Strona 2 z 2 • 1, 2
First topic message reminder :
Kącik ust nieznacznie wykręca się ku górze, kiedy w myśli drga niespokojność. Ta naznaczona jest pazurem ekscytacji, który swoim ostrym szpicem rozdziera aktorską spokojność, szarpiąc jej brzegi w nieregularny, nieprzyjemnie chropowaty sposób, pozostawiając za sobą postrzępioną niepewność. Wie przecież, czego chce, ale to tak odległe i cholernie nieznane, jedynie majakiem malujące się w zamroczonej psimi sapnięciami świadomości. Dotykane z wolna i metodycznie wyłącznie końcem opuszki, aby nie doszło do zbyt wczesnego zranienia, kiedy to drzazga wżyna się pod paznokieć w miękką tkankę, wrasta się tam i zostaje już na zawsze, męczącym wrażeniem niewygody przypominając o sobie raz po raz. Tego obawia się najbardziej — że po raz kolejny uczucia zostaną już z nim na zawsze (które przez aktualny jego stan nabiera znaczenia wieczności), że zostaną przywiązane do jednej osoby, przez co po raz setny utraci samego siebie, którego przecież i tak już praktycznie nie posiada, bo rozdany jest między innych, jak skrawki zabrudzonej szmaty. Zalega między dłońmi znajomych jedynie przez moment, przelewa się przez ich palce; układa się na błonach między paliczkami, na długości ich kości, w zagięciach stawów, jak gorąca smoła przeżerająca się w skórę. Język czubkiem zgarnia z warg resztkę suchości, nim odezwie się w dopowiedzi, głosem spokojnym, rozciągniętym leniwie na strunach głosowych: — Moją gotowością? — Powtórzenie unosi się w eterze w przyciszeniu, jakby potrzebował momentu na uświadomienie sobie głębi wyrzuconych słów. Mieli je po tysiąckroć, rozgryza dla samego siebie, karmiąc się nimi z wolna, gdy trwa w kilkusekundowym milczeniu. — Nie musisz się o nią martwić — wystarczy, że ja się nią przejmuję... — Dla mnie najważniejszą kwestią jest to, czy faktycznie sobie poradzisz, Vance. Wiem o Tobie stosunkowo niewiele, więc mam prawo zakładać, że możesz się poddać lub opaść z sił, prawda? — Słodka, zakłamana, nakrapiano rtęcią nuta, niczym poranna rosa tak nienaturalnie zraszająca kościec zajętego przez beton miasta, roluje się w zagłębieniu języka, spływając w gardziel, jaka w mimowolnym ruchu porusza grdyką, tęsknym westchnieniem uciekając w zapytaniu. — Cztery lata zajęło mi odnalezienie wystarczająco wytrzymałej i brutalnej, nazwijmy to po imieniu, osoby, jaka byłaby w stanie mnie wyżywić, więc doprawdy, moja gotowość to najmniejszy problem — wąskie, jasne brwi nieznacznie ściągają się ku sobie, kiedy pergamin powiek zsuwa się wpół ślepego spojrzenia skrzącego się perłowym nalotem. — Myślisz, że to desperacja popchnęła mnie w stronę kogoś zajmującego tak wysokie stanowisko w Shingetsu? — Poczucie swobody, które rozwiązuje język, ten, na który sączy się jadowitość z kłów. Jest na swój sposób pokracznie dumny, że jego medium nie jest byle plotką, szarakiem, nędzną mendą, której mógłby się uczepić jak pijawka. Bo przecież tak drobne elementy łaskoczą i głaszczą rozrosłe ego. Shingetsu, przez które łatwiej może dostać się do swoich rodziców, którym może wytoczyć odpowiednią karę, stosowną, już nie tak wysublimowaną, jakiej Ci by oczekiwali z rąk pierworodnego. Stara się ominąć myślami to, jaką osobą Yoshida był. Chciał zapomnieć o tym, co przeczytał mu Vance. To nie było istotne. Wiązała ich inna relacja. To, co było między nimi, było czymś... innym. Zupełnie innym. — Jeżeli chodzi o inne, bardziej miękkie emocje, nie wiem, czy je jeszcze posiadam. Choć nie, inaczej... czy jeszcze mi na nich zależy — kłamstwo jest bardziej niż jawne, bo nawet zamglona źrenica rozszerza się znacznie, rozlewając się w rozluźnieniu oka w tarczach perłowej masy tęczówek. Emocje są najważniejsze. To na nich bazuje, to im się oddaje każdego dnia, to do nich przylega jego moc, to z nich się zrodziła. Czuje zbyt wiele, zbyt mocno, zbyt znacząco. Ciągle zbyt.
