Strona 2 z 2 • 1, 2
First topic message reminder :
Nie potrafił oprzeć się wrażeniu, że gdy wstawał, wszyscy w promieniu całego Salem słyszeli trzeszczenie jego stawów. Że dotarło do nich z mocą najwyższych decybeli, jak niechętne do współpracy mechanizmy stawiają opór, i wszyscy wiedzieli, że on z tym musi walczyć, że wsparty dłońmi o blat, ze zmarszczonymi brwiami i ściętym wyrazem ust żołnierza toczy wewnętrzny spór. Choć tak naprawdę podnosił się sekundę, może dwie, dla niego akcja rozciągnęła się do przesadnie rozlazłego czasu - wojował już nie tylko z własnymi mięśniami, zardzewiałymi od nerwów, ale też z otoczeniem, z powietrzem gęstym jak stygnący bursztyn.
Chodź.
Kiwnął głową, ruszając w krok za Hecate z płynnością kogoś kto odgrywał podobną scenę tysiące razy. Zaskakujące jak umysł nie nadążał za ciałem i jak inne było to, co wydawało mu się, że robił i ile wysiłku w to wkładał, od tego, jak rzeczywiście prezentował to światu. Dawno po fakcie orientował się, że choć ledwo przyswoił polecenie, mieląc je w zacinającej się psychice, fizycznie reagował od razu, w jakiś dziwny, intuicyjny sposób po prostu poddając się naturalnemu biegowi. Trzymał się blisko dziewczyny, bądź co bądź dalej przyzwyczajony do niewielkiego dystansu, jaki zwykli zachowywać, choć teraz ta świadomość była jednocześnie znajoma i niewygodna, jakby za długo przebywał w jednej pozycji i cierpło mu już ramię. Przyjemnie do czasu.
Zaaferowany swoimi idiotycznymi przemyśleniami nawet nie dostrzegł, w którym momencie stanął obok pani Black i pochylił się odrobinę, zaglądając jej przez ramię w naczynie wypełnione półpłynną masą. Nabierał już tchu; być może po to, by w pokraczny sposób zapewnić, że sprosta zadaniu, ale ona się nieoczekiwanie obróciła, a on ledwo wymanewrował, aby na niego nie wpadła. Cofnął się o krok, właściwie pół, bo tylko przesunął klapka po podłodze, unieruchomiony sidłami mieszkanki domostwa. Zdążył najwyżej unieść brew. Długie, pajęcze palce ściskały napiętą skórę, wbijały opuszki w zagłębienie nadgarstka, przemknęły wzdłuż przedramion, zbadały biceps. Ciągnęły za sobą serię impulsów - sam nie wiedział czego. To było jak akupunktura. Jakby wraz z dotykiem z jej opuszek wysuwały się drobne igły, powodujące gwałtowne zwarcie dźgniętego splotu tkanek.
Powietrze w płucach zaczęło się przeciskać; było już na wysokości krtani, dało dobry nurt słowom, które jednak ugrzęzły w gardle, gdy ciszę przeszyło plaśnięcie. Drgnął jak strzelony batem, ręka w chaosie sięgnęła do uderzonego miejsca. Niezrozumienie jakie odbiło się na jego twarzy reprezentowało bluescreena wywalonego na pulpicie podczas pisania ważnej pracy. Zdążył oprzeć dłoń na biodrze, palcami ku tylnej kieszeni spodni, nie chcąc wprawdzie rozmasowywać, ale czując dziwną potrzebę bycia w rezerwie, gdyby kobieta raz jeszcze chciała sięgnąć w te rejony.
- Poradzisz sobie?
Zaśmiał się; sucho jak po łyknięciu garści piachu.
Kurwa.
No wątpliwe.
- Oczywiście - odpowiedział po angielsku, prawie kompletnie zagłuszony przez poklaskiwania Hecate. Gdyby miał psie uszy, jak jej nowa przybłęda, pewnie teraz stuliłby je w zwierzęcej ostrożności. Ale nie miał i na zewnątrz wydawał się stosunkowo normalny.
