Herbaciarnia "Yōkina ha" - Page 2
Haraedo

Join the forum, it's quick and easy

Haraedo
Haraedo
Czy chcesz zareagować na tę wiadomość? Zarejestruj się na forum za pomocą kilku kliknięć lub zaloguj się, aby kontynuować.

Haraedo

Sob 28 Paź - 22:44
First topic message reminder :

Herbaciarnia "Yōkina ha"


Po przekroczeniu progu tej leżącej w sercu jednego z parków Asakury herbaciarni, odwiedzający może poczuć się jakby cofnął się w czasie o kilka stuleci. Lokal założony został w XVIII wieku i przechodził liczne odbudowy po tsunami, trzęsieniach ziemi czy pożarach, zawsze jednak zachowując oryginalny kształt architektoniczny. Piętrowy budynek oferuje nie tylko ogromny wybór herbat parzonych w tradycyjnym stylu. W środku można wypożyczać różnorakie gry planszowe, a także zrelaksować się w ogrodzie zen czy obserwować staw pełny kolorowych karpi koi. Legendy głoszą, że czasem w okolicy spotkać można duchy przodków właścicieli, jako że biznes wciąż pozostaje w rękach tej samej rodziny od pokoleń.

Haraedo

Ye Lian

Nie 31 Mar - 21:22
Kiedy odłączył kabel suszarki, odłożył urządzenie na blat. Szeleszcząca nad głową mężczyzny wentylacja już dawno przeczyściła rozgrzaną łazienkę z pary, więc kiedy Ye Lian przyjrzał się sobie w lustrze, nie musiał doszukiwać się grafitowych oków w osiadłej mgle. Czystość zwierciadła pozwalała mu wręcz na wnikliwe dostrzeżenie zmizerniałego lica, zdecydowanie bardziej szarej cery, purpurowych cieni podkreślających zmęczony wzrok będącymi dowodem o serii nieprzespanych nocy. Pisarz próbował zatuszować opuchliznę kremem, nakładać na wysokie, szczupłe kości aksamitny koncentrat, a chwile później wmasowywać masę w oczyszczone pory. Czego jednak nie postanowił zastosować, ile pracy nie włożył w ułożenie włosów, to przez całe te wydłużone w minuty starania przebijała się jedynie prawda — spoglądała na niego z niepokojącą rezerwą. Poprawił w odbiciu czarną kamizelkę — dostrzegł jeden niezapięty guzik. I kiedy tak w zamyśleniu przewlekał go przez dziurkę, spoglądnął na leżący na blacie telefon komórkowy. Ekran zalewała czerń. Nieświadomie powrócił do ostatnich wysłanych Shin'yi wiadomości; do jego odpowiedzi okraszonej charakterystyczną obrazą i nie wiedzieć, w którym momencie poczuł jak jego kąciki ust delikatnie się unoszą.

* * *

Poszczęściło mu się. Pozostawił samochód na ostatnim wolnym płatnym miejscu i podszedł po bilet do najbliżej stojącego automatu. Do herbaciarni miał z niecałe trzy minuty pieszo. Kiedy spoglądnął na tarczę zegarka, okazało się, że jest piętnaście minut przed czasem. Domyślał się, że z pewnością nie o takie przyspieszenie chodziło Shin'yi, jednak ściśle zaplanowany harmonogram (jakiego na co dzień się trzymał), nigdy nie wymykał się mu spod żadnych ram; w tych okolicznościach naprawdę się spieszył, nawet jeśli skracał czas szorowania zębów o minutę, czy rezygnował z kilku dodatkowych psiknięć perfumą albo kiedy wybierał mniej obleganą miejską drogę. Nikt nie dostrzegał poświęcenia. Sam nigdy by również o nim nie wspomniał.