„Oczywiście” gnieździ się między myślami, ale nie pozostawia za sobą żadnej odpowiedzi. Krótki psi jęk we wnętrzu głowy mami, rozciąga zmysły, wyostrza je i zarazem stępia, bo z człowieka pozostaje tak niewiele, kiedy w jego ciało, pożyczone jedynie, wstępuje naturalistyczna, zwierzęca siła. Ta smolistą czernią rozlewa się przez organy. Wszystko o wiele wolniej, dyskretniej dociera do jego uszu. Wie jednak, że bez niego, nie będzie też jego. Nie będzie istniał bez tego, co między nimi zachodziło. Więc i szczęka zaciska się nieco mocniej, ścierając biel szkliwa na zębach.
— Strasznie uparty... po prostu wiem, czego chcę. Da się przywyknąć do mroku, który swoją drogą można pokochać, bo daje o wiele więcej możliwości niż widzenie jako takie... ale mimo wszystko jest pewien ulotny romantyzm w obrazach, których nigdy nie doznałem. A po śmierci chyba mogę sobie pozwolić na chociaż tyle, prawda? Jeżeli nie ograniczają mnie ani pieniądze, ani śmierć... to dlaczego nie — krótkie wzruszenie ramieniem, które wnosi w eter szelest miękkiego jedwabiu na obłości ramienia, zsuwając go nieco niżej, przez mleczny koloryt skóry, zatrzymując się w jego połowie.
— To kwestia wyłącznie Twojego bezpieczeństwa, więc polecam być uważnym, bo ja nie mam zamiaru być uważnym za Ciebie — kieł zagłębia się w miękkiej tkance policzka, chwytając ją w lekki uścisk, nie pozwalając kolejnej litanii słów ulecieć w rozległą przestrzeń mieszkania. Skupić się na tym, co jest najważniejsze, zaprzeć myśl na tym, co jest celem spotkania, chociaż te rozmywa się niemiłosiernie z każdą kolejną mijającą chwilą. Czuje, że waha się między pożądaniem a racjonalnością, o którą dba i której dogląda z czułością. Gdyby nie te wyślinione psie pyski w głowie, gdyby nie to jojczenie, które rwie tkankę, byłoby łatwiej, prościej... przyjemniej. Ale skowyt popycha do zachowań szczeniackich. Skowyt zmusza do przyłączenia się do nich, do uderzania w tę samą nutę, tak samo pochopną i porywczą.
Palce sunęły przez guzki wypuklenia na papierze, kiedy tępy, niewidzący wzrok bez mrugnięcia trwał nieruchomo utkwiony przed sobą. Linia długich rzęs nawet nie drgnęła, bielma ani przez moment nie zakryła powieka. Oddech równomierny, wryty jakby w takt znudzonego głosu lektora. Pustka, która była jedynie złudna, bo już w połowie czytanego tekstu, między nakreślonymi skutkami ubocznymi operacji, przez kark Aoiego zaczęła sunąć jasnofioletowa smuga, która niczym pętla owijała się wokół szyi, niknąc pod krawędzią jedwabiu, muskając tors. Niuans frezji, jak i woń morskiej soli zdawał się coraz to intensywniejszy, z każdym uderzeniem języka o podniebienie, w każdym wyartykułowanym słowie, fiolet barwił się intensywniej, przechodząc w pudrowy róż, który plątał się w swojej niesforności między kosmykami popieli włosów. Ekscytacja narastała, rozrzedzając powietrze, kiedy języki kolorytu muskały wodną linię oczu, zagłębiając się w łzowe kanaliki, wnikając wgłąb ciała. Dla siebie. Dla własnego ukojenia. Nie dla Vance'a, a ku własnej satysfakcji — choć nie był tego świadom. Moc znajdowała się daleko poza jego zdolnościami kontroli. Kontrola w ogóle była śmiesznym określeniem, jakie zatarło się w momencie agonalnej śmierci. Po co ona? Na co? Odbierając resztki radości.