Prawie rozluźniony, bo w kącikach ust czaił się zaczepny uśmiech, a przez tarcze ślepi co rusz prześlizgiwał się błysk światła. Z pewnym ociągnięciem oderwał rękę od swojego uda, jeszcze asekuracyjnie zerkając ku starszej wiedźmie, ale ostatecznie nie mógł pozwolić, by przesadnie długo czekała na reakcję. Uznałaby, że go skrępowała.
Chociaż dokładnie tak było.
Pocieszał fakt, że przynajmniej trzymanie chochli go jakoś uspokajało; miał wprawę w głupich pancake’ach, w operowaniu patelnią i łopatką, w wylewaniu jasnego, bąbelkowego ciasta na nagrzaną powierzchnię, w zmniejszeniu gazu. Ramię lekko mu się poruszało, gdy przerzucał ciemniejącego naleśnika na drugą stronę, ale od razu znieruchomiał, gdy na barku spoczął znajomy ciężar.
Nie przez kolejne buntownicze wizje; raczej po to, aby przypadkiem nie uderzyć jej z brodę. Przechylił nawet głowę, skronią opierając się na moment o jej włosy. Trwało to krótko, wyłącznie tyle, aby odwzajemnić gest, bo wsuwał już plastik pod skończony placek, by przełożyć go na podstawiony talerz. Pewne czynności robiło się automatycznie.
- Jeszcze trzymam gardę - zapewnił znad kuchenki, wpuszczając na patelnię drugiego pancake'a. - Ale nie wiem co zrobię jak jej się znów omsknie ręka.
Tak jak jemu w tej chwili, gdy sięgnął gdzieś na bok, prawdopodobnie po odłożoną tam łopatkę, ale zamiast twardej, szorstkiej od użytkowania rączki, dotknął czegoś innego. Dotykiem pomknął nieco głębiej, szukając i próbując zrozumieć, dlaczego nie odnajduje czegoś, czego lokalizacja jeszcze chwilę wstecz była pewna, by niespodziewanie oderwać skupiony wzrok od rosnącego placka i zogniskować go z niemałą irytacją na szkielecim przegubie ciotki Black.
Docierały do niego ciche posykiwania domagające się natychmiastowego obrotu, ale był zbyt skupiony na tym, by zrozumieć, co się stało.
Za późno cofnął dłoń. Miał wrażenie, że na nadgarstku wiedźmy zostawił ciepłe ślady, które każdy, oprócz niego, będą w stanie zobaczyć. Znów targnęły mu ramiona; ponownie wargi wygięły w uśmiechu czegoś na wzór zakłopotania.
- Przepraszam - rzucił zdrewniale i zanim ktokolwiek zdążył skomentować: Wybierze się pani z nami do miasta?
Jednocześnie, mechanicznie, sięgnął spojrzeniem do Hecate, najwidoczniej czekając na to, by przetłumaczyła wyrwane mimochodem pytanie.
Albo go uratowała.
セーラム · Salem
17/01/2037
17/01/2037
Nie potrafił oprzeć się wrażeniu, że gdy wstawał, wszyscy w promieniu całego Salem słyszeli trzeszczenie jego stawów. Że dotarło do nich z mocą najwyższych decybeli, jak niechętne do współpracy mechanizmy stawiają opór, i wszyscy wiedzieli, że on z tym musi walczyć, że wsparty dłońmi o blat, ze zmarszczonymi brwiami i ściętym wyrazem ust żołnierza toczy wewnętrzny spór. Choć tak naprawdę podnosił się sekundę, może dwie, dla niego akcja rozciągnęła się do przesadnie rozlazłego czasu - wojował już nie tylko z własnymi mięśniami, zardzewiałymi od nerwów, ale też z otoczeniem, z powietrzem gęstym jak stygnący bursztyn.
Chodź.
Kiwnął głową, ruszając w krok za Hecate z płynnością kogoś kto odgrywał podobną scenę tysiące razy. Zaskakujące jak umysł nie nadążał za ciałem i jak inne było to, co wydawało mu się, że robił i ile wysiłku w to wkładał, od tego, jak rzeczywiście prezentował to światu. Dawno po fakcie orientował się, że choć ledwo przyswoił polecenie, mieląc je w zacinającej się psychice, fizycznie reagował od razu, w jakiś dziwny, intuicyjny sposób po prostu poddając się naturalnemu biegowi. Trzymał się blisko dziewczyny, bądź co bądź dalej przyzwyczajony do niewielkiego dystansu, jaki zwykli zachowywać, choć teraz ta świadomość była jednocześnie znajoma i niewygodna, jakby za długo przebywał w jednej pozycji i cierpło mu już ramię. Przyjemnie do czasu.
