zaczynali.
Ciężar rąk opadł na barki białowłosego, znacząc za sobą niewidzialne ślady dotyku pozostawionego na szyi, jakby po drodze chciał zbadać miejsca, które znajdowały się w jego zasięgu. Jakby za sprawą wcześniejszej bliskości, otrzymał na to przyzwolenie.
— O jaką pomoc chodzi? — spytał nagle po chwili milczenia, gdy w zastanowieniu wpatrywał się gładkość szyi. Korciło, by palcami odszukać pulsujące pod skórą tętno, ale ludzkie twarze potrafiły być równie wymowne, więc wrócił spojrzeniem właśnie do twarzy z niemalże sennym ociąganiem.
— Doprawdy? O ile dobrze pamiętam, to ty wspominałeś, że szczerość jest pociągająca — zauważył, raz jeszcze dając do zrozumienia, że słów trzymał się na tyle mocno, by mieć je na wyciągnięcie nawet po bardzo długim czasie. Trudno było powiedzieć, czy utrwalał te słowa mimowolnie czy odnotowywał jedynie te rzecz, które wydawały mu się w jakiś sposób istotne. — Myślisz, że potrzebujesz pretekstu, żeby się ze mną spotkać? — rzucił z wkradającą się w ton aluzyjnością, którą pozostawił do jego własnej interpretacji, jakby o wiele bardziej satysfakcjonowało go pozostawianie za sobą kolejnego niedopowiedzenia.
„Myślę, że zdajesz sobie sprawę…”
— Wiem — przyznał, chcąc dać mu przynajmniej tę niewielką gwarancję, że niezależnie od tego, co miał mu do powiedzenia, zamierzał uważnie go wysłuchać. W skupieniu przyglądał się wszystkim reakcjom, nie wypuszczając trzymanej ręki ze swojego uścisku nawet w obliczu widocznego rozedrgania. Widział, że zboczenie z pozytywnych aspektów operacji nieco wytrąciło Munehirę z równowagi. Ale to dobrze, bo tego oczekiwał – niepewności, strachu, czegokolwiek, co zmusiłoby go do chwili racjonalnego podejścia. Uniósł brew, gdy jego obojczyk stał się nie tyle, co wsparciem, a kryjówką przed wiecznie analizującym wzrokiem. Kryjówką, która tłumiła wyrazistość głosu, ale prędkość wypluwanych słów, jakby te nie miały żadnego większego znaczenia, mówiła mu dosłownie wszystko. Pusta i cicha przestrzeń sprzyjała temu, by nawet w tak niekorzystnym położeniu nic mu nie umknęło.
Choć byłoby lepiej, gdyby tak się stało.
Nie zrobisz tego – chciał wtrącić już w połowie wywodu, ale to nie niedowierzający to towarzyszyłby słowom ani nie wciśnięta między nie błagalność czy pełna zgrozy obawa. Gdyby tylko się odezwał, skupiony jedynie na tym, jak bardzo nie podobała mu się ta perspektywa, spomiędzy warg wydobyłoby się polecenie, które w swoim słodkim brzmieniu uderzyłoby w najczulszy punkt podświadomości. To takie proste, a jednak usta jasnowłosego nawet nie drgnęły, gdy wsłuchiwał się w nerwową wyliczankę, jakby faktycznie postanowił cierpliwie wysłuchać Aoiego do samego końca. Rozumiał aż za dobrze, że gdyby bez wysiłku odwiódł go od tego durnego pomysłu, mógłby wzbudzić zbyt wiele podejrzeń, bo miał przed sobą kogoś, kto był gotów poświęcić swój głos, słuch, sprawne nogi, pamięć i wszystko inne, by pozbyć się jednej niewygody. Niewygody, z którą żył na tyle długo, że powinna stać się przyzwyczajeniem. Całe szczęście, że od spojrzeń nie robiło się zimno, bo im dłużej tego słuchał, tym jego oczy stawały się chłodniejsze. Wreszcie kompletnie zlodowaciałym wzrokiem, wpatrywał się w ścianę za plecami mężczyzny. Kalkulował, a kciuk w czułym geście co jakiś czas znów przesuwał się po gładkim wierzchu dłoni, jak na potwierdzenie, że wszystko było w porządku. Nie musiał przecież wiedzieć, jak bardzo mu się to nie podobało. Jak bardzo nie odpowiadał mu ten brak kontroli, bo to nie on decydował o przebiegu operacji, bo przecież nie był w stanie zająć się nią własnymi rękami. Rękami, w których chciał zamknąć całe jego życie, ale chyba w tym tkwił cały urok Munehiry, że mu to utrudniał i może to też był element gry, w którą grali. Nieczysta zagrywka.
Niech będzie.
Klatka piersiowa uniosła się wyżej, gdy napełnił płuca głębszym oddechem. Westchnienie było całkowicie naturalną reakcją na złe wieści – najdosadniej wyrażało zmartwienie. Palce bezwiednie zsunęły się z ujmowanej dłoni, a ostatnie muśnięcie opuszek ledwo dosięgnęło nadgarstka. W tych subtelnych gestach skrywała się całkiem oczywista bezsilność podobna komuś, kto zdecydował się poddać; komuś, kto w obliczu wysuniętych argumentów nie zamierzał podejmować próby zmiany jego decyzji. Odsunął się, ale odległość pomiędzy nimi wciąż była na tyle niewielka, by przez ubrania, jak niewidzialna energia, przepływało ciepło drugiego ciała. Gdy już wydawało się, że mu umykał i chciał uciec od odpowiedzialności, której nikt nie powinien zrzucać na drugą osobę, obiema dłońmi ujął twarz Aoiego, chłodem paliczków sięgając skóry za uszami. Turkus tęczówek lśnił spod półprzymkniętych powiek, gdy przenikliwy i głodny nawet najdrobniejszych emocji wzrok osiadł na niewidzących oczach. Nie minął się z prawdą, mówiąc, że założone ręce łatwiej było trzymać przy sobie.
— W porządku — zaczął łagodnie; wyrozumiale. Sam ton wydawał się jednak nieco odległy, jakby wciąż balansował na granicy głębokiego zamyślenia. — Jedna szansa na tysiąc — powtórzył, jakby uczepienie się tej suchej statystyki było jedynym sensownym wyjaśnieniem wcześniejszego entuzjazmu. Nie kupował tego, ale te karty trzymał ukryte dla siebie. — To naprawdę — nie do wiary — dobra wiadomość. Domyślam się, że skoro doktor Isobe osobiście przedstawił ci tak dobre rokowania i jest gotów ci pomóc, na pewno ma już za sobą wiele takich operacji. — Spojrzenie zsunął niżej, ku ustom mężczyzny, gdy powolnym ruchem kciuka powiódł wzdłuż dolnej wargi. Liczył na potwierdzenie, ale jednocześnie czekał na byle zawahanie; pęknięcie na spowitej nadzieją masce, przez które dostrzegłby obłudę. — Wolałem się upewnić, że szanse na to, że coś ci grozi, są raczej niewielkie. Bądź co bądź, w tym ciele jesteś człowiekiem. Wszystko, o czym mi powiedziałeś, jest wystarczającym dowodem na to, że możesz ponieść różne konsekwencje swoich wyborów. Chciałbym, żebyś miał to na uwadze. Tak na przyszłość. — Koniec zdania uwieńczony został cieniem uśmiechu, bo nie był to przecież pierwszy raz, gdy zakładał, że jakaś „przyszłość” w ogóle miała nastąpić. Delikatnie i bezgłośnie zastukał opuszką kciuka o kącik ust, na którym dotychczas go opierał. — I lepiej, żebyś w tej przyszłości nie miał amnezji. Oczywiście chcę nadal żyć w przekonaniu, że jestem niezapomniany — w głosie mężczyzny zadźwięczała żartobliwość, która miała na celu rozluźnienie atmosfery. Wciąż nie sięgnął do dokumentów; wciąż było za wcześnie, by wysuwać wnioski. Mógł myśleć, że nic nie było w stanie zmienić jego zdania, ale dopiero zaczynali.
Ciężar rąk opadł na barki białowłosego, znacząc za sobą niewidzialne ślady dotyku pozostawionego na szyi, jakby po drodze chciał zbadać miejsca, które znajdowały się w jego zasięgu. Jakby za sprawą wcześniejszej bliskości, otrzymał na to przyzwolenie.
— O jaką pomoc chodzi? — spytał nagle po chwili milczenia, gdy w zastanowieniu wpatrywał się gładkość szyi. Korciło, by palcami odszukać pulsujące pod skórą tętno, ale ludzkie twarze potrafiły być równie wymowne, więc wrócił spojrzeniem właśnie do twarzy z niemalże sennym ociąganiem.
Munehira Aoi, Isayama Shūsei and Mae Haneul szaleją za tym postem.
