Amanemu to jeden z bardziej luksusowych hoteli w całym Fukkatsu. Budynek inspirowany jest tradycyjnymi japońskimi budynkami i łączy klasyczne materiały, takie jak drewno, papier Washi i kamień, z nowoczesną technologią i tkaninami. Wnętrza budynku są przestronne i dzięki współczesnym oknom sięgającym do podłogi, za dnia nie brak w nich światła. Wszystkie 124 pokoje do wynajęcia oferują najwyższy standard – niektóre z nich utrzymane są w tradycyjnym wystroju; są wyposażone w futony i maty tatami. Wielbiciele nowocześniejszych klimatów także znajdą tu także coś dla siebie. Ponadto wszystkie pokoje – niezależnie od tego, czy zaprojektowano je w nowoczesnym czy w tradycyjnym stylu – posiadają wszystkie współczesne udogodnienia. Najdroższe i najbardziej przestrzenne apartamenty znajdują się na najwyższym piętrze hotelu, skąd można rozkoszować się uspokajającymi widokami dzielnicy wschodniej miasta. W łazienkach każdego pokoju znajdują się duże, głębokie wanny, które nawiązują do japońskiego rytuału kąpieli. Wnętrza pokoi wypełnione są świeżym zapachem, będącym mieszanką drewna bambusowego, cytrusów, takich jak mandarynka satsuma i limonka tahitańska oraz złotej róży; nuty drzewa cedrowego i białego bursztynu wzbogacają woń o ziemiste piżmo, które równoważy cytrusy. Oferta zawiera w sobie wiele udogodnień, wśród których znajduje się dostęp do SPA, siłowni, strefy rozrywkowej oraz do baru, z którego drinki wliczone są w cenę pobytu. Goście mają także stały dostęp do bufetu – przez większość dnia mogą udać się tam po luksusowy poczęstunek. Śniadania, obiady i kolacje przygotowywane są przez profesjonalnych szefów kuchni, którzy mogą popisać się nie tylko umiejętnościami w zakresie przyrządzania japońskich specjałów – nierzadko zdarza się, że w hotelu urządzane są dni tematyczne, dzięki którym przebywający mają okazję skosztować różnych kuchni świata.
Z uwagi na usytuowanie w Asakurze w hotelu pojawia się mnóstwo motywów nawiązujących nie tylko do natury, ale także do historycznych motywów, pojawiąjących się na dziełach wkomponowanych w wystrój wnętrz. Hotel otoczony jest zjawiskowymi ogrodami, w których goście hotelu mogą zaczerpnąć świeżego powietrza i zrelaksować się w spokojnym otoczeniu egzotycznych roślin. Jest tu szczególnie zjawiskowo w porze kwitnienia. Przebywający mogą skorzystać tu z basenu, gorących źródeł – będących wyłącznie do użytku odwiedzających – a także po prostu odpocząć na leżakach czy w altanach. Teren dookoła hotelu jest na tyle obszerny, że wielu gości korzysta z niego, by urządzić sobie spacer. Hotel jest objęty patronatem rodziny Minamoto – jej młodsi przedstawiciele nierzadko zatrudniani są tu podczas wakacji w ramach dorywczej pracy.
— Zane — odezwał się, gdy sygnał nawiązywanego połączenia ucichł po dwóch wysokich tonach. Nie oczekiwał, że usłyszy chociażby jedno słowo od rozmówcy po drugiej stronie słuchawki – cichy oddech wystarczył, by Vance miał pewność, że nie rozmawiał ze ścianą. — Liczę na to, że masz czas, bo chciałbym, żebyś coś dla mnie zrobił. — Była to tylko uprzejma formalność, której wcale nie musiał uskuteczniać, ale robił to, mimo że oboje wiedzieli, że dla niego zawsze miał czas. Płacił mu za każdą minutę życia. Tylko że ta lojalność, to bycie na każde zawołanie, nie miało wiele wspólnego z pieniędzmi. — Zaprosiłem dzisiaj gościa na kolację. To specjalna okazja, więc chciałbym, żebyś dostarczył do hotelu coś z mojej kolekcji. Przy okazji przekaż panu Nagato, że proszę go, żeby został dziś po godzinach i przygotował kilka przystawek i wymyślił danie główne na później. Zdaję się na jego umiejętności i może liczyć na odpowiednią rekompensatę. Gdyby plany się zmieniły, na pewno o tym poinformuję. Zresztą nie jestem do końca pewien, o której zjawię się na miejscu. To pierwsza sprawa — zawiesił na chwilę głos, pozwalając mężczyźnie jeszcze przez chwilę zastanawiać się, ile innych spraw miał jeszcze w zanadrzu.
Druga sprawa Whitelawa znajdowała się na wyciągnięcie jego ręki. Jej wierzch właśnie spoczął na czole leżącego nieruchomo blondyna. Gest miał niewiele wspólnego z troską; nie było jej ani w wyrazie twarzy mężczyzny, ani w jego spojrzeniu. Upewniał się tylko, czy Nagai nadal walczył, bo od kilku godzin sytuacja nie uległa zmianie. Ale nadal był obecny, nadal oddychał i nadal stanowił problem.
— Po drugie – chcę, żebyś przez kilka godzin miał na kogoś oko. — Cofnął dłoń, zwracając się w stronę okna, za którym dostrzegał już pierwsze oznaki zbliżającego się wieczoru. Promienie chowającego się za horyzontem słońca, ledwo przeciskały się pomiędzy wysokimi budynkami miasta. Musiał zapewnić sobie czas na przygotowanie się. — Wyślę ci lokalizację. Polecam zabrać ze sobą książkę. To dość nudne zadanie.
Nie kłamał, gdy poinformował, że zjawi się na miejscu za około dziesięć minut. Mieszkanie w centrum miasta miało swoje plusy – tak samo, jak posiadanie własnego samochodu, którym można było dostać się wszędzie w zaskakująco krótkim czasie. Blask czerwonego światła rozlewał się po matowej masce samochodu, gdy czekał już na ostatnim skrzyżowaniu, bezgłośnie uderzając kciukiem o brzeg kierownicy. Odmierzał czas do zmiany sygnalizacji, bo powolny ruch palca o wiele bardziej zgrywał się z upływającymi sekundami, niż z cichym brzmieniem muzyki w tle. Nie niecierpliwił się dlatego, że brakowało mu pewności i uważał, że byle minuta będzie w stanie zmienić bieg wydarzeń – zniecierpliwienie było jedynie wynikiem kaprysu; zachcianki. Bo czasem chciało się czegoś tak bardzo, że uciążliwość każdej spowalniającej przeszkody wzrastała. Ale niecierpliwość była jedynie małą igiełką, która dryfowała sobie po morzu satysfakcji i za niedługo miała przepaść bez śladu. Mógł potraktować bijącą po oczach czerwień jako znak ostrzegawczy albo chwilę na zastanowienie się, czy faktycznie miał zamiar pakować się w tę całą grę, ale pierwsze karty już wylądowały na stole, nawet jeśli było to niebezpieczne zagranie. Przyznałby nawet, że lekkomyślne, ale już dawno nie bawił się tak dobrze, decydując się na podjęcie ryzyka. Nie potrzebował dodatkowej minuty na podjęcie decyzji, bo zapadła już kilka godzin temu. Nie zawsze był skłonny zmieniać zdanie.
Niedługo później zatrzymał samochód na wolnym miejscu w pobliżu wieżowca. Nie wysiadł z niego od razu – musiał przecież założyć, że istniał przynajmniej ten jeden procent szansy, że został oszukany; cienki margines błędu. Choć znajdował się w odległości, jeszcze bezpiecznej – dla Munehiry, rzecz jasna – nie był w stanie przeoczyć białowłosego. Był jak dzieło sztuki wystawione w wyjątkowo przeciętnym otoczeniu; jeszcze nie jego własne, ale niektóre sprawy były tylko kwestią czasu. Kręcący się dookoła ludzie nie byli już w stanie odwrócić uwagi Whitelawa, gdy spojrzenie zatrzymało się na znajomej sylwetce, której widok wypełnił oczy migotliwym zadowoleniem. Na wpół z tej pożądanej obecności, na wpół z samego siebie, bo po tych wszystkich wątpliwościach, które podczas ich rozmowy targały Aoim, czuł się tak, jakby dokonał niemożliwego. I może nie powinien pochwalać też jego nieostrożności, ale w tej sytuacji była mu na rękę.
Centrum miasta miało to do siebie, że nie brakowało w nim życia nawet po zmroku. Nie spuszczał go z oka, odkąd wysiadł z samochodu, bo dawało mu to przynajmniej częściowe poczucie kontroli nad sytuacją, nawet jeśli to, że tu przyszedł, świadczyło o tym, że niezupełnie nad wszystkim panował. Już na pewno nie nad samym sobą. Kroki Vance’a wkomponowywały się w dźwięk kroków przechodniów i, gdyby tylko chciał, jak duch mógłby przejść obok bez słowa. Ale nie chciał, dlatego jedno z uderzeń podeszew o chodnik ucichło, gdy zatrzymał się w nienachalnej odległości dwóch kroków; wystarczająco blisko, by nie móc pozbyć się wrażenia bycia obserwowanym. Dlatego nie czekał długo z pierwszymi wyrzuconymi z siebie słowami, zdając sobie sprawę z tego, że na ten moment był dla niego jedynie mieszaniną dźwięków i lekkiego zapachu perfum, przez który mimo wszystko przedzierała się nuta tytoniu. Mimo tej świadomości, utrzymywanie wzroku na wysokości niewidzących oczu, nie sprawiało mu żadnego problemu.
— Zaczynałem myśleć, że miałkie spotkanie pochłonęło cię na dobre — na języku ścieliło się nie tylko rozbawienie, ale subtelne tony czegoś, co wskazywało na to, że byłby zawiedziony, gdyby tak było. Nie sposób było określić, czy kierowała nim szczerość czy wyuczona uprzejmość – kto nie chciał, żeby drugiej osobie zależało na jego przybyciu? Jasnowłosy mógłby obejść się smakiem, ale – co oczywiste – wolał, gdy pozwalano smakować mu życia na jego zasadach. — Zatem dobry wieczór. Cieszę się, że zgodziłeś się ze mną spotkać. Wybacz, że zrezygnowałem z oficjalnego zaproszenia, które ci obiecałem, ale mam nadzieję, że nie będziesz miał mi za złe. Sam przyznasz, że to nie była rozmowa na telefon — zauważył, choć na tę realizację było już trochę za późno. Ton głosu blondyna nie wskazywał jednak na to, że żałował, że ich słów nie udało się ukrócić wcześniej. Wręcz przeciwnie – uważał, że stanowiły one idealną furtkę do dalszych rozmów.
— Zaparkowałem kawałek dalej. Zechcesz podać mi rękę? — rzucił nieoczekiwanie, dając mu wybór i powstrzymując usilną chęć poinformowania go, że nie gryzie. Z oczywistych przyczyn byłoby to mało wiarygodne – zresztą powiedziałby tak każdy, kto gryzł najdotkliwiej.
Seiwa-Genji Enma, Munehira Aoi, Hyeon Yuushin and Satō Kisara szaleją za tym postem.