Zaaferowany swoimi idiotycznymi przemyśleniami nawet nie dostrzegł, w którym momencie stanął obok pani Black i pochylił się odrobinę, zaglądając jej przez ramię w naczynie wypełnione półpłynną masą. Nabierał już tchu; być może po to, by w pokraczny sposób zapewnić, że sprosta zadaniu, ale ona się nieoczekiwanie obróciła, a on ledwo wymanewrował, aby na niego nie wpadła. Cofnął się o krok, właściwie pół, bo tylko przesunął klapka po podłodze, unieruchomiony sidłami mieszkanki domostwa. Zdążył najwyżej unieść brew. Długie, pajęcze palce ściskały napiętą skórę, wbijały opuszki w zagłębienie nadgarstka, przemknęły wzdłuż przedramion, zbadały biceps. Ciągnęły za sobą serię impulsów - sam nie wiedział czego. To było jak akupunktura. Jakby wraz z dotykiem z jej opuszek wysuwały się drobne igły, powodujące gwałtowne zwarcie dźgniętego splotu tkanek.
Powietrze w płucach zaczęło się przeciskać; było już na wysokości krtani, dało dobry nurt słowom, które jednak ugrzęzły w gardle, gdy ciszę przeszyło plaśnięcie. Drgnął jak strzelony batem, ręka w chaosie sięgnęła do uderzonego miejsca. Niezrozumienie jakie odbiło się na jego twarzy reprezentowało bluescreena wywalonego na pulpicie podczas pisania ważnej pracy. Zdążył oprzeć dłoń na biodrze, palcami ku tylnej kieszeni spodni, nie chcąc wprawdzie rozmasowywać, ale czując dziwną potrzebę bycia w rezerwie, gdyby kobieta raz jeszcze chciała sięgnąć w te rejony.
- Poradzisz sobie?
Zaśmiał się; sucho jak po łyknięciu garści piachu.
Kurwa.
No wątpliwe.
- Oczywiście - odpowiedział po angielsku, prawie kompletnie zagłuszony przez poklaskiwania Hecate. Gdyby miał psie uszy, jak jej nowa przybłęda, pewnie teraz stuliłby je w zwierzęcej ostrożności. Ale nie miał i na zewnątrz wydawał się stosunkowo normalny.
Prawie rozluźniony, bo w kącikach ust czaił się zaczepny uśmiech, a przez tarcze ślepi co rusz prześlizgiwał się błysk światła. Z pewnym ociągnięciem oderwał rękę od swojego uda, jeszcze asekuracyjnie zerkając ku starszej wiedźmie, ale ostatecznie nie mógł pozwolić, by przesadnie długo czekała na reakcję. Uznałaby, że go skrępowała.
Chociaż dokładnie tak było.
Pocieszał fakt, że przynajmniej trzymanie chochli go jakoś uspokajało; miał wprawę w głupich pancake’ach, w operowaniu patelnią i łopatką, w wylewaniu jasnego, bąbelkowego ciasta na nagrzaną powierzchnię, w zmniejszeniu gazu. Ramię lekko mu się poruszało, gdy przerzucał ciemniejącego naleśnika na drugą stronę, ale od razu znieruchomiał, gdy na barku spoczął znajomy ciężar.
Nie przez kolejne buntownicze wizje; raczej po to, aby przypadkiem nie uderzyć jej z brodę. Przechylił nawet głowę, skronią opierając się na moment o jej włosy. Trwało to krótko, wyłącznie tyle, aby odwzajemnić gest, bo wsuwał już plastik pod skończony placek, by przełożyć go na podstawiony talerz. Pewne czynności robiło się automatycznie.
- Jeszcze trzymam gardę - zapewnił znad kuchenki, wpuszczając na patelnię drugiego pancake'a. - Ale nie wiem co zrobię jak jej się znów omsknie ręka.