Czeka, aż zdanie dopełni się, nim śmiech, tak cholernie pociągający, ustanie i zaprze się w klatce piersiowej mężczyzny, tuż pod mostkiem, zaraz obok serca, do którego chciałby sięgnąć palcami, w gorąc ciała. Dopiero wtedy Aoi nabierze głębszy oddech, karmiąc się wydychanym przez Whitelawa powietrzem, wypuszczając odważniejszym półszeptem, wibrującym w zgłoskach wyczekiwania, których nie potrafi utemperować, a jakie drżeniem muskają nabiegłe krwią w zaróżowieniu wargi, jakie pieką boleśnie wrażeniem nietknięcia: — Dla mnie, tak. Co nie oznacza, że dla Ciebie też, Vance — uśmiech zagryza się na kącikach ust, kiedy śmiech Vance'a rozściela się na długości słuchu i ustaje, koniec końców rodząc dziwne, bo dotąd nieznane w tej formie poczucie pustki (pustka, chociaż znajoma, ale w innym, bo żywym kształcie, zimniejszym zdaje mu się, bardziej oddalonym, bo już za granicą śmierci). Spełnić jego wymogi, umościć się między nimi. Chce więcej. Potrzebuje więcej. Do „więcej” chce znów przywyknąć. Czeka na ten moment ciszy, aby wbić się w nią, chociaż ów cisza niesie za sobą zdruzgotanie. Łamie drobne kostki, wykrzywiając podświadomość. Kiedy to się stało? W którym dokładnie momencie stał się aż tak podatny? Przecież wie, że nie może, że nie powinien; nie w tej postaci, nie połykając dzień za dniem, łapczywie, byle jak, ledwo je przeżuwając, a które jawią się tylko smugą istnienia, a nie jego pełnym odczuwaniem; kiedy walczy o to, aby jedynie dopełnić swój cel. Nic ponadto. Bo tak byłoby wygodniej, o całe tysiąckroć wygodniej. — Tak... — podejmuje ponownie, czując, że kark spina się w linii mięśni. — Nie rozumiem Cię. Potrzebuję... bardzo prostych komunikatów, czasami. A Ty mi ich nie dajesz. Albo dajesz. Ciężko mi to określić — jest w nim pewna żałosność, zagubienie, potrzeba, która ociera się o krtań, kiedy usłane bielm spojrzeniem drga mocniej, poddając się impulsywnemu ruchowi gałek ocznych (nie kontroluje tego, bo wejrzenie rezonuje samoistnie, gdy umysł wiruje). Proste komunikaty jawiące się w bezpośrednim określeniu, w którą stronę ma iść, gdzie ma sięgnąć, czego dotknąć, co sobie przywłaszczyć; co mu wolno, a co jest całkowicie zakazane więc najsłodsze i najsmaczniejsze. Błądzi przecież od zawsze, ale ma tego dosyć, tego zagłębiania dłoni w niemoc i bezsilność, która zderza się ze skórą w chłodzie, w piekącym odmrożeniu zajmującym połacie ciała, pożerając namiętność, która ścieli się na białych ramionach niemożliwym do zrzucenia obciążeniem, a spływa w żołądek w ciemnej, smolistej masie zaślepienia, zaciskając go i w tchawicy grzęznąc niemożliwą do przełknięcia gulą.
Słuchał, z usłużną uwagą. Nie tylko słów, ale i oddechu, który chce zagrabić wyłącznie dla siebie. Ten zdaje się być ważniejszym. Przerwa w ciszy, a ta znów niewygodną. Niezrozumiałą. Bez wzroku, bez możliwości sczytywania drobnych zmian odnajdywanych przez główki rozszerzonych źrenic, bez tej cholernej możliwości ciągłego trzymania dłoni przywartych do twarzy, bez podstawowych możliwości, które ułatwiłyby mu funkcjonowanie w tym psim, zatęchłym świecie; radzi sobie jak może, ale coraz więcej gniewu i złości wybudza się, kiedy trafia na kolejną przeszkodę, kiedy po raz tysięczny jednego dnia przypomina sobie, że nie jest przecież tak, jak powinno być. Nie jest normalnie. Nigdy nie było. Bo w kruchą psychikę wiertło poczucia pokrzywdzenia wżyna się z niebywałą łatwością, rozkruszając czaszkę w drobny pył. Na moment paliczki zacisnęły się nieznacznie na wysuwającej się dłoni Whitelawa. Odruch. Mimowolny. W nagłej jednak płochości własnego czynu szczęka zakleszczyła się mocniej, a palce płasko przylgnęły do własnego torsu, tuląc pod palcami miękkość materiału, czując, że coś jest inne, że ciało rozgrzewa się subtelnie. Dlaczego? Wspomnienie gwałtownie przedarło się przez jaźń, liżąc ją boleśnie. To paskudne déjà vu, które chce nazwać słodkim, ale zbyt dużo w nim goryczy, jaka żółcią spływa przez krtań, znacząc żarem tchawicę.
Spokój. Ten następuje w gwałtowności impulsu wbijającego się w grzbiet, obgryzając kręgosłup, bo przecież sam zamysł rozprężenia nie powinien spływać na ciało w porywczości. Delikatnie, w ukojeniu — nie jednak tym razem. Chłód palców jest jak huk implozji supernowy, który rozsadza świadomość, zakleszczając się na umyśle swoimi wygłodniałymi szponami, rodząc żarłoczną czarną dziurę pochłaniającą go do cna. Tak rozkosznie, rozplątując kłębowisko węży, które syczą i plują jadem, gryząc dłonie niosące ukojenie. Aoi wtula delikatnie twarz w dłonie mężczyzny z krótkim gardłowym pomrukiem, a ten w swoim brzmieniu bardziej psi niż ludzki, gdy jasne oblicze rozluźnia się, a wargi subtelnie rozchylają. Oddech. Ten już inny, nie zerwany, tak katowsko krótki, haust bardziej niż pełne wypełnienie płuc. Łagodniej; kiedy przecież zawsze ciało krzyczy brutalną porywczością przykrywającą niepewność i rozdzierającą duszę rozpacz.
— Ciężko stwierdzić, jak wiele operacji ma za sobą. Bo widzisz... — głos zaparł się na krótkim westchnieniu rozpoczęcia zdania w niepewności, kiedy umysł starał się dobrać odpowiednie słowa, które nie zapędzą go w kozi róg, nie odetną mu drogi ucieczki. Ale wąskie gardło, w jakie może się wycofać dla własnego bezpieczeństwa, zacieśnia się, zakleszczając boleśnie na ciele. Palec wędrujący przez dolną wargę wprawia ją w drżenie. Język, tuż za ruchem Vance'a, zbiera smugę jego ciepła, utkaną w labiryncie linii papilarnych, przechowując ją na swoim koniuszku. Smakuje tej wiotkiej bliskości, zanim oprze ją na podniebieniu i w zawahaniu się rozpocznie ponownie, choć wnętrze wrzeszczy echem. "Oczywiście chcę nadal żyć w przekonaniu, że jestem niezapomniany" — To kontakt, który udało mi się zdobyć przez kogoś, kto był dla mnie ważny przed tym „wszystkim". Był jedyną osobą, która mnie szukała przez wszystkie te lata... — niewygoda w pauzie, opadła niżej o oktawę w głosie, gdy pergamin powiek zsunął się całkowicie, zakrywając jasność wciśniętych w oczodoły opalizujących pereł. Nienawiść zmieszana z tęsknotą, miłość z obrzydzeniem, przyjaźń z poczuciem bycia oszukanym, porzuconym, ale i odnalezionym po czasie malującym się krwistym karmazynem zemsty. Długim, o wiele zbyt długim czasie, kiedy na kościach już ułożył się kurz, którego nie zmiecie jedno tchnienie. Między betonem, który unieruchomił ciało pod konstrukcją budynku. Czuł, że musi sprostować pewne kwestie, aby jego własne decyzje nabrały większego sensu w oczach Vance'a; ale czy sam fakt odzyskania wzroku nie był wystarczający? Dlaczego musiał tłumaczyć się teraz jak szczeniak, który w akcie tęsknoty rozszarpał swoje ulubione zabawki? Po raz kolejny... dlaczego? Dlaczego jego zdanie było aż tak znaczące? — A, że znamy się od dziecka siłą rzeczy, ufam mu bardziej niż samemu sobie. Szczególnie od momentu, w którym spotkaliśmy się ponownie, kiedy z Tsunami chciał przejść do Shingetsu, żeby mieć pewność, że Yoshida nie będzie w stanie mi nic zrobić. To na swój sposób urocze, że tak się martwicie o to, kiedy ja doskonale wiem, że nic mi nie zagraża, a już w szczególności mając i Tsunami i Shingestu po swojej stronie. To zabawne — mieć ich u swoich stóp, na krwawiących kolanach. Jedno słowo i jedna dobrze dobrana zgłoska, a karki zginały się wedle jego uznania, bez użycia mocy, a wyłącznie przez śmieszne być może uwielbienie i demony przeszłości, które targały i jednym i drugim. Rozkosznie. Boleśnie. Niewystarczająco. Więcej. Zachłanniej. Pełniej.
Wolna dłoń w smukłości ruchu sięgnęła na kark mężczyzny, opuszkami jedynie, podmuchem zdać się może dotyku znacząc linię krzywizny ciała, paliczki wplatając we włosy, pozwalając ich delikatnej fakturze przelewać się między kostkami. Zbyt dużo... Zbyt intensywnie. Zbyt. Dobrze.
Amnezja. Krótki śmiech zaparł się na szkliwie zębów, zanim głos na linii wydychanego powietrza załaskotał przyjemnie szczyt ciemnego podniebienia: — Ona i tak na mnie już czeka, jeżeli chcę zmienić kontraktora... — niedomówienie, zdanie rzucone w niepełności, lawirując w rozkosznej "przyszłości". Opadające na ramiona dłonie wrysowały się w ruch zębów zagryzających wnętrze policzka. Boleśnie. Intensywnie wgryzającego się kła w miękkość ciała, wypuszczając metaliczność krwi w czerwieni w fakturę języka. Oddychać. Byleby nie zapomnieć o oddechu, kiedy przez krótką sekundę, w jej rozedrganą kompozycję wdziera się chęć ucieczki w formę yurei, w brak cielesności, która zbyt silnie, w nieznany dotąd sposób przypomina mu o tym, że żyje, że trwa, że jest, że nadal odczuwa coś ponad nienawiścią. Tej pragnie, ślepo, wyłącznie, ta powinna rozjaśniać drogę ku spełnieniu, a nie przywiązanie, które teraz zawiązuje się w nim supłem. — Pomoc... Tak — czuje, że zatraca się w smudze, że ciało na moment słabnie, jakby zapadało się w omdleniu, a krwista poświata naznacza gładkość policzka, spływa na szyję gęstą posoką, strugą tocząc się przez tors leniwie, krystaliczną łzą znacząc bielmo wejrzenia, rozjaśniając je. Zakleszcza mocniej palce na kosmykach włosów mężczyzny, gdy wdech znów prostuje plecy. — Przepraszam — tka w rozbawieniu, nim potrząśnie głową, wprawiając popielatość włosów w ruch, pozwalając ciału nabrać ludzkiej stałości. — Chciałbym... — dłoń osiada na karku płasko w swoim cieple. — Chciałbym, żebyś przeczytał mi dokumenty na głos, kiedy ja będę w tym czasie śledził je w wersji dla mnie... — tej brajlowskiej, wypukłej, gorszej.