Łagodny uśmiech wyprężył się zmysłowo na wargach, kiedy w ucho wsunęło się smukłe szemranie dłoni sunącej przez kartki. Koniec. Ten cudowny koniec, którego nie mógł się już doczekać. Ciało spłynęło w łagodnym, choć i w ekscytacji (którą jeszcze tak usilnie starał się tuszować) ruchu z krzesła, nim w posuwistym kroku Aoi wycofał się pod ścianę za plecami Vance'a. — Nie brzmi to, aż tak tragicznie... — wymruczał w przyciszeniu, bo doskonale zdawał sobie sprawę z tego, jak absurdalnym komentarzem podsumował to, co właśnie usłyszał. Mogło stać się doprawdy wszystko, a dla niego, nie miało to najmniejszego znaczenia. Opuszki palców przylgnęły do zdawać by się mogło płaskiej, gładkiej ściany. Krótkim przesunięciem czarna płyta oddzieliła się od konstrukcji, sunąc przez cieniutką szynę, a spod niej na światło dzienne ukazał się podłużny metalowy sejf wbity głęboko w ścianę. Kontrola i bezpieczeństwo prywatności, swojego dorobku — tego faktycznego, materialnego, ale i tego, który splugawił jego sumienie. Ten drugi, cenniejszy i bardziej rozkoszny. Bardziej jego. Własny. Bliższy. Blady kciuk zaparł się na lśniącym ekranie płytki, kiedy ta w krótkim piknięciu sczytała linie papilarne i zwolniła mechanizm sejfu. Alabastrowe palce sięgnęły w ciemność wnętrza, wydobywając z niej mahoniowe hanko, okute w pozłacane obręcze przecinające krwisty brąz pieczęci. Jego ciężar przyjemnie osiadł w zagłębieniu smukłej dłoni. Ciężar nie tylko samego przedmiotu, ale i podejmowanej decyzji.
Intensywność doznań nie malała, przez co i dymna poświata wgryzająca się pod jedwab nie traciła na swojej wyrazistości. — Tydzień w łóżku jeszcze nikogo nie zabił — słowa osiadły w pełnym powietrza szepcie na wargach, kiedy Munehira zaparł prawą dłoń na ramieniu Whitelawa, przesuwając najpierw obłość opuszek przez jego plecy, wspinając się nimi przez materiał kamizelki, muskając jej fakturę ku własnemu zadowoleniu. Drobne gesty, delikatne zbliżenie się, wszystkie te malutkie ruchy zaczęły nabierać na sile i intensywności. Nie zastanawiał się nad tym; ba, gdyby ów zastanowienie nagle rozbłysnęło w świadomości, wycofałby się automatycznie jak zlęknione zwierze; a przecież już teraz krążył, zacieśniał okręgi wokół mężczyzny jak głodny drapieżnik. Gdy dłoń gładko przylgnęła do ciała Vance'a, Aoi ułożył na jej wierzchu swój podbródek, lewą natomiast sięgając ku dokumentom, przyciągając je nieco bardziej w swoją stronę, na każdej kolejnej kartce, w prawym dolnym rogu, który najpierw zbadał i odnalazł opuszkami, stawiając krwistym atramentem pieczęć. Decyzja zapadła; nie teraz, a dużo wcześniej, w pierwszych minutach rozmowy z lekarzem. Nie. Przed wejściem do jego gabinetu. Już w samochodzie. A może, nawet zanim do niego wszedł. Vance nie musiał o tym wiedzieć. Niech zastanawia się, czy faktycznie wyrecytowanie całego tekstu było wyłącznie pretekstem, aby go ściągnąć w to miejsce, czy może faktycznie Aoi potrzebował przemyślenia jeszcze raz wszystkiego. Nie potrzebował. Nigdy nie potrzebował. Czując przyjemne ciepło bijące drugiego ciała, powieki intuicyjnie zniżyły się, połowicznie zakrywając wejrzenie. Rozluźniał się, mięśnie odpuszczały nieznacznie, pozwalając oddechowi pogłębić się. — A dodatkowo... — rozpoczął mrukliwym szeptem, unoszącym się na granicy słyszalności, bardziej to tkając słowa w wibrującym wydechu: — wydaje mi się, że mogę liczyć na całkiem przyjemne towarzystwo w tym czasie, prawda? — Pytanie, a te zakończone subtelnym przesunięciem podbródka Munehiry przez miękkość skóry wierzchu dłoni. Przechyleniem głowy tak, aby ustami mógł znaleźć się bliżej ucha Vance'a, czując praktycznie na wargach jego puls bijący od szerokiej aorty pod linią szczęki, gdy tors nieco znamienniej przyparł do jego łopatki, a lewa dłoń odsunęła nieznacznie przez marmur blatu zapieczętowane dokumenty, niedbale kładąc na nich bokiem hanko. To z głuchym stukotem wgryzło się w ciszę zawiniętą za ciepłym pytaniem, które w dziwnie przyjemny sposób łaskotało nie tylko gardło, ale i splot słoneczny Aoiego, wijąc się pod mostkiem niczym niespokojny wąż. Wrażenie, które malowało się niebezpieczną obcością, a jednak gdzieś u swojej podstawy kąsało wspomnieniem, którego nie potrafił wyłowić, którego nijak nie potrafił teraz pochwycić i zrozumieć. Czy jednak chciał? Teraz w tym konkretnym momencie grzebać się między domysłami i szczątkami przeszłości, kiedy przyszłość, ta dosłownie na wyciągnięcie ręki miała przynieść nowe, dużo bardziej kształtne i znaczące?