Tak jak jemu w tej chwili, gdy sięgnął gdzieś na bok, prawdopodobnie po odłożoną tam łopatkę, ale zamiast twardej, szorstkiej od użytkowania rączki, dotknął czegoś innego. Dotykiem pomknął nieco głębiej, szukając i próbując zrozumieć, dlaczego nie odnajduje czegoś, czego lokalizacja jeszcze chwilę wstecz była pewna, by niespodziewanie oderwać skupiony wzrok od rosnącego placka i zogniskować go z niemałą irytacją na szkielecim przegubie ciotki Black.
Docierały do niego ciche posykiwania domagające się natychmiastowego obrotu, ale był zbyt skupiony na tym, by zrozumieć, co się stało.
Za późno cofnął dłoń. Miał wrażenie, że na nadgarstku wiedźmy zostawił ciepłe ślady, które każdy, oprócz niego, będą w stanie zobaczyć. Znów targnęły mu ramiona; ponownie wargi wygięły w uśmiechu czegoś na wzór zakłopotania.
- Przepraszam - rzucił zdrewniale i zanim ktokolwiek zdążył skomentować: Wybierze się pani z nami do miasta?
Jednocześnie, mechanicznie, sięgnął spojrzeniem do Hecate, najwidoczniej czekając na to, by przetłumaczyła wyrwane mimochodem pytanie.
Albo go uratowała.
Ye Lian and Ejiri Carei szaleją za tym postem.
Nie wiedzą kiedy to nastąpi?
Nieruchomo utrzymywany na Hecate wzrok sugerował coś innego.
Wiedzieli doskonale. Nie w postaci dokładnej daty i wyliczonego matematycznie czasu, ale nietrudno było pojąć odgórną regułę, kiedy było się uczestnikiem tak lichego w szansach na wygraną wyścigu. Dawno zrozumiał najważniejszą zasadę: z każdym podjętym wyborem meta przesuwała się do przodu albo do tyłu. Nie liczyło się to jak intensywnie biegł i ile energii w to wkładał - jeżeli koncentrował się nie na tym, co powinien, wszystko trafiał szlag. Jakby z własnej woli schodził z trasy w boczną alejkę, chcąc ściąć wpół drogę, nadrobić cenne sekundy, ale kiedy wydawało mu się, że to nic takiego, natrafiał na ślepy zaułek. Docierało wtedy, ile dni albo tygodni stracił, ile straci, musząc się wycofać i raz jeszcze wjechać na wytyczoną linię kursu. Brnąc w bagno związane z mordercą dawał sobie szansę, aby końcową flagę o kilka wycieńczających kroków przetransportować bliżej siebie, ale gdy zawiązywał nowe znajomości, takie, które odciągały od właściwych powodów, dla których w ogóle się tu znajdował, kiedy przypominał sobie o wartościach innych niż ogłupiająca, zmuszająca do zarywania nocy zemsta, wtedy trzepot chorągwi nikł, barwa czerwonej tkaniny stawała się mniejsza, wreszcie rozpływała się gdzieś za horyzontem. A on czuł na gardle ucisk, pętlę, której koniec przymocowano do słupka z banderą. Sznur napinał się ilekroć ustawał żmudny bieg ku celowi. Nie był wpierw najgorszy; raptem lekki ciężar na ramionach, ale ten ciężar był coraz mniej wygodny, a lniana obręcz coraz ciaśniejsza. Ignorując stały rytm przesuwającego się codziennie finiszu, w końcu doprowadziłby do zbyt mocnego naprężenia liny.
Zostając z Black, zatrzymując się i zjeżdżając z głównej trasy, znajdując się na stałe w jednej z odnóg, tej będącej symbolem znajomości z nią, wreszcie pękłby kark. Nie konopny splot, nie metaforyczny drążek z targaną wiatrem krwistą tkaniną.
Shin zacisnął zęby, słuchając dalszych prób Hecate. Nic nie rozumiała.
- … i ja mogę powiedzieć, że nie wiem czy któregoś dnia... wściekłe yōkai...