Słuchał, z usłużną uwagą. Nie tylko słów, ale i oddechu, który chce zagrabić wyłącznie dla siebie. Ten zdaje się być ważniejszym. Przerwa w ciszy, a ta znów niewygodną. Niezrozumiałą. Bez wzroku, bez możliwości sczytywania drobnych zmian odnajdywanych przez główki rozszerzonych źrenic, bez tej cholernej możliwości ciągłego trzymania dłoni przywartych do twarzy, bez podstawowych możliwości, które ułatwiłyby mu funkcjonowanie w tym psim, zatęchłym świecie; radzi sobie jak może, ale coraz więcej gniewu i złości wybudza się, kiedy trafia na kolejną przeszkodę, kiedy po raz tysięczny jednego dnia przypomina sobie, że nie jest przecież tak, jak powinno być. Nie jest normalnie. Nigdy nie było. Bo w kruchą psychikę wiertło poczucia pokrzywdzenia wżyna się z niebywałą łatwością, rozkruszając czaszkę w drobny pył. Na moment paliczki zacisnęły się nieznacznie na wysuwającej się dłoni Whitelawa. Odruch. Mimowolny. W nagłej jednak płochości własnego czynu szczęka zakleszczyła się mocniej, a palce płasko przylgnęły do własnego torsu, tuląc pod palcami miękkość materiału, czując, że coś jest inne, że ciało rozgrzewa się subtelnie. Dlaczego? Wspomnienie gwałtownie przedarło się przez jaźń, liżąc ją boleśnie. To paskudne déjà vu, które chce nazwać słodkim, ale zbyt dużo w nim goryczy, jaka żółcią spływa przez krtań, znacząc żarem tchawicę.
Spokój. Ten następuje w gwałtowności impulsu wbijającego się w grzbiet, obgryzając kręgosłup, bo przecież sam zamysł rozprężenia nie powinien spływać na ciało w porywczości. Delikatnie, w ukojeniu — nie jednak tym razem. Chłód palców jest jak huk implozji supernowy, który rozsadza świadomość, zakleszczając się na umyśle swoimi wygłodniałymi szponami, rodząc żarłoczną czarną dziurę pochłaniającą go do cna. Tak rozkosznie, rozplątując kłębowisko węży, które syczą i plują jadem, gryząc dłonie niosące ukojenie. Aoi wtula delikatnie twarz w dłonie mężczyzny z krótkim gardłowym pomrukiem, a ten w swoim brzmieniu bardziej psi niż ludzki, gdy jasne oblicze rozluźnia się, a wargi subtelnie rozchylają. Oddech. Ten już inny, nie zerwany, tak katowsko krótki, haust bardziej niż pełne wypełnienie płuc. Łagodniej; kiedy przecież zawsze ciało krzyczy brutalną porywczością przykrywającą niepewność i rozdzierającą duszę rozpacz.
— Ciężko stwierdzić, jak wiele operacji ma za sobą. Bo widzisz... — głos zaparł się na krótkim westchnieniu rozpoczęcia zdania w niepewności, kiedy umysł starał się dobrać odpowiednie słowa, które nie zapędzą go w kozi róg, nie odetną mu drogi ucieczki. Ale wąskie gardło, w jakie może się wycofać dla własnego bezpieczeństwa, zacieśnia się, zakleszczając boleśnie na ciele. Palec wędrujący przez dolną wargę wprawia ją w drżenie. Język, tuż za ruchem Vance'a, zbiera smugę jego ciepła, utkaną w labiryncie linii papilarnych, przechowując ją na swoim koniuszku. Smakuje tej wiotkiej bliskości, zanim oprze ją na podniebieniu i w zawahaniu się rozpocznie ponownie, choć wnętrze wrzeszczy echem. "Oczywiście chcę nadal żyć w przekonaniu, że jestem niezapomniany" — To kontakt, który udało mi się zdobyć przez kogoś, kto był dla mnie ważny przed tym „wszystkim". Był jedyną osobą, która mnie szukała przez wszystkie te lata... — niewygoda w pauzie, opadła niżej o oktawę w głosie, gdy pergamin powiek zsunął się całkowicie, zakrywając jasność wciśniętych w oczodoły opalizujących pereł. Nienawiść zmieszana z tęsknotą, miłość z obrzydzeniem, przyjaźń z poczuciem bycia oszukanym, porzuconym, ale i odnalezionym po czasie malującym się krwistym karmazynem zemsty. Długim, o wiele zbyt długim czasie, kiedy na kościach już ułożył się kurz, którego nie zmiecie jedno tchnienie. Między betonem, który unieruchomił ciało pod konstrukcją budynku. Czuł, że musi sprostować pewne kwestie, aby jego własne decyzje nabrały większego sensu w oczach Vance'a; ale czy sam fakt odzyskania wzroku nie był wystarczający? Dlaczego musiał tłumaczyć się teraz jak szczeniak, który w akcie tęsknoty rozszarpał swoje ulubione zabawki? Po raz kolejny... dlaczego? Dlaczego jego zdanie było aż tak znaczące? — A, że znamy się od dziecka siłą rzeczy, ufam mu bardziej niż samemu sobie. Szczególnie od momentu, w którym spotkaliśmy się ponownie, kiedy z Tsunami chciał przejść do Shingetsu, żeby mieć pewność, że Yoshida nie będzie w stanie mi nic zrobić. To na swój sposób urocze, że tak się martwicie o to, kiedy ja doskonale wiem, że nic mi nie zagraża, a już w szczególności mając i Tsunami i Shingestu po swojej stronie. To zabawne — mieć ich u swoich stóp, na krwawiących kolanach. Jedno słowo i jedna dobrze dobrana zgłoska, a karki zginały się wedle jego uznania, bez użycia mocy, a wyłącznie przez śmieszne być może uwielbienie i demony przeszłości, które targały i jednym i drugim. Rozkosznie. Boleśnie. Niewystarczająco. Więcej. Zachłanniej. Pełniej.
Wolna dłoń w smukłości ruchu sięgnęła na kark mężczyzny, opuszkami jedynie, podmuchem zdać się może dotyku znacząc linię krzywizny ciała, paliczki wplatając we włosy, pozwalając ich delikatnej fakturze przelewać się między kostkami. Zbyt dużo... Zbyt intensywnie. Zbyt. Dobrze.
Amnezja. Krótki śmiech zaparł się na szkliwie zębów, zanim głos na linii wydychanego powietrza załaskotał przyjemnie szczyt ciemnego podniebienia: — Ona i tak na mnie już czeka, jeżeli chcę zmienić kontraktora... — niedomówienie, zdanie rzucone w niepełności, lawirując w rozkosznej "przyszłości". Opadające na ramiona dłonie wrysowały się w ruch zębów zagryzających wnętrze policzka. Boleśnie. Intensywnie wgryzającego się kła w miękkość ciała, wypuszczając metaliczność krwi w czerwieni w fakturę języka. Oddychać. Byleby nie zapomnieć o oddechu, kiedy przez krótką sekundę, w jej rozedrganą kompozycję wdziera się chęć ucieczki w formę yurei, w brak cielesności, która zbyt silnie, w nieznany dotąd sposób przypomina mu o tym, że żyje, że trwa, że jest, że nadal odczuwa coś ponad nienawiścią. Tej pragnie, ślepo, wyłącznie, ta powinna rozjaśniać drogę ku spełnieniu, a nie przywiązanie, które teraz zawiązuje się w nim supłem. — Pomoc... Tak — czuje, że zatraca się w smudze, że ciało na moment słabnie, jakby zapadało się w omdleniu, a krwista poświata naznacza gładkość policzka, spływa na szyję gęstą posoką, strugą tocząc się przez tors leniwie, krystaliczną łzą znacząc bielmo wejrzenia, rozjaśniając je. Zakleszcza mocniej palce na kosmykach włosów mężczyzny, gdy wdech znów prostuje plecy. — Przepraszam — tka w rozbawieniu, nim potrząśnie głową, wprawiając popielatość włosów w ruch, pozwalając ciału nabrać ludzkiej stałości. — Chciałbym... — dłoń osiada na karku płasko w swoim cieple. — Chciałbym, żebyś przeczytał mi dokumenty na głos, kiedy ja będę w tym czasie śledził je w wersji dla mnie... — tej brajlowskiej, wypukłej, gorszej.
Vance Whitelaw and Yakushimaru Seiya szaleją za tym postem.
Zastanowienie, któremu się oddał, wyraziło się w ledwo słyszalnym „hm”. W pozorowanym namyśle faktycznie sprawiał wrażenie kogoś, kto przez chwilę analizował to, jakie cechy przyciągały go do innych. Było coś poza powierzchownością? Tą, która jako pierwsza mamiła jedynie wzrok i w oczach uprzedmiotowiała ludzi. Musiało być, bo często urok pryskał, gdy usta się otwierały, a głos niósł ze sobą echo z dna pustej skorupy. To oczywiste, że szukał czegoś więcej – nieważne, czy była to rozrywka czy jakiś inny ukryty skarb.
— Lubię szczerość, gdy nie jest mylona z chamstwem. Ludzie uwielbiają tłumaczyć nią swój brak wychowania. W każdym razie moimi faworytami są bezpośredniość i błyskotliwość — zasugerował, licząc na to, że w przyszłości nie będzie uciekał się do pretekstów. Lisie spojrzenie wolno przesunęło się po twarzy Munehiry, szukając na niej zrozumienia albo jakiejkolwiek innej emocji, która zdradziłaby, jaki stosunek miał do jego wymogów. Nie były czymś niecodziennym, ale niektórym tylko wydawało się, że są błyskotliwi. Z kolei bezpośredniość była trudna, gdy mogła obnażyć zbyt wiele. Gdy nie przywykło się, do wyrażania na głos swoich zachcianek. Ale lubił ją i wszystko to, co szło z nią w parze – czy to obawy (najczęściej przed odrzuceniem), czy zażenowanie, gdy nie wszystko dało się ubrać w ładne słowa. Mówił tak, jakby już zakładał, że jego upodobania miały jakieś znaczenie – bez skrępowania; bez obawy, że zostanie to źle odebrane.
„Nie rozumiem cię.”
