Amanemu to jeden z bardziej luksusowych hoteli w całym Fukkatsu. Budynek inspirowany jest tradycyjnymi japońskimi budynkami i łączy klasyczne materiały, takie jak drewno, papier Washi i kamień, z nowoczesną technologią i tkaninami. Wnętrza budynku są przestronne i dzięki współczesnym oknom sięgającym do podłogi, za dnia nie brak w nich światła. Wszystkie 124 pokoje do wynajęcia oferują najwyższy standard – niektóre z nich utrzymane są w tradycyjnym wystroju; są wyposażone w futony i maty tatami. Wielbiciele nowocześniejszych klimatów także znajdą tu także coś dla siebie. Ponadto wszystkie pokoje – niezależnie od tego, czy zaprojektowano je w nowoczesnym czy w tradycyjnym stylu – posiadają wszystkie współczesne udogodnienia. Najdroższe i najbardziej przestrzenne apartamenty znajdują się na najwyższym piętrze hotelu, skąd można rozkoszować się uspokajającymi widokami dzielnicy wschodniej miasta. W łazienkach każdego pokoju znajdują się duże, głębokie wanny, które nawiązują do japońskiego rytuału kąpieli. Wnętrza pokoi wypełnione są świeżym zapachem, będącym mieszanką drewna bambusowego, cytrusów, takich jak mandarynka satsuma i limonka tahitańska oraz złotej róży; nuty drzewa cedrowego i białego bursztynu wzbogacają woń o ziemiste piżmo, które równoważy cytrusy. Oferta zawiera w sobie wiele udogodnień, wśród których znajduje się dostęp do SPA, siłowni, strefy rozrywkowej oraz do baru, z którego drinki wliczone są w cenę pobytu. Goście mają także stały dostęp do bufetu – przez większość dnia mogą udać się tam po luksusowy poczęstunek. Śniadania, obiady i kolacje przygotowywane są przez profesjonalnych szefów kuchni, którzy mogą popisać się nie tylko umiejętnościami w zakresie przyrządzania japońskich specjałów – nierzadko zdarza się, że w hotelu urządzane są dni tematyczne, dzięki którym przebywający mają okazję skosztować różnych kuchni świata.
Z uwagi na usytuowanie w Asakurze w hotelu pojawia się mnóstwo motywów nawiązujących nie tylko do natury, ale także do historycznych motywów, pojawiąjących się na dziełach wkomponowanych w wystrój wnętrz. Hotel otoczony jest zjawiskowymi ogrodami, w których goście hotelu mogą zaczerpnąć świeżego powietrza i zrelaksować się w spokojnym otoczeniu egzotycznych roślin. Jest tu szczególnie zjawiskowo w porze kwitnienia. Przebywający mogą skorzystać tu z basenu, gorących źródeł – będących wyłącznie do użytku odwiedzających – a także po prostu odpocząć na leżakach czy w altanach. Teren dookoła hotelu jest na tyle obszerny, że wielu gości korzysta z niego, by urządzić sobie spacer. Hotel jest objęty patronatem rodziny Minamoto – jej młodsi przedstawiciele nierzadko zatrudniani są tu podczas wakacji w ramach dorywczej pracy.
Palce na udzie przesunęły się przez miękkość materiału ku obłości kolana, zaciskając się na nim nieco mocniej. Paliczki w linii knykci zbielały subtelnie, stopując gonitwę myśli, zakładając na krtanie rozszalałych psów kolczatki, zaciągając je ponownie w metalowych kolcach, brutalnie w tył czaszki. Chciał więcej, ale na więcej nie mógł sobie pozwolić.
Dla Aoiego zdobywanie pożywienia, tego upragnionego było walką. Dopóki nie spotkał Yoshidy. Coroczne obchody powrotu do żywych w otoczce kostiumów i maskarady, namaszczone uzyskaniem ponownie zbolałego i wygłodniałego ciała wiązało się z krwawym polowaniem, zwodzeniem w zmysłowy flirt tych najbardziej podatnych. A później, już tylko zaciśnięcie szczęk dzielił go od upragnionego wyrwania ścięgna z linii żywej tkanki karku. Wszystko odbywało się w sposób nieświadomy, chociaż wyuczony. Każdy gest, każde słowo nosiło w sobie zwodniczą słodycz, której mężczyzna nie pojmował, której nie był w stanie rozdrobnić na linii świadomości. Dopóki działało, czuł się usatysfakcjonowany. Szczególnie wtedy, kiedy platynowe kły rozrywały podłużny mięsień biegnący przez ramię. Wystarczyło mu tak niewiele, a zarazem tak wiele dla ludzkiego poznania. Surowizna zalewająca metalicznością kubki smakowe. Nie wystawna kolacja, a zwierzęcy instynkt zaspokojony w walce o przerwanie, które przecież nie miało już sensu. Drące przez ciało psie kły, które zakończyły jego własne życie, nauczyły go jednego — nie istniało nic ważniejszego od pożywienia. A ręka, która karmiła, nie powinna znajdować się w zacisku szczęk. Nigdy. Ta dłoń, która podsuwała pod usta mięso, była świętą. Wystarczyło zmienić karmiciela... Wystarczyło zamienić ciasną obrożę na nową. A w ten, jedna komenda, jedno półsłówko wyszeptane na linii warg, a zamroczone bielmem oczy, zmieniały się w pustkę objętą pierwotną żądzą. Tak bardzo to do niego niepodobne, kiedy wbity w skórzane siedzenie, owity w biel drogich ubrań, w pobłysk białego złota i kryształów uśmiechał się w miodnej słodyczy. Pies. Nie wilk, nie lis, a usłużny, wierny pies; ten, który dla swojego Pana jest w stanie oddać własne życie, nadal merdając ogonem. Wilczur, który w zrywie rozszarpuje krtań, nie czując zagłębiających się w ciało ostrzy, pięści obijających pysk, gdy między zębami wije się ciało. Bezpieczeństwo; nie jego, a tego, którego chciał bronić za wszelką cenę. Czy słusznie? Nieistotne.