To nie to samo. Nie miała pojęcia. Zwinął dłonie w pięści. Nie mógł jej, cholera, winić, choć wiele z napiętych strun mięśni w nim zadrżało. Walczył z ochotą rozklejenia ust, warknięcia, by pomyślała o czym bezmyślnie bredzi. Różnili się. W porównaniu do niego, nie dążyła za wszelką cenę, aby odejść. Mogła lubić niebezpieczeństwo, ryzyko i zabawę. Mogła mieć świadomość, że w miejskich zakamarkach czają się bandyci, a na szczytach gór nie wszyscy bogowie są wyrozumiali i dobrzy. Mogła pogodzić się z faktem, że los jest przewrotny i pewnego dnia, gdy najmniej się tego spodziewa, odbierze jej szansę na dalszą drogę.
Nie miała jednak tej liny.
Zadzierzgniętej obroży z krótką smyczą, szarpaną przez maszynę, której w ogóle nie powinno być. Ktoś kraniec smyczy wrzucił między zębatki. Ich metodyczne, drgające obroty wplątały uwięź w mechanizm, nie dało się tego wyszarpać. Albo dotrze tam na czas, sięgnie po wyłącznik znajdujący się gdzieś na samym krańcu fabrycznego kolosa, albo nie będzie mieć nawet szans, gdy skrawek między pasem a szczęką wyniesie mniej niż centymetr. Sekundę życia.
- Problem leży we mnie, a nie w czasie?
Pokręcił głową. Nawet nie dostrzegł kiedy się rozpadało. Gęste krople, kolosalne jak owoce winogron, spadające na kładkę, drzewa, gałęzie, na ściółkę leśną. Włosy wchłonęły już wilgoć; pasma Shina zaczynały coraz mocniej się zakręcać. Niektóre przylgnęły do skroni i czoła, ale większość w nienaturalny sposób odginała się w spiralach, tworząc na jego głowie rdzawy bałagan.
- Nie.
Wyjaśnienie nie padło; tylko to jedno, ucinające temat słowo. Kategoryczne jak trzask mosiężnych wrót, jak armatni huk tuż nad uchem. Kolejny krok na wadliwej kładce zadygotał deską, jednak nie miało to znaczenia. Przy wyższym poziomie czujności zachowanie równowagi nie stanowiło wyzwania. Szum lejącej się z nieba wody wydawał się niemal ogłuszający tu, przy niskim potoku, którego wcześniej leniwy bieg nabrał nurtu.
Chłopak wyciągnął dłoń, sięgając do szczupłego ramienia. Palce odnalazły zimny materiał bluzy, zamknęły się na barku, przesuwając bliżej szyi; objął ją lekko, bardziej dla fizycznej otuchy niż z jakichkolwiek innych pobudek.
- Wracajmy. Robi się chłodno.
Nieruchomo utrzymywany na Hecate wzrok sugerował coś innego.
Wiedzieli doskonale. Nie w postaci dokładnej daty i wyliczonego matematycznie czasu, ale nietrudno było pojąć odgórną regułę, kiedy było się uczestnikiem tak lichego w szansach na wygraną wyścigu. Dawno zrozumiał najważniejszą zasadę: z każdym podjętym wyborem meta przesuwała się do przodu albo do tyłu. Nie liczyło się to jak intensywnie biegł i ile energii w to wkładał - jeżeli koncentrował się nie na tym, co powinien, wszystko trafiał szlag. Jakby z własnej woli schodził z trasy w boczną alejkę, chcąc ściąć wpół drogę, nadrobić cenne sekundy, ale kiedy wydawało mu się, że to nic takiego, natrafiał na ślepy zaułek. Docierało wtedy, ile dni albo tygodni stracił, ile straci, musząc się wycofać i raz jeszcze wjechać na wytyczoną linię kursu. Brnąc w bagno związane z mordercą dawał sobie szansę, aby końcową flagę o kilka wycieńczających kroków przetransportować bliżej siebie, ale gdy zawiązywał nowe znajomości, takie, które odciągały od właściwych powodów, dla których w ogóle się tu znajdował, kiedy przypominał sobie o wartościach innych niż ogłupiająca, zmuszająca do zarywania nocy zemsta, wtedy trzepot chorągwi nikł, barwa czerwonej tkaniny stawała się mniejsza, wreszcie rozpływała się gdzieś za horyzontem. A on czuł na gardle ucisk, pętlę, której koniec przymocowano do słupka z banderą. Sznur napinał się ilekroć ustawał żmudny bieg ku celowi. Nie był wpierw najgorszy; raptem lekki ciężar na ramionach, ale ten ciężar był coraz mniej wygodny, a lniana obręcz coraz ciaśniejsza. Ignorując stały rytm przesuwającego się codziennie finiszu, w końcu doprowadziłby do zbyt mocnego naprężenia liny.