Południe przekładało się na ilość zatłoczonych ulic. Sylwetka Ye Liana przemykała w tłumie ludzi, niemal zlewając się z padającym ciepłym promieniem słońca — tak kontrastującym z podmuchem mroźnego powietrza. Przed wejściem do herbaciarni chciał ostatni raz sprawdzić telefon komórkowy, ale gdy uświadomił sobie, że zrobiłby to drugi raz z ciągu całej trzyminutowej trasy, zdążył się rozmyślić. Lekko otrzepał wypastowane buty i wtargnął do środka. Odwiesił płaszcz i pozbył się butów. W końcu złapał za rozsuwane shōji.

Ośrodek orgazmu zwykł uczulony na specjalnie bodźce rytmiczne. Przerywane. Może właśnie dlatego obezwładnił go przyjemny aromat ziół, rosnących doniczkowych roślin i rozpalonych kadzideł. Półmrok okraszony unoszącym się śladem białego dymu zachęcał do relaksu — dlatego też zwrócił uwagę na rozstawione puste stoliki, na rozłożone maty, po których poruszano się boso, na zawieszone papierowe lampiony, na bibeloty rozłożone na niskich półkach i w końcu też na jedynych znajdujących się w tym przedsionku osobach. Nie można było zresztą zaprzeczyć, ażeby ruda czupryna nie wyróżniała się w obejmującej przestrzeni piaskowych aranżacji. W pierwszej chwili mężczyzna, iż podświadomie pewny, że spogląda na Shin'ye, wcale go za niego nie brał — wszystko za sprawą obecności kobiety, która z jakiegoś powodu zaburzała mu całe postrzeganie; z powodu tych ciemnych okrągłych oczu, które uniosły się znad blatu i ust, które przyjęły kształt niewielkiej litery „o”; dłoni, która w subtelnym tknięciu musnęła zabandażowane knykcie, jakby obchodziła się z wrażliwymi strunami guqinu. Wszystko trwało o jedną chwilę zbyt długo. Ye Lian nie potrafił skupić się już ani na malowniczym tle, ani na rękodziełach ozdabiających ściany. Jego wzrok w dziwnym wstrząsie spoczywał tylko na tych dłoniach, na powoli unoszącej się smukłej sylwetce o kobiecych krągłościach.

Sytuacji nie poprawił kulturalny ukłon, nie pomógł pęd powietrza, kiedy przemknęła obok skamieniałej, męskiej sylwetki; nie pomógł nawet wyraz miodowych ślepi wyglądających ponad oszpecony kącik ust. Miał wrażenie, że stał się świadkiem czegoś, czego nie powinien nigdy zobaczyć, ale nie potrafił wytłumaczyć, dlaczego wywołało w nim to tak wielkie otępienie. Nic nie wskazywało, jakoby się przed nim ukrywali. Świadczyła o tym przede wszystkim postawa pracownicy, na której twarzy srebrny wzrok nie dostrzegł cienia wstydu, żadnej emocji, która mogłaby naruszyć tę fasadę pewności i poczucia, iż została się na czymś nakryta. Ye Lian w porównaniu do niej odczuł zakłopotanie. Pozostawiony na tle zasuniętych shōji, czuł, jak zarzucony na ramiona sweter staje się dwa raz cięższy, jak guziki w czarnej kamizelce wrzynają się w mostek; nie zdradził się jednak niczym ponad niezręcznym odwróceniem wzorku, nie wiedział, gdzie powinien go zawiesić; błądził więc przeskokami po ręcznie malowanych obrazach, a stojącym na ciemnej tacy czajniczku, potem podłodze — wszędzie byle nie zatrzymał się na wpatrującym się w niego swobodnym spojrzeniu.

Pokonując w końcu ten upierdliwy ciężar, przesunął się w kierunku zajętego stolika (który faktycznie usytuowany był przy okazałej Pseudosasie). Bose stopy mężczyzny dotknęły maty, wydając pod jego ciężarem przyjemny szelest — współgrał z dźwiękami instrumentów grających gdzieś w tle.