"Ale całkiem lubię tę wersję siebie"; brzdęk myśli, jak metaliczne dzwoneczki uderzył o sklepienie czaszki, niosąc za sobą ukojenie. Cień satysfakcji zabrnął w kącik ust, pnąc się ku perłowemu spojrzeniu, pozwalając dłoni ponownie wycofać się w smukłym ruchu ku górze obłości uda, zarysowując jego kształt, spoczywając teraz na biodrze, w swojej wędrówce poprawiając koniuszkami palców poły mlecznej marynarki. Zająć się fakturą materiału, gdy wnętrze szarpie się i wyrywa. Dotychczas rozumiały go wyłącznie trzy osoby. Przed Rają; która akceptowała w niemym milczeniu, jego przyzwyczajenia. Nie aprobując, nie negując jego potrzeb. Była, tak jak jest matka przy boku swojego dziecka. Nie było to jednak wystarczające. Pewien element nadal pozostawał pustym, ziejąc przepastnym chłodem. Trzy imiona. Minoru, Nikko i Yuri. Te hukiem grzmiały non stop, mamiąc i odciągając go od rzeczywistości, spychając w ramiona przeszłości.
Krótkie wypuszczenie powietrza malujące się w brzmieniu żachnięcia się, rozpoczęło wijące się na języku słowa, które na zarysie sklepienia podniebienia, muskały je lubieżnie. — Prezentujesz się dużo lepiej... — powtórzył za nim w pobłażliwości. — Nie jestem tego w stanie ocenić, dopóki nie dotknę Twojej twarzy — lewa dłoń, w geście pełnego rozmysłu, przesunęła się kilkukrotnie przed oczyma, których powieki nie drgnęły nawet o milimetr, nadal błyszcząc opalizującym błękitem spowitym gęstą, mleczną zawiesiną, wyłapując nawet najdrobniejszy przebłysk sztucznego światła przebijającego się przez szyby. Gdyby nie mgła rozciągająca się przez gałki oczne, zyskałby kolejny element bycia "przystojnym", choć jak wolało uważać społeczeństwo — normalniejszym. Wygląd. Tak ważny. Nie tylko jego, ale i osób, które były blisko. Faktura blizn Yoshidy, siatka przeżyć, która układała się na jego dłoniach. Blizny, które nosiła na sobie dumnie Raja. Wszelkie wypukłości, szorstkość skóry na knykciach wpisana w agresywność przeżyć. Aoi nie był w stanie powiedzieć czy to, co doznawał na co dzień w osobach, z którymi obcował, było tym, czego potrzebował. Przecież skóra Ahane była jak mleko. Gładka, delikatna, sycąca. Dolna warga na ułamek sekundy zakleszczyła się pod zębami, które zacisnęły się na niej pod białą linią szkliwa, wybudzając czerwoność, która w splotach żył zaogniła ją przyjemnie gorącą barwą.
Pułapka. Wiedział, że to pułapka.
"Teraz muszę postarać się, żeby „może” zniknęło z tego zdania." Milczenie. Bardziej niż wymowne. Osiadłe dymnym uczuciem na mostku, wdzierając się posmakiem niepewności przez krtań. Czy ktokolwiek się starał, czy po prostu zabierał i zagrabiał, jego łatwowierność i oddanie?
Aoi usilnie starał się zignorować kolejne zdanie. Odtrącał je. Pozwalał rozmyć mu się w zawiłości maniakalnego rozumowania. Nie mógł pozwolić sobie na nadpisywanie znaczeń, na wchodzenie między szyk słów i wymuskiwanie z nich drugiego, głębszego dna. Sięganie dłonią w odmęty metafory potrafiło wybudzić wyłącznie lęk przed utratą. Utracić. To znał zbyt dobrze. Od dziecka doświadczając namacalnie, fizycznie wręcz, między korytarzami żył poczucie porzucenia. Wspomnienie ramion matki, które odsuwały się od wiotkich dziecięcych rąk. Zgorszone westchnienie ojca. Bycie niewystarczającym przez fakt bycia mężczyzną, kiedy ktoś, kogo bezgranicznie obdarzał miłością, przyrzekał na ślubnym kobiercu swoje oddanie kobiecie. Był tam. Doznawał tego. Zapamiętał każde słowo przysięgi. Kwaśny nalot spłynął na język. Obrzydzenie; to cholerne ciśnienie napierające na kąciki oczu, nadając jednolitości, rozmytego w opalizującym blasku wejrzenia żałosnści. Nienawidził ich i kochał zarazem. Ścierwa uwikłane w niewinną, nastoletnią miłość. Nie potrzebował niczego więcej ponad łagodność. Nie potrzebował niczego więcej ponad zrozumieniem i bliskością.
Śmiech. Nawet jeżeli tylko zarysowywał się na wilgotności warg, formował słowa w finezyjną obłość. Munehira spijał je niczym nektar, pozwalając im siąknąć w głąb umysłu. Słodyczą, toksyczną słodyczą... Ta niczym jad wdzierała się pod linię serca, zaciskając się na nim boleśnie. Nie chciał tego, ale i pragnął zarazem. Niczym wychudzony, wygłodzony pies, który rzuca się na miskę zbyt agresywnie w obawie, że już nigdy nie będzie mógł się nasycić.
Niewymuszony śmiech cieniem spłynął na linię warg. Powieki połowicznie zsunęły się, gdy podbródek nieznacznie zbliżył się ku kryształowej poświacie biżuterii oplatającej tors. Pomimo ubioru, który nosił, pomimo nagłym zrywom odwagi (szaleństwa i obłąkania), w zaróżowieniu usłanym akwarelowym koralowym muśnięciem pod linią oczu, kryła się finezja nieśmiałej ckliwości. Ta rozwodnieniem krystaliczności spływała przez zarys kości jarzmowych i kształt małżowin uszu, opadając do platynowych kolczyków, które w mnogości dziurawiły mleczną, gładką skórę. Więcej. Chciał więcej, ale i mniej. — Konieczne... — przyciszone westchnienie zadrgało między strunami głosowymi, wspinając się przez krtań, muskając podniebienie, na koniuszku języka zawisając nieco śmielej, choć nadal w zamyśleniu. — Nie mam zamiaru być koniecznością, Vance.