Parallel 37
21:31
Rwący metalicznością, przeraźliwy pisk przeciął szemrzącą w spokojnych rozmowach przestrzeń — widelczyk z zapamiętaniem i premedytacją wgryzający się ząbkami w szkło niewielkiego spodka, na którym wcześniej stała kształtna filiżanka wypełniona smolistą kawą. Ta trwa teraz w drugiej dłoni, brzegiem nadal zbliżona ku wargom wyginającym się w subtelnym uśmiechu. Satysfakcja; bo ją Aoi czuje najsilniej, chociaż na krawędzi świadomości niepewnie zaczyna wystukiwać swój rytm nerwowość. — Kiedy wyjechał w takim razie? Dzisiaj? Zaraz przed spotkaniem? — Srebro opada w niedbałym wypuszczeniu jego chłodnej linii spomiędzy palców na obrus; zapewne drogi, zapewne idealnie wyprasowany, zapewne śnieżnobiały. — Chyba tak... — przebija się w niepewności zastanowienia odpowiedź, gdzieś bardziej z prawej strony, nieco dalej, w głąb stołu; między szelestem koszuli, która porusza się na plecach pod sztywną marynarką, kiedy rozmówca próbuje odnaleźć dla siebie wygodniejszą pozycję na krześle. Zanim jednak Munehira odezwie się ponownie, usta złożą się na porcelanie, spijając drobny łyk. Powinien dozować sobie ilość doznań dzisiejszego dnia, mając pełną świadomość, że ten nie skończy się w typowy sposób. Łyk, nie dla walorów smakowych, a jedynie po to, aby przez gardło przesunęła się wilgotność ściągająca umysł na trzeźwiejszy tor. Oddech; ten spowalnia, gdy język zgarnia ciemną kroplę z krawędzi górnej wargi. — To zaskakujące, nie uważacie? — Rozpoczyna łagodnie, o wiele zbyt łagodnie, gdy filiżanka powraca na spodek. Cisza. Wibrująca nieprzyjemnie, choć Aoi sprawiająca skrajną przyjemność. — To zaskakujące, że na jednym z najważniejszych spotkań w całym kalendarzu firmy, mało tego, jakie odbywa się niezmiennie od kilku lat, nie ma, no właśnie... najważniejszej osoby — uśmiech nie znika, a jedynie sięga głębiej, do głosu, który opada o ton, miękko układając się na języku. — Ale spokojnie, przecież to nie wasza wina, prawda? To ja pojawiłem się trochę zbyt wcześnie. Widzicie, to niestety drobne przewinienie moich rodziców. Zbyt dobrze mnie wychowali, jak się okazuje, przez co nie lubię się spóźniać — w aktorskim westchnieniu stawiającym kropkę na końcu budowanych z rozmysłem zgłosek, mężczyzna wstaje od stołu. Nie śpieszy się. Każdy z ruchów zdać by się mogło, rozciąga w rozespanej niechęci, kiedy zasuwa krzesło z wysokim wrzaskiem targanych po posadzce drewnianych nóg. Karmić się ich dyskomfortem, niepewnością i niewygodą na myśl, że doskonale wie, że to wyłącznie ich wina.
Gra. Świadomość zbliżającego się spotkania uderzyła dopiero w pełni, kiedy z białą laską przewieszoną na sznurku przez nadgarstek, palcami obu dłoni przeciągnął przez włosy; kolistym ruchem opuszek wędrując przez skalp, dając sobie krótki, wyrwany prawie siłą moment na zebranie rozbieganych myśli. Powinien bardziej uważać na słowa. Na podejmowane decyzje. Na kroki, jakie stawiał. Zbyt duża śmiałość w działaniach mogła przyciągnąć niechcianą uwagę, a ta, pokrzyżować wszystkie plany. Czy właśnie to teraz się działo? Kiedy zamknięty w metalowej puszce poddawał się ruchowi windy w dół i temu miałkiemu szumowi, wkradającemu się pod mostek. Uważać na słowa — karkołomne zadanie, kiedy w gardle ciągle uwiera charkot nienawiści. Teraz, na domiar złego i własnej niepewności. Ta rodziła się dawniej powoli, odpychana z niesamowitą wytrwałością, wiarą w to, że przecież nie zostanie sam. Nie znowu. Nie, na pewno nie. Teraz jednak, kiedy śmierć zdążyła już rozetrzeć na proch wszystkie kości, ów niepewność uderzała z siłą tysiąca słońc, rodząc się w absolutnie rozdzierającej duszę gwałtowności. Yoshida. Przecież Vance nie może mieć racji; nie, nie jeżeli chodzi o Yoshidę. Ale przecież to Raja jako pierwsze zasiała plugawe ziarno, a umysł Aoiego niczym żyzna gleba, przyjął je jako własne. Oddech. Głęboki, unoszący na piersi kunsztowne zdobienia z bladego złota oplatającego tors, przyjemnie przetarły mleczną skórę, nieznacznie uziemiając mężczyznę. Gra. To tylko gra. Prawda? Głupia szczeniacka zabawa, a usłyszana wymiana zdań między jego medium a tym obcym kimś — wyłącznie kłamstwo.
Pogrążony w dojmującej pustce, która zdać by się mogła gorsza od kakofonii myśli, nie zdążył odnotować momentu, w którym temperatura przestrzeni nieznacznie opadła, a w słuch wgryzł się ożywiony rytm bijący od miasta. Złożywszy laskę, przystanął nieopodal wejścia do budynku, tak jak obiecał, starając się, jakże usilnie starając się nie rozkojarzać, a jedynie trwać w skupieniu. Każdy dźwięk był ważny. Każdy krok mógł należeć do niego. Więc kiedy głos, o wiele wyraźniejszy niż kilka godzin wstecz w trakcie połączenia, teraz wręcz namacalny rozciąga się w powietrzu; pastelowe tęczówki Munehiry unoszą się z próżni zawieszenia nad chodnikiem, w stronę padających dźwięków. Ciężko jednak próbować doszukiwać się w mimice przychylnej łagodności. Spokój, owszem, nienaturalny, ten, który wyczuwa się na chwilę przed pierwszym trzaskiem burzy; a zespolony już na stałe z egzystencją niewidomego. Nim podejmie się odpowiedzi, kącik ust wykręca się w nieznacznym uśmiechu, pnąc się w rozmydlone perły spojrzenia: — Najwidoczniej nawet nie zauważyłem, kiedy dałem pochłonąć się wyśmienitemu towarzystwu — kłamstwo, krągłe, przyjemnie liżące podniebienie kłamstwo, które nie musiało być maskowane, mogło wybrzmiewać w swojej pełnej krasie. — Vance. Nie dałeś mi trochę wyboru, nie sądzisz? — Przez wagę przekazanych informacji? Czy może przez ucięcie rozmowy, pozbawiając go możliwości sprzeciwu? — Nie była, to prawda. Masz szansę odkupić swoje winy w trakcie spotkania. Wtedy może postaram się zapomnieć o tej obietnicy — odpowiada lekkim tonem, w niewymuszony sposób perląc zgłoski, tkając je w przyjemnych nutach, zdając sobie doskonale sprawę z faktu, że jeżeli utraci kontrolę nad swoimi reakcjami, pozostanie z pustymi rękoma, a każda kolejna informacja była na wagę złota. Rozegnać niedomówienia, nieścisłości, które rotowały bezwiednie wokół osoby kontrahenta. Jeżeli będzie musiał grać — będzie grał. Jeżeli zostanie zmuszony spuścić z łańcuchów psy — spuści je. Bez zastanowienia. Bez poczucia winy.
Pytanie osiada w umyśle najpierw nieśmiało, ale w chwilę zaciera się w przyzwyczajenie — polega na innych, czy mu się to podoba, czy nie. Choć w tym konkretnym przypadku wolałby odwlekać w nieskończoność jakąkolwiek formę kontaktu fizycznego, bo czy to nie tak, że obejmie przedramię zmaterializowanego zagrożenia? Nada mu kształt, ciało, realność. Skinienie głową pojawia się jako pierwsze, nim jako drugie spomiędzy warg wypadnie lakoniczność odpowiedzi: — Tak — i w ruchu wykonywanym wcześniej tysiące razy, w jego mdlącej powtarzalności, lewa dłoń odsunęła się od linii ciała, subtelnie zawieszając się nieco wyżej, wierzchnią stronę kierując nieznacznie ku górze; nawyk sięgania po ramię innych, nieważne czy wrogów, czy przyjaciół. Świadom tragizmu swojego położenia w tych jakże podstawowych zdać by się mogło życiowych momentach, które dla innych były wyłącznie nudną rzeczywistością, a dla Munehiry ciągłym zmaganiem się z własnym wybrakowaniem. A ono uwierało najmocniej. Najbardziej bezlitosną drzazgą wdzierając się pod skórę.
Vance Whitelaw, Hyeon Yuushin and Satō Kisara szaleją za tym postem.
— Na to wygląda. To tylko jeden z wielu moich talentów — odpowiedział swobodnie, na wpół żartując, ale i na wpół brzmiąc na kogoś, kto dobrze zdawał sobie sprawę ze swoich umiejętności i bynajmniej nie zamierzał im umniejszać, siląc się na sztuczną skromność. To, że teraz znajdowali się naprzeciwko siebie, tylko po części było szczęśliwym przypadkiem. — Aoi — zaczął, mieląc jego imię w przyjemnie łagodnym tonie, mając na uwadze to, że wolał, by zwracał się do niego w ten sposób. — Sądzę, że dałem ci ogromne pole do manewru. Mój przyjazd tutaj zależał tylko od ciebie. Jestem pewien, że zdajesz sobie z tego sprawę, ale rozumiem, że czasem ciężko pogodzić się z prawdą. Mógłbym śmiało wykluczyć, że zrobiłeś to wyłącznie z grzeczności. Tak czy inaczej niezależnie od tego, co tobą kierowało, obiecuję, że dzisiejszy wieczór pozostanie między nami — i faktycznie ostatnie sylaby utkane zostały z czystej szczerości. Istniało wiele powodów, dla których blondyn zamierzał zachować to dla siebie. Począwszy od samolubności względem obiektów swoich zainteresowań, aż po sam fakt, że nieczęsto spotykało się kogoś o podobnych upodobaniach.
Na wieść o odkupieniu win przechylił nieznacznie głowę na bok. Uniósł brwi w zdumieniu, które tylko przez chwilę trzymało się na jego twarzy. Wystarczyła chwila, by kąciki ust rozciągnął zuchwały uśmiech, a przez intensywnie turkusowe tęczówki przewinął się lisi błysk, świadczący o gotowości na kolejne wyzwanie. I było coś pociągającego w tym, że nie mógł się z nim dzielić tymi wszystkimi wyrazami twarzy, grymasami, spojrzeniami; tym wyraźnym urzeczeniem roszczeniową postawą białowłosego.