— Czego dokładnie nie rozumiesz? — cierpliwie zadane pytanie nie padło przypadkowo. Vance być może już wiedział, jakie komunikaty były białowłosemu potrzebne, ale to nie stało na przeszkodzie, by już teraz uskutecznić ciągnięcie go za język. Chciał poznać jego wątpliwości. A pytania skąpane w słodkiej otoczce niepewności ulubionego głosu dużo bardziej zachęcały do udzielania odpowiedzi, których w zanadrzu miał całe mnóstwo, ale nie wszystkim chciał zasypywać go od razu. — Jak już mówiłem, nie mam nic do ukrycia. Musisz tylko wskazać mi komunikaty, które powinienem uprościć. — Grunt pod jego nogami był stabilny, dlatego łatwo było mu przyglądać się zagubieniu na cudzej twarzy, czerpiąc cichą satysfakcję z samego faktu tego, ile sprzecznych ze sobą myśli musiał wtłoczyć w czyjś umysł. Nie sądził, że wyrażał się niejasno, choć mógł być bardziej dosadny, mając na uwadze to, z kim miał do czynienia. To, że Munehira kiepsko radził sobie z odczytywaniem ludzkich intencji, wiedział już przecież od ich przełomowej rozmowy telefonicznej, ale to nie stało na przeszkodzie, by nie wyciągać wszystkich kart od razu. Musiał zachować coś dla siebie. Musiał być przynajmniej trochę nieuczciwy, bo równie nieuczciwe było to, że czuł wymykającą mu się z rąk kontrolę, gdy sam chciał więcej na już, ale już było za szybko, więc drażnił się z nim, bo na tym polegała gra. Na zaczepnym podgryzaniu aż do pierwszego zbolałego jęku, którego jeszcze cierpliwie wyczekiwał.
Chciałby skupić się już jedynie na gardłowym pomruku, bo przysłuchiwanie się mu było znacznie prostsze niż brnięcie w temat, który ze słowa na słowo stawał się coraz bardziej śliski. Spokój czerpał już tylko z uczucia miękkiej skóry pod palcami, bo dotyk przypominał mu, że teraz to on miał go przed sobą, a nie ktoś ważny sprzed lat; ktoś, komu ufał bardziej niż samemu sobie. Ktoś, kto najwidoczniej nadużył tego zaufania, karmiąc Aoiego złudną nadzieją. To, co myślał, zostawił dla siebie, obiecując przed samym sobą, że nie będzie wyciągał pochopnych wniosków, ale te – niezależnie od przyszłego wyniku operacji – pojawiały się same. Czarne scenariusze szły w parze z chłodno wykalkulowanymi rozwiązaniami. A przyglądając się nowej mieszance odczuć, które przeplatały się ze sobą na twarzy białowłosego, czytając z niego, jak z książki, w której nagle natrafił na wyjątkowo długi rozdział, miał ochotę wydrzeć z niego te niepotrzebne strony, które powinny zniszczeć już ze starości. Tymczasem wszystko w nim wydawało się jeszcze świeże.
Do czasu.
Pohamował w sobie chęć drążenia tematu, choć język świerzbił od szczegółowych pytań, które bardzo ułatwiłyby mu zadanie, gdyby coś poszło nie tak. W praktyce już szło, biorąc pod uwagę, że ktoś, kogo przez anonimowość nie miał w zasięgu ręki, postanowił robić mu pod górkę.
— Aoi, czasem najbliższe osoby są tymi, na które powinniśmy najbardziej uważać. I myślę, że doskonale zdajesz sobie z tego sprawę. Wystarczy chwila nieuwagi i — pstryknięcie palcami rozległo się tuż przy uchu mężczyzny, gdy na chwilę obrócił rękę, wciąż swobodnie opierając ją na jego ramieniu. Nie musiał dodawać już nic więcej. Nie sądził jednak, że ten gest magicznie wyrwie go z hipnozy zaufania, dlatego ton mężczyzny miał w sobie namiastkę zmęczonego upomnienia. Nie widział sensu w sprzeczaniu się. — Tak czy inaczej doceniam pewność siebie, co nie znaczy, że przestanę się martwić. Chciałbym, żebyś przynajmniej dowiedział się, czy wcześniej przeprowadzał podobne operacje, niezależnie od tego, jak mocno zawierzasz swojemu przyjacielowi. — „Przyjaciel” w jego ustach był słowem, które ważył ostrożnie na języku. Nie dlatego, że stronił od tak zażyłych relacji; nie dlatego, że uważał to za zbyt znaczące określenie, ale dlatego, że wraz z wyduszeniem z siebie tego, zdawałoby się, naturalnego określenia, którym niektórzy potrafili szastać na prawo i lewo, znów skrupulatnie go sprawdzał. Badał geometrię twarzy, skupiał się na ramionach pod palcami, by wyczuć choćby najdrobniejsze drgnięcie. Nasłuchiwał kłamliwych nut w głosie i momentów zamierającego oddechu.
Przechylił głowę na bok, gdy palce w jeszcze zbyt niepewnym geście wślizgnęły się w jasne włosy. Nie uciekał przed dotykiem, co samo w sobie było niemym przyzwoleniem i głupim posunięciem byłoby płoszenie go, gdy do tej pory był to jeden z najodważniejszych gestów, na które Munehira się zdobył. Nienachalny dotyk nie tylko przyjemnie łaskotał skórę, ale równie przyjemnie dawał do zrozumienia, że Vance w każdej chwili mógł potwierdzić obawy uwięzione w palcach. Odtrącić dłoń; uznać, że pozwala sobie na za wiele.
— A chcesz? — Palce blondyna drgnęły w krótkim spazmie zaskoczenia jego nagłym wyznaniem. Nie był pewien, czy białowłosy usłyszał jego pytanie, bo pod paliczkami wyczuł, że zaczyna się osuwać. Odruchowo wczepił się mocniej w materiał narzuconej na ramiona yukaty. Usta rozchyliły się na milimetr gotowe do upuszczenia niby to zatroskanego pytania, gdy malujący się przed oczami widok zatrzymał je w gardle. To zmartwienie powinno wpisać się w rysy twarzy, gdy wcześniej nieskazitelną twarz przecięła krwawa struga, ale zamiast tego – po krótkiej chwili naturalnego zagubienia – usta rozciągnął usatysfakcjonowany uśmiech. Bo to było coś nowego; niecodziennego. Zrzucona maska, którą miał ochotę przytrzymać dłużej w ręce, by nie pozwolić na zbyt szybkie założenie jej z powrotem. Nie było łatwo od tak powstrzymać palców chętnych do sięgnięcia do błyszczącego na jasnej skórze szkarłatu, jakby w ogóle były zdolne do rozmazania go wedle własnego widzimisię. Dusząc w sobie tę żądzę i pęczniejącą chęć posiadania jeszcze więcej, na razie cieszył się tym ulotnym widokiem. Dłonie chwytające łapczywiej jego włosy były jedynie pretekstem, by na chwilę ugiąć kark i znaleźć się bliżej. Jeszcze nie za blisko, ale zbliżał się do kolejnej granicy. Kciuk wcześniej spoczywający na gładkim materiale, który swoim brzegiem stykał się ciepłem skóry szyi, zakradł się pod spód, łagodnym muśnięciem naznaczając zarys obojczyka.
— To tyle? — spytał przy znów subtelnie zniżonym tonie, bo bliskość nie niosła ze sobą obawy, że nie zostanie usłyszany, jakby ciepło oddechu drażniącego skórę czyniło przekaz jeszcze wyraźniejszym. Pauza, którą Whitelaw dla niego pozostawił, nie była wystarczająco długa, by miał szansę przypomnieć sobie, co było jego pretekstem. Wyprostował się, tym razem niewiele robiąc sobie z ledwo wyczuwalnego ciężaru dłoni na swoim karku, choć jej ciepło zniechęcało do przerywania zabawy, ale zachęta i wycofywanie się też było jej nieodłączną częścią. — W porządku. — Zsuwając jedną z rąk na plecy Munehiry, zachęcił go do podejścia do wyspy kuchennej, choć przecież to nie on powinien zapraszać, kiedy sam był gościem. A mimo tego, przez wcześniejsze zagubienie, czuł się w obowiązku, by wziąć sprawy w swoje ręce. Nie usiadł obok Aoiego. Zgarnął jeden ze stołków i ustawił go przy bocznej stronie blatu. Chciał mieć go na oku. Poza tym już od jakiegoś czasu w ustach zbierały się słowa, które wolał kierować do mężczyzny, raz jeszcze mając pełen wgląd na wszystkie jego reakcje. Na razie milczał jednak, wypełniając ciszę jedynie szmerem pliku papieru, który przyciągnął do siebie, sunąc nim po czerni blatu.
— Zanim zaczniemy — rzucił, przez chwilę skupiając się na mankietach koszuli, by dla większej wygody rozpiąć guziki i podwinąć starannie rękawy. Przedramiona ułożył na blacie, przysłaniając nimi przeznaczony dla niego egzemplarz dokumentów. Turkus tęczówek przemknął po twarzy białowłosego, gdy w narzuconej ciszy szukał na twarzy Munehiry ostatnich śladów wcześniej wydobytych emocji; może i śladu krwi, który jeszcze przed momentem spływał leniwie po porcelanowej cerze. — Prosiłeś o proste komunikaty. Może po części miałeś rację co do tego, że nie wszystkie są jasne, bo niektóre trudno ubrać w słowa, które albo nie zostaną spłycone, albo zwyczajnie cię nie przytłoczą. Zaznaczyłem już, że mi się podobasz, ale brzmi to, jak żywcem wycięte z licealnej dramy, na którą dla mnie jest już trochę za późno. Kilka miesięcy temu, zastanawialiśmy się, w co gramy. Nie wiem, czy sam już zdecydowałeś, jaką grę prowadzisz, ale moja gra to zdobywanie. Jej zasady i moje intencje są całkiem proste – dołożę wszelkich starań, żebyś któregoś dnia był mój. W każdym tego słowa znaczeniu. Nie twierdzę, że musisz grać w tę samą grę. Przyłączenie się do niej to tylko jedna z opcji. Drugą jest utrudnianie mi zadania. Trzecią próba wycofania się, ale mimo że nie bywam nachalny, potrafię być bardzo uparty. A ty przyciągnąłeś moją uwagę na tyle, że odpuszczenie sobie nie wchodzi w grę. To niewiele zmieni, ale mówię to dlatego, żebyś trochę zrozumiał, czemu twoja decyzja, czy raczej konsekwencje z niej wynikające, nie są mi na rękę. Niełatwo było do ciebie dotrzeć, a już zdążyłem polubić ten niepewny wyraz twarzy. Ten, gdy zastanawiasz się nad tym, co akurat myślę. — W wyczekiwaniu przymrużył oczy, bo teraz to on zastanawiał się, co tym razem wyczyta, gdy posunie się o krok dalej, przerzucając kolejną kartkę otwartej księgi. Nie chciał jednak zadręczać do zbyt długo. A może chciał zadręczyć go jeszcze bardziej, gdy już po chwili ponoszony z blatu dokument zaszeleścił, co było dość oczywistym sygnałem tego, że skończył. Nie pytał już, czy było to dla niego wystarczająco klarowne, gdy wzrokiem dosięgał upchanych na kartce literek. — Gotowy?