Impuls. Gdy ramię mężczyzny nieco mocniej zaparło się na tym niego, prawą dłonią przesunął przez obłość jego kształtu, zaraz to spływając delikatnie, porozumiewawczo przez zarys przedramienia, zaraz to ponownie zwieszając się wzdłuż ciała. Rozumiał zbyt doskonale, że prawdopodobnie jest pierwszą niewidomą osobą, z którą Whitelaw ma do czynienia. Znał to. Był tym zmęczony. Irytacja z reguły uderzała agresywnie w rozchwiane wnętrze, teraz jednak usadowiła się jak opasły kot gotowy na pieszczotę dłoni swojego właściciela. — Po prostu mów do mnie. Jestem ślepy, ale nie głuchy — uczył tego Yoshidę, uczył tego każdego... do znudzenia powtarzając, że pomimo braku wzroku, posiada pełen wachlarz sensorycznych możliwości, które pozwalały mu nadal istnieć. Zmysły. Te, które posiadał, skrajnie wyostrzone, cięły rzeczywistość niczym rzeźnicki nóź. Ale to głos był najważniejszy, kiedy musiał polegać na innym istnieniu. Zawsze niechętnie. Ten cienistą smugą przywoływał najgorsze wspomnienia, sadowiąc je w podstawę wspomnień lepkością chęci zemsty. Teraz jednak, przez korpus muślinowym wrażeniem rozciągało się zaufanie, którego zapewne pożałuje później, kiedy trzeźwa świadomość zalegnie się w trzewiach. Teraz jednak nie było to ważne. Teraz liczyło się wyłącznie uniesienie w zdawkowej imaginacji, która kotarą zasłaniała racjonalność. Dlatego i łagodność i płynność kroku zdała się bardziej stanowcza, bardziej pewna, gdy alabastrowe paliczki zagrabiły pod swój zarys fakturę marynarki Vance'a, odnajdując w nich jałowe wsparcie. Nie ciało, nie ciepło, a splot włókien.
Skroń nieznacznie skierowała się ku ramieniu, pozwalając popielatym włosom spłynąć przez zarys twarzy, okalając ją jasną łuną. — Przywykłem do tego... — Rozpoczął w łagodnym półszepcie. Tłumaczył to zbyt wiele razy, aby teraz sprawiało mu to jakikolwiek problem. Jednak zazwyczaj sięgał po wyuczoną, zimną regułkę, kiedy teraz poczuł, że Vance powinien usłyszeć prawdę. Dlatego i ton głosu opadł o oktawę w dół, muślinem słaniając się między zgłoski, liżąc je przeciągle wrażeniem rozluźnienia, które wpisywało się w ramę ramion, spływając w łagodnym wydechu. — Nie widzę od zawsze... początkowo docierało do mnie wyłącznie ostre, palące światło. Jak to, kiedy patrzysz prosto w słońce. Robiłem to notorycznie i podobno przyśpieszyło to tylko moją ślepotę. — Krótkie westchnienie wpisujące się w pobłażliwość śmiechu. — Tak czy owak... Działało to na zasadzie wyłącznie konturów i czarnych, rozmazanych kształtów. To ten stan, kiedy ledwo się przebudzisz i nie wiesz, gdzie jesteś. Starasz się odnaleźć ogniskową spojrzenia, ale nie potrafisz, bo wokół panuje jeszcze gęsta, choć opalizująca ciemność. Starasz się skupić, ale sprawia Ci to wyłącznie ból, szpilkami wbijający się w głąb czaszki. Później budzisz się pewnego dnia i nie widzisz nic. Jedna noc. Nie wiem... — ułamek zerwanej sekundy na zastanowienie, które zarysowało się w wykrzywionych w niesmaku wargach. — Mogłem mieć maksymalnie pięć może sześć lat. Mrok — śmiech, ten przyciszony, rozbił się jedynie w klatce piersiowej. — Nie znam nic poza nim od... kilkudziesięciu lat — krótkie westchnienie ulgi, niby to kotara, zsunęło się w ton głosu, sięgając głębiej w poczucie komfortu i swobody, zarysowując się w linii ramion rozluźnieniem. Tak rzadkim. Tak drogocennym. Polegał na nim. Na jego ruchu, na jego wyrozumiałości. Paliczki intuicyjnie nieco mocniej zaparły się na materiale marynarki mężczyzny, jak gdyby Munehira chciałby zagrabić go wyłącznie dla siebie. Jeszcze nie histerycznie, ale w niewinnym łaknieniu zapewniającym go o rzeczywistości sytuacji, w której się znaleźli. Jakim cudem? W jaki sposób zabrnęło to aż tak daleko? Dlaczego zasychało mu w ustach, dlaczego szum w głowie rozbudzany był agresywnością rozognionej krwi w kanałach błękitnych żył, w każdej, nawet najdrobniejszej i najbardziej kruchej arterii ciała. — Także wyłącznie faktury, zapachy, smak i dźwięki, Vance. Tylko to jest w stanie wykreować jakiekolwiek doznania. Tylko to może jakkolwiek na mnie wpłynąć. Kształty, które mogę poznać dłońmi, ciepło układające się pod palcami, zapach unoszący się w powietrzu, albo odrywający się od skóry, każdy najdrobniejszy szmer... — Czy powinien mu zdradzić, na jakiej zasadzie działa jego moc? Jak udało mu się zrozumieć jej istnienie? Czy to ten etap, w którym powoli i bez rozmysłu odkrywa swoją prawdziwą twarz? Stukot kroków przez wybrukowaną drogę niósł się razem z rześkością powietrza, która w letniej nocy, niby to satynowa otoczka, osiadała na skórze. Ta jednak nie docierała do umysłu, aby złapać go dostatecznie silnie w swój uścisk i spowolnić. — Przez te kilka lat, kiedy trwałem w... nazwijmy to zawieszeniu, zacząłem nie tylko słyszeć więcej, ale i doznawać o wiele silniej. — Łagodna, bladoróżowa smuga wdarła się między kosmyki włosów, naznaczając je poblaskiem fuksji, niczym płatki późno kwitnącej wiśni, tej, która zanim zakwitnie, zdąży już obumierać, w delikatnych płatkach unosząc się w eter, uciekając poza zasięg Vance'a, poza jego własne poznanie. Nie chciał go mamić. Nie chciał na niego wpływać w jakikolwiek sposób, lecz emocje, te które w wężowy sposób owijały się między płucami, między alabastrem żeber, były zbyt silne. Emocje. Bo przecież na nich polegał najmocniej. — Zacząłem rozumieć co dla was, widzących, jest poza zasięgiem... I może właśnie dlatego stałem się dla Yoshidy tak cenny — śmiech, ten delikatny, perłowy wpisał się w linie śliskości języka ściągającego z warg satysfakcję, gdy zapach frezji i mleka, przecinał się migdałowym aromatem, zaczął współgrać z nieruchomym letnim powietrzem, niosąc za sobą niebezpieczny mdlący zarys, wdzierający się w nozdrza. Potrafił tak wiele, tkwiąc w swoim niedocenieniu. Zapach, który wdzierał się między każdą szparę, siąknący przez beton, wywołując bolesne konwulsje. Tocząca się z oczu krew, lepka breja zalepiająca krtań.