Ye Lian zszedł na poziom kolan, uklęknął i przysiadł na piętach, prostując plecy. Cała jego postawa mogła szybko przypomnieć Shin'yi wszystkie te momenty, w których poruszał się jak manekin z wystawy, jakby bał się włożyć w krok odrobinę luzu, jakiejś wrodzonej swobody. Teraz pomimo dbałości o ubiór, fryzurę, a nawet łagodny aromat perfum dochodzących zza uszu, wyglądał słabo. Miernie. Chłopak z pewnością mógł pomyśleć, że to "niby niecelowe" unikanie spojrzenia ma za zadanie jak najdłużej zatuszować chorowity stan kryty pod nałożonymi kosmetykami.

— Witaj, śpiący książę, który woli wyrywać kartki z kalendarza zamiast mnie. Czym zasłużyłem na twój cenny czas?

Nie powinieneś brzmieć, jak osoba, której tego brakuje.

Spoglądnął na chłopaka dyskretnie spod kurtyny czarnych rzęs. Nie wiedzieć czemu, nie mógł się powstrzymać przed skomentowaniem zaczepki w ten sposób. Głos miał jednak spokojny, tak samo aksamitny, jak sprzed miesięcy. Nie sprawiał wrażenia, jakby naprawdę stracił pewność siebie; zdeterminowany krok, gdy zaszeleściły papierowe drzwi. Nadal jawił się profesjonalnie.

Cisza stała się nieporęczna.

Tencha — Zmęczony wzrok — przypominający ten u niewolnika, któremu w ramach kary nie pozwalano zmrużyć oka — spełzł na  gorące naczynie. Zaczął jak człowiek znajdujący się w niewygodnej przestrzeni; który nie wie, jak powinien zacząć rozmowę, złapać dobry kontakt. Wspomniał o herbacie, pomimo iż unoszący się zapach znad ręcznie malowanej filiżanki, nie pozostawiał w nim żadnych złudzeń. — Który to dzbanek?

Ye Lian wydawał się omijać wzorkiem kałamarz i spoczywający na blacie ozdobny papier, jakby w ogóle obawiał się zahaczyć o ten temat; jakby w jego głowie błąkały się inne pytania, które instynktownie uciszał rozsądny umysł, przez co trudno było mu się na czymkolwiek skupić. Cały scenariusz spotkania, który wałkował wejścia do wanny, znów niespodziewanie zmienił tor. Rozpraszała go nawet ta przeklęta blizna, która uśmiechała się do niego z lewego policzka — na której też ogniskował uważny, analityczny wzrok.

Zazwyczaj nie ściągałeś jej nawet w restauracjach.

Jej.

Maseczki.

Co się zmieniło?

Długo zastanawiał się, co powinien zrobić z rękoma i w wyniku innych porzuconych rozwiązań wsunął je lekko pod stół. Wtarł wilgotne wnętrza w uda.

Ye Lian

Warui Shin'ya ubóstwia ten post.

Warui Shin'ya

Pią 5 Kwi - 3:02
- Nie powinieneś brzmieć jak osoba, której tego brakuje.

Ramiona wstrząśnięte śmiechem drgnęły, w gardle utknęło rozbawienie. Odchrząknięciem przywołał się do porządku; jakby w takim miejscu, niemal sakralnym, utkwionym w melasie z bursztynu czasoprzestrzennego, nawet jemu nie przystawało wybijać się z roli odpowiedniej kultury. Dłonie zsunęły się z przedramion, nakierowały na skrzyżowane w kostkach stopy, opierając na nich ciężar ciała, gdy przechylał się do przodu. Odrobinę, byle przysunąć się o te pół centymetra, zmniejszyć dystans w znaczeniu raczej metaforycznym niż fizycznym, sięgnąć przy okazji po znajomy aromat perfum. W dzikich furiacko ślepiach, wcześniej przysłoniętych częściowo przymrużonymi gniewnie powiekami, na nowo zaczaiła się szczeniackość. Zapomniał o zniewadze, ucięciu rozmowy, o fakcie, że czekał kilka bitych godzin.

- Nudziłem się - przyznał, pozwalając kącikowi ust, prawemu, z drobną tylko, zasklepioną strupem ranką, unieść się we frywolności uśmiechu. - Bez ciebie nie jest tak zabawnie.