— Lubię szczerość, gdy nie jest mylona z chamstwem. Ludzie uwielbiają tłumaczyć nią swój brak wychowania. W każdym razie moimi faworytami są bezpośredniość i błyskotliwość — zasugerował, licząc na to, że w przyszłości nie będzie uciekał się do pretekstów. Lisie spojrzenie wolno przesunęło się po twarzy Munehiry, szukając na niej zrozumienia albo jakiejkolwiek innej emocji, która zdradziłaby, jaki stosunek miał do jego wymogów. Nie były czymś niecodziennym, ale niektórym tylko wydawało się, że są błyskotliwi. Z kolei bezpośredniość była trudna, gdy mogła obnażyć zbyt wiele. Gdy nie przywykło się, do wyrażania na głos swoich zachcianek. Ale lubił ją i wszystko to, co szło z nią w parze – czy to obawy (najczęściej przed odrzuceniem), czy zażenowanie, gdy nie wszystko dało się ubrać w ładne słowa. Mówił tak, jakby już zakładał, że jego upodobania miały jakieś znaczenie – bez skrępowania; bez obawy, że zostanie to źle odebrane.
„Nie rozumiem cię.”
— Czego dokładnie nie rozumiesz? — cierpliwie zadane pytanie nie padło przypadkowo. Vance być może już wiedział, jakie komunikaty były białowłosemu potrzebne, ale to nie stało na przeszkodzie, by już teraz uskutecznić ciągnięcie go za język. Chciał poznać jego wątpliwości. A pytania skąpane w słodkiej otoczce niepewności ulubionego głosu dużo bardziej zachęcały do udzielania odpowiedzi, których w zanadrzu miał całe mnóstwo, ale nie wszystkim chciał zasypywać go od razu. — Jak już mówiłem, nie mam nic do ukrycia. Musisz tylko wskazać mi komunikaty, które powinienem uprościć. — Grunt pod jego nogami był stabilny, dlatego łatwo było mu przyglądać się zagubieniu na cudzej twarzy, czerpiąc cichą satysfakcję z samego faktu tego, ile sprzecznych ze sobą myśli musiał wtłoczyć w czyjś umysł. Nie sądził, że wyrażał się niejasno, choć mógł być bardziej dosadny, mając na uwadze to, z kim miał do czynienia. To, że Munehira kiepsko radził sobie z odczytywaniem ludzkich intencji, wiedział już przecież od ich przełomowej rozmowy telefonicznej, ale to nie stało na przeszkodzie, by nie wyciągać wszystkich kart od razu. Musiał zachować coś dla siebie. Musiał być przynajmniej trochę nieuczciwy, bo równie nieuczciwe było to, że czuł wymykającą mu się z rąk kontrolę, gdy sam chciał więcej na już, ale już było za szybko, więc drażnił się z nim, bo na tym polegała gra. Na zaczepnym podgryzaniu aż do pierwszego zbolałego jęku, którego jeszcze cierpliwie wyczekiwał.
Chciałby skupić się już jedynie na gardłowym pomruku, bo przysłuchiwanie się mu było znacznie prostsze niż brnięcie w temat, który ze słowa na słowo stawał się coraz bardziej śliski. Spokój czerpał już tylko z uczucia miękkiej skóry pod palcami, bo dotyk przypominał mu, że teraz to on miał go przed sobą, a nie ktoś ważny sprzed lat; ktoś, komu ufał bardziej niż samemu sobie. Ktoś, kto najwidoczniej nadużył tego zaufania, karmiąc Aoiego złudną nadzieją. To, co myślał, zostawił dla siebie, obiecując przed samym sobą, że nie będzie wyciągał pochopnych wniosków, ale te – niezależnie od przyszłego wyniku operacji – pojawiały się same. Czarne scenariusze szły w parze z chłodno wykalkulowanymi rozwiązaniami. A przyglądając się nowej mieszance odczuć, które przeplatały się ze sobą na twarzy białowłosego, czytając z niego, jak z książki, w której nagle natrafił na wyjątkowo długi rozdział, miał ochotę wydrzeć z niego te niepotrzebne strony, które powinny zniszczeć już ze starości. Tymczasem wszystko w nim wydawało się jeszcze świeże.
Do czasu.
Pohamował w sobie chęć drążenia tematu, choć język świerzbił od szczegółowych pytań, które bardzo ułatwiłyby mu zadanie, gdyby coś poszło nie tak. W praktyce już szło, biorąc pod uwagę, że ktoś, kogo przez anonimowość nie miał w zasięgu ręki, postanowił robić mu pod górkę.
— Aoi, czasem najbliższe osoby są tymi, na które powinniśmy najbardziej uważać. I myślę, że doskonale zdajesz sobie z tego sprawę. Wystarczy chwila nieuwagi i — pstryknięcie palcami rozległo się tuż przy uchu mężczyzny, gdy na chwilę obrócił rękę, wciąż swobodnie opierając ją na jego ramieniu. Nie musiał dodawać już nic więcej. Nie sądził jednak, że ten gest magicznie wyrwie go z hipnozy zaufania, dlatego ton mężczyzny miał w sobie namiastkę zmęczonego upomnienia. Nie widział sensu w sprzeczaniu się. — Tak czy inaczej doceniam pewność siebie, co nie znaczy, że przestanę się martwić. Chciałbym, żebyś przynajmniej dowiedział się, czy wcześniej przeprowadzał podobne operacje, niezależnie od tego, jak mocno zawierzasz swojemu przyjacielowi. — „Przyjaciel” w jego ustach był słowem, które ważył ostrożnie na języku. Nie dlatego, że stronił od tak zażyłych relacji; nie dlatego, że uważał to za zbyt znaczące określenie, ale dlatego, że wraz z wyduszeniem z siebie tego, zdawałoby się, naturalnego określenia, którym niektórzy potrafili szastać na prawo i lewo, znów skrupulatnie go sprawdzał. Badał geometrię twarzy, skupiał się na ramionach pod palcami, by wyczuć choćby najdrobniejsze drgnięcie. Nasłuchiwał kłamliwych nut w głosie i momentów zamierającego oddechu.
Przechylił głowę na bok, gdy palce w jeszcze zbyt niepewnym geście wślizgnęły się w jasne włosy. Nie uciekał przed dotykiem, co samo w sobie było niemym przyzwoleniem i głupim posunięciem byłoby płoszenie go, gdy do tej pory był to jeden z najodważniejszych gestów, na które Munehira się zdobył. Nienachalny dotyk nie tylko przyjemnie łaskotał skórę, ale równie przyjemnie dawał do zrozumienia, że Vance w każdej chwili mógł potwierdzić obawy uwięzione w palcach. Odtrącić dłoń; uznać, że pozwala sobie na za wiele.
— A chcesz? — Palce blondyna drgnęły w krótkim spazmie zaskoczenia jego nagłym wyznaniem. Nie był pewien, czy białowłosy usłyszał jego pytanie, bo pod paliczkami wyczuł, że zaczyna się osuwać. Odruchowo wczepił się mocniej w materiał narzuconej na ramiona yukaty. Usta rozchyliły się na milimetr gotowe do upuszczenia niby to zatroskanego pytania, gdy malujący się przed oczami widok zatrzymał je w gardle. To zmartwienie powinno wpisać się w rysy twarzy, gdy wcześniej nieskazitelną twarz przecięła krwawa struga, ale zamiast tego – po krótkiej chwili naturalnego zagubienia – usta rozciągnął usatysfakcjonowany uśmiech. Bo to było coś nowego; niecodziennego. Zrzucona maska, którą miał ochotę przytrzymać dłużej w ręce, by nie pozwolić na zbyt szybkie założenie jej z powrotem. Nie było łatwo od tak powstrzymać palców chętnych do sięgnięcia do błyszczącego na jasnej skórze szkarłatu, jakby w ogóle były zdolne do rozmazania go wedle własnego widzimisię. Dusząc w sobie tę żądzę i pęczniejącą chęć posiadania jeszcze więcej, na razie cieszył się tym ulotnym widokiem. Dłonie chwytające łapczywiej jego włosy były jedynie pretekstem, by na chwilę ugiąć kark i znaleźć się bliżej. Jeszcze nie za blisko, ale zbliżał się do kolejnej granicy. Kciuk wcześniej spoczywający na gładkim materiale, który swoim brzegiem stykał się ciepłem skóry szyi, zakradł się pod spód, łagodnym muśnięciem naznaczając zarys obojczyka.
— To tyle? — spytał przy znów subtelnie zniżonym tonie, bo bliskość nie niosła ze sobą obawy, że nie zostanie usłyszany, jakby ciepło oddechu drażniącego skórę czyniło przekaz jeszcze wyraźniejszym. Pauza, którą Whitelaw dla niego pozostawił, nie była wystarczająco długa, by miał szansę przypomnieć sobie, co było jego pretekstem. Wyprostował się, tym razem niewiele robiąc sobie z ledwo wyczuwalnego ciężaru dłoni na swoim karku, choć jej ciepło zniechęcało do przerywania zabawy, ale zachęta i wycofywanie się też było jej nieodłączną częścią. — W porządku. — Zsuwając jedną z rąk na plecy Munehiry, zachęcił go do podejścia do wyspy kuchennej, choć przecież to nie on powinien zapraszać, kiedy sam był gościem. A mimo tego, przez wcześniejsze zagubienie, czuł się w obowiązku, by wziąć sprawy w swoje ręce. Nie usiadł obok Aoiego. Zgarnął jeden ze stołków i ustawił go przy bocznej stronie blatu. Chciał mieć go na oku. Poza tym już od jakiegoś czasu w ustach zbierały się słowa, które wolał kierować do mężczyzny, raz jeszcze mając pełen wgląd na wszystkie jego reakcje. Na razie milczał jednak, wypełniając ciszę jedynie szmerem pliku papieru, który przyciągnął do siebie, sunąc nim po czerni blatu.