Zostając z Black, zatrzymując się i zjeżdżając z głównej trasy, znajdując się na stałe w jednej z odnóg, tej będącej symbolem znajomości z nią, wreszcie pękłby kark. Nie konopny splot, nie metaforyczny drążek z targaną wiatrem krwistą tkaniną.
Shin zacisnął zęby, słuchając dalszych prób Hecate. Nic nie rozumiała.
- … i ja mogę powiedzieć, że nie wiem czy któregoś dnia... wściekłe yōkai...
To nie to samo. Nie miała pojęcia. Zwinął dłonie w pięści. Nie mógł jej, cholera, winić, choć wiele z napiętych strun mięśni w nim zadrżało. Walczył z ochotą rozklejenia ust, warknięcia, by pomyślała o czym bezmyślnie bredzi. Różnili się. W porównaniu do niego, nie dążyła za wszelką cenę, aby odejść. Mogła lubić niebezpieczeństwo, ryzyko i zabawę. Mogła mieć świadomość, że w miejskich zakamarkach czają się bandyci, a na szczytach gór nie wszyscy bogowie są wyrozumiali i dobrzy. Mogła pogodzić się z faktem, że los jest przewrotny i pewnego dnia, gdy najmniej się tego spodziewa, odbierze jej szansę na dalszą drogę.
Nie miała jednak tej liny.
Zadzierzgniętej obroży z krótką smyczą, szarpaną przez maszynę, której w ogóle nie powinno być. Ktoś kraniec smyczy wrzucił między zębatki. Ich metodyczne, drgające obroty wplątały uwięź w mechanizm, nie dało się tego wyszarpać. Albo dotrze tam na czas, sięgnie po wyłącznik znajdujący się gdzieś na samym krańcu fabrycznego kolosa, albo nie będzie mieć nawet szans, gdy skrawek między pasem a szczęką wyniesie mniej niż centymetr. Sekundę życia.
- Problem leży we mnie, a nie w czasie?
Pokręcił głową. Nawet nie dostrzegł kiedy się rozpadało. Gęste krople, kolosalne jak owoce winogron, spadające na kładkę, drzewa, gałęzie, na ściółkę leśną. Włosy wchłonęły już wilgoć; pasma Shina zaczynały coraz mocniej się zakręcać. Niektóre przylgnęły do skroni i czoła, ale większość w nienaturalny sposób odginała się w spiralach, tworząc na jego głowie rdzawy bałagan.
- Nie.
Wyjaśnienie nie padło; tylko to jedno, ucinające temat słowo. Kategoryczne jak trzask mosiężnych wrót, jak armatni huk tuż nad uchem. Kolejny krok na wadliwej kładce zadygotał deską, jednak nie miało to znaczenia. Przy wyższym poziomie czujności zachowanie równowagi nie stanowiło wyzwania. Szum lejącej się z nieba wody wydawał się niemal ogłuszający tu, przy niskim potoku, którego wcześniej leniwy bieg nabrał nurtu.
Chłopak wyciągnął dłoń, sięgając do szczupłego ramienia. Palce odnalazły zimny materiał bluzy, zamknęły się na barku, przesuwając bliżej szyi; objął ją lekko, bardziej dla fizycznej otuchy niż z jakichkolwiek innych pobudek.
- Wracajmy. Robi się chłodno.
Ye Lian and Hecate Black szaleją za tym postem.