Złoto spojrzenia osunęło się niżej, ostentacyjnie przemknęło po bladym policzku, zarejestrowało podbite cieniem oczy, zakręciło się wzdłuż charakterystycznej, ciemnej plamki przyciągającej uwagę na punkt tuż pod dolną wargą (i tam zamarło na ćwierć sekundy dłużej niż gdziekolwiek później). Po tym pozwolił sobie objąć koncentracją dalsze fragmenty męskiej sylwetki. Wyprostowane od poziomnicy barki, smukłą pierś zamkniętą w materiale kamizelki, której z pewnością nigdy na nim nie uświadczył. Zjechał wzdłuż jednego z ramion, aż nie dotarł do granicy blatu, gdzie reszta Ye Liana była już poza zasięgiem. Wrócił się do góry, a wraz z tym jak wspinał się wzrokiem, windowała również jedna z jego brwi.

- Który to dzbanek?

- Nie wiem. Chyba czwarty. - Z małego, porcelanowego, zdobionego czajniczka buchały kłęby pary. - Albo piąty. Zapłacę - uściślił, prostując na powrót plecy. Ich zapachy przestały się ze sobą mieszać. - Jeżeli o to chodzi. - Ale najwidoczniej chodziło o coś innego, bo w grę weszła kwestia leżącej poza sensownym zasięgiem maseczki. Jej materiał, bez żadnego ładu, spoczywał na krańcu blatu, otaksowany przelotnym zerknięciem yurei. - Trudno pić, kiedy ma się ją założoną, wiesz? - Czasami wydawało mu się, że mówi tę kwestię setny raz tej samej osobie; ale może nigdy mu tego nie tłumaczył, może to były inne nazwiska, inne pytania zaplątane pod podniebieniem nienależącym akurat do Ye Liana, inne niedowierzania na obecność szpetnej blizny, którą teraz, jakby w dla sprawdzenia, dotknął opuszką palca. Wciąż tam była; tak samo wypukła, tkliwa, paskudna. - Nie wstydzę się. To ty się jej wstydzisz, dlatego ją zakrywam. - "Ty" było ogółem; nie tylko samym Ye Lianem, nie nawiązywał personalnie do niego, co dało się wyczuć po tonie głosu. Obejmował po prostu ludzi: to wam przeszkadza; dla was jej nie ma, bo gdyby nie te spłoszone spojrzenia, szukające pomocy w ścianach, sufitach i własnych dłoniach, gdyby nie zawahania, po których daje się wyczuć dyskomfort, nie potęgujące się poczucie bycia dziwadłem i niesprawiedliwie skrzywdzonym chłopcem, wrzuconym do wora na równi z inwalidami, wobec których ciężko coś powiedzieć, aby ich nie zranić, tymi samymi kalekami, którzy chcą funkcjonować jak każdy inny, gdyby nie to wszystko - maseczka nie byłaby potrzebna.

Sięgnął jednak po tkaninę, poczuł elastyczną gumkę wpierw za prawym, później za lewym uchem. Przez źrenice przetoczył się jakiś cień, choć równie dobrze mógł to być efekt światła w wyniku poruszenia czerepem. Kiedy ponownie zainteresował się ye Lianem, na nawierzchni tych samych rogówek tliły się już iskry płomiennych emocji. Szczeniacko prymitywnych, nieokiełznanych. Dotknął krańcami poprzecinanych bliznami palców papieru. Kolorowego, w barwach jesieni przechodzącej w zimę. Na górze ogniste klonowe liście sypały się z jednej uchwyconej w granice kartki gałęzi, niżej przemieniały się w płatki śniegu, najróżniejszych kształtów i rozmiarów, mgliły śliski arkusz nieprzebytą mlecznością.

Shin'ya podsunął odwrócony wzorem do góry skrawek ku Ye Lianowi. Zatrzymał się w połowie blatu, zachęcająco mrużąc oczy w ponownym uśmiechu.