— Zanim zaczniemy — rzucił, przez chwilę skupiając się na mankietach koszuli, by dla większej wygody rozpiąć guziki i podwinąć starannie rękawy. Przedramiona ułożył na blacie, przysłaniając nimi przeznaczony dla niego egzemplarz dokumentów. Turkus tęczówek przemknął po twarzy białowłosego, gdy w narzuconej ciszy szukał na twarzy Munehiry ostatnich śladów wcześniej wydobytych emocji; może i śladu krwi, który jeszcze przed momentem spływał leniwie po porcelanowej cerze. — Prosiłeś o proste komunikaty. Może po części miałeś rację co do tego, że nie wszystkie są jasne, bo niektóre trudno ubrać w słowa, które albo nie zostaną spłycone, albo zwyczajnie cię nie przytłoczą. Zaznaczyłem już, że mi się podobasz, ale brzmi to, jak żywcem wycięte z licealnej dramy, na którą dla mnie jest już trochę za późno. Kilka miesięcy temu, zastanawialiśmy się, w co gramy. Nie wiem, czy sam już zdecydowałeś, jaką grę prowadzisz, ale moja gra to zdobywanie. Jej zasady i moje intencje są całkiem proste – dołożę wszelkich starań, żebyś któregoś dnia był mój. W każdym tego słowa znaczeniu. Nie twierdzę, że musisz grać w tę samą grę. Przyłączenie się do niej to tylko jedna z opcji. Drugą jest utrudnianie mi zadania. Trzecią próba wycofania się, ale mimo że nie bywam nachalny, potrafię być bardzo uparty. A ty przyciągnąłeś moją uwagę na tyle, że odpuszczenie sobie nie wchodzi w grę. To niewiele zmieni, ale mówię to dlatego, żebyś trochę zrozumiał, czemu twoja decyzja, czy raczej konsekwencje z niej wynikające, nie są mi na rękę. Niełatwo było do ciebie dotrzeć, a już zdążyłem polubić ten niepewny wyraz twarzy. Ten, gdy zastanawiasz się nad tym, co akurat myślę. — W wyczekiwaniu przymrużył oczy, bo teraz to on zastanawiał się, co tym razem wyczyta, gdy posunie się o krok dalej, przerzucając kolejną kartkę otwartej księgi. Nie chciał jednak zadręczać do zbyt długo. A może chciał zadręczyć go jeszcze bardziej, gdy już po chwili ponoszony z blatu dokument zaszeleścił, co było dość oczywistym sygnałem tego, że skończył. Nie pytał już, czy było to dla niego wystarczająco klarowne, gdy wzrokiem dosięgał upchanych na kartce literek. — Gotowy?
Munehira Aoi ubóstwia ten post.
Szorstki pomruk przedarł się przez gardło nienachalnie, kiedy głowa delikatnie skronią nachyliła się nad prawe ramię, pozwalając kaskadzie popieli przelać się przez jedwab yukaty. Kącik ust Munehiry zadarł się subtelnie ku bielmu wejrzenia, nim nabierając oddech, odezwał się ponownie (mniej w nim zwątpienia, o dziwo, kiedy zgłoski rolują się na języku bardziej stanowczo, twardo, jak drobne kamyczki kłując ostrymi krawędziami w podniebienie): — Nie rozumiem, dlaczego i po co sięgasz po coś martwego, Vance. To chyba mój główny problem — krótkie drgnięcie dolnej wargi, kiedy stara się pohamować rozciągający się na wargach uśmiech. — Zasadniczo, teraz już nie tylko mój problem. Zbliżając się do mnie, zaczynasz go dzielić, a doprawdy, nie jestem pewien czy na poniektóre rzeczy jesteś gotów — kusa pauza siąknie w ślinie, a ta układa się w krótkim zwilżeniu językiem na wargach. — Gotów to złe słowo... To bardziej kwestia świadomości i jej braku. — Łatwiej byłoby mu pojąć intencje kogoś, kto jedynie dostrzegałby w nim dobrze, wręcz wygodnie lżące w dłoni narzędzie, odpowiednio wyważoną broń, której można użyć na własną korzyść, wedle własnej woli. Brakowało mu znaczeń, do których przywykł, które już sam sobie oswoił. Tonu głosu, który nie ścieliłby się w uchu zachętą, a twardą komendą. Brak, pustka, a w niej dziwna swoboda, która rozcinała przyzwyczajenie — te bezpieczne. W braku ciasnoty rodziła się niepewność, z braku jednoznaczności wyłaniał się lęk.
Pstryknięcie.
Nagłe spięcie ramion, które zadrgały w zaskoczeniu, wijąc się między ścięgnami. Szczęka w spazmie zacisnęła się mocniej, pozwalając zębom spotkać się na linii białego szkliwa w silniejszym uścisku. Poirytowanie wdarło się lodowatym soplem przez kręgosłup, gdy sylwetka Munehiry wyprostowała się, wrysowując się w sztywności, podobną do kukły, w cięższy wydech, jaki wymazał znaczenie słów mężczyzny, rozcierając je jedynie smolistą, nieprzyjemnie lepką smugą na granicy świadomości.
„(...) doskonale zdajesz sobie z tego sprawę.”
Co możesz o tym wiedzieć...; tka poharatana, poszarpana myśl, a jedyne czego teraz pragnie to odtrącić jego dłoń, wcześniej tak przyjemnie okalającą swoim ciepłem ciało. Zmiana. Ta następuje w dynamiczności; w nagłym zrywie, ten popycha intensywniej krew w aortach i żyłach, gdy serce mocniej zderza się z klatką żeber. Nie jest to jeszcze gniew. Nie jest to jeszcze niechęć, której potrafi się nabawić w mgnieniu oka jak pierwszego lepszego wirusa. Ułamki sekund, jedno źle ustawione w szyku zdań słowo, a z czary goryczy zacznie się ulewać jadowita breja.
Przyjacielowi. Długi wydech. Ten w miękkości wyciszającego się ciała, zalega na tyle zębów, na różowych dziąsłach, na sklepieniu podniebienia. Przyjaciel. Dawniej; tak. Jedynie początkiem. W zagmatwaniu ich historii, w dalszym jej biegu, ktoś bardziej znaczący. Spleciony z pierwszą miłością, pierwszym zauroczeniem, które pierwotnie przez wyrwy w pamięci, zaokrąglone wyłącznie w poczucie zdrady... By z każdym kolejnym zdaniem, każdym kolejnym słowem podczas nowego spotkania, stać się miało wyłącznie rozrywającą serce tęsknotą. Bo przecież, „dostatecznie, jak się zdaje, bym w dalszym ciągu o tobie myślał, Aoi”, bo "skarbie" i "nadal jesteś dla mnie ważny i nie do zastąpienia, Aoi", "założyłem, że cię stracę".
"Przepraszam".
Dość. Skowyt wygłodniałych wilczurów zadrgał między wspomnieniem, dosięgając zmęczonego ciała. Znów oddech, bardziej nerwowy, nim język wypchnie w eter stanowczym tonem: — Jeszcze raz, a przy kolejnym „pstryknięciu” i stracisz wszystkie palce — zimna groźba. Ton, który nigdy wcześniej nie drgał przy Whitelawie na strunach głosowych w ten konkretny sposób, nie pozostawiając za sobą aluzji, nie tworząc miejsca domysłom, a wyłącznie stawiając chłodny konkret, jasne ostrzeżenie; bardziej podobne do szczerzenia kłów psa, który widzi, że ku jego misce sięga dłoń, aby odciągnąć ją od żarłocznego pyska.
Zbyt wiele, zbyt dużo, zbyt mocno, zbyt intensywnie. Zbyt też swobodnie, bo we własnej celi/. Lawiruje między emocjami, między odczuciami, które smagają duszę pociągłymi razami; które chciałby, aby znaczyły ciało krwawym śladem poczucia realności.
„A chcesz?”; łapie ostatkiem świadomości, zapierając niechętnie i bezwolnie ciało mocniej na zaciśniętych dłoniach Vance'a. Wibracja ścieli się przez grzbiet, igiełkami chłodu wgryzając się w rozgrzane mięśnie. Utrzymać się na powierzchni. Chce? Czego właściwie, kiedy przecież nie na chceniu to polega, a na przymusie. Gdyby tylko mógł, zabiłby Yoshidę i zarazem siebie, gdyby tylko usłyszał jedno, nikłe nawet przyzwolenie, wymruczaną nieśmiało zgodę, choćby wątłą, zakończyłby wszystko. Słowa grzęzną w gardle w pustynnej suchości, gdy palec mężczyzny zarysowuje łuk obojczyka, ściągając ciężkie powieki Munehiry ku zmysłowemu przymrużeniu. Chce; zapewne zbyt wiele. Łapczywie. Wygłodniały. Jego oddech... Ciepło które w zbliżeniu uprzytamnia i mami zarazem. Miękkością zalegając na skórze, żądłem wbijając się w skurczony żołądek. Ten, zdać by się mogło, podchodzi do samego gardła. Dlaczego?
Paliczki rozluźniły się w takt zadanego pytania. "To tyle?" Kosmyki włosów znów w łagodności przelały się przez palce zsuwające się na kark, nie wżynając się w miękkość skóry; chociaż ścięgna na dłoni drgają. Drobne kostki tylko w jego głowie chrzęszczą miałkością kontaktu, chcą go pogłębić, chcąc zacisnąć go w brutalności momentu. Żądza; tą dopiero zaczyna rozumieć w nowym, innym wymiarze.