Pies pałętał się gdzieś w tle przez cały ten czas; węszył, rozgrzebywał coś łapą, biegał za uwidzianą akurat żabą czy jaszczurką. Nagle jednak zamarł w miejscu, trwając tak przez długi moment jakby starodawne czary zaklęły go w kamień. W końcu jednak zadarł czarny jak noc łeb, wlepiając wzrok w sylwetkę nowej właścicielki. Rozumne ślepia wyglądały jakby rozgryzły całą sytuację w przeciągu kilku sekund. Szczenięciu nie trzeba było zbyt wiele, by ruszyć naprzód z prędkością wyrzuconej przez cięciwę łuku strzały. Przecinał powietrze i odbijał spadające z nieba grube krople; sierść powoli nabierała wilgoci, w powietrzu zaczęła unosić się woń mokrego psa.
Hecate wiedziała i zwierzę też już wiedziało – przegrała tę bitwę z kretesem. W zasadzie zaczynała wątpić, czy w ogóle kiedykolwiek miała jakieś szanse. Może je zwyczajnie zaprzepaściła, a może nigdy ich nie było. Musiała wziąć głębszy wdech, by oczyścić umysł z niepotrzebnych emocji.
Czego się spodziewałaś?
Zimny psi nos dotknął odsłoniętej skóry łydki. Black wyrwała się wówczas z transu, spoglądając w dół ku nowemu towarzyszowi, który miał być jej wierniejszy niż którykolwiek z yurei czy ludzi, którzy ja otaczali. Patrząc w te intensywne, zwierzęce ślepia zrozumiała, że nigdy nie znajdzie bardziej oddanego kompana i szczerszych uczuć.
– Nie.
Miała ochotę się zaśmiać. Parsknąć ostentacyjnym śmiechem i pokręcić głową. Zamiast tego uniosła spojrzenie znów na stojącego naprzeciwko chłopaka, przyglądając mu się uważnie zza zasłony przymrużonych powiek. Nie wierzyła mu, oczywiście, że nie. Oczekiwała wyjaśnień, jakichkolwiek, a jednak nigdy ich nie dostała. Niczego jej nie zaoferował poza kategorycznym zaprzeczeniem, które swoim brzmieniem oplotło gardło ciasnym splotem. Czuła, że zaczynały piec ją oczy, lecz uparcie wmawiała samej sobie, że to przez spadający z nieba deszcz.
Uniosła dłoń, przecierając mokrą od spadających kropel twarz. W tym samym momencie Shin'ya złapał ją za bark. Przestała się wówczas okłamywać. Spoczywające przy szyi palce zrzuciły niewidzialne okowy kłamstwa, które sama przed sobą stawiała; ramiona zadrżały niekontrolowanie a powieki zatrzasnęły, odcinając sprzed oczu obraz jego twarzy. Nic to nie dało, tak jak zresztą podejrzewała. Wciąż widziała jego twarz, nie pomagało też bijące ciepło dotyku. Poruszyła się dopiero po kolejnym głębszym wdechu. Jeszcze jedno tyrpnięcie psiego nosa wyrwało z płuc Black nie tylko wstrzymywane powietrze, ale i skrajność, której nie chciała teraz okazywać. W końcu jaki był w tym sens?
Nikt cię nigdy nie pokocha, Black. Jesteś przeklęta, ty i cały ten twój ród, czy kimkolwiek jesteście.
Echo przeszłości rozbrzmiewające w uszach stuliło dłonie w pięści. Barwne tęczówki uniosły się w moment później, konfrontując z obliczem yurei. Nic nie mówiła, uznała, że to zbędne. Krok, który zrobiła był niespieszny, pełen wyczucia i niemal aktorskiej finezji. Dotychczas zwisająca wzdłuż ciała dłoń uniosła się, by palce pochwyciły kołnierz, ściągając go bliżej siebie.
Początkowo zamierzała skupić się na czymś innym, lecz szybko zmieniła zdanie. Znów – jaki w tym sens? Usta wiedźmy sięgnęły mokrego policzka muskając go z delikatnością równą motylim skrzydłom. Pocałunek był krótki, tak ulotny, że niemal niemożliwy do zarejestrowania. Nie minęła sekunda, może nie minęła nawet jej połowa, gdy Black wymijała sylwetkę towarzysza, pozostawiając za sobą jedynie woń lasu i ziół, która zawsze jej towarzyszyła.