Brak pełnej kontroli nad mocą, domena szaleńców. Tych, którzy już dawno powinni gnić jako borei. Od tego dzielił go miesiąc, może dni. Nie przez czas, jaki spędził między światami, a przez rozchwianie któremu oddawał się z lubością. — Więc na przyszłość możesz opowiadać mi, jak coś powinno być wyczuwalne pod palcami, co czujesz, jak tego doznajesz — sprostował, kończąc swój wywód na ułamek sekundy, wpadając głębiej w zamyślenie, które zarysowało się w ściągnięciu brwi. — Generalizując, Twoje odczucia będą dla mnie bardzo pomocne, jakiekolwiek by miały być... — Emocje, finezyjnie malujące się w zarysie fetyszyzacji. Zbyt romantyzowane. Nawet jeżeli krwiste w cielesnych doznaniach, rozszarpane w trzonowcach niczym miażdżony pod palcem opity w krew kleszcz. W rytm taktu kroków dłoń Aoiego spoczywająca na przedramieniu mężczyzny nieznacznie zacisnęła się, a ramie mimowolnie zaparło się na linii jego korpusu. Wsparcie. A może i nie ono, a chęć poczucia bijącego ciepła, kogoś, kto żył, kto był drugim, namacalnym istnieniem, nie imaginacją, nie zmorą majaczącą w bezlitosności zatęchłej śmierci. Warkot w tle, rozbijający się pod sklepieniem czaszki jedynie smagnięciem naznaczał swoją obecność, liżąc obślinionym językiem jaźń, gdy ślepe wejrzenie uniosło się ku sczerniałemu nocą sklepieniu nieba, wznosząc wyżej podbródek, eksponując łabędzią linię szyi, pozwalając drogocennej aplikacji w szemraniu kamieni rozciągnąć się na torsie. Oddech, ten pełniejszy, pomrukiem zawirował między strunami głosowymi.
Hattori Heizō, Vance Whitelaw and Yakushimaru Seiya szaleją za tym postem.
— W takim razie zrobię dla ciebie wyjątek — oznajmił, jakby pozwolenie na taką formę dotyku było wyjątkiem. Szanse na to, że na co dzień zgadzał się, by ktokolwiek dotykał jego twarzy, były raczej marne. Nie tylko ze względu na to, że nie miał w swoim otoczeniu więcej niewidomych osób. — Następnym razem — uściślił po krótkiej chwili zawieszenia. Słowa wybrzmiały z nikłą nutą satysfakcji, ale tyle wystarczyło, by domyślić się, że mężczyzna bez wątpienia uśmiechał się równie usatysfakcjonowanym uśmiechem. Nic nie stało na przeszkodzie, by zgodził się na to już teraz, ale trzymanie Munehiry tej niepewności dawało Whitelawowi częściowe poczucie kontroli. Świadomość, że oferował coś, co równie dobrze mógł zabrać, pozostawiając po sobie uczucie niespełnienia. Okrutne, bo wydawało się, że w życiu Aoiego było zbyt wiele niedopowiedzeń, ale i tak podstawił mu przed nos wystarczająco dużo – na tyle, by kolejne kęsy zostawić na później. Następnym razem – zapowiedź kolejnego spotkania; jeszcze jedna z kilku wcześniejszych, które już padły. Wieczór dopiero się zaczynał, a był przekonany, że jedna noc nie wystarczy, więc nie widział sensu w pospieszaniu na przekór zachciance, by mieć go całego. Ale wiedział, że to nudne dostawać coś bez żadnego wysiłku dla chwili zadowolenia, która poprzedzała rzucenie tego w kąt, by się kurzyło.
Chciał, by był dla niego innym rodzajem zdobyczy. Takim, nad którym się pracuje. Takim, dla którego wije się staranną sieć, by później – gdy już w nią wpadnie – równie starannie zamknąć go w szczelnym kokonie, poza którym nie liczyło się już nic więcej. Pożreć, ale nie ciało – to też tylko chwilowa przyjemność – a myśli, by od tej pory wszystko, co robił, było przeznaczone dla niego. Skrępowane milczenie, uśmiechy, perlisty śmiech niepasujący do agresywnej natury, która się za nim skrywała. Wszystko. Miód ciepłych słów i jad gniewu. Zabawne, że dopiero teraz widział te sprzeczności; że to one sprawiały, że był tym wszystkim naraz, na co Vance zaczajał się ukryty w cieniu dobrych intencji. Dobrych, bo to nic złego, by mieć na coś apetyt; by mieć cel i nie zastanawiać się, co będzie, gdy już się go osiągnie.
„Nie mam zamiaru być koniecznością, Vance.”
— Więc czym masz zamiar być? — Milczenie, które zapadło na końcu zdania było celowe. Cisza otwierała przed nim swobodną przestrzeń na wtrącenie odpowiedzi, podczas gdy Vance przyglądał mu się, nieruchomym spojrzeniem starając się wychwycić choćby najdrobniejsze drgnięcie mięśni na twarzy. W zadanym pytaniu, oprócz zaciekawienia, tkwiła też swojego rodzaju dwuznaczność, która z równą lekkością, co wszystkie wypowiadane przez blondyna słowa, rozgościła się na języku. Nie dręczył go jednak za długo, przerywając swoją zabawę rozbawionym westchnieniem. — Nie jesteś koniecznością. Chcę, żeby było ci lżej z myślą, że możesz zadecydować o tym, kiedy będziesz chciał wyjść. Twoje towarzystwo to dla mnie czysta przyjemność, więc gdyby to zależało ode mnie, czekałyby nas długie godziny przy stole. I nie mówię tego, bo tak wypada — podkreślił cierpliwie, nawet jeśli tłumaczenie czegoś tak oczywistego było zbędne. Tak samo, jak nie było wątpliwości co do tego, że potrafił karmić ludzi słodkimi słówkami, tak też równie dobrze mógł być mistrzem wykręcania się z towarzystwa, które mu nie odpowiadało. Z tak elastyczną osobowością musiał ważyć swój czas, by nie dać się pochłonąć całej śmietance towarzyskiej, która chciałaby wejść mu na głowę. Były momenty, gdy grał, by coś osiągnąć, ale pomiędzy nim a Aoim nie było żadnego biznesowego układu, choć może to niedobrze – w końcu kilka godzin temu sam zdecydował się na dotkliwsze ukąszenie, biorąc pod uwagę to, w jakie kontakty wchodził Munehira. Wystarczyło zaoferować mu coś w zamian i...