— Z chęcią to zrobię. Liczę na wskazówki co do tego, czego sobie życzysz w ramach umilenia wieczoru czy – jak wolisz – zadośćuczynienia. Z oczywistych przyczyn jest dla mnie jeszcze za wcześnie na domyślanie się. Może kiedyś — ostatnie słowa wydobyły się z ust obleczone w bardziej nieodgadniony ton. „Może” było jedynie niegroźnym przypuszczeniem albo nęcącą ofertą; Munehira wcale nie musiał połykać haczyka, trzymając się wygodnej świadomości, że w tej sytuacji decyzja także należała do niego. Rolą Vance’a z kolei było dołożenie wszelkich starań, by podjęta decyzja była właściwa, ale tym razem nie zamierzał grać nieczysto, by nadać większy sens wyczekiwanej nagrodzie.
Postawiony krok naprzód zmniejszył odległość pomiędzy nimi, ale jeszcze nie na tyle, by znalazł się tuż obok. Wystarczyło jednak krótkie przytaknięcie poprzedzające twierdzącą odpowiedź, by przynajmniej jedna z barykad została usunięta z jego drogi. Niemalże słyszał w swojej głowie, jak przewraca się z hukiem, praktycznie składając mu zasłużony pokłon, nawet jeśli na ten moment sięgał tylko po dłoń. Jego palce miękko wsunęły się pod luźno zwieszoną rękę białowłosego, zapoznając się z miękką fakturą skóry i jej temperaturą; kciuk miękko osiadł na wierzchu ugiętych i dużo smuklejszych paliczków, zamykając je w luźnym uścisku. Dotyk, choć powolny i delikatny, był zupełnym przeciwieństwem ostrożności. Nie było w nim też drżącego zawahania czy nieśmiałości – zachłanność stłumił, decydując się pozostawić Aoiemu szansę na wycofanie się. Mocniejszy nacisk pojawił się, gdy w ten niewerbalny sposób zasugerował mu, żeby przysunął się bliżej. Z wydrążoną w źrenicach ciekawością wpatrywał się w twarz Munehiry, nie chcąc przeoczyć żadnej zmiany, jakby byle drgnięcie na niej miało zakomunikować mu, jakie to uczucie pozwalać komuś obcemu prowadzić się w równie nieznane miejsce. Niewygodne? Straszne? Ekscytujące? Nie pytał o to na głos. Może dlatego, że na ten moment to on był tą „obcą osobą”. Chociaż Vance, jak nikt inny zdawał sobie sprawę z braku złych intencji, wiedział też, że w swoim obecnym położeniu Aoi mógł przetworzyć w swojej głowie wszystkie najczarniejsze scenariusze. Poza skrupulatną obserwacją, nie pozostało mu nic innego, choć i ją musiał odłożyć na później, gdy wreszcie stali ze sobą ramię w ramię. Dotyk na dłoni białowłosego zniknął, gdy Whitelaw uwolnił ją ze swobodnego uścisku. Pod palcami zostało mu już jedynie uczucie gładkiego materiału marynarki, gdy blondyn użyczył mu swojego ramienia.
— Zapraszam — rzucił przy ścielącym się na języku zadowoleniu, zanim niespiesznie ruszył w stronę samochodu. Chociaż odległość od wejścia do niego była kwestią kilkunastu kroków, nie miał w planach uskuteczniania niezręcznej ciszy. Uśmiech zdążył zniknąć z jego ust, a spokojne skupienie rozgościło się na jego twarzy. Kątem oka przyjrzał się profilowi mężczyzny, zanim dał upust, jego zdaniem, dość istotnemu pytaniu: — Jak się czujesz? — Pomijając to, że mógł być głównym źródłem jego ewentualnego złego samopoczucia, brzmiał na faktycznie zainteresowanego jego stanem. Nie na co dzień trafia się okazja na to, by dowiedzieć się tak niepochlebnych rzeczy o kimś, komu się ufało. Teraz jednak, gdy po tak długim czasie Whitelaw miał okazję przyjrzeć mu się z bliska, tym bardziej nie rozumiał tych – jak to ujął kilka godzin temu – zaniżonych progów.
Chwilę później przystanął, gdy w tle rozległ się cichy, mechaniczny dźwięk otwieranych automatycznie drzwi. Podprowadził Aoiego do miejsca pasażera, z należytą cierpliwością, czekając aż zajmie miejsce na fotelu. Teraz, gdy miał go obok, przynajmniej pozbył się jednego rozpraszającego problemu – zniecierpliwienia.
Munehira Aoi ubóstwia ten post.
Aoi. Wsiąka w linie głosu. Staje się bardziej uważny, pozwalając jednej z brwi zarysować się w subtelnym łuku. Szczera pewność siebie bijąca od mężczyzny i przyjemny ton, który tak od niechcenia, a przecież celowo wkradał się w słuch, rozbudzały intensywniej ciekawość. — Pole do manewru, polem do manewru — niesie się na wydechu, zakończone jedynie krótką, wyjątkowo krótką pauzą. — Mogłem żyć dalej w zaprzeczeniu, próbując zapomnieć o tym, co usłyszałem, lub potraktować zakończoną rozmowę przed moją reakcją, jako fakt praktycznie dokonany. Jednak polecam nie stawiać mnie w sytuacjach, w których nie mogę od razu odpowiedzieć. To tak... na przyszłość — uśmiech, pełniejszy, choć nadal jadowity, układa się na wargach w oschłym napięciu.
W krótkim śmiechu bardziej nawet w żachnięciu się Aoi subtelnie pokręcił głową, pozwalając spojrzeniu przeskakiwać z miejsca, w którym domniemał znajdowania się twarzy Whitelawa, a jego ramionami i torsem. Emfaza opadająca na „może kiedyś” drgała jeszcze przez chwilę w głowie, nim zwilżając najpierw koniuszkiem języka wargi, subtelnie nachylił się w kierunku mężczyzny, ściszając nieznacznie ton głosu: — Musisz uważać, o co prosisz, bo potrafię być zachłanny.
Oddech, ten zatrzymuje na moment w płucach, gdy pierwszy raz odczuwa na swojej dłoni subtelny, chociaż stanowczy dotyk. Przez opuszki palców przepływa elektryczne napięcie budzące mieszankę ciekawości i zaintrygowania. Te wtłaczają się w żołądek, zimnym soplem drąc przez wnętrze. Palce mimowolnie śledzą delikatny, choć szerszy od własnego kontur ręki, chłonąc emanujące ciepło niosące za sobą subtelną esencję wczesnokwietniowego wieczoru, w którym tkwią. Szczęka mimowolnie, delikatnie jedynie zaciska się na moment. W tej krótkiej chwili dotyku, jego poleganie na tym kluczowym zmyśle wzmacnia się, nabiera na sile. Gwałtownie. A przecież to nie sam dotyk wprawia go w dyskomfort, ten, chociaż obcy, jawi się łagodnym i przyjemnym — to myśl, że musi oddać się w dosłowności w ręce nieznajomego, budzi niepewność. Zrzeka się przecież części kontroli, pokładając zaufanie, kruche i chybotliwe w ujmujących go palcach. W swojej sztucznej bezbronności, jej nawyku z przeszłości, widma wyłącznie, zmaga się dziwną formą lęku, której od dawna już nie odczuwał. Od tak dawna, aby zapomnieć poprawnego określenia; strach. Nie o własne życie, które przecież jest już jedynie kpiną, a reakcje, których nie będzie w stanie w odpowiedniej chwili złapać i stłamsić. Zdusić i wbić ponownie w tył czaszki. Nie odkrywać wszystkich kart podczas pierwszego spotkania. Pierwszego? Nie jedynego? Kołtun w głowie. Bawi go to, choć i niepokoi. Zbyt wiele doznań jak na jeden dzień. Objęte bielmem wejrzenie skrywa się pod połowicznie zsuniętymi pergaminowymi powiekami. Spokój malujący się na twarzy, nadal drga w subtelnym wymuszeniu, zakrywając wibrujące odczucie zagubienia. Wyciszyć umysł. Wyciszyć. Umysł.
Gdy palce Aoiego opadają na przedramię mężczyzny, nieznacznie zaciska je na materiale marynarki. Odruchowo, choć nader subtelnie badając tkaninę, jej fakturę, starając się skupić na wrażeniach, jakie suną przez linie papilarne, w kierunku pamięci, z której odmętów pragnąłby wyciągnąć nazwy włókien, które wyczuwa — to nie jest jednak tak proste, gdy odczuć jest tak wiele, gdy puchną w głowie w szumie krwi. Jedwab i kaszmir? Może. Wie jedynie, że każdy kolejny dotyk wpisuje się w umysł szeptem wyrafinowania, elektryzując przyjemnie i zmuszając palce do delikatnego ruchu tym specyficznym pragnieniem ukojenia wewnętrznego rozedrgania. Łapie się na tym. Tonuje sam siebie, delikatnie marszcząc brwi, pozwalając paliczkom na zamarcie w bezruchu. Dość. Bo dotyk nie jest wyłącznie ważny; jest niezbędny. Poprzez doznania pod opuszkami palców Aoi pochłania subtelne szczegóły, odkrywa fakturę, grubość, jakość tkaniny, tworząc żywy obraz mężczyzny, na którym się wspiera. To właśnie poprzez dotyk może poruszać się po niuansach ludzkich więzi i zrozumienia; a te bez możliwości rozczytywania mimiki, jawią się paskudnym trudem i ziejącą pustką — tą, z którą zmaga się każdego dnia, z opustoszałym przestworem ciemności, który gęsto okrywa jego świat. Świat, który dla Withlawa jest niepojęty, obcy, jak te fragmenty obrazów, do których przywykł, mogąc widzieć, nie zastanawiając się już nad nimi, nie kwestionując własnego wzroku — a to przecież dla Munehiry było istną, surrealistyczną abstrakcją. Więc gdy Aoi zrzeka się na pozór własnego zaufania zbliżając się do Vance'a, idąc z nim krok w krok, w jego żyłach płynie gęsta mieszanka rodzącego się pobudzenia i niepokoju zarazem. Dotyk koi przecież i przynosi ulgę. Na domiar złego pośród wszystkich niepewności, wątły zapach tytoniu tańczy w eterze, przebijając się przez mieszankę perfum, budząc wspomnienie czegoś utraconego, bełtając tęsknotę z nostalgią, kołtuniąc je ze sobą. Szum ulicy zdaje się odleglejszym. Ciepło bijące od drugiego ciała jedynie dodatkiem w derealizacji.
Jak się czujesz?
Wraca zamrugawszy, nabierając nieznacznie głębszy haust powietrza. Przez mglistość wejrzenia mknie ponownie przygasłe przed chwilą ożywienie. Źrenica, chociaż za mleczną powłoką nie reaguje na światło, nadal działa w takt organizmu, więc i teraz jej przydymiony obsydianowy pierścień zacieśnia się nieznacznie, gdy skupienie ponownie pojawia się na twarzy Aoiego. — Jak w matni. Chociaż to nie jest tak istotne. To raczej ja powinienem zapytać Ciebie jak się czujesz, bo mimo wszystko, to ty stoisz za tym, nazwijmy to, zamieszaniem — jego głos, początkowo aksamitny pomruk spokoju, nabiera na sile z każdą kolejną zgłoską, w swojej rytmice odzwierciedlając tę chwilową ucieczkę w głąb samego siebie. Niebezpieczne. Zamieszanie; słowo, które idealnie oddawało to, z czym walczył wewnętrznie. Nie wiedział jednak w jakim stopniu Vance zdaje sobie sprawę z powagi sytuacji. Z konsekwencji, jakie może nieść za sobą gra, ciężar przekazywanych informacji czy choćby próba zwiedzenia Munehiry w kierunku oddalającym go od bliskich. Bo co jeżeli to wszystko naprawdę jest kłamstwem?