Vance Whitelaw ubóstwia ten post.
Pokiwał głową w milczeniu; w pełni świadomy tego, że nie podzielił się z nim tym gestem, gdy odległe w zamyśleniu spojrzenie na moment osiadło na blacie kuchennym. Jakby faktycznie postanowił poświęcić choć jedną myśl temu, czy faktycznie miał prawo tak zakładać. W rzeczywistości dużo bardziej zastanawiało go to, z jak mało wytrzymałymi osobami miał do czynienia w swojej przeszłości i czy faktycznie przez cały ten czas, zanim się poznali – w jego życiu i nie-życiu – nie miał okazji trafić na kogoś równego sobie; może lepszego. Łatwo było oceniać ludzi przez pryzmat innych i przez doświadczone schematy, przez co nie mógł mieć mu za złe, że znacznie bardziej wolał go nie docenić niż przecenić. Kto lubił gorzki smak rozczarowania, gdy okazywało się, że jednak nie spełniono jego oczekiwań? Whitelaw w przecenianiu widział same korzyści – na przykład teraz, gdy wierzył, że spojrzenie już zawsze będzie goniło za nowo odkrytym urokiem, choć przecież nie miał powodu, by twierdzić, że Munehira nie był jego kolejnym chwilowym widzimisię. Albo gdy twierdził, że ekscytacja podsycana świadomością, że pies w końcu ugryzie rękę, która go karmi, będzie towarzyszyła mu już na każdym spotkaniu. Że zniecierpliwione palce, które czekały tylko, by pochwycić nową własność, już zawsze będą mrowiły w parze ze świadomością, że to nie takie proste, by mieć wszystko, choć przecież jasnowłosy był przyzwyczajony do dostawania tego, czego sobie zażyczył na pstryknięcie palcami. Widział w tym korzyści, bo jako człowiek (niestety) potrzebował dreszczyku emocji. Jeśli nie był to strach, jeśli nie było to zauroczenie – bo jako ktoś ponad człowiekiem nie dałby się tak ogłupić – przynajmniej miał tę niewiedzę, co stanie się za moment i miał swój niedosyt.