Whitelaw przechylił głowę na bok, jakby sam nadstawiał ucha. Zduszony śmiech nie zdołał wydostać się przez usta, ale jego cichy szmer grzązł w gardle w swoim na pozór zakłopotanym brzmieniu. Na pozór, bo przecież nic w jego postawie i w zdecydowanie stawianych krokach nie wskazywało na to, by słowa białowłosego – czy sama jego bliskość i coraz to śmielszy dotyk – jakkolwiek go peszyły.
— Mówić? Zaraz poczuję presję — zauważył z przekąsem. Zdążył już pokazać się od tej strony, która z mówieniem nie miała żadnego problemu. Słowa były jak książka, w której nie wszystko miało głębsze znaczenie – czasem było to jedynie lanie wody, by zapełnić czymś puste strony, zagłuszyć i odłożyć coś w czasie. Choć fabuła nie ruszała do przodu, trzeba było być czujnym na pojawienie się co istotniejszych faktów. Mówił przez większość czasu – bez skrępowania, bez długich pauz, bez plączącego się języka, jakby pielęgnował tę umiejętność już od bardzo dawna. Mówić mógł różnie – z wyczuciem, bez wyczucia, uprzejmie, sarkastycznie, formalnie, nieformalnie. W każdym wydaniu. Ale potrafił też milczeć, gdy trzeba było dać do mówienia przestrzeń komuś innemu; gdy akurat chciał tego kogoś wysłuchać.
Teraz słuchał. Musiał, bo sam zadał pytanie. Mógł być w tym słuchaniu bardziej obecny, ale nie sądził, że wtrącanie rzeczowego „mhm” dałoby Aoiemu większą gwarancję zaangażowania niż sama jego bliskość. Nie kiwał nawet głową, mając świadomość tego, że robiłby to dla samego siebie. Szedł z nim krok w krok i wydawałoby się, że przy krótkich zawahaniach głosu mężczyzny, gdy zastanawiał się, jak ubrać w słowa to, jak wyglądało jego życie, Vance napierał ramieniem mocniej na dłoń Munehiry, przygarniając ją bliżej swojego boku. Był z nim oddechem miękko upuszczanym przez nos i cichym chrzęszczeniem drobinek na bruku pod podeszwami. Uznał, że to dobrze, że spytał – od zawsze było wiecznością w perspektywie całego życia, a Whitelaw tylko straciłby czas zasypując go określeniami, które dla niego samego były oczywiste i nieabstrakcyjne. Mógłby mówić, jak zawsze, ale gdy mówił, oczekiwał zrozumienia, choć już teraz wiedział, że zadanie było dużym wyzwaniem. Rzadko dłużej się zastanawiał, ale teraz szukał słów, odczuwał, wdychał, choć nie tak łatwo było mu z minuty na minutę zebrać w jedną całość wszystko, co wcześniej mu umykało.
— I co jest poza naszym zasięgiem? — wtrącił, mimowolnie przesuwając wzrokiem od jednego brzegu wybrukowanej drogi do drugiego, gdy obca woń przemknęła obok niego, jakby niesiona wiatrem. Wreszcie wzrok osiadł miękko na profilu mężczyzny, jakby ostatecznie uznał, że to tylko zapach perfum, który wcześniej przegapił tak, jak wiele innych rzeczy. Był ciekaw, co sprawiało, że był cenny dla kogoś innego. Wiedział, że było coś, co musiał potrafić – jako yurei był niebezpieczny nie tylko pod względem nieobliczalności, ale i dzięki zdolnością, z których Vance jeszcze nie zdawał sobie sprawy. Wiedział to, bo przecież sam stanowił zagrożenie – mógł w każdej chwili siłą rozwiązać mu język; zrobić coś podług jego woli, ale Munehira współpracował, a jemu podobało się to, że był w stanie rozmawiać z nim bez sztuczek. Odpowiedź na zadane pytanie wydawała się oczywista – przecież sam mierzył się właśnie z niedoskonałościami ludzi widzących, którzy świat postrzegali w mniej finezyjny i poetycki sposób.
Jasne tęczówki na wpół skryły się pod powiekami, gdy spojrzenie leniwie zsunęło się ku odsłoniętej szyi. Światło pobliskiej latarni uwydatniło drapieżny błysk, z jakim przez chwilę w zastanowieniu przyglądał się wyeksponowanemu skrawkowi cienkiej skóry. Lubił to miejsce, zwłaszcza wtedy, gdy pod napierającym na ciało kciukiem wyczuwał pulsujące tętno. Koniec języka przywarł mocno do górnej linii zębów, wciskając się boleśnie w ich brzegi. Upominał samego siebie, choć uwierała go myśl, że był poza zasięgiem. Jeszcze. Gdy piekący ból poskutkował, przypomniał sobie coś jeszcze, a wtedy po krótkiej chwili milczenia – jakby faktycznie korzystał z ostatnich sekund po to, by zebrać swoje myśli – odetchnął głębiej i skupił się na wybrukowanej drodze.