Swobodnym ruchem dłoni, Aoi odnalazł najpierw zagłówek fotela, prowadząc palce metodycznie nieco niżej, chcąc poznać jego kształt, zanim ciało opadło na nim powoli. Automatycznie obie dłonie prowadząc przez poły białej marynarki, wygładzając ją w przyzwyczajeniu; ponownie, dotyk pozwalający trzymać się w pionie, gdy mostek kłuł i sprawiał wrażenie obcego. Wsłuchując się w szum przestrzeni, odczekał, nim nie usłyszał szmeru ciała za kierownicą i odpalanego silnika, podejmując ponownie z satysfakcją i zadziorną nutą toczącą się przez język: — Co jeżeli jesteś w błędzie, a ja się o tym dowiem, Vance? — Lewa dłoń na moment opada na złote zdobienie na torsie, pozwalając paliczkom grzęznąć w twardości łączeń między splotami, gdy tył głowy zaparł się w rozprężeniu na zagłówku, a powieki ponownie połowicznie zakryły wyblakłe wejrzenie.
Hattori Heizō and Vance Whitelaw szaleją za tym postem.
Błyszczące spojrzenie płynnie zsunęło się z jasnych oczu niżej, ku zawilgoconym wargom. Chociaż trudno było przeoczyć nawet to ledwo widoczne zbliżenie, Vance nie odpowiedział tym samym; jedynie zniżył podbródek w niemym wyczekiwaniu. Nie tylko Aoi szedł w parze z zachłannością – Whitelaw rozumiał ją aż za dobrze, szczególnie wtedy, gdy zdawała się zagęszczać powietrze, które wdychał; gdy swoimi łapczywymi szponami chciała zmuszać go do sięgania po to, na co akurat miał ochotę. Z przedmiotami sprawa była dużo łatwiejsza, więc teraz zamilkł. Na sekundę. Dwie. Być może już dając rozmówcy złudne poczucie, że wziął go z zaskoczenia. Ale to nie zdziwienie wpisało się w rysy jego twarzy; w uśmiechu, który powściągliwie kładł się na ustach, czaiło się coś zupełnie sprzecznego z niedowierzaniem. Coś drapieżnego.
— A może to ty powinieneś uważać, kogo prowokujesz? — podejmując zabawę w konspiracje, i jasnowłosy ściszył głos o kilka tonów. Ale to nie groźba wybrzmiała w parze z upuszczonym swobodnie pytaniem. Tym razem o prowokacje mógł obwiniać jedynie samego siebie. To jasne, że nie znaleźli się tutaj po to, by na siebie uważać. — Z przyjemnością przetestuję tę zachłanność. Oczywiście wszystko z zachowaniem granic zdrowego rozsądku i dobrego smaku. Poza tym do usług, wasza wysokość — dodał po chwili, racząc go – co dziwne – kompletnie nieironicznym określeniem, nawet jeśli zgłoski podrygiwały w ledwo słyszalnej zgryźliwości. Vance może kiepsko sprawdzał się w roli pokornego, uniżonego sługi, co nie umniejszało temu, że Munehirze do twarzy było z królewskim tytułem.
Niepewność? Próbował nazwać pierwszą przychodzącą mu na myśl emocję, która mogła zawładnąć Aoim, gdy pochyliwszy nieznacznie głowę, sięgnął wzrokiem ku ledwo widocznie poruszającym się palcom. Po części ta ostrożna delikatność była całkiem przyjemna – inna niż nachalne gesty ludzi, którzy za nic mieli sobie cudzą przestrzeń osobistą. Z drugiej strony ta sama delikatność rodziła w nim chęć ponownego sięgnięcia po dłoń białowłosego tylko po to, by w wymownym geście przycisnąć ją mocniej do swojego ramienia. Bo w całej tej ostrożności nadal wydawał się dziwnie odległy, czego nie zmieniało nawet ciepło przejmujące przenikające przez warstwy ubrań, pod którymi jak płynny miód rozlewało się na fragmencie skóry mającym styczność z drugim ciałem. Ale nie zrobił tego, tłumiąc tę chęć w luźno zaciśniętej pięści. Koniec końców to nie słaby uścisk był problemem, a myśli Munehiry, które krążyły gdzieś dalej. Najwyraźniej z dala od niego.
„To raczej ja powinienem zapytać ciebie jak się czujesz…”
Ramiona Whitelawa zadrżały targane krótkim, gardłowym i nieco niedowierzającym śmiechem. Pokręcił głową na boki w niemym zdumieniu, że mężczyzna w ogóle zaprzątał sobie tym głowę. Do teraz zresztą Vance’owi wydawało się jasnym to, że wprowadzony zamęt nie odcisnął na nim żadnego emocjonalnego piętna.
— Jak bardzo źle zabrzmi to, że czuję się dobrze? — spytał na pozór ostrożniejszym tonem, ważąc na języku każdą sylabę. Nie chciał urazić białowłosego swoim dobrym samopoczuciem, ale sam przyznał, że ponad wszystko cenił sobie szczerość. — Zależy zresztą, o co dokładnie pytasz. Jeśli chodzi o samo zamieszanie – nie rozpętałem go bez wcześniejszego założenia, że nie obejdzie się bez konsekwencji. Ale nie chcę, żebyś pomyślał, że mój nastrój jest kwestią satysfakcji z wynikłego chaosu. Nie mogłem przygotować się na to, że postawię cię w aż tak niekomfortowej sytuacji i na ten moment to mój jedyny powód do zmartwień — wyjaśnił, pozwalając na to, by jego ton przybrał śmielsze nuty. Wciąż jednak tłumaczył mu to spokojnie; wręcz życzliwie, nawet jeśli podobna łagodność nie powinna iść w parze z destrukcją.
Mając pewność, że Munehira nie potrzebował już asekuracji – przynajmniej na razie – odsunął się o krok, by zamknąć za nim drzwi. Nie kazał mu długo czekać, zanim zajął miejsce za kierownicą, palcem wskazującym ciągnąc za sobą pas znad ramienia. Zatrzymał się w połowie czynności, gdy w powietrzu zawisł ciężar kolejnego pytania. Na szczęście był w stanie udźwignąć wiele, dlatego pierwszym komentarzem stało się krótkie, upuszczone przez nos parsknięcie. Zaraz za nim rozległo się ciche kliknięcie zapinanego pasa. Na koniec dźwięk niemalże bezgłośnie odpalonego silnika. Trzy sekundy uporczywego napięcia.
— No właśnie. Co jeżeli? — powtórzył z rozbawieniem, które subtelnie osiadło na strunach głosowych, idąc w parze z ostrzejszymi nutami rzucanego pomiędzy wierszami wyzwania. Choć lubił mieć rację, teraz wnętrzem targnęła ciekawość tego, co dokładnie kryło się pod łagodnie zaintonowaną groźbą. Zamki w drzwiach zatrzasnęły się automatycznie, czemu towarzyszył dość charakterystyczny dźwięk. — Mogę zacząć od mojej perspektywy. Przede wszystkim będę musiał pogodzić się z porażką i zaakceptować to, że pomimo moich obaw jesteś w dobrych rękach. W najgorszym wypadku mój błąd zasmuci cię na tyle, że nie będziesz chciał mieć ze mną nic wspólnego. W najlepszym — zamilkł na chwilę, w skupieniu spoglądając w lusterko samochodu, by płynnie włączyć się do ruchu — nie będziesz miał mi za złe i zapomnisz o całej tej sprawie — dokończył lekko przy wybrzmiewającej w tonie oczywistości. Na ten moment trudno było znaleźć choć jeden powód, dla którego Munehira miałby puścić mu płazem to, że próbował podburzyć fundamenty kluczowej relacji w jego życiu. Whitelaw miał jednak to do siebie, że nie trzymał się kurczowo tylko teraźniejszości – jego wizje sięgały dalej, nawet jeśli dążenie do nich wymagało skupienia na każdym pionku ustawianym na planszy.
— Ale to przecież pytanie, na które tylko ty znasz odpowiedź. Na pewno dużo wygodniejsza od zastanawiania się nad drugą wersją wydarzeń. Więc? — Uniósł brew, ukradkiem zerkając na białowłosego kątem oka. — Co ze mną zrobisz, jeśli się mylę? — głos miał już cichszy; znacznie spokojniejszy. Zbyt spokojny, jak na kogoś, kto właśnie wiózł ze sobą kogoś, kogo jeszcze kilka godzin temu nazywał nieobliczalnym. Nie sposób było określić, czy w odprężenie wprawiał go ledwo słyszalny pomruk silnika czy poczucie tego, że gra z każdą chwilą robiła się ciekawsza. Tak samo trudno było oprzeć się wrażeniu, że nawet z przystawionym do gardła nożem z niezachwianą pewnością siebie przyjąłby zimno jego ostrza na swojej skórze.
Munehira Aoi ubóstwia ten post.
Wsłuchuje się z uwagą; wie przecież, że mógł wykręcić się jak robak. Wie, że znęciła go ciekawość. Ta zawsze była zwodnicza i nie przynosiła za sobą niczego dobrego. Chociaż czy dla chwili trwania w fascynacji nie warto ugiąć na moment karku? Tego przecież potrzebował, bycia zabawianym, a na ten moment Vance sumiennie wywiązywał się ze swojego obowiązku. Dlatego, kiedy „na przyszłość” rozciąga się w przestrzeni wypełnionej znudzonym szmerem wieczornego centrum Fukkatsu, usta Aoiego drgają delikatnie w rozbawieniu. Nie zdradzi swoich myśli. Nie podzieli się nimi. Trzymać je będzie ciasno, ku własnej uciesze. Jak zawsze.