- Przeczytaj - polecił, zabierając rękę, znów próbując powrócić do swojej aktorskiej wersji, pochylił się więc, jak przed momentem, do przodu, splótł ramiona, ale zamiast na piersi, oparł je o niski stoliczek. Przygarbiony uniósł brodę, aby wpatrzyć się w oblicze mężczyzny, bez wątpienia wyczekująco, nie spodziewając się, że kiedy odwracał wcześniej papier, tusz nie zdążył wyschnąć do końca i rozmazał się  - częściowo na przydymionej bieli samego listu, częściowo na następnej stronie z albumu, na ornamencie z kwiatów wiśni w barwie pudrowego różu. Kompletnie nie zorientował się, że tuż obok leży ten sam rozwarty zbiór, że tam, gdzie przed chwilą spoczywała zapisana pokracznymi, nieodpowiednio wyuczonymi znakami wiadomość, odbiły się ślady po czarnym atramencie.

Były ważniejsze zadania. Nadzorował cały proces w milczeniu, ale niecierpliwość zdradzały nerwowe tiki. Palce wystukiwały niemy rytm, tłukąc w niemożliwej do sprecyzowania sekwencji o czarną tkaninę bluzy. Lekko drgała pod meblem noga; kolano unosiło się i upadało w milisekundowych odstępach. Coś musiało spożytkować niekończącą się energię, ustabilizowaną dopiero, kiedy miał pewność, że treść została sczytana, bo nie poruszały się już gałki, nie widać było próby zrozumienia treści.

- Dobre? - podchwycił, nie mogąc dłużej czekać na werdykt; nieważne, że to trwało parę tyknięć zegara; że herbata wciąż była gorąca i buchała kłębkami pary z eski wylotu. Że za otwartymi na wewnętrzny ogród drzwiami niosła się ta sama muzyka; niezmieniony jeszcze akompaniament. Pod maseczką zacisnęły się lekko wargi; najwidoczniej musiał przegryźć dolną, z jakiegoś powodu uszkodzoną, choć trudno było uwierzyć, że krępował się w przygotowaniu na komentarz. Na gładkiej powierzchni papieru zapisano krótkie, nieznające podstaw tworzenia tego typu poetyckich dzieł, haiku: niewiara w złamanie zasad // świata ale naprawdę // dzień spotka noc // złączeniem spojrzeń. Były błędy. Krzywizny zapisu. Ale kiedy Ye Lian uniósł wreszcie trupie srebro spojrzenia, powieki Shina przymrużyły się wymownie, pozwalając jaskrawym tęczówkom zaskrzyć się od wpadających z zewnątrz promieni słońca.

- Choć ważniejsze jest to - odetchnął, kręcąc głową jak ktoś, kto zamyka poprzedni temat; choć był ciekaw, dało się to poznać po jego ociągnięciach w ruchu, po tym, jak powoli ściągał łopatki siadając wyprostowanym, odgarniał z zadrapanej cienką linią obrażenia skroni rdzawe pasma - co ci się stało? Wyglądasz fatalnie.



従順な
Warui Shin'ya

Ye Lian ubóstwia ten post.