Nie wie nawet, w którym momencie dłoń opada na plecy, a on w zaciemnionym posłuszeństwie siada na hokerze przy blacie, przekładając nogę przez nogę, smukłym ruchem dłoni nasuwając jedwab yukaty na gładkość mlecznej skóry uda. Odruch, ale zbyt wolny, tak cholernie spowolniony. Niedokładny, bo materiał nadal rozchodzi się, zsuwa się w śliskości drogiej tkaniny na ciele. Traci dźwięk ustawianego dalej krzesła, traci brak ciepła wokół siebie samego, zanim w pełni powróci do miękkiej, lejącej się w eterze ramy sylwetki, w ruchach płynnych, wodnistych wręcz. Błysk; bo inaczej nie da się nazwać bodźca, który atakuje szarpnięciem świadomość, gdy szelest papieru zapowiada niosące się słowa „zanim zaczniemy". Uważność wspina się powoli z lędźwi do kręgów szyi, zwracając twarz w kierunku Vance'a, gdy gorąc zagryza się kłem na biodrze, rozmydlonym karmazynem malując zarys uszu. Perły oczu drgną w momencie, zanim w martwym bezruchu zaprą się na wysokości dłoni Whitelawa. — W każdym? — powtórzenie oplata krtań, bo rozumie i nierozumie zarazem. Chce zrozumieć, ale też nie chce. Wszystko jest nowym, wszystko jest też i starym. Brak w tym jeszcze własnego zapewnienia o słuszności kolejnych kroków i ruchów. Bo przecież wszystko od zawsze jest tylko chwilą. Wszystko jest wyłącznie kilkoma miesiącami, może latami, a przed nim, zanim dobrnie do celu, maluje się przecież parszywa wieczność. Serce, tego nie jest w stanie oszukać, bo nadal niewinne, pomimo ciężaru dokonywanych czynów, nadal łudzące się, że istnieje miękkość, w której może odnaleźć ukojenie, zrywa się i szamocze jak drobny ptak uwięziony w o wiele za małej klatce. Co z tego, że złotej, kiedy nie jest w stanie rozprostować w niej swoich wątłych skrzydeł? Łowi poszczególne słowa, rozgryza je w skupieniu, które w niepewności czerwoności z krzywizny uszu osadza się pod oczami, akwarelą barwy bawiąc policzki. Zbiera się w sobie, ale trwa to o wiele zbyt długo, aby nie wyglądało na ckliwe zakłopotanie. — Więc uznajmy po prostu, czysto hipotetycznie — ani trochę hipotetycznie, bo głos przycisza się na krańcu ostatniego słowa, nim język zbierze z kącika warg zawstydzenie — że chciałbym Cię nie tylko słyszeć i czuć, ale też zobaczyć.
Pierwsze wybrzuszenie na papierze, pierwszy guzek wyrastający nad gładkością aksamitu papieru styka się z palcem delikatnie, wgniatając miękką opuszkę. Osobliwe mrowienie rozchodzi się przez mięśnie, wibracją osadzając się na koniuszkach palców. Czeka. Do tej formy czekania jest przyzwyczajony. Czujny. Zawieszony nad dokumentami w powadze, bo doskonale wie, że „jego życie", a raczej jego przetrwanie w tej formie rozgrywa się między ciasno usadzonymi literami. Ciągłością słów, której tak łaknie, którą umysł już teraz pożera.
A jednak rozmazuje się. Nie tylko jaźń, ale też i ciało, które odrywa się od duszy, gdy przegub w szerokim jedwabiu materiału zapiera się na chłodzie blatu, wspierając sylwetkę. Niewygoda. Ciało pragnie więcej, kiedy umysł walczy i spycha potrzeby wciąż dziwnie żywej materii w tył czaszki, tkając je między śliskie węże myśli, pchając je między ciasne ich sploty, szorstkie łuskowate brzuchy, które owijają się w napiętej serpentynie. Walka. Ciągła walka.
— Mam problemy z kontrolą... — prosty komunikat utkany w westchnieniu graniczącym z ledwie słyszalnym szeptem, który wyuczony i tak niewygodnie narzucony, bo przeznaczony wyłącznie dla Yoshidy, kiedy to przez ilość bodźców Aoi zapadał się w sobie niejednokrotnie, dając się wciągnąć w odmęty wygłodniałego zniecierpliwienia, które popychało go do animalistycznej brutalności. Przyzwyczajenie w rozkazach wymusza reakcję. Ta w cieple wydychanego powietrza nawarstwia się na wargach w uśmiechu. Lewa dłoń przesuwa się przez blat, gładką marmurową powierzchnię, nim jasność paliczków natrafi na chłód kryształu. Szklanka. Smukła karafka. Przyzwyczajone do zaciemnienia ruchy malujące się swobodą w składających się na przezroczystości faktur i powierzchni stawach. Mechaniczność. Krótki szczęk szkła o szkło drgający w gęstej ciszy, gdy środkowy palec koniuszkiem wychylony w głąb naczynia, czekając nim chłód wody otoczy opuszkę; a gdy ta nabiega delikatnie wilgocią, mężczyzna układa brzeg palca między wargami, nim napije się z kryształu, łykiem drobnym, choć łapczywym zarazem. Brzdęk grubego dna styka się z blatem, nim palce ponownie ułożą się na wybrzuszeniach papieru, badając pierwsze słowo w czułości. Wydech. Przeciągły, wypuszczony spomiędzy zaróżowionych warg. — Musisz zrozumieć, że to dla mnie skrajnie ważne, więc mogę momentami się... odrywać — tłumaczy naprędce zamykając oczy. — Możesz zaczynać.
Vance Whitelaw ubóstwia ten post.
— Czy to już dylemat moralny? — spytał z pozorowanym zaskoczeniem, które przyjemnie mieszało się z ubarwiającym zgłoski śmiechem. Nie bagatelizował problemu – dla niego w ogóle nie istniał. Nie istniałby nawet, gdyby sam nie był czymś martwym. Byłoby prościej uświadomić Munehirę w tym, jak bardzo podobni do siebie byli, ale przyzwyczaił się do trzymania pod kluczem tego, że już od dawna był intruzem w świecie żywych; że na świecie trzymały go już jedynie niedokończone sprawy, których zebrało się tak wiele, że miał mnóstwo czasu, by czerpać pełnymi garściami ze swojej drugiej szansy. — Kwestia świadomości i gotowości to już mój problem. Jeśli przyjmiemy, że z naszej dwójki tylko ja mam coś do stracenia, w dużym uproszczeniu twój problem zniknie. Poza tym nie bierz tego za arogancję z mojej strony, ale wydaje mi, że jestem w stanie poradzić sobie z różnymi sytuacjami. Pytanie co z twoją gotowością? — strunami głosowymi szarpnęło zaczepne rozbawienie. Równie dobrze od samego początku wcale nie musiało chodzić o to, na ile gotowy był Vance, a o to, czy sam Aoi miał w sobie wystarczająco dużo świadomości. Poświęcał analizowaniu sytuacji zbyt wiele niepotrzebnych myśli – na tyle, by jasnowłosy był skłonny uznać, że nieznane budziło w nim lęk. Odczuwał emocje całkowicie sprzeczne do pewności siebie, z jaką Whitelaw brnął ku potencjalnemu niebezpieczeństwu.
Prosił się o nie.
Opuszki palców mocniej naparły na spinające się pod nimi mięśnie, ale był to jedynie niewiele mocniejszy chwyt, którym zbadał siłę napięcia. Nie sądził, że ten krótki dźwięk zadziała, jak przełącznik do zmiany nastroju. Uniósł brwi, spojrzeniem spijając poirytowanie z twarzy mężczyzny, jakby sycił się poznawaniem czegoś zupełnie nowego, bo o to właśnie chodziło – by wiedzieć wszystko. Nie tylko to, co go cieszy, ale też to, co wytrąca z równowagi, gdy dzierżona w palcach szpilka powoli i boleśnie zatapiała się pod skórą. To nie strach, a przebłysk ekscytacji bił z mimowolnie rozszerzonych jak w narkotycznym odurzeniu źrenic, choć groźba przypominała zimne ostrze przytknięte do gardła. To już nie szczeniak, szukający ciepła, a wściekły pies gończy szczerzył ku niemu kły, nie zdając sobie sprawy, że potrafił gryźć równie dotkliwie.
— Oczywiście — rzucił, ale nic w tej krótkiej odpowiedzi nie było lekceważące. Przyjmował do wiadomości to, że stąpał po cienkiej granicy, tłumiąc napierający na płuca śmiech, który nie zdołał wyrwać się stamtąd nawet w formie drżącego oddechu.
Później już do tego nie wracał.
„W każdym?”
— W każdym — powtórzył, by uświadomić mu, że się nie przesłyszał. Nie rozwinął jednak tematu, bo uważał, że była to najbardziej oczywista deklaracja, na którą mógł się zdobyć. Zresztą zawsze lepiej było pozostawić coś dla wyobraźni słuchacza – stałby się nudny, gdyby wyłożył mu na głos każdą myśl, która przemykała przez jego głowę. I tak podsunął mu już pod nos srebrną tacę, ale to, co znajdowało się pod wysoką pokrywą, na razie jedynie mamiło swoim zapachem i obietnicą prawdziwej uczty dla zmysłów. Wciąż jednak to od tego zależało, czy już teraz pozwoli mu sięgnąć pod spód, bo to jego dłoń spoczywała na uchwycie, jakby tylko czekał aż sam zacznie domagać się więcej. Zmrużył powieki, w zastanowieniu przyglądając się czerwieni na policzkach. Nie potrzebował już żadnego innego potwierdzenia, że przynajmniej częściowo udało mu się zapędzić białowłosego pod ścianę, ale jeszcze było za wcześnie, by całkowicie odciąć mu drogę ucieczki. — Jesteś strasznie uparty — stwierdził, kręcąc głową na boki w szczerym rozbawieniu. — Ale trudno mi się kłócić z takim argumentem — skłamał bez zawahania, bo kłócić mógł się zawsze; bo nawet fakt, że chciał go zobaczyć wcale do niego nie przemawiał. Bo było coś fascynującego w tym, że nie mógł go zobaczyć i że dzięki temu mógł patrzeć na niego, jak tylko chciał – wygłodniale, z uwielbieniem, z niezadowoleniem, czasem łagodnie, czasem z tym lisim błyskiem w oku, który w chwilach nieuwagi wychylał się z głębi źrenic – nie dając przy tym poznać, że właśnie to robił, bo jego głos potrafił zataić nawet najgorsze intencje.
Ale w tym wypadku najgorszą intencją była chęć posiadania.