Cisza nie daje wytchnienia, tak jak powinna. Ta pauza, na zaledwie dwie sekundy, które rozciągają się na podobieństwo wieczności, osiada na tyle karku we wrażeniu muśnięcia chłodem bryzy. Nagły dotyk mrówczych odnóży biegnie przez skórę. Przesadził? Oddech grzęźnie nisko w gardle, zanim wypuści go powoli, ponownie łapiąc się znajomego głosu niczym zapewnienia, a zarazem zachęty na kolejny ruch. Przyzwolenie na więcej, na silniejsze ukąszenia, bardziej zuchwałe zagrywki i bardziej obłe mamienia. — Zdecydowanie nie — rozpoczyna aksamitnym i ciepłym głosem, pozwalając mu drgać na strunach głosowych w zmysłowym wydźwięku. — Wtedy zabawa stałaby się skrajnie nudna, a przecież nie o to nam chodzi — i chociaż nie stawia słyszalnie zdania w formie pytania, nie kończy go również w stanowczości przeświadczenia, że Whitelaw może się z nim zgadzać. Pozostawia je otwartym, łatwym do dalszej manipulacji i przekręceniu na swoje. Barwa głosu zmienia się jednak, na rozbawioną, gdy ponownie prostuje ciało, pozwalając śmiechowi perlić się w powtórzeniu za mężczyzną dwóch słów, określenia, które owinęło się wokół niego z zaskoczenia. — Wasza wysokość... Nie jest tak, że przed tytułami królewskimi należy uklęknąć, albo chociaż się ukłonić? Zastanawiało mnie zawsze jakie to uczucie. Nie od strony klękającego, rzecz jasna. Czy sama świadomość sytuacji będzie dla mnie wystarczająca. Cóż, czas pokaże — zalotny powab głosu nie powinien smużyć się na wargach w perlistym uśmiechu, kiedy każda ze zgłosek wybrzmiewa przecież w poczuciu wyższości. Ta jednak jest dla Aoiego naturalna na tyle, aby już jej nie zauważał lub poczuwał się w obowiązku ukrywania jej; zamaskować przed uważnym słuchaczem. Niepotrzebne działanie, na które nie chciał tracić energii. Samo zawędrowanie myśli ku pokrętnej logice paranoicznej psychiki, gdzie rozważanie satysfakcji płynącej z podporządkowanego aktu klęczenia rozkwita powoli, a nawet samo już wymówienie tak niespodziewanego przecież zlepku słów, godzi w podłe rozkoszowanie się władzą nad innymi. Tylko ten głos, uderzający w niewinny ton, w kąciku drgając mimowolnie chęcią doznania tego wizualnego potwierdzenia; ale pomimo tego, trzyma się wiary, że samo już warunkowe posłuszeństwo zaspokoi głód, który wykracza poza ograniczenia pozbawionego wzroku spojrzenia.
Twarz Munehiry intuicyjnie skierowała się w stronę płynącego śmiechu, jakby w typowym dla ludzi odruchu próbował wyczytać z twarzy Vance'a powód rozbawienia. Z tą różnicą, że w oczach rozbijała się pustka, a czoło pozostało gładkie, przez jego własną mimikę nie drgnął nawet jeden grymas, nie ułożyło się cieniem zwątpienie we własne, luźno rzucone pytanie. Pomimo roszczeniowości i niezaprzeczalnej butności, komfort innych zdawał mu się ważnym; choć działając bardziej podświadomie, przez co nie potrafił w odpowiedniej chwili wycofać z języka ponownie w gardziel prób upewnienia się co do samopoczucia drugiej osoby. Dopiero odpowiedź zmusiła go do wbicia pastelowych tęczówek przed siebie, aby sam mógł podjąć z westchnieniem, wciskając się w krótką pauzę. — Zasadniczo, cieszę się, że nie usłyszałem innej odpowiedzi — Bo Vance sprawiał wrażenie osoby, która dobrze czuła się w środku zamieszania? Bo uważał, po ich wcześniejszej rozmowie, że zależało mu nie tylko na podzieleniu się informacjami? Bo spotkanie przyniosło zadowolenie, zamiast rozczarowania? Bo sam już nie wiedział, czy jemu też wyłącznie chodziło o zagłuszenie niepewności względem Yoshidy? Labirynt niedomówień wydłużał się, rozszerzał co raz to mocniej, rozpychając się w ciasnych ścianach czaszki, niewidocznie i bardzo powoli zmuszając trzymaną wytrwale gardę do rozluźnienia się. — Akurat ten powód możesz od siebie odtrącić. To głupota martwić się o obcych, to po pierwsze, po drugie, ta aż tak niekomfortowa sytuacja prędzej czy później powinna zaistnieć. Kwestia czasu — tka zakończenie w rozwodnionym zamyśleniu, które ponownie wpycha się w ciało, przejmując nad nim kontrolę, bo czy faktycznie, gdyby nie Whitelaw i jego informator, gryzłby się z własnym sumieniem, rozszarpywałby na strzępy nawarstwiające się niepewności? Istniało w nim zbyt wiele pytań; ale tych najważniejszych nie potrafił jeszcze uformować w słowa.
Znów — znajoma cisza. Powoli zaczynał się do niej przyzwyczajać, przywykać do przerw między odpowiedziami, jakby każda z nich stawiana była z premedytacją i rozwagą przez mężczyznę, skazując swojego rozmówcę na przewartościowanie każdego słowa, jakie ten wypluł z siebie podczas rozmowy. Słuch wyostrza się w oczekiwaniu, zanim na kliknięcie pasu bezpieczeństwa nieznacznie ściągnie brwi. Zawsze o nim zapominał. Ba, inaczej; nie musiał pamiętać. Za każdym razem to dłoń Yoshidy układała się na plastikowym materiale. Aoi dobrowolnie rezygnował z tej asekuracji. Negował jej pożyteczność. I tak był martwy, a na domiar złego, napięcie taśmy gniotło ubrania... Prawa dłoń powoli przemierzyła przestrzeń, opuszkami zapierając się na wypukłości plastiku, nim koniuszki smukłej ręki zetknęły się z chłodem metalowego zęba. Równie łagodnie lewą dłonią wędrując przez brzeg fotela, zapoznając się z teksturą jego obicia, zanim środkowy palec odnalazł wąską łuzę. W każdym geście, w każdy ruch, wpisana jest zachowawczość wymuszona nieznanym środowiskiem. Męczące... Tak cholernie męczące. Trwać codziennie w niekończącej się ciemności, poruszając się po nieznanym świecie, zmęczonymi opuszkami palców śledząc kontury obcości, nieśmiało zbliżając się do nieznanego. Wszechobecne zmożenie wgryzło się w jego kości, kiedy serce wyrywa się raz po raz za myślą o ukojeniu w czyjejś pomocy. Każdy krok, każdy gest jedynie wzmaga ucisk w piersi. Trwa jednak niemo, zbyt mocno ugruntowany w przekonaniu, że choćby krucha prośba o pomoc plami godność, przyszywając mu łatkę kretyna, inwalidy, wybrakowanego elementu.
Kiedy kliknięcie wkomponowuje się w pomruk ruszającego pojazdu, Aoi jedną z dłoni poprawia niewygodę pasa na torsie, zaraz to wtykając ją między sztywność napięcia a miękkość materiału marynarki, odseparowując jedno od drugiego. Mieli, bardzo powoli mieli odpowiedź Vance'a, zamykając na moment oczy, na powrót układając głowę na zagłówku, wsłuchując się w ton jego głosu, jakby to w nim chciał odnaleźć prawdziwy wydźwięk jego przemyśleń. "Co ze mną zrobisz, jeśli się mylę?"; śmiech. Ten zapewne pierwszy raz dzisiejszego wieczoru wybrzmiewa tak szczerze, gdy wolna dłoń opada w rozluźnieniu na biel gładkiego materiału okalającego udo. — Co z tobą zrobię? To bardzo ładnie brzmiące pytanie — rozpoczyna, wyciszając co prawda sam śmiech, chociaż w szerokim uśmiechu i nadal brzmiącym w wibracji głosu rozbawieniu, kontynuując: — Ciężko mi powiedzieć, Vance. Może po prostu chciałem dowiedzieć się, czy w ogóle zakładasz taką możliwość. Może nie zrobię nic, bo nie będzie to miało dla mnie znaczenia. Chociaż znam siebie na tyle dobrze, żeby wiedzieć, że lubię kończyć niewygodne sytuacje, aby nie musieć do nich wracać. Bo chociaż chciałbym szczerze zapomnieć, w psiej naturze leży pamiętliwość — psy są pamiętliwe; nieubłagane echa przeszłości, dręczące go swoją obecnością w złamanym umyśle. Głosy, warkoty, niby to symfonia głodu i pierwotnej wściekłości. Skowyt boleśnie przypominający każdą pojedynczą krzywdę minionych lat; ryk oślinionych pysków dyktujący każdy ruch wykonywany w niepohamowanej desperacji. Wspomnienie zgrzytających szczęk ciągle przeszywa eteryczną egzystencję Aoiego, wskrzeszając uśpiony żar smutku i gniewu, przeplatając się w kakofonii udręki tkanej na nowo przy każdym przebudzeniu w widmowej świadomości. Więc to nie on byłby w stanie zrobić z mężczyzną cokolwiek, lecz one, zasadzające się w odmętach jaźni, plugawe wilczury. — Nie wiem jednak, czy satysfakcjonuje cię moja odpowiedź. Są kwestie, których nie planuję, bo wolę poddać się sytuacji i temu, jakie emocje i odczucia ze sobą przyniesie — kończy, pozwalając, aby głos opadł o kilka tonów przy ostatnich zgłoskach, rozkładając się przyjemną rozluźnioną oktawą na twardym podniebieniu, subtelnie przesuwając głowę wspartą na zagłówku, kierując wejrzenie okryte gęstym bielmem na wysokość ramienia kierowcy. Spokój. Ten w ograniczonej przestrzeni samochodu jest praktycznie namacalny. I tak jak Vance; Aoi sam osunął się w przyjemne rozluźnienie — zbyt spokojny, jak na kogoś, kto kierował się z zupełnie obcą sobie osobą, w równie obcym, nieznanym i niewiadomym kierunku. Bo może właśnie ta świadomość nieobliczalności przyćmiewała instynkt samozachowawczy. Był bezpieczny, dopóki sam dla innych jawił się zagrożeniem.
Vance Whitelaw ubóstwia ten post.
— Tak, nie o to — przyznał łagodnie, bo głosem był w stanie tłumić żarliwość spojrzenia, tak niepasującą do zimnej barwy tęczówek. Powoli. Wszystko powoli. Nie dać się sprowokować to też część gry. Tak samo częścią gry było to, by czasem dać pociągnąć za odpowiedni sznurek – oddać się rozluźnieniu sytuacji, gdy tuż obok niósł się przyjemny śmiech. Wydał z siebie niby to zaskoczone parsknięcie, ale kącik ust już giął się do góry w prowokacyjnym półuśmiechu. — Możliwe. Na szczęście nauczyłeś mnie dzisiaj, że o niektóre rzeczy trzeba ładnie poprosić, bo wybrzmiewają lepiej, gdy można je nie tylko usłyszeć. Może to samo tyczy cię rozkazów? Nie zaszkodzi spróbować — zasugerował swobodnie, nie dając przy tym żadnej gwarancji na to, że plan się powiedzie. Miał na uwadze zarówno to, że już nie dzieliła ich ogromna przepaść połączenia telefonicznego, jak i to, że próbować można było do skutku. Zaciekawiony wzrok Whitelawa padł na profil białowłosego, gdy sprawdzał, jak ten czuł się nie tylko z tym, jak dobrze zapamiętał detale sprzed kilku godzin, ale i z tym, że zabierał mu władzę, którą przed momentem tak ochoczo wcisnął mu w ręce. Przynajmniej jej część – tylko ku własnej uciesze.
„Akurat ten powód możesz od siebie odtrącić.”
Pokręcił głową w niemym zaprzeczeniu i odrzuceniu takiej możliwości. Było to absurdalne, ale ciężko było pozbyć się naturalnych odruchów ciała. Nie sądził też, że chce się ich pozbywać, jakby zakładał, że Munehira odczytywał je na swój własny sposób – w subtelnych ruchach powietrza, cichym szeleście ocierającego się o kark materiału kołnierza, do którego nie przywiązywało się uwagi.