— Widząc, rzadko musimy używać wyobraźni. Wydaje mi się, że to główny problem. Dla własnej wygody polegamy na wzroku, chociaż nie wykorzystujemy w pełni jego potencjału. Słyszałeś, że patrząc na coś, ludzie są w stanie wyczuć fakturę bez dosięgnięcia tego palcami? – zrobił krótką pauzę. Nie było to w końcu nic odkrywczego, ale mimo wszystko kącik ust mężczyzny wygiął się w półuśmiechu. — Czujemy ją na języku, ale nie zdajemy sobie z tego sprawy, dopóki ktoś nie zwróci na to uwagi. Wystarczy sobie o tym przypomnieć, by mimowolnie zacząć przyglądać się wszystkiemu dookoła, choć samo uczucie nie zawsze jest przyjemne, szczególnie gdy zauważysz coś i zaczyna drażnić cię szorstkość, którą widzisz. Albo przypominasz sobie ten znienawidzony moment, gdy jako dzieciak siedziałeś u lekarza, a do języka przyciskano ci płaski, drewniany patyczek. Tortura — przerwał na chwilę, gdy ostatnie słowo wydostało się z ust w żartobliwym wydźwięku. Jego rytm pociągnął za sobą ramiona, które zadrżały w towarzyszącym mu rozbawieniu, choć samo wspomnienie faktycznie ożyło w jego głowie wraz z całym spektrum doznania. — Pomyślisz, że przy tej specjalnej zdolności będzie mi łatwiej opisać wrażenia zmysłowe, ale tak nie jest. Myślałem nad tym, gdy o wszystkim mi opowiadałeś, ale wciąż muszę się przyzwyczaić do detali. Nie będę miał nic przeciwko, jeśli mnie tego nauczysz — zagadnął, czyniąc z propozycji swojego rodzaju zaczepkę. Było to jedynie niezobowiązujące wtrącenie, bo nawet po całym tym monologu tłumaczącym to, że na ten moment nie był w stanie w pełni sprostać jego oczekiwaniom, nie chciał pozostawić go z niczym. Przecież obiecał. — Architektura budynku nawiązuje do stylu shinden-zukuri, ale jest szansa, że niewiele ci to mówi, jeśli choćby raz w życiu nie miałeś okazji zapoznać się z muzealnymi miniaturami tego typu konstrukcji. Ale to nic. Chodzi tu jednak o samą historię. Ze względu na to, że nie obyło się bez nowoczesnej naleciałości, to trochę tak, jakbyś trzymał w rękach starą książkę, której introligator sprawił nową oprawę – bardziej surową, gładką. Bez zbędnych zdobień, których przesyt mógłby zaburzyć współczesną estetykę. Mimo tego wciąż masz świadomość, że trzymasz w rękach białego kruka, bo nie jest to pozycja, po którą możesz udać się do byle księgarni. Nowy papier nie pachnie tak samo i nie musisz obchodzić się z nim z aż tak dużym szacunkiem. Oczywiście każdą książką – nową czy starą – zawsze lepiej jest się cieszyć, mając dostęp do wygodnej kanapy lub do wanny z masażem — stwierdził na granicy niskiego śmiechu, niebezpośrednio nadając miejscu jeszcze jeden aspekt – luksus. Komu w tych czasach na nim nie zależało? — Szkło, drewno, trochę betonu. Ściany parteru w większości są oszklone. Gdyby nie rośliny dookoła, sam widok mógłby wydać ci się zimny, jak pierwsze zetknięcie opuszek palców z szybą. Dla mnie jest po prostu przestrzenny, dlatego kojarzy mi się z ucieczką – taką, po której możesz złapać oddech, jak po długim biegu albo po wynurzeniu głowy z wody. Może to absurdalne, biorąc pod uwagę, że to hotel, ale jest tu wystarczająco dużo miejsca, by ludzie, których mijasz, byli dla ciebie jedynie tłem. Nikogo nie obchodzi, kim jesteś ani co tu robisz, bo prawdopodobnie trafiliście tu z tego samego powodu – by uciec od zgiełku i dotknąć trawy. — Wzruszył ramionami, trąc nim o materiał białej marynarki Munehiry; serwując kolejne doznanie obejmującym je placom. — Teraz jest tu szczególnie urokliwie ze względu na kwitnące wiśnie, ale na pewno wyczułeś ich zapach. Nawet jeśli to sezon letni jest bardziej oblegany, wciąż znajdują się zwolennicy, którzy chcą odwiedzić to miejsce podczas hanami. Teraz, nocą, drzewa wyglądają na pokryte śniegiem, ale wiesz, że wyciągając rękę do ich gałęzi nie grozi ci przejmujące zimno. — Wyczuwalnie zwolnił kroki, będąc niemalże na granicy zatrzymania się w miejscu. — Schody. Siedem stopni — oznajmił w przerwie, zanim postawił kolejny żwawszy krok. Wtedy też wolna ręka mężczyzny spoczęła na dłoni białowłosego, otulając skórę orzeźwiającym chłodem. Miał swoją wymówkę, gdy w troskliwym odruchu postanowił zostać dodatkową asekuracją, byleby tylko w porę zareagować na ewentualne potknięcie. Palce ugięły się, lekko napierając na dłoń Aoiego. Łatwo było mu skrywać łapczywość pod pretekstem szczerej dbałości o jego dobro, gdy z coraz mniejszym sceptycyzmem polegał na jego obecności.
— Wybacz, jeśli to nie zaspokoiło twojej ciekawości — dodał po chwili, jakby w kwestii widoków nie miał już nic więcej do powiedzenia. Byli już blisko celu. Automatyczne drzwi rozsunęły się z cichym, ale wciąż słyszalnym dźwiękiem, wypuszczając na zewnątrz powiew znacznie cieplejszego powietrza, który niósł ze sobą kompozycję drzewnych i cytrusowych zapachów. — Życzysz sobie coś specjalnego do picia?
Munehira Aoi ubóstwia ten post.
Ślina, ta w gęstości ścieka przez gardziel powoli. Znacząc za sobą każdą chrząstkę, opierając się na wypukłościach, zanim w smukłości spłynie w głąb ciała. Tak bardzo nie liczy się ze słowami, chociaż powinien. Te jednak samoistnie układają się na języku, muskając go delikatnie, przylegając do podniebienia przyjemnie, wibracją przechodząc przez jego sklepienie, uderzając w zęby drżeniem wewnętrznego ni to rozjuszenia, ni pobudzenia. Nie tego jego. Choć może... ciężka do rozplątania matnia, między tym, co jego, a tym, co ich. Gryźć. Tego potrzebuje. Tego pragnie. Chociaż ciało nadal się broni. Nadal walczy w gładkości ścięgien rozciągniętych na linii smukłych mięśni pod miękkością materiału, pod perłami ścielącymi się na torsie; które raz po raz unoszą się żywiej, gdy klatka piersiowa w łapczywym oddechu karmi się lekkością powietrza. Spijać każdą chłodność, która w powiewie ociera się o skórę. Utopić wewnętrzne pragnienia, które uderzają w splot słoneczny tak intensywnie, tak przyjemnie, tak mamiąco... Powiedzieć sobie samemu nie.