Ye Lian

Wto 9 Kwi - 17:49
Nie w tym rzecz — wtrącił niemalże machinalnie; na słabym wydechu. Jak się okazało, znacznie prościej było mu zaprzeczać, aniżeli potakiwać na prawdę. Przypominało to trochę pozostanie w znanej — starannej i dopieszczanej przez siebie — bańce. Jakby wszystko, co poza nią, co obce miało go zaatakować, pożreć i pozbawić rozumu. A wizja, która za nic nie znikała sprzed oczu — nawet kiedy szczeniak siedział już tak swobodnie pozbawiony kobiecego towarzystwa — wdawała się poruszyć świadomość na tyle intensywnie, że trudno mu było spoglądać na całe spotkanie jak dotychczas. Może to wszystko za sprawką tego, że za bardzo się wczuł; poczuł, jak to jest, gdy sprawy wyjątkowo kręcą się wokół niego; że w jego smutnym życiu pojawił się ktoś, kto chętnie wymieniał z nim wiadomości, pomimo prezentowanego niechętnego tonu, komu otwierał drzwi w wynajętym pokoju hotelowym (bo gdy jeszcze kilkanaście miesięcy temu zarzekał się, że to jednorazowa próba, tych okazało się więcej). Nie chwytał już za kalmkę z niepewnością, z zagryzaną między zębami dolną wargą. Zamiast tego z niecierpliwości krążył po pokoju. Poluźniał podstępnie sprzączkę paska, bawił się guzikami koszuli. Nawet jeśli uważał, że był w stanie oddzielać łączący ich cielesny układ od racjonalności, to w jakiś dziwaczny sposób zadziałał dla siebie całkowicie nieprzeciętnie. Kompletnie niezrozumiale. I choć umiejętność krążenia wokół tych prowokacyjnych zaczepnych spojrzeń opracował do perfekcji, tak trudniej mu było teraz przed nimi umknąć. Co chwilę więc wpadał w to czekające na niego — podkreślone jaskrawością wpadających promieni słońca — złoto tęczówek. Wtedy chłopak odnajdywał w szarych odpowiednikach nie tylko słabość, podobna do tej, którą widział na balu Halloween, ale również lęk przed tym, że byc może zdoła prześwietlić jego myśli. Dostrzec to, co nie chciał mu pokazywać, co potrzebował przetrawić w samotności. Jakby miał zasiąść do starego systemu w laptopie i zwyczajnie odinstalować aplikacje. — Nie wybrałbym tego miejsca, gdybym obawiał się wysokości naszego rachunku, Shin'ya. Nie spodziewałem się, że jest w twoim guście. Bądź co bądź, herbata ma charakterystyczny smak — wyjaśnił spokojnie, nie ujawniając sobą żadnych dodatkowych myśli. Jakby naprawdę działał wyłącznie poprzez praktykę; jakby nie mieściły się w tych zmartwiałych okalających czarną źrenicę szarościach żadne ciepłe emocje.

Wyprostowana smukła sylwetka Ye Liana prężyła się za stołem, bystre, acz zmęczone oczy śledziły każdy następujący po drugiej stronie stołu ruch. Zwłaszcza skupiły się na zabandażowanej dłoni łapiącej za gumki leżącej nieopodal maski; słowa chłopaka przypomniały mu brutalną przeszłość, gdy ścisk żołądka wywrócił trzewia na widok tej młodej oszpeconej twarzy. Mimo iż kamienne lico nie wykazało wówczas obrzydzenia, rezerwy ani strachu, pierwszy widok zmroził krew w żyłach. Shin'ya od lat się do niego uśmiechał, jakby nabijał się z każdego zbyt sztywnego kroku, każdego potknięcia, każdego smutku gnijącego w fałszywym wnętrzu. Uśmiechał się nawet, teraz gdy usta ginęły za materiałem — oskarżycielsko wskazywał go palcem: "TY tego nie akceptujesz, TOBIE to przeszkadza", nawet jeśli przemawiał do ogółu.

Blizna nie jest problemem Shin'ya — szept ledwie pokonał dźwięk dzielącej ich odległości. — To ty decydujesz się zakładać maskę. Sam selekcjonujesz ludzi na tych, którzy mogą ją ujrzeć i na tych, którym wolisz jej widoku oszczędzić. Zwyczajnie nie pamiętam, abyś kiedykolwiek ściągał ją publicznie. Tak ochoczo. Pozwalał zbliżyć się osobie, którą ledwo znasz, a tym samym ocenić się przez jej pryzmat. — czyżby w końcu wydobył z niego to felerne ukłucie, które samym przypomnieniem — jakby celowo — wymusiło szczerość myśli? — Czemu ktoś taki jak ty, wychodzący na przekór wszelkim ram, dostosowuje się do społeczeństwa i pozwala rodzić w ich głowie wyobrażenie tego, co może znajdować się pod materiałem? Osoba, która nie tak dawno sama kazała mi pozbyć się mojej osłony.

Gdyby nie podsunięta na połowę blatu ozdobna kartka długo odganiałby od siebie myśli o tamtej rozmowie; o słowach, które usłyszał w hotelu Hakuchō; o tym, że powinien być sobą niezależnie od oczekiwania innych; że nie powinien bać się własnej orientacji, bo jest przecież czymś więcej niż preferencja seksualną. Chciał mu to wszystko przypomnieć, ale obawiał się, że zdradzi się swoją wylewnością; tym, że czuł niepasujące do niego rozdrażnienie.