— Nie martwię się o przypadkowych ludzi mijanych na ulicy. To faktycznie byłaby głupota. Nie jesteś dla mnie zupełnie obcy. Co najwyżej nie znamy się za dobrze, ale powiedziałeś mi wystarczająco dużo rzeczy, którymi prawdopodobnie nie powinieneś się dzielić, żebym mógł uznać, że jesteśmy podobni. Trochę — podkreślił znacząco, ale też z rozbawieniem, jakby za jedyne podobieństwo można było uznać wyłącznie wspólny gust kulinarny. Tylko Vance zdawał sobie sprawę, że tego, co ich łączyło, było znacznie więcej. Chciał, żeby trwał w błogiej nieświadomości tak długo, jak było to konieczne. — Co więcej, nie zapraszam obcych na kolację. Liczę na to, że w trakcie poznamy się nieco lepiej. — Nie próbował kryć intencji, które w jego odczuciu były oczywiste. Po długiej rozmowie telefonicznej, nie paliłby się do tego, by urządzać bezcelowe spotkanie. Wolał też uprzedzić, że nie ciągnął go ze sobą po to, by wdawać się w szczegóły zdobytych przez siebie informacji – przynajmniej nie uważał ich za główny temat ich wieczornej rozmowy. Były dla niego zanętą i – jak widać – w tej roli sprawdziły się doskonale. Nic dziwnego, że blondyn nie brzmiał na ani trochę skruszonego tym, że wzbudzeniem czystej ciekawości zatargał go w tymczasową pułapkę.
Nie bez powodu nie spytał, czy potrzebuje pomocy, choć dostrzegłszy ruch ręki po swojej prawej stronie, ukradkiem skontrolował czy Aoi był w stanie poradzić sobie z pasem bezpieczeństwa. Po prowadzeniu go przez chodnik nie chciał rzucać jeszcze więcej światła na jego kalectwo, przeczuwając, że dla kogoś, kto uważa, że jest w stanie pozbyć się każdej przeszkody, propozycja kolejnej pomocy byłaby dość uwłaczająca. Ale korciło. Nie dlatego, że mu współczuł. Nie dlatego, że budziły się w nim ludzkie odruchy. Tylko dla najzwyklejszego pretekstu, by w niedwuznacznej sytuacji znaleźć się bliżej.
Nie teraz.
Śmiech zdawał się wypełniać całą pustą przestrzeń wewnątrz samochodu; uspokajająco dźwięczał w uszach i odsłonił jakąś część Munehiry, z którą wcześniej nie miał styczności. Była to całkiem miła odmiana i dość niepokojący – ale nie dla niego – kontrast pomiędzy zaprezentowaną wcześniej naturą. Przez moment trudno było uwierzyć, że to, co zdążył mu powiedzieć, było prawdą, bo przez chwilę wydawał się zbyt człowieczy i zbyt niewinny. Tyle że jasnowłosy nie był tym rozczarowany – dobry humor niezmiennie odmalowywał się na jego twarzy. Ujmujący śmiech wręcz mu się udzielił, niezależnie od tego, że właśnie rozprawiali o jego przyszłej karze.
— „Co mi zrobisz” zabrzmiałoby dość protekcjonalnie, a przecież po tym wszystkim, co usłyszałem, nie powinienem traktować cię w taki sposób — wyjaśnił z wybrzmiewającym w tonie uśmiechem. I chociaż lekceważenie zagrożenia i tak leżało w jego naturze, z uwagą wsłuchał się w to, co Aoi miał mu do zaoferowania. Starał się nie kierować własnymi oczekiwaniami co do kreatywności mężczyzny, chociaż wydawało mu się, że miał w rękawie już gotowy plan. I mógł wydawać się rozczarowany, gdy po ostatnim wypowiedzianym zdaniu, znów uraczył go milczeniem, wypełnionym cichym szmerem materiału, gdy poprawił się w fotelu, przylegając wygodniej do oparcia. — Satysfakcjonuje. Wiem, że jest za wcześnie na takie przypuszczenia. Wciąż mogę mieć rację, a jeśli nie — głos raz jeszcze ucichł ucięty słyszalnym zastanowieniem, po którym miękko, prawie nieuchwytnie, pląsała lisia nuta. Nad czymkolwiek udawał, że się zastanawia, było pewne, że zdążył zaplanować to już wcześniej i najwidoczniej nie czuł potrzeby, żeby to ukrywać. Otwierał przed nim karty, które Munehira mógł wykorzystać, by mieć przewagę; by w porę zablokować mu wszystkie ścieżki do wygranej. Mógł, ale nie musiał. I to było w tym wszystkim najbardziej ekscytujące. — Być może mam jeszcze wystarczająco dużo czasu, żeby zapaść ci w pamięci na tyle pozytywnie, że nie będziesz chciał czegokolwiek robić. Może poza wypominaniem mi tej pomyłki przez bardzo długi czas. Jakoś to zniosę — zapewnił z teatralnym westchnieniem, bo w słowach Whitelawa swoje odzwierciedlenie miał zadowolony uśmiech, który rzucał ledwo widoczny cień na jego usta. — Kto wie, czy do tego czasu nie będziesz wolał mnie? Są już co najmniej dwie kwestie, w których mam znaczącą przewagę — dodał z niezmąconą pewnością siebie, ale i swoistą zaczepnością w tonie głosu. Droczył się, ale nie żartował. Gdy wcześniej zastanawiał się nad tym, w co grali, uznał, że zatruwanie cudzych myśli może być całkiem ciekawe.
— Nie spytałeś dokąd jedziemy — zauważył, gdy kątem oka dostrzegł, że był wyjątkowo rozluźniony, jak na kogoś, kto wsiadł do samochodu obcego. To określenie nadal przychodziło mu z pobłażliwym rozbawieniem. — Niedługo będziemy w Asakurze.
Ostatni odcinek drogi przejechali w wyczuwalnie wolniejszym tempie. Już kilka minut temu zostawili za sobą szumne miasto – okolica, w której znajdowali się obecnie, była znacznie spokojniejsza i senna. Płynnie skręcił na rozciągający się pod hotelem parking, zatrzymując się na miejscu niedaleko wejścia do budynku. Odpiąwszy pas, otworzył automatyczne drzwi z obu stronach. Chłodne, wczesnowiosenne powietrze wtargnęło do samochodu, niosąc ze sobą ziemistą woń, przeplatającą się z zapachem kwitnących drzew – różniło się od tego, którym oddychało się w centrum miasta, i nie bez powodu jednym z zaproponowanych miejsc były właśnie ogrody. To, że dotarli na miejsce było więcej niż oczywiste, dlatego bez słowa wysiadł z pojazdu, by obejść samochód i skierować się ku drzwiom pasażera.
— Poprosiłem, żeby zamknięto dla nas kryty taras — poinformował. Głos mężczyzny brzmiał na tyle wyraźnie, że nie pozostawiał żadnych wątpliwości, że już stał obok, by służyć mu ramieniem. Nie dotknął go, ale ciepło wyciągniętej dłoni było wyczuwalne, gdy ta znalazła się tuż obok białowłosego. — Pamiętaj, żeby dać mi znać, jeśli będziesz zmęczony.
Munehira Aoi ubóstwia ten post.
Uśmiech rozciąga delikatnie wargi, gdy łokieć zapiera się przy dolnej krawędzi samochodowej szyby, aby na otwartej, smukłej dłoni wesprzeć skroń, spojrzeniem brnąc ślepo w kierunku mężczyzny; nasłuchując z uwagą, łapiąc każdy, nawet najcichszy dźwięk, jaki ten z siebie wydobywa. Jak pojętny pies, przekręcić głowę i trwać w przyjemnym bezruchu wyczekiwania, bo przecież kolejna zgłoska może okazać się pochwałą, dłonią, do której będzie mógł się łasić. Niewygoda wspomnienia własnego głosu obija się w głowie dudniącym echem. Powinien żałować bardziej, ale nie potrafi. Gdzieś wewnętrznie cieszy się na swoją chwilową zuchwałość, która teraz nie przeszłaby mu przez gardło, nie spłynęła na język w zdaniu tak silnie utkanym w tej zmysłowej pewności siebie, której podczas spotkania na żywo nie potrafił z siebie wykrzesać. Długie palce nikną w kosmykach popielatych włosów, opuszkami zataczając przez moment na skórze okręgi. Przyjemne zawieszenie w ciszy, sekundzie długiej i krągłej, jakiej poddaje się dobrowolnie, czując, że kark zaczyna mrowić, gdy subtelna spiekota łagodnym pociągnięciem rozwodnionego karminu musnęła policzki. Czuje ciepło, które osadza się na szczytach kości, pnąc się mozolnie ku skroniom. Ciało powoli niby to naturalnie — w aktorskiej powadze — prostuje się ponownie, aby krągłość źrenic, na które naciągnięta niczym całun mleczna mgła wbić za szybę. Odwrócić głowę. Ukryć zakłopotanie. Ukryć siebie. Ochronić. Udawać, że emocje już dawno się wypaliły, że nie istnieją, że już tylko brak i wyrachowanie leży na dnie żołądka. —Tak. Może masz rację — odpowiada zdawkowo, ton głosu zawieszając w przytaknięciu, kiedy dłoń znów opada na udo, kciukiem wodząc przez chwilę po materiale spodni. Uspokoić się. Dotknąć miękkości tkaniny i to w niej zakotwiczyć się teraz, nie pozwalając myślom rozszaleć się i rozbestwić.
"(...) jesteśmy podobni. Trochę."
Najpierw głowa skłania się w krótkim przytaknięciu, nim twarz ponownie nieznacznie skieruje się ku cierpliwie układanym słowom, które nabierają jeszcze głębszego rezonu przez zamkniętą przestrzeń samochodu. Sam nie wie, czy nie rozumie, bo nie chce, czy naprawdę nie wyczuwa prostego przekazu, jaki wysyła mu Vance. Może prawda leży w obu tych stwierdzeniach, bo Aoi ciągle ukrywa się za niedowierzaniem, za myślą, której nie potrafi do siebie dopuścić, że pomimo śmierci, pomimo własnemu zgorszeniu i plugawej naturze, jest w nim jeszcze cząstka człowieczeństwa, którą ktoś może dostrzegać i „chcieć". Że ten element jego jestestwa, czuły jeszcze przez moment, zanim wypali się całkowicie, nie jest wyłącznie ciążącą wadą, piętnem wgryzionym w kościec; kiedy przecież tak go odczuwa. Nieludzki, chociaż wciąż śmiesznie człowieczy.