„Mam problemy z kontrolą…”
— Będę miał to na uwadze — zapewnił, nie panując nad tonami zamyślenia, które już pobrzmiewały w głosie, gdy wzrokiem śledził pierwsze linijki tekstu. Wystarczyło kilka niezgodności, by zasiać zwątpienie w głowie Munehiry, ale tym razem kłamstwo mijało się z celem – nie był pierwszą osobą, którą prosił o to samo; nie był też jeszcze kimś, kto zgarnął dla siebie całe zaufanie białowłosego. Pogładziwszy kciukiem brzeg kartki, jakby poprawiał nieistniejące zagięcie, odetchnął głębiej, ale nie w westchnieniu. Przygotowywał się, by jak najpłynniej wyartykułować wszystko to, co miał przed oczami. Chciał mieć to za sobą, bo dużo bardziej od zdań na papierze interesowało go to, co będzie, gdy dobrną do końca. Co tak naprawdę miało zmienić to, że dokładnie ten sam tekst, który Aoi – sądząc po jego zaangażowaniu w sprawę – zapewne znał już na pamięć, zostanie przeczytany przez niego w tej samej nudnej i rzeczowej formie? — Przegląd procedury po wstępnych badaniach pacjenta — zaczął, nie zabarwiając głosu żadnymi zbędnymi emocjami. Nie pojawiły się zarówno przy pierwszych słowach, jak i kolejnych, które wypełniały pustą przestrzeń salonu swoim płaskim brzmieniem. Musiał robić to celowo – wprowadzać chłód do rozgrzanej emocjami białowłosego atmosfery, jakby ten był konieczny, by utrzymać mężczyznę w ryzach. Potrafił opowiadać z pasją, intonować, ale tym razem dyktował tekst, nie dając po sobie poznać, że znaczna większość elementów tej lektury nie podobała mu się, a już na pewno nie była mu na rękę. Czasem odrywał wzrok od kartki, by upewnić się, że Munehira nie potrzebuje przerwy. Po krótkiej pauzie cicho szeleścił dokumentem na potwierdzenie, że do niego wracał. — Krwawienia do pnia mózgu. Infekcja rany operacyjnej i rozpuszczenie autogennej kości. Pooperacyjne napady drgawek i zakrzepic żylnych — wymieniał powikłania, wraz z każdą postawioną na końcu zdania kropką milknąc na ułamek sekundy, jakby były to komunikaty, które wymagały większej uwagi. Vance zdążył już zrozumieć, że ich lista mogłaby być dwa razy dłuższa i to niczego by nie zmieniło, ale była to już ostatnia szansa na przemyślenia. Działał subtelnie, nie robiąc sobie przy tym większych nadziei – sam wcześniej przypisał mu upartość.
Teraz jednak niebezpiecznie balansowała na granicy głupoty. Z wymienionych skutków ubocznych można było równie dobrze stworzyć pooperacyjne bingo, a każdy z nich wydawał się aż nazbyt prawdopodobny.
— Pełne przystosowanie się pacjenta może zająć od tygodnia do kilku tygodni, a nawet kilku miesięcy. Początkowo możliwe jest doświadczanie niewyraźnego widzenia i trudności z interpretacją informacji wizualnych oraz ogólny dyskomfort i nadwrażliwość na światło — dokończył, a cisza, która zapadła, była kropką postawioną nad i. Jasnowłosy w milczeniu odłożył dokument na blat; dłoń przesunęła się po kartce z cichym szmerem, który teraz, w tak kluczowym momencie, zastępował niewypowiedziane słowa. Turkus tęczówek lśnił w czujności, z jaką teraz przypatrywał się twarzy Munehiry; jak u drapieżnika, który czekał aż spłoszona ofiara zerwie się do biegu, bo cała zabawa tkwiła w pościgu. I co teraz? – niewypowiedziane pytanie wisiało w powietrzu, ciążąc w nim jak chmura gęstej mgły.
Prosił się o nie.
Opuszki palców mocniej naparły na spinające się pod nimi mięśnie, ale był to jedynie niewiele mocniejszy chwyt, którym zbadał siłę napięcia. Nie sądził, że ten krótki dźwięk zadziała, jak przełącznik do zmiany nastroju. Uniósł brwi, spojrzeniem spijając poirytowanie z twarzy mężczyzny, jakby sycił się poznawaniem czegoś zupełnie nowego, bo o to właśnie chodziło – by wiedzieć wszystko. Nie tylko to, co go cieszy, ale też to, co wytrąca z równowagi, gdy dzierżona w palcach szpilka powoli i boleśnie zatapiała się pod skórą. To nie strach, a przebłysk ekscytacji bił z mimowolnie rozszerzonych jak w narkotycznym odurzeniu źrenic, choć groźba przypominała zimne ostrze przytknięte do gardła. To już nie szczeniak, szukający ciepła, a wściekły pies gończy szczerzył ku niemu kły, nie zdając sobie sprawy, że potrafił gryźć równie dotkliwie.
— Oczywiście — rzucił, ale nic w tej krótkiej odpowiedzi nie było lekceważące. Przyjmował do wiadomości to, że stąpał po cienkiej granicy, tłumiąc napierający na płuca śmiech, który nie zdołał wyrwać się stamtąd nawet w formie drżącego oddechu.
Później już do tego nie wracał.
„W każdym?”
— W każdym — powtórzył, by uświadomić mu, że się nie przesłyszał. Nie rozwinął jednak tematu, bo uważał, że była to najbardziej oczywista deklaracja, na którą mógł się zdobyć. Zresztą zawsze lepiej było pozostawić coś dla wyobraźni słuchacza – stałby się nudny, gdyby wyłożył mu na głos każdą myśl, która przemykała przez jego głowę. I tak podsunął mu już pod nos srebrną tacę, ale to, co znajdowało się pod wysoką pokrywą, na razie jedynie mamiło swoim zapachem i obietnicą prawdziwej uczty dla zmysłów. Wciąż jednak to od tego zależało, czy już teraz pozwoli mu sięgnąć pod spód, bo to jego dłoń spoczywała na uchwycie, jakby tylko czekał aż sam zacznie domagać się więcej. Zmrużył powieki, w zastanowieniu przyglądając się czerwieni na policzkach. Nie potrzebował już żadnego innego potwierdzenia, że przynajmniej częściowo udało mu się zapędzić białowłosego pod ścianę, ale jeszcze było za wcześnie, by całkowicie odciąć mu drogę ucieczki. — Jesteś strasznie uparty — stwierdził, kręcąc głową na boki w szczerym rozbawieniu. — Ale trudno mi się kłócić z takim argumentem — skłamał bez zawahania, bo kłócić mógł się zawsze; bo nawet fakt, że chciał go zobaczyć wcale do niego nie przemawiał. Bo było coś fascynującego w tym, że nie mógł go zobaczyć i że dzięki temu mógł patrzeć na niego, jak tylko chciał – wygłodniale, z uwielbieniem, z niezadowoleniem, czasem łagodnie, czasem z tym lisim błyskiem w oku, który w chwilach nieuwagi wychylał się z głębi źrenic – nie dając przy tym poznać, że właśnie to robił, bo jego głos potrafił zataić nawet najgorsze intencje.
Ale w tym wypadku najgorszą intencją była chęć posiadania.
„Mam problemy z kontrolą…”
— Będę miał to na uwadze — zapewnił, nie panując nad tonami zamyślenia, które już pobrzmiewały w głosie, gdy wzrokiem śledził pierwsze linijki tekstu. Wystarczyło kilka niezgodności, by zasiać zwątpienie w głowie Munehiry, ale tym razem kłamstwo mijało się z celem – nie był pierwszą osobą, którą prosił o to samo; nie był też jeszcze kimś, kto zgarnął dla siebie całe zaufanie białowłosego. Pogładziwszy kciukiem brzeg kartki, jakby poprawiał nieistniejące zagięcie, odetchnął głębiej, ale nie w westchnieniu. Przygotowywał się, by jak najpłynniej wyartykułować wszystko to, co miał przed oczami. Chciał mieć to za sobą, bo dużo bardziej od zdań na papierze interesowało go to, co będzie, gdy dobrną do końca. Co tak naprawdę miało zmienić to, że dokładnie ten sam tekst, który Aoi – sądząc po jego zaangażowaniu w sprawę – zapewne znał już na pamięć, zostanie przeczytany przez niego w tej samej nudnej i rzeczowej formie? — Przegląd procedury po wstępnych badaniach pacjenta — zaczął, nie zabarwiając głosu żadnymi zbędnymi emocjami. Nie pojawiły się zarówno przy pierwszych słowach, jak i kolejnych, które wypełniały pustą przestrzeń salonu swoim płaskim brzmieniem. Musiał robić to celowo – wprowadzać chłód do rozgrzanej emocjami białowłosego atmosfery, jakby ten był konieczny, by utrzymać mężczyznę w ryzach. Potrafił opowiadać z pasją, intonować, ale tym razem dyktował tekst, nie dając po sobie poznać, że znaczna większość elementów tej lektury nie podobała mu się, a już na pewno nie była mu na rękę. Czasem odrywał wzrok od kartki, by upewnić się, że Munehira nie potrzebuje przerwy. Po krótkiej pauzie cicho szeleścił dokumentem na potwierdzenie, że do niego wracał. — Krwawienia do pnia mózgu. Infekcja rany operacyjnej i rozpuszczenie autogennej kości. Pooperacyjne napady drgawek i zakrzepic żylnych — wymieniał powikłania, wraz z każdą postawioną na końcu zdania kropką milknąc na ułamek sekundy, jakby były to komunikaty, które wymagały większej uwagi. Vance zdążył już zrozumieć, że ich lista mogłaby być dwa razy dłuższa i to niczego by nie zmieniło, ale była to już ostatnia szansa na przemyślenia. Działał subtelnie, nie robiąc sobie przy tym większych nadziei – sam wcześniej przypisał mu upartość.
Teraz jednak niebezpiecznie balansowała na granicy głupoty. Z wymienionych skutków ubocznych można było równie dobrze stworzyć pooperacyjne bingo, a każdy z nich wydawał się aż nazbyt prawdopodobny.
— Pełne przystosowanie się pacjenta może zająć od tygodnia do kilku tygodni, a nawet kilku miesięcy. Początkowo możliwe jest doświadczanie niewyraźnego widzenia i trudności z interpretacją informacji wizualnych oraz ogólny dyskomfort i nadwrażliwość na światło — dokończył, a cisza, która zapadła, była kropką postawioną nad i. Jasnowłosy w milczeniu odłożył dokument na blat; dłoń przesunęła się po kartce z cichym szmerem, który teraz, w tak kluczowym momencie, zastępował niewypowiedziane słowa. Turkus tęczówek lśnił w czujności, z jaką teraz przypatrywał się twarzy Munehiry; jak u drapieżnika, który czekał aż spłoszona ofiara zerwie się do biegu, bo cała zabawa tkwiła w pościgu. I co teraz? – niewypowiedziane pytanie wisiało w powietrzu, ciążąc w nim jak chmura gęstej mgły.
Munehira Aoi ubóstwia ten post.
Strona 1 z 2 • 1, 2
maj 2038 roku