— Masz rację — przyznał, co w szczerym wydźwięku wybrzmiało co najmniej dziwnie, biorąc pod uwagę, że ludzie rzadko lubili przyznawać drugiej stronie rację. A jeszcze rzadziej, gdy rozmówca zakładał, że z czymś sobie nie poradzą. — Masz też prawo zakładać, że trudno mnie zniechęcić, wykończyć czy pozbyć się w inny sposób. Z czym dokładnie mam sobie poradzić? Z wyżywieniem cię? — zapytał z uprzejmym rozbawieniem, które żywym błyskiem zagościło w turkusowych tęczówkach, gdy uniósł spojrzenie z powrotem na twarz białowłosego. Wydawało mu się, że już wystarczająco dobrze dał mu do zrozumienia, że to nie stanowiło żadnego problemu, choć ryzykował przy tym naprawdę wiele, choć nie wtajemniczył go w żadne szczegóły. Jak? Dlaczego? Czy ktoś jeszcze brał w tym udział? — Oczywiście, że musiałeś szukać bardzo długo. Mówimy o sprawach, na temat których nie mówi się głośno. Powiedziałbym, że to sprawy zasługujące przede wszystkim na milczenie. Nie zamierzam oceniać twojego wyboru. Po tylu latach pewnie sam skusiłbym się na choć jedno słowo rzucone na ten temat, choć to też coś, co mogę jedynie zakładać. Nie byłem nigdy w podobnej potrzebie, jeśli mogę to tak nazwać. — Jedynie sam Vance był świadomy drugiego dna własnych słów, ale sam ton wypowiedzi nie budził żadnych podejrzeń, naprowadzając raczej na to, że był samowystarczalny. Nie na to, że wolał celować w słabsze i bardziej bezradne jednostki, gdy w grę wchodziło jego dalsze obcowanie ze światem żywych. I teraz, gdy w zastanowieniu potarł podbródek dłonią, na moment skrywając za nią usta, przyglądał mu się spod lekko przymrużonych powiek, jakby lekkość, z jaką wypowiadał się Aoi świadczyła bardziej o braku świadomości nałożonego na niego kagańca. Już i tak wystarczająco mocno dał mu do zrozumienia, jak bardzo był do niego niedopasowany.
Dlatego nie mówił już nic więcej, gdy jego ręka bezgłośnie spoczęła z powrotem na blacie, a blondyn wraz z kolejnymi słowami Munehiry przechylił lekko głowę na bok. Śmiał się jedynie w duchu, gdzie wciąż mógł odnaleźć wyryte wspomnienie ich rozmowy, w której zdradził mu, że w szczenięcy sposób szukał ukojenia. Nietaktownym byłoby jednak wypominać mu błędy przeszłości, gdy w przeciągu ostatnich kilku miesięcy wiele mogło się zmienić. Myśl, że mógł przyłożyć do tego cegiełkę – to także jedynie przypuszczał – sprawiała Whitelawowi niemałą przyjemność, zwłaszcza jeśli zmiany działały na jego korzyść.
— To zrozumiałe — rzucił bez słyszalnej urazy, jakby nie było w tym nic złego czy nic, co mogłoby go zniechęcić do dalszego przebywania w jego obecności. Widział w tym próbę odgrodzenia się od emocji choćby najcieńszym murem; może próbę przekonania samego siebie, że tym razem nie przegra z samym sobą.
Zobaczymy. Bo ich gra toczyła się dalej, a on wyjawił mu już swój główny cel i nie miał nic przeciwko temu, że ów nie znajdował się na wyciągnięcie jego ręki.
— Co byłoby pierwszą rzeczą, którą chciałbyś zobaczyć? I co jeśli te obrazy wcale nie okażą się takie romantyczne? Jeśli nie spodoba ci się to, co widzisz i uznasz, że niepotrzebnie narażałeś się na skutki uboczne? — pytania kierowane były czystą ciekawością. Nie próbował zasiać w nim ziarna zwątpienia – raczej sprawdzał, czy w ogóle się nad tym zastanawiał. Nad tym, że może być mu trudno oswoić się z nadmiarem bodźców; nad tym, że betonowe miasto – szczególnie za dnia – wcale nie było aż tak urokliwe; nad tym, że ludzie nie zawsze byli piękni, choć Aoi dopiero miał stworzyć dla siebie wizualny kanon piękna. Bo czym ten kanon był teraz? Gładką skórą? Ładnym zapachem? Przyjemnie łaskoczącym w ucho tembrem głosu? Drogim materiałem, o który mogły zaczepić opuszki palców? Dobrze dobieranymi słowami? Poczuciem bezpieczeństwa w obecności drugiej osoby? A może przeświadczeniem, że dobrze smakowałby na talerzu? — Oczywiście nie mówię o sobie — dodał po krótkiej pauzie z niemalże zgryźliwym rozbawieniem, jakby uświadomił sobie, że wcześniejsze pytania mogły niesłusznie nakierować go na to, że Whitelaw mógł czuć jakiekolwiek zagrożenie.
Nie czuł żadnego.
I to samo dotyczyło jego własnego bezpieczeństwa.