Umyka mężczyźnie tak wiele elementów, tak trudno jest mu połączyć owalność słów Whitelaw'a z ich wcześniejszą rozmową, nie potrafi wyciągnąć spomiędzy dźwięków subtelności aluzji, sygnałów, które mogłyby go nakierować na odpowiedni tor, pomóc w rozszyfrowaniu jakiegokolwiek podobieństwa, które ten ma na myśli. Głupio jednak pytać. Chociaż powinien... Białą tkaninę przylegającą delikatnie do obłości uda zakleszcza nieco mocniej między opuszką kciuka a brzegiem wskazującego palca. Przestań. Nabiera głębszy oddech, płasko sadowiąc dłoń bliżej kolana, rozcierając niewielkie zagniecenie. — Podobni? — Pada jednak w przyciszeniu, gdy tył głowy znów zapiera się na zagłówku. — Teraz jestem niesamowicie ciekaw, w czym dostrzegasz te trochę, Vance — jest w jego głosie nikłość obawy, bo przecież zna siebie, tego, którym się stał, zapominając o tym, którym był dawniej. Nie powinien cieszyć się z myśli, że ktoś, ktokolwiek jest bliski jego przyzwyczajeniom czy reakcjom na ten żałosny świat. Jest też jednak między sylabami i zalążek nadziei, bo pomimo sczerniałej zmazy, jaka oblepia ciasno duszę, pragnienie wiedzieć, że nie jest sam. Że jest ktoś, kto zrozumie go bardziej i lepiej. Rozumie jak siebie samego.
Cisza była nieznośna, kiedy spojrzenie nie mogło wychwycić mimiki i fizycznych reakcji. Cisza była dusząca i niewygodna jak drzazga wbijająca się pod paznokieć. Cisza zawsze była niepewnością, która ściągała delikatnie brwi, nie wiedząc, czy powinien ją przerwać, wtrącić się, aby zagłuszyć jej huczące wycie między nićmi zaniepokojenia rozciągniętymi w labiryncie umysłu. Nawet jeżeli moment temu przez usta uciekał śmiech, osłupiałe, zimne skostnienie w zastanowieniu pojawiało się równie błyskawicznie, co on. Jak burza, która trzaska piorunami niby w oddali, aby po sekundzie tonami wody zalać ciało i w kolejnej uciec ponownie parą i zapachem ulewy we wspomnienie. — Między chcieć, a musieć istnieje znacząca różnica. Nie lubię trzymać blisko siebie osób, które mnie zawiodły. Już nie — odpowiada w delikatnym uśmiechu, który na linii napowietrzonego głosu wybrzmiewa w ujmującej swobodzie. — Dwie kwestie... masz na myśli szacunek do drugiego człowieka i ujmujący urok osobisty, czy szacunek i godność? Bo jeżeli tymi kwestiami są wyłącznie te dwie ostatnie, to w takim razie są trzy, nie dwie. Chyba że to coś zupełnie innego, czego nie udało mi się jeszcze wyczuć — krótka pauza, łapie się na tym, że całkiem nieumyślnie, początkowo nieświadomie skomplementował go w sposób, który powinien sobie odpuści. Było jednak za późno, a zgłoski lały się w eter, siąknąc w kabinę samochodową razem z cichym szumem pojazdu. — Może będę wolał Ciebie, nie jest to tak nieprawdopodobne, im dłużej się nad tym zastanawiam — ponowne obnażenie się; a więc myślał o nim? Zastanawiał się już nad tym? Już przerobił ten scenariusz w swojej głowie? A może po prostu odbijał piłeczkę, udając, że Vance zaprzątał jego głowę od momentu, w którym zabrakło mu jego głosu. Zbyt wiele sprzecznych ze sobą emocji. Zbyt wiele odczuć. Zbyt wiele niezaspokojonych tęsknot. — Z tym, że polecam zastanowić się kilkukrotnie czy chcesz, żebym wolał Ciebie. Przecież, jak już zauważyłeś to wcześniej, bywam nieobliczalny. Oczywiście, żeby było jasne— przerywa na moment w satysfakcji, osadzając perłowe tęczówki w przedniej szybie, pozwalając wargom zadrgać w zadziornym, niebezpiecznym uśmiechu, który niknie po chwili, wpisując się w stylizowaną, przymuszoną łagodność. — Doskonale wiem, że działa to w obie strony. Wiem też, że nie zaprzeczysz, jeżeli powiem, że zdaję sobie sprawę, że sam nie jesteś święty, pytanie powinno bardziej brzmieć, jak blisko jest Ci do potępienia — wieńczy koniec zdania krótkim, jałowym, przycichłym śmiechem, prawą dłoń odrywając od uda, kciukiem przecierając kącik ust, trąc przez dolną wargę do jej połowy, jakby chcąc ściągnąć z niej resztkę niewygodnego słowa, a może po to, aby nie uśmiechnąć się szerzej. Prawdziwiej. Obnażyć kły.
"Nie spytałeś dokąd jedziemy"
Brwi unoszą się nieznacznie, kiedy słowa mężczyzny siąkną między ledwo co uspokojoną myśl, burząc jej monotonną rytmikę. Nie spytał. Łapie się na tym nieoczekiwanie, pozwalając powiekom zaraz to opaść do połowy wejrzenia, kiedy to kącik ust wspina się delikatnie ku górze w łagodnym uśmiechu. Nie spytał... dlaczego? "Niedługo będziemy w Asakurze."
Dlaczego nie spytał?
Pytanie wiruje w głowie przez moment, natrętnie jak mucha, rozbijając się o ściany czaszki. To spotkanie, pierwsze sam na sam, rozbudziło osobliwą mieszankę fascynacji i niepokoju; z jednej strony dając Munehirze tę kruchą możliwość rozkoszowania się wytchnieniem od ciążącego non stop rozważania celu podróży, który zazwyczaj uderzał w splot słoneczny agresywnie wyrzutem przeszłości, z drugiej budując niewygodę świadomości, że nie mógł uciec przed głosem, który zaczynał mamić zbyt mocno, muskając zmysłowo słuch. Było w mężczyźnie coś, do czego Aoi lgnął. Odpychał od siebie to, póki pozwalały mu na to siły, lecz te, jak i wszystko, posiadały swój limit i wytrzymałość na niewymuszoną kokieteryjność. Czuł się jeszcze mniej pewnie przez fakt, że zaczynało mu się to podobać. Za bardzo podobać. Nie taki był plan. Ten zaczynał tracić na znaczeniu i zmieniać się w sypki miał.
Rozbawione westchnienie rozpoczyna perlistość głosu: — Najwidoczniej zająłeś moje myśli tak intensywnie, że nie miałem czasu się nawet nad tym zastanowić, a to duże osiągnięcie — zatracił się na zbyt długi moment. Musiał wrócić. Musiał się z tego wygrzebać, złapać oddech, nabrać zimnego powietrza w płuca i otrzeźwieć.
Kiedy samochód zatrzymuje się, przez kręgosłup wspina się elektryzujący prąd, układa się między kręgami, jaśniejąc w spojrzeniu nieodgadnioną iskrą. Wzrok, chociaż przytępiony ołowianym nalotem, nadal szkli się w fascynacji, nadal źrenica rozszerza się w ożywieniu ciała i rozdygotaniu emocji.
Aoi oddycha powoli i głęboko, jednak nie po to, aby odpędzić od siebie panikę. Doznawać. Powietrze emanuje spokojem, rozchodzi się w nim przyjemnie ziemisty zapach. Jeszcze chwila, jeszcze parę miesięcy, gdy minie wiosna, a ziemia zacznie trącić w lecie torfem. Jeszcze chwila, a mdły zapach nie pozwoli mu opuścić szklanego centrum. Potrzebuje tego. Różnorodności, którą sam sobie odbiera, tak jak dawniej, inni bezlitośnie odbierali ją jemu. Munehira mógł być katem dla wielu osób, ale najbardziej bezlitosny był dla samego siebie. Tyran, choć nie zdający sobie z tego sprawy.
Smukłym palcem wypiął pas z charakterystycznym kliknięciem, powoli uwalniając się z niewygody sztywnego potrzasku. Cały czas czujny. Dźwięk kroków rozdzierał szum późnego wieczora. Te już charakterystyczne, a nie obce. Tak samo, jak i ciepło dłoni, którą ujął miękko we własną, kiedy ciało unosiło się z fotela, aby wyprostować się i wolną ręką delikatnie, pieszczotliwie wręcz, wygładzić materiał marynarki. Nie zdążył zarejestrować momentu, w którym chłodne paliczki ruszyły nieco wyżej, przez nadgarstek mężczyzny, zamiast osiąść na materiale rękawa, wkradając się koniuszkami pod niego, na mankiet koszuli, nieco jeszcze wyżej, o jedno pociągnięcie palca za wysoko, aby uznać to za przypadek, którym było. Czy na pewno? Zreflektował się ospale, nie chcąc uciekać jak spłoszone zwierze, nie chcąc stwarzać wrażenia, że sercu uciekło właśnie jedno uderzenie. Delikatnie wycofał palce, odnajdując „poprawną” ścieżkę przez przedramię Vance'a, tam brnąc przez delikatność tkaniny, która pieściła sensorykę, aby przełożyć dłoń i nieznacznie zbliżyć się ku niemu ramieniem. Przywrzeć do mężczyzny na moment nieco bardziej, wiedząc, że nie znając okolicy, potrzebował silniejszego, bardziej znamiennego zapewnienia, że nic się nie stanie, że jest bezpieczny w każdym wykonywanym ruchu. A może to to ciepło, które przyciągało go, jak światło zwodziło ćmę ku żarówce. Może to zapach perfum, przez który rozbijał się ton tytoniu, rotował niespokojnym wirem w umyśle, zmuszając ciało do zaufania, kiedy racjonalność nadal krzyczała, nadal rwała się; choć coraz ciszej, coraz to słabiej.
— Pamiętaj, że działa to w obie strony — odpowiada przyciszonym tonem, chociaż ten nie nosi w sobie zwątpienia, czy lęku, nie; miękka nuta toczy się przez język i na jego koniuszku wiśnie troską. Zdarza się i tak. Szczególnie kiedy zapomina, czym jest.
Realizacja wraca niczym bumerang. Nie spytał, dokąd jadą. Nie zadał pytania ani o lokal, ani o część miasta. Asakura. Nie było to zbyt wiele, aby mógł dojść do czegokolwiek sam. Zagryzłszy na krótki moment wnętrze policzka, Munehira nieśpiesznie poprawi dłoń na przedramieniu mężczyzny, obejmie go paliczkami nieco znamienniej, zanim odezwie się w nieco głośniej niźli wcześniej, swobodniej, choć trzymając się specyficznej zachowawczości kogoś, kto zaczyna powoli zbierać informacje, które dotychczas umykały i pierzchły niczym kijanki. — Mam dwa pytania. Pierwsze brzmi, gdzie dokładnie jesteśmy, a drugie, wymaga nieco więcej Twojego zaangażowania. Z racji, że nie widzę... czy mógłbyś sprawić mi tę przyjemność i opisać co widzisz? — Głos opada o otawę, kiedy przechodzi do drugiego pytania. Smuży się ciszej, tracąc swoją pewność, kiedy widoczne zakłopotanie opuszcza powieki w pół źrenicy, a czoło jakby ucieka nieco bardziej w kierunku ziemi, dalej od twarzy, która może na niego spoglądać. Dziecinna prośba. Ważna, chociaż trudna i bolesna.
Vance Whitelaw, Rimura Sean, Yakushimaru Seiya and Bakin Ryoma szaleją za tym postem.
Ciało zadrżało lekko targane spazmem tłumionego śmiechu, który wybrzmiał jedynie poprzez nierównomiernie upuszczane przez nos powietrze. Sam zapoczątkował tę falę ciekawości i mógł spodziewać się, że nie tylko on będzie chciał wiedzieć więcej. Bawiło go to – czy raczej cieszyło – że kawałek po kawałku zgarniał jego uwagę.