Dlatego, nie mówiąc już nic więcej, uniósł spojrzenie znad kartki, zderzają się z prześwietlającymi go ślepiami Shin'yi, z tym zachęceniem, które odbijało się w zaintrygowanym, niemogącym czekać na werdykt zwierciadle. Wiedział o tym nie tylko za sprawką tej iskry przewalającej się w oku. Zapytał go o opinie, gdy ledwie szczupłe palce sięgnęły papieru, nim zdążył przyciągnąć pięknie zdobiony świstek do siebie, unieść go jak szeleszczący na wietrze liść i w końcu spoglądnąć na krzywe znaki. Rozpoznał jego pism. Nie umknął jego uwadze rozmywany paluchem ślad, na którym odcisnął się nawet fragment linii papilarnych.

Długo milczał, jakby przez cały ten czas próbował rozczytać znaki. W rzeczywistości zastanawiał się, czy powinien zwrócić mu uwagę nabłędy, na schludność przedstawionych linii, na to, że przez decyzję o zmianie linijki zaburzył odbiór rozpoczynającego zdania. Każdy wiersz posiadał swoją interpretację. Autor zawsze kierował się przy tworzeniu jakimiś myślami, jakimś pojęciem, a odgadywanie myśli pisarza od wieków należało do wyzwań najbardziej intrygujących. Ile ludzi, tyle w ostatecznie było interpretacji; ile osób, tyle dostrzeżonych w tekście własnych smutków, życia i nadziei.

...bo za zamkniętymi wrotami marzeń, tylko zmyślność sprawić może, iż cień sięgnie słońca, sparzy się, rozbłyśnie, spopieli, ale przynajmniej prawdziwie obejmie  — dokończył miękko, unosząc wzrok; spotykając się z przesyconym miodem, tak innym od martwego srebra. Spoglądnął ponownie na kartkę, przypominając swoimi odruchami nauczyciela siedzącego za szkolnym biurkiem, który zastanawia się jaką ocenę powinien mu wystawić. Po chwili odłożył kartkę na blat. Paliczki dotknęły subtelnie wzoru. — Wierzysz, że można zmienić narzucony cykl? Że może go zaburzyć byle zachcianka?

Uwielbiał wiersze nie tylko przez fakt, że granica między nietypową interpretacją, a nadinterpretacja była niezwykle cienka, a ponieważ nigdy nie miało się stuprocentowej pewności o powodzie ich powstania.

Postarałeś się — odchrząknął, przykładając zwiniętą pięść do ust, jakby chciał zachować przy nim ten luksusowy zwyczaj dobrego wychowania i oszczędności. — Mam wrażenie, że twoja nauczycielka z japońskiego nie tyle kazała wam wkuwać cytaty, co zasypywać biurko stosikiem poezji. — Uniósł brew; dopiero w tym momencie się zrelaksował i zapomniał o niewygodzie sprzed przyjścia. Nie chciał przyznać, że to za sprawką tej uwagi, której mu poświęcał; wzorku, który nie umykał nigdzie indziej. Jakby wszystko, co się między nimi działo, mogło być szczere.

Skinął z grzeczności i ściągnął wargi, aż usta uwypukliło wyraźne znamię. Jawił się tak subtelnie, tak łagodnie, jakby w tych dobrych jakościowych ubraniach nie znajdowała się krzta ludzkiego ciała, a jakaś wydmuszka, złożona z samych kości stworzonych z napalmu, gotowych rozsypać się w popiół. Nie podważył jego obserwacji. Wiedział, jak wyglądał, bo spędził dobre kilkanaście minut przed lustrem. I to nie tylko dzisiaj.

Poniekąd z tego powodu chciałem się z tobą spotkać. Bo podejrzewam, że to coś poważniejszego niż zwykłe przeziębienie, mówił podbity, zaczerwieniony wzrok. — Chciałem porozmawiać o kimś, kogo obaj — zdaje się — znamy. O kimś, kto mógłby mi pomóc. — Krótka pauza. — O Seiwa-Genji.