Kącik ust wykręca się w grymasie zadowolenia i zarazem ckliwej niepewności ku perlistości wejrzenia. "Następnym razem". Nie teraz. Nie za chwilę. Kiedy indziej. Później. Cholerne później. Wibracja neuronów. Elektryczność ciągnąca się przez skórę widmem łaskoczącej wręcz elektrostatyczności wbija się w kręgosłup, liżąc go powoli; zapamiętale obejmując każdy kręg z osobna, znacząc go jako „własny". Wyjątek nie ma większego znaczenia, bo wyjątki zbierał dawniej garściami. Te są już pospolite, bo zawsze zwieńczone rozżaleniem. Zbyt wiele osób mu o nich mówiło, wielokrotnie stawiając się jako niedostępność, oddalona przyjemność, po którą nie mógł sięgnąć. Sięgał jednak. Och, jak rozkosznie po nie sięga. Na swój własny sposób - przemocą i gwałtownością - w palcach, które zagłębiały się w nadal oddychającą tkankę, czy w trzasku młotka rozrywającego czołowy płat, rozłupując go na drobne części w bieli kośćca. Czy to przylegając do kogoś w potrzebie bycia, zamykajac czyjeś życie w swoim, zakleszczając się jak zbyt wymagajace i rozpuszczone dziecko. Obojętne. Wyjątkowość była miałka. Nie niosła za sobą już nic. Przestawała nęcić. Nie była atrakcyjna. Brakowało jej pewności, której mógł się uczepić niczym drapieżny ptak. Obojętniał, a przecież minęło zaledwie kilka miesięcy, odkąd na nowo mógł czuć. A może i to właśnie przeciążenie, mnogość reakcji i bodźców zaczęła mieszać w myśli. Rozbawienie to właśnie ono spłynęło przez skronie, tląc się w kącikach perłowego wejrzenia, które drgało raz po raz w odruchowym, mimowolnym zacisku mięśni. Krótki śmiech. Ten jednak inny, cięższy, bardziej duszący pod mostkiem, przeżerający się przez płuca, łasił się do sklepienia ciemnego podniebienia. Ciemnego, czarnego zdać by się mogło, jak u szarpiącego się agresywnie na łańcuchu kundla. — Przekonamy się o tym w takim razie... może — mrukliwość tonu tarła przez struny głosowe w finezyjnej zmysłowości, napinając je, gdy to słowo za słowem smukłą linią muskały platynę ostrych kłów. Przekonamy się. Nie potwierdzał, nie zaprzeczał, a jedynie wślizgiwał się w domysły, niczym smukły korpus węża zaciskają się na nadgarstku, ograniczając dopływ krwi do szczytu palców. Był; a to powinno być wystarczające. Myślał o nim; ciężko było prosić o więcej. Na więcej nie chciał sobie pozwolić. To zbyt niebezpieczne.
Bez zastanowienia. W perlistym śmiechu, który pociągnął dalej, kiedy kieł zaparł się o dolną wargę, zagłębiając się w nią czule w świadomości własnego ciała. Mógł być wszystkim. Chciał być wszystkim. Namiastką namiętności i iskrą nienawiści. Zalążkiem głodu, aż po same jego nasycenie. Dymem okalającym oczy w szaleńczym gniewie. Ciśnieniem napierającym na serce, zanim te z nagła w gwałtowność napływu krwi rozsadzi je w tosie. — Czym tylko zechcesz, Vance. Radzę jednak ważyć życzenia w zgodzie z własnymi umiejętnościami i możliwościami — rozluźnienie platyny na rumianej wardze, odbiło się głębokim oddechem wciągniętym w płuca. Lekkość. Ta na nowo spłynęła przez ramiona.
"(...) więc gdyby to zależało ode mnie, czekałyby nas długie godziny przy stole." Konsternacja. Mgnieniem malująca się między linią brwi. Skupienie, które cieniem osadziło się na łagodności twarzy, ściągając z kącików ust zuchwały uśmiech. Zmiana; tak nagła, chociaż posiadająca w sobie dziwną płynność przynależną psu czekającemu pod drzwiami, u samego ich progu, na swojego pana. I tak właśnie Aoi czekał na te konkretne słowa zapewnienia, wmawiając sobie, że nie czeka na nie ani trochę. Fala ciepła rozpostarła się przez ciało, zagłębiając się pod obojczyki, wijąc się głębiej... siąknąc w żywą tkankę, kiedy to nabierał spokojny oddech, aby oczyścić umysł, nadać sobie jasności, której tak bardzo teraz potrzebował. Zamilkł; a w jego ciszę zawsze wpisana była niepewność. Jak ciężkim było postawienie siebie na pierwszym miejscu w oczach innych, kiedy pragnęło się tego najmocniej, tęskniło się za tą wyłącznością — zarazem nie będąc pewnym czy jest to jeszcze możliwe. Rozdarcie wewnętrzne atakowało ze zdwojoną siłą; z jednej strony świadom swojej wartości, z drugiej przeciągnięty przez ziemię dostatecznie wiele razy, aby zacząć w nią wątpić. Uderzenie realizacji. Te z hukiem rozłupało świadomość. Zbyt wiele sprzeczności, zbyt wiele możliwości naciskało na zmęczony umysł w jednym momencie. Działo się zbyt dużo w zbyt małej przestrzeni czasu. Zbyt dużo informacji, zbyt dużo bodźców, a na domiar złego, wijący się w żołądku nerwowy wąż, który wpełzł tam kilka godzin temu i zawijał się wokół organów co raz to silniej. Na krótki moment Aoi zamknął oczy, nabierając powietrza przez nos, wypuszczając je delikatnie przez usta. Czując ruch ramienia Vance'a, to jak zagrabił go bardziej ku sobie, przez kręgosłup ponownie przebiegła ta już coraz bardziej znajoma, mamiąca wibracja, grzęznąca u podstawy czaszki falą rozpływającego się gorąca. Te smagało go za uszami, wpływając na małżowinę ciepłem i rozwodnionym karmazynem. Zbyt dużo, kiedy przecież tak niewiele.