— O jednym już wiesz, ale to tylko drobiazg — zaczął swobodnie. Nazywanie kanibalizmu drobiazgiem przyszło mu z zadziwiającą lekkością – taką, z jaką mówiło się o przyziemnych tematach. W ich świecie było to zresztą całkiem normalne; w ich świecie ludzkie mięso niczym nie różniło się od zwierzęcego – z tą różnicą, że większość wolała je marnować. — Pomyślmy. W ponadprzeciętności, w życiowym apetycie, o którym wspomniałeś, nawet jeśli mamy różne cele i w tym, że są rzeczy, których większość ludzi nie zrozumie. Nie mówię, że ten brak zrozumienia jest dla mnie uciążliwy, nie mam problemu z dostosowywaniem się — marynarka zaszeleściła ocierając się o oparcie przy krótkim wzruszeniu ramionami, które wypełniło ciszę w chwilowej pauzie — ale całkiem lubię tę wersję siebie. — Nie doprecyzował, czym dokładnie była „wersja siebie”, o której wspomniał. Swobodnie czuł się w każdej wersji – przynajmniej stwarzał takie pozory – ale rzadko kiedy miał okazję być w pełni sobą w niezaufanym towarzystwie. Bo sobą był zawsze w taki czy inny sposób – dostosowywał się, bo znał płynące z tego korzyści; udawał, kłamał, pochlebiał, mamił uprzejmością, ale też obnażał tę gorszą stronę, gdy czuł, że może sobie na to pozwolić. Mógł być wszystkim po trochu i to bardzo mu odpowiadało.
— To dobre podejście — przyznał ten jeden raz zdawkowo; ten jeden raz tylko połowicznie podzielając jego decyzję. Rozumiał, że z tymi, którzy zawiedli, ciężko było utrzymywać dalszy kontakt, ale rozumiał też, dlaczego wrogów powinno trzymać się bliżej siebie. Może nawet kontynuowałby ten temat i może podzieliłby się z nim swoimi teoriami, ale tym razem to jego myśli zwróciły się ku innym torom – ku tym subtelnym pochlebstwom, które w swoim przyjemnym wydźwięku łechtały i tak wybujałe ego. I chociaż zdawał sobie sprawę ze swoich zalet – bo niewątpliwie te wszystkie cechy właśnie nimi były – spijanie ich z ust kogoś innego zawsze smakowało inaczej. Lepiej.
Kącik ust zabrnął wyżej, nadając im kształt półuśmiechu. Obojętnie, jakiego wyrazu ten półuśmiech nadawał jego twarzy – nie mógł się nim podzielić. Nie musiał przejmować się tym, że oprócz zadowolenia wkradła się tam także satysfakcja; że gdy znów spojrzał na niego z ukosa, w jasnych tęczówkach, chwytających byle blask świateł z ulicy, zalśnił równie usatysfakcjonowany błysk. Wyrachowany. Na ten moment nagroda była niewielka, ale wystarczyła, bo teraz trzymał w garści już jeden palec i tylko kwestią czasu było wspięcie się dotykiem wyżej – po całą rękę. I wreszcie...
— Cztery — poprawił go uprzejmie, ale każda z sylab rozbrzmiewała zadziorną nutą, czego wcale nie zamierzał ukrywać przed Munehirą. Nie bawił się w sztuczne skromności. — Biorąc pod uwagę mój dobry gust, z którego, mam nadzieję, już zdajesz sobie sprawę, jestem w stanie ocenić, że prezentuję się dużo lepiej. Natomiast na pewno następnym razem nie zapomnę o nazwaniu mojego uroku osobistego ujmującym. —Znowu to robił. Łapał za słowa, odnotowywał je w głowie i zapamiętywał, bo najwyraźniej czystą przyjemność sprawiało mu wyciąganie ich później; przypominanie o tych małych potknięciach, podczas których odsłaniało się więcej, niż by się tego chciało. — Nie jest? — spytał, wplatając w ton cicho wybrzmiewające zaskoczenie. Wydawało się szczere, ale parze z poprzedzającymi pytanie słowami, wewnętrznie nie czuł wobec tego żadnych wątpliwości. Nie chodziło tu bynajmniej o świadomość własnej wartości – raczej o to, że o swoje zachcianki Whitelaw potrafił walczyć naprawdę długo. — Teraz muszę postarać się, żeby „może” zniknęło z tego zdania — zakomunikował bez najmniejszego zawahania. Gdyby się nad tym zastanowić, przekaz zawierał co najmniej dwie dobre wiadomości i jedną złą. Dobre, bo nie zamierzał siedzieć z założonymi rękami i przynajmniej był pewny swojej decyzji. Złą, bo nie sposób było sprecyzować, w jaki sposób planował do tego dążyć. Zaraz jednak westchnął z wyczuwalnym zmęczeniem, bo to, co było oczywiste dla blondyna, nie było takie dla Aoiego. Nie lubił się powtarzać, a teraz – pomimo ich wcześniejszej rozmowy i dość jasnego komunikatu – czuł, że musi to zrobić. Innymi słowami; bardziej przyswajalnymi. — Nie robię nieprzemyślanych rzeczy — odezwał się głosem dużo spokojniejszym; cierpliwym. Chciał, żeby wyglądało to tak, że ta decyzja wynikała właśnie z tego – ze spokojnego przemyślenia sprawy, a nie z narkotyzującej chęci posiadania. — Zazwyczaj — dodał zaraz już w luźniejszym wydźwięku.
„(...) pytanie powinno bardziej brzmieć, jak blisko jest Ci do potępienia.”
Uniósł brwi – nie tyle, co zbity z tropu pytaniem, a nim zaskoczony. Potępienie – ładne słowo. Wyniosłe. Pasujące do tego, by paść z ust kogoś, kto już pożegnał się z życiem. Wykradające się z wnętrza gardła, mrukliwe „hm” przecięło ciszę, dając rozmówcy do zrozumienia, że naprawdę się nad tym zastanawiał, choć cień rozbawionego uśmiechu już zagościł na ustach mężczyzny, gdy w zamyśleniu przysłonił je brzegiem dłoni, wspierając palec wskazujący na dolnej wardze. Normalnym byłoby zapierać się, że w ogóle miał cokolwiek wspólnego z potępieniem, ale on poświęcił temu swoje myśli, bo wiedział, że nie było sensu wychylać się z tak oczywistym kłamstwem. Gdyby był święty, nie byłoby go tutaj.
— Co najmniej o kilkanaście centymetrów za daleko — rzucił wreszcie znacząco, ale i nie bez słyszalnej uszczypliwości w zniżonym tonie. Stwierdzenie było i żartobliwe, i nie, ale ocenę tego, na ile nie pomylił się, przypisując mu miano potępienia, pozostawił już białowłosemu. Bezgłośnie zastukał palcem o dolną wargę, zanim opuszczona dłoń zawisła bezwiednie nad jego udem. — Nie wiem, Aoi. Skoro już ustaliliśmy, że jestem całkiem przekonany co do swojego wyboru, będziesz miał okazję to sprawdzić. Na pewno już przygotowałeś dla mnie zawyżoną skalę, skoro o to pytasz. — I najwidoczniej Vance'owi wcale to nie przeszkadzało. Mógł albo miło go zaskoczyć tym, że – być może – nie był taki zły, albo rozczarować tym, że był znacznie gorszy. Ewentualnie na odwrót. Zależnie od preferencji.
— Na to wychodzi. Starałem się. — Zaczątek śmiechu skłębił się w miękko upuszczanym oddechu. Jego ciepło nie było niczym wyczuwalnym, bardziej słyszalnym. Całe te starania mogły być jedynie słodkim kłamstwem, bo rozmowa zdawała się przychodzić mu bez zbędnego wysiłku; bez dłuższych przerw na zastanowienie, ale to nic. Ważne, że ktoś widział w tym duże osiągnięcie.
Zadziwiające, jak wiele kryło się w przypadkiem rzuconych słowach i w małych gestach. To z nich wyciągał najwięcej; to im poświęcał swoją uwagę i nie dawał im umykać. Jak teraz, gdy opuszki cudzych palców wślizgnęły się na nadgarstek. Nie drgnął, bo chciał dać Aoiemu to złudne przekonanie, że trwał w nieświadomości podobnej komuś, kto przecież sam wyciągnął rękę i musiał liczyć się z wszystkimi przypadkowymi dotykami; z całą niewygodą, jaką można odczuwać w kontakcie z drugim człowiekiem. Ale Whitelaw nie czuł niewygody, a niedosyt. Taki, którego nie zaspokajało ramię oplatające się dookoła jego ramienia i stłumione ciepło drugiego ciała, które ledwo przedzierało się przez gęsto splecione nici materiałów. Ale jeszcze nie taki, którego nie zagłuszyłby niezbitym przekonaniem, że wraz z tym subtelnie prześlizgującym się po ciele muśnięciem, osiągnął coś jeszcze poza samym zajęciem jego myśli.
„Pamiętaj, że to działa w obie strony.”
— Pamiętaj, że jestem gospodarzem. Zostanę tak długo, jak będzie to konieczne — odpowiedział ze słyszalną pobłażliwością, gdy drzwi samochodu zamknęły się za nimi z cichym kliknięciem zamka. Między wiersze wplotła się obietnica i zapewnienie, że wątpił w to, że szybko zmęczy się towarzystwem. Trzymając go w pewnym chwycie, naparł lekko na jego ramię, czekając aż to Aoi wykona pierwszy krok i narzuci tempo, do którego Vance miał zamiar się dostosować. W tym łagodnym ponagleniu nie było jednak nic zniecierpliwionego. — Miejsce pobytu to żadna tajemnica. Nie wywiozłem cię w pole. Jesteśmy pod hotelem Amanemu. Co do drugiego – czuję, że to bardziej podchwytliwe pytanie. Zakładam, że widok dużego budynku otoczonego ogrodami jest średnio zadowalającym opisem — zaczął, a mimo tego oderwał wzrok od profilu Munehiry i przemknął wzrokiem po dobrze znanej sobie okolicy. Dla niego ten widok był czymś prostszym, bo nie musiał zastanawiać się nad jego poszczególnymi elementami. Traktował panoramę hotelu, jak jedną spójną całość. — Najpierw powiedz mi, od jak dawna nie widzisz. Jeśli to coś, z czym żyjesz od zawsze, muszę wiedzieć, co jest dla ciebie najbardziej obrazowe. Zrobię co w mojej mocy, by opis był jak najbardziej adekwatny — zapewnił. — Nie będę ukrywał, że ciekawi mnie, w jaki sposób wszystko odbierasz. Nie musisz mówić, jeśli czujesz się z tym nieswojo, ale myślę, że w ten sposób łatwiej będzie nam się komunikować. Tak na przyszłość — w głosie mężczyzny mościł się uśmiech; niewymuszony i dający przynajmniej częściowe poczucie komfortu, jakby został przeznaczony specjalnie na tę okazję. Na powolny spacer w środku wiosennej nocy, gdzie poza ich krokami dookoła nie wybrzmiewały już żadne inne. Spokój.
Munehira Aoi, Isayama Shūsei and Mae Haneul szaleją za tym postem.