— Schlebia mi, że się o mnie martwisz — skomentował ze ścielącym się na języku zadowoleniem. Vance’owi w zupełności wystarczyło to, że go uprzedzał, choć wcale nie musiał. Ktoś, kto miał się za nieobliczalnego, atakował przecież z zaskoczenia i nierzadko nie widział w tym na tyle dużego problemu, by informować o tym kogokolwiek. — Pozwolę sobie przypomnieć, że bardzo dobrze umiem o siebie zadbać. I nie mówię tego, bo liczę na to, że zechcesz to przetestować. Wierzę, że z pewnością potrafisz zaskakiwać — podkreślił subtelnie ostatnie słowo. W gruncie rzeczy był zaskoczony tym, że zdecydował się na operację. Nie mógł powiedzieć, że było to miłe zaskoczenie, bo im dalej wczytywał się w tekst, tym bardziej uświadamiał sobie, że zbyt wiele spraw przemawiało za tym, że coś pójdzie nie tak; nie po jego myśli.
„Nie brzmi to aż tak tragicznie…”
— Skoro tak twierdzisz — rzucił, aluzyjnie dając mu do zrozumienia, że miał inne zdanie na ten temat, ale postanowił pozostać na bezpiecznym gruncie, gdzie po prostu mogli zgodzić się co do tego, że się nie zgadzali. Prawie drapieżne spojrzenie turkusowych tęczówek sunęło za sylwetką mężczyzny, gdy ten wstał z krzesła. Wreszcie mógł przyglądać się mu jedynie z ukosa, gdy twarz przekręciła się na wysokość własnego ramienia.
— Słyszałem, że niektórzy umierają z nudów. Może to dość przesadzone sformułowanie. Ale kto wie? Może nie wzięło się znikąd — odparł z teatralną nutą namysłu w głosie, choć nie było wątpliwości, że podszedł do tej kwestii poważnie. Wzrok spoczął na gładkiej dłoni wspartej na jego ramieniu. Ciało, jakby już przywykło do jego dotyku, ani drgnęło w niemym przyzwoleniu na tę bliskość. Wkrótce ciepło oddechu i drugiego ciała przyjemnie kładło się na skrawku odsłoniętej skóry tuż nad kołnierzem koszuli jasnowłosego. Cień uśmiechu majaczącego na ustach zlewał się z wyrytym już na twarzy oczekiwaniem. Głowę przechylił do tyłu, jakby zdawał sobie sprawę, że wraz z tym ruchem kilka kosmyków włosów otrze się o gładki policzek Munehiry, dając mu tym samym ostatnie przypomnienie o tym, jak blisko się znajdował – tym razem z własnej woli pakując się w jego szpony. W buchającej wewnątrz ekscytacji, rozchylił nieznacznie usta, pozwalając, by cichy oddech uleciał przez nie, jeszcze zanim kolejna niezmącona choćby najmniejszym skrępowaniem odpowiedź wyraźnie dotarła do uszu rozmówcy: — Jak najbardziej. — Ale przecież nie było to wszystko. Gdy pieczęć naznaczyła dokumenty w zgodzie Aoiego na niepewną przyszłość, w naturalnie przemyślanym działaniu Whitelaw musiał zabezpieczyć własną. — Ale biorąc pod uwagę, że nie tak wyobrażałem sobie towarzystwo w łóżku i to, że jest szansa, że nie będziesz mnie pamiętać, liczę na to, że masz już odgórny plan na rewanż — zawiesił głos, mrużąc powieki, zza których wyglądało ku niemu lisie spojrzenie. — Może tym razem powinienem cię ostrzec, że w tym momencie zdążyłem rozbestwić się na tyle, że drink, kolacja czy nawet pocałunek mogą mi nie wystarczyć, ale oczywiście możesz spróbować — choć ton jego głosu był bezpośredni, na próżno było doszukiwać się w nim prowokacji. Nie zmieniało to jednak faktu, że podskórnie czerpał przyjemność z przesuwania granic jeszcze dalej; z przyglądania się jego reakcjom. A przyglądał im się bardzo uważnie.