Dookoła rozbrzmiało jedynie krótkie szczeknięcie biegnącego za nią psa, żadne argumenty, żadne obietnice, żadne słowa. Nic.
@Warui Shin'ya
Hecate wiedziała i zwierzę też już wiedziało – przegrała tę bitwę z kretesem. W zasadzie zaczynała wątpić, czy w ogóle kiedykolwiek miała jakieś szanse. Może je zwyczajnie zaprzepaściła, a może nigdy ich nie było. Musiała wziąć głębszy wdech, by oczyścić umysł z niepotrzebnych emocji.
Czego się spodziewałaś?
Zimny psi nos dotknął odsłoniętej skóry łydki. Black wyrwała się wówczas z transu, spoglądając w dół ku nowemu towarzyszowi, który miał być jej wierniejszy niż którykolwiek z yurei czy ludzi, którzy ja otaczali. Patrząc w te intensywne, zwierzęce ślepia zrozumiała, że nigdy nie znajdzie bardziej oddanego kompana i szczerszych uczuć.
– Nie.
Miała ochotę się zaśmiać. Parsknąć ostentacyjnym śmiechem i pokręcić głową. Zamiast tego uniosła spojrzenie znów na stojącego naprzeciwko chłopaka, przyglądając mu się uważnie zza zasłony przymrużonych powiek. Nie wierzyła mu, oczywiście, że nie. Oczekiwała wyjaśnień, jakichkolwiek, a jednak nigdy ich nie dostała. Niczego jej nie zaoferował poza kategorycznym zaprzeczeniem, które swoim brzmieniem oplotło gardło ciasnym splotem. Czuła, że zaczynały piec ją oczy, lecz uparcie wmawiała samej sobie, że to przez spadający z nieba deszcz.
Uniosła dłoń, przecierając mokrą od spadających kropel twarz. W tym samym momencie Shin'ya złapał ją za bark. Przestała się wówczas okłamywać. Spoczywające przy szyi palce zrzuciły niewidzialne okowy kłamstwa, które sama przed sobą stawiała; ramiona zadrżały niekontrolowanie a powieki zatrzasnęły, odcinając sprzed oczu obraz jego twarzy. Nic to nie dało, tak jak zresztą podejrzewała. Wciąż widziała jego twarz, nie pomagało też bijące ciepło dotyku. Poruszyła się dopiero po kolejnym głębszym wdechu. Jeszcze jedno tyrpnięcie psiego nosa wyrwało z płuc Black nie tylko wstrzymywane powietrze, ale i skrajność, której nie chciała teraz okazywać. W końcu jaki był w tym sens?
Nikt cię nigdy nie pokocha, Black. Jesteś przeklęta, ty i cały ten twój ród, czy kimkolwiek jesteście.
Echo przeszłości rozbrzmiewające w uszach stuliło dłonie w pięści. Barwne tęczówki uniosły się w moment później, konfrontując z obliczem yurei. Nic nie mówiła, uznała, że to zbędne. Krok, który zrobiła był niespieszny, pełen wyczucia i niemal aktorskiej finezji. Dotychczas zwisająca wzdłuż ciała dłoń uniosła się, by palce pochwyciły kołnierz, ściągając go bliżej siebie.
Początkowo zamierzała skupić się na czymś innym, lecz szybko zmieniła zdanie. Znów – jaki w tym sens? Usta wiedźmy sięgnęły mokrego policzka muskając go z delikatnością równą motylim skrzydłom. Pocałunek był krótki, tak ulotny, że niemal niemożliwy do zarejestrowania. Nie minęła sekunda, może nie minęła nawet jej połowa, gdy Black wymijała sylwetkę towarzysza, pozostawiając za sobą jedynie woń lasu i ziół, która zawsze jej towarzyszyła.
Dookoła rozbrzmiało jedynie krótkie szczeknięcie biegnącego za nią psa, żadne argumenty, żadne obietnice, żadne słowa. Nic.
@Warui Shin'ya
| WĄTEK ZAKOŃCZONY
| IN THIS WHOLE WIDE WICKED WORLD THE ONLY THING YOU HAVE TO BE AFRAID OF IS ME |
Warui Shin'ya ubóstwia ten post.
Strona 2 z 2 • 1, 2
maj 2038 roku