Opuszki palców nieco odważniej przylgnęły do faktury rękawa marynarki, gładząc go, przesuwają się przez zagięcia na materiale, przez miękkie fale. Ciepło. Te biło spod podszewki, spod koszuli, spod warstw ubioru, które wyczuwał tak dokładnie. Było tam. Łasiło się nad linią skóry. Uspokajało, chociaż pobudzało jednocześnie. Wystarczyło sięgnąć. Niesiony jakąś dziwną, wewnętrzną odwagą, Aoi przesunął dłoń wzdłuż szwu rękawa, przez całą jego długość, aż ku samemu nadgarstkowi, nieznacznie, delikatnie obejmując go chłodnymi palcami, kciukiem zapierając się na stawowej kostce, przecierając ją kilkukrotnie w łagodnym geście. Nikły uśmiech zadrgał na wargach, gdy usłyszał pytanie. Co było poza ich zasięgiem? Jak ubrać to w słowa, kiedy słowami nigdy nie było, a jedynie doznaniem i wrażeniem? Pokiwał subtelnie głową, zanim w łagodnym półszepcie rozpoczął: — Każda możliwa forma zrozumienia. Nie tylko przestrzeni i rzeczy, ale też ludzi. Można udawać, można grać, układać się pod publikę robiąc to, czego od nas oczekują, ale wystarczy subtelna zmiana, jedna nuta łamiąca się w głosie. Zamiast patrzeć na uśmiech, który w większości przypadków jest tylko maską. Oczywiście, reakcji ciała nie da się w pełni ukryć, czuję to po sobie, ale... — krótka pauza, aby mógł delikatnie nawilżyć wargi czubkiem języka. — To jest tylko ciało. Im dłużej pracujesz nad samym sobą, tym jesteś silniej w stanie je kontrolować. Z tym że są pewne elementy, na które nigdy nie będziesz miał wpływu. Ludzie, kiedy się boją lub stresują, kiedy kłamią, pachną zupełnie inaczej — kciuk z obłego stawu przesunął się na żyły Whitelawa, dociskając do nich łagodnie miękką opuszkę. Równy rytm, regularny. Spokojny. — Strach pachnie jak cukier. Nie jak ten rozgrzany, już bardziej płynny, nie. Nadal w kryształach. Ledwo wyczuwalny, delikatnie słodki
Jedni mówią, że nie da się wyczuć na sobie czyjegoś spojrzenia. Inni natomiast uważają, że jest to bardziej niż namacalne wrażenie. Dla Aoiego skupianie się na przestrzeni, w której funkcjonował i na każdej zmiennej było skrajnie ważne, od tego zależało jego przetrwanie — w ciszy która budowała się między nim a mężczyzną, kiedy przerwał swój własny wywód, „przyglądał się” rodzącemu się na skórze wrażeniu specyficznego napięcia. Intuicyjnie chciał w pierwszej chwili rozetrzeć dłonią kark, ale stałoby się to zbyt... jawnym gestem, dlatego jedynie ramiona drgnęły nieznacznie w przytłumionej potrzebie reakcji. Powinien zostać w bezruchu, nie zdradzać się, a też na swój specyficzny sposób rozkoszować tym krótkim wrażeniem. Bycie obserwowanym. Tak cudownie muskało ego, wypełniało paskudną pustkę. Zagryzając nieznacznie zęby na wnętrzu policzka, przymrużył powieki, nabierając głębszy oddech. Spokojnie... to nic nie znaczy. Nic nie znaczy; kiedy umysł już nadpisuje masyw nowych wrażeń i odczuć kąsających delikatną skórę.
Postarał się jednak. Z całych sił postarał się skupić na głosie Whitelawa, na jego brzmieniu, obejmując myślą każde słowo. Poświęcił mu całą swoją uwagę, zawieszając się na sposobie, w jaki się wypowiadał, na jego śmiechu, odnajdując w nich na tyle dużo ukojenia, aby przestać obsesyjnie przyglądać się swojemu drżącemu wnętrzu. Och, Aoi, jesteś stracony.
Opisy, jakimi go karmił, przyjemnie rozbudzały coś, co wcześniej określił wyobraźnią. Ta jednak, dla Munehiry nie istniała — a jeżeli już, to w zupełnie innym wymiarze, niż znał ją Vance. Pamięć faktur to, jakie wrażenie pozostawiały po sobie na skórze, kiedy w myśl wdzierał się gęsty mrok. Chłód szkła, gdy palce opierały się na gładkiej, śliskiej szybie, pochłaniając z nich ich cielesny gorąc.
Zmysły ożywają. Słuch delektuje się dźwiękiem głosu, który wybija się ponad szum przestrzeni; wieczorny, subtelny wiatr, który drży między gałęziami, uderzając w płaskie powierzchnie budynku. Uznanie. Te pojawia się automatycznie, kiedy dociera do niego świadomość, że Vance mógł jedynie pokrótce, bez wysiłku wydeklamować jakiś prosty opis. Jest mu wdzięczny za staranność dobranych słów, za narrację, która pozwala Aoiemu być bliżej. Czuły podziw, który mości się w kąciku ust. Choć gdy ramię unosi się subtelnie, w ciało wgryza się krótkie zawahanie. Blednący już róż na linii płatków uszu, zstępuje mimowolnie na policzki. Przecież jeszcze chwilę temu sam nabrał większej śmiałości; kiedy teraz, najdelikatniejszy ruch pod wrażliwymi palcami, sprawia, że czuł się znowu jak szczeniak. Gdzie sens? Chce więcej, tego jest pewien. Większej ilości słów. Uwagi. Wyłączności.
„Nie będę miał nic przeciwko, jeśli mnie tego nauczysz" rozbrzmiało ponownie w głowie, niesione wspomnieniem, gdy ruch stał się wolniejszy. Już miał otworzyć usta, powiedzieć coś, odnieść się jakkolwiek. Milczenie. Schody. To nie problem. Problemem stał się dotyk. Zrozumiały i jak najbardziej na miejscu. Nie mógł na nim nie polegać — w tym tkwił problem. Paliczki drgnęły nieznacznie, nieprzygotowane na bliskość obcej dłoni. Musiał przywyknąć. Musiał się nauczyć. Na nowo. Zrozumieć.
Przystępując o krok do przodu, kiedy stopa znalazła się na pierwszym stopniu, sięgnął wolną dłonią, w odruchu, ku bicepsowi mężczyzny, układając się na nim gładko, nieznacznie obejmując jego łagodnie obły zarys. Asekuracja. Nienawidził faktu, że nawet i jeżeli sam wewnętrznie posiadał potrzebę dotyku, ten akurat jej rodzaj, zawsze przypominał mu o tym jaki był. Paskudne wrażenie zależności od innych, którego nienawidził. Ale pomimo tym syczącym odczuciom, umysł pozostawał pusty. Cisza w zakłopotaniu. Milczenie przy każdym kolejnym kroku, gdy puls nieznacznie przyśpieszył, rozchodząc się dojmującym szumem w uszach.
Ocknięcie nastąpiło dopiero przy pytaniu, tuż za nikłym szumem automatycznych drzwi, po uderzeniu ciepła bijącego z głębi pomieszczenia. Razem ze świadomością, że nadal trzyma przytkniętą dłoń do ciała Whitelawa. Zasadniczo nie jedną — a obie. Żeby nie wzbudzać jakiegokolwiek podejrzenia, że myśl, że jest tak blisko, była wygodną i niewygodną zarazem; w płynnym ruchu przesunął paliczkami niżej do jego łokcia, smagając nimi drogi materiał, zanim w subtelnym geście poprawił poły własnej marynarki przy linii karku. Oddech. Głębszy, nim odezwał się ponownie: — Gin z tonikiem... będzie wystarczający — Bywasz tak żałosny, Aoi. Bo na linii dźwięku słychać dziwne załamanie, rysę, która naznaczyła perlistość głosu.
Vance Whitelaw ubóstwia ten post.
W wyniku długiej stagnacji jednego z graczy wątek zostaje odgórnie zakończony, a lokacja zwolniona do użytku nowych fabuł. W razie chęci kontynuowania gry, zapraszamy do rozegrania dalszej akcji w retrospekcjach.