— Masz rację — przyznał, co w szczerym wydźwięku wybrzmiało co najmniej dziwnie, biorąc pod uwagę, że ludzie rzadko lubili przyznawać drugiej stronie rację. A jeszcze rzadziej, gdy rozmówca zakładał, że z czymś sobie nie poradzą. — Masz też prawo zakładać, że trudno mnie zniechęcić, wykończyć czy pozbyć się w inny sposób. Z czym dokładnie mam sobie poradzić? Z wyżywieniem cię? — zapytał z uprzejmym rozbawieniem, które żywym błyskiem zagościło w turkusowych tęczówkach, gdy uniósł spojrzenie z powrotem na twarz białowłosego. Wydawało mu się, że już wystarczająco dobrze dał mu do zrozumienia, że to nie stanowiło żadnego problemu, choć ryzykował przy tym naprawdę wiele, choć nie wtajemniczył go w żadne szczegóły. Jak? Dlaczego? Czy ktoś jeszcze brał w tym udział? — Oczywiście, że musiałeś szukać bardzo długo. Mówimy o sprawach, na temat których nie mówi się głośno. Powiedziałbym, że to sprawy zasługujące przede wszystkim na milczenie. Nie zamierzam oceniać twojego wyboru. Po tylu latach pewnie sam skusiłbym się na choć jedno słowo rzucone na ten temat, choć to też coś, co mogę jedynie zakładać. Nie byłem nigdy w podobnej potrzebie, jeśli mogę to tak nazwać. — Jedynie sam Vance był świadomy drugiego dna własnych słów, ale sam ton wypowiedzi nie budził żadnych podejrzeń, naprowadzając raczej na to, że był samowystarczalny. Nie na to, że wolał celować w słabsze i bardziej bezradne jednostki, gdy w grę wchodziło jego dalsze obcowanie ze światem żywych. I teraz, gdy w zastanowieniu potarł podbródek dłonią, na moment skrywając za nią usta, przyglądał mu się spod lekko przymrużonych powiek, jakby lekkość, z jaką wypowiadał się Aoi świadczyła bardziej o braku świadomości nałożonego na niego kagańca. Już i tak wystarczająco mocno dał mu do zrozumienia, jak bardzo był do niego niedopasowany.
Dlatego nie mówił już nic więcej, gdy jego ręka bezgłośnie spoczęła z powrotem na blacie, a blondyn wraz z kolejnymi słowami Munehiry przechylił lekko głowę na bok. Śmiał się jedynie w duchu, gdzie wciąż mógł odnaleźć wyryte wspomnienie ich rozmowy, w której zdradził mu, że w szczenięcy sposób szukał ukojenia. Nietaktownym byłoby jednak wypominać mu błędy przeszłości, gdy w przeciągu ostatnich kilku miesięcy wiele mogło się zmienić. Myśl, że mógł przyłożyć do tego cegiełkę – to także jedynie przypuszczał – sprawiała Whitelawowi niemałą przyjemność, zwłaszcza jeśli zmiany działały na jego korzyść.
— To zrozumiałe — rzucił bez słyszalnej urazy, jakby nie było w tym nic złego czy nic, co mogłoby go zniechęcić do dalszego przebywania w jego obecności. Widział w tym próbę odgrodzenia się od emocji choćby najcieńszym murem; może próbę przekonania samego siebie, że tym razem nie przegra z samym sobą.
Zobaczymy. Bo ich gra toczyła się dalej, a on wyjawił mu już swój główny cel i nie miał nic przeciwko temu, że ów nie znajdował się na wyciągnięcie jego ręki.
— Co byłoby pierwszą rzeczą, którą chciałbyś zobaczyć? I co jeśli te obrazy wcale nie okażą się takie romantyczne? Jeśli nie spodoba ci się to, co widzisz i uznasz, że niepotrzebnie narażałeś się na skutki uboczne? — pytania kierowane były czystą ciekawością. Nie próbował zasiać w nim ziarna zwątpienia – raczej sprawdzał, czy w ogóle się nad tym zastanawiał. Nad tym, że może być mu trudno oswoić się z nadmiarem bodźców; nad tym, że betonowe miasto – szczególnie za dnia – wcale nie było aż tak urokliwe; nad tym, że ludzie nie zawsze byli piękni, choć Aoi dopiero miał stworzyć dla siebie wizualny kanon piękna. Bo czym ten kanon był teraz? Gładką skórą? Ładnym zapachem? Przyjemnie łaskoczącym w ucho tembrem głosu? Drogim materiałem, o który mogły zaczepić opuszki palców? Dobrze dobieranymi słowami? Poczuciem bezpieczeństwa w obecności drugiej osoby? A może przeświadczeniem, że dobrze smakowałby na talerzu? — Oczywiście nie mówię o sobie — dodał po krótkiej pauzie z niemalże zgryźliwym rozbawieniem, jakby uświadomił sobie, że wcześniejsze pytania mogły niesłusznie nakierować go na to, że Whitelaw mógł czuć jakiekolwiek zagrożenie.
Nie czuł żadnego.
I to samo dotyczyło jego własnego bezpieczeństwa.
— Schlebia mi, że się o mnie martwisz — skomentował ze ścielącym się na języku zadowoleniem. Vance’owi w zupełności wystarczyło to, że go uprzedzał, choć wcale nie musiał. Ktoś, kto miał się za nieobliczalnego, atakował przecież z zaskoczenia i nierzadko nie widział w tym na tyle dużego problemu, by informować o tym kogokolwiek. — Pozwolę sobie przypomnieć, że bardzo dobrze umiem o siebie zadbać. I nie mówię tego, bo liczę na to, że zechcesz to przetestować. Wierzę, że z pewnością potrafisz zaskakiwać — podkreślił subtelnie ostatnie słowo. W gruncie rzeczy był zaskoczony tym, że zdecydował się na operację. Nie mógł powiedzieć, że było to miłe zaskoczenie, bo im dalej wczytywał się w tekst, tym bardziej uświadamiał sobie, że zbyt wiele spraw przemawiało za tym, że coś pójdzie nie tak; nie po jego myśli.
„Nie brzmi to aż tak tragicznie…”
— Skoro tak twierdzisz — rzucił, aluzyjnie dając mu do zrozumienia, że miał inne zdanie na ten temat, ale postanowił pozostać na bezpiecznym gruncie, gdzie po prostu mogli zgodzić się co do tego, że się nie zgadzali. Prawie drapieżne spojrzenie turkusowych tęczówek sunęło za sylwetką mężczyzny, gdy ten wstał z krzesła. Wreszcie mógł przyglądać się mu jedynie z ukosa, gdy twarz przekręciła się na wysokość własnego ramienia.
— Słyszałem, że niektórzy umierają z nudów. Może to dość przesadzone sformułowanie. Ale kto wie? Może nie wzięło się znikąd — odparł z teatralną nutą namysłu w głosie, choć nie było wątpliwości, że podszedł do tej kwestii poważnie. Wzrok spoczął na gładkiej dłoni wspartej na jego ramieniu. Ciało, jakby już przywykło do jego dotyku, ani drgnęło w niemym przyzwoleniu na tę bliskość. Wkrótce ciepło oddechu i drugiego ciała przyjemnie kładło się na skrawku odsłoniętej skóry tuż nad kołnierzem koszuli jasnowłosego. Cień uśmiechu majaczącego na ustach zlewał się z wyrytym już na twarzy oczekiwaniem. Głowę przechylił do tyłu, jakby zdawał sobie sprawę, że wraz z tym ruchem kilka kosmyków włosów otrze się o gładki policzek Munehiry, dając mu tym samym ostatnie przypomnienie o tym, jak blisko się znajdował – tym razem z własnej woli pakując się w jego szpony. W buchającej wewnątrz ekscytacji, rozchylił nieznacznie usta, pozwalając, by cichy oddech uleciał przez nie, jeszcze zanim kolejna niezmącona choćby najmniejszym skrępowaniem odpowiedź wyraźnie dotarła do uszu rozmówcy: — Jak najbardziej. — Ale przecież nie było to wszystko. Gdy pieczęć naznaczyła dokumenty w zgodzie Aoiego na niepewną przyszłość, w naturalnie przemyślanym działaniu Whitelaw musiał zabezpieczyć własną. — Ale biorąc pod uwagę, że nie tak wyobrażałem sobie towarzystwo w łóżku i to, że jest szansa, że nie będziesz mnie pamiętać, liczę na to, że masz już odgórny plan na rewanż — zawiesił głos, mrużąc powieki, zza których wyglądało ku niemu lisie spojrzenie. — Może tym razem powinienem cię ostrzec, że w tym momencie zdążyłem rozbestwić się na tyle, że drink, kolacja czy nawet pocałunek mogą mi nie wystarczyć, ale oczywiście możesz spróbować — choć ton jego głosu był bezpośredni, na próżno było doszukiwać się w nim prowokacji. Nie zmieniało to jednak faktu, że podskórnie czerpał przyjemność z przesuwania granic jeszcze dalej; z przyglądania się jego reakcjom. A przyglądał im się bardzo uważnie.
Munehira Aoi ubóstwia ten post.
Strona 2 z 2 • 1, 2
maj 2038 roku