Ye Lian

Warui Shin'ya and Ejiri Carei szaleją za tym postem.

Warui Shin'ya

Sob 13 Kwi - 1:40
Od kiedy to jest nasz rachunek? — Wywindowana w górę brew zdradzała zaczepność pytania. Przyłapał go na gorącym uczynku — to właśnie mówiły astrowate powieki, które lekko się przymrużyły. Już zakładasz, że jednak łączy nas coś więcej niż system dwóch oddzielnych jednostek raz na ruski rok pukających albo do drzwi, albo od razu siebie? Niesforność objawiała się nie tylko w źrenicy, ale nawet włosy zdawały się dopełniać obraz chaosu. Choć ledwo co odgarnął pasma ze skroni, na powrót opadły w dawne miejsce, złotą pomarańczą przysłaniając świeże otarcie szpecące czoło swoją naturalną nieokiełznaną falą. Mógł być obrażony albo przynajmniej na takiego się stylizować, mógł wcześniej krzyżować ramiona na smagłej piersi, zamykając buntowniczo postawę. Mógł marszczyć mięśnie twarzy w marsowości i pretensjonalności, ale prędzej czy później przebijała się przez maskę wiązka wewnętrznego światła — zawsze jasnego, symbolizującego wieczne rozbawienie, jakby świat stwarzał pozór ciągłego dowcipu. Opozycyjnie więc do Ye Liana nie emanował sztywnością. Brakowało mu więc również reprezentowanej przez blondyna elegancji, oszczędności w gestach i aury poważnego inteligenta. Z całą pewnością stali po przeciwnych stronach barykady w jakimkolwiek rozkładzie charakterów, a fakt, że różniło ich wszystko, tylko potęgował niekryte gówniarskie rozweselenie. — W każdym razie herbata nie jest jakaś szczególna, ale ciężko wypić coś innego w herbaciarni.

Nie powinno dziwić, że wolał intensywniejsze, bardziej wyczuwalne posmaki. Nawet wyglądał na kogoś, kto ładuje dużo konkretnych składników, nie pozwalając na jałowość, byle tylko wybić danie przyprawami. Niekoniecznie ostrymi, bo dalej uważał, że przesadna pikantność to właśnie zabijanie, a nie podkreślanie zmysłowych doznań, jednak granica była tutaj wyjątkowo cienka. Herbaty, praktycznie wszystkie poza czarną, były ledwie namiastką czegoś, co można wyczuć na języku. Ich delikatność i aromat wydawał mu się ledwo wyczuwalny, przez to zwyczajnie nieatrakcyjny. Potrafił jednak przełknąć kilka łyków, zwłaszcza wtedy, gdy dało się podkreślić zawartość cytrusem czy truskawką.

I jakby obydwa te owoce osiadły mu teraz na języku, bo jednocześnie wykrzywił wargi jak ktoś, kto zaciągnął się kwaśnym sokiem, a przy tym poczuł, jakby skóra blizny czerwieniała do barwy poziomki. Wiedział dobrze, że to niemożliwe — przed laty zjaśniała i wyblakła, ale dalej, kiedy odwracał wzrok od lustra, wydawała mu się krwawa, czerwona jak ostrzegawczy znak. Pulsowała nieprzemożonym bólem, irytowała jak rwanie zęba nieleczonego marginalnie długo.

Stulił palce w pięści, pod bluzą napięły się ramiona. Dalej wpatrywał się w ładną, choć dzisiaj wymęczoną, twarz Ye Liana, utrzymywał na nim skupione, lśniące spojrzenie. Ale pojawiło się coś jeszcze — ten charakterystyczny ślad mgły na samym krańcu obramowania złotej tęczówki. Jakby coś próbowało dostać się do jego spojrzenia, oszronić je od wewnątrz, sprawiając, by stało się zimne jak szare odpowiedniki rozmówcy.

Skąd myśl, że zrobiłem to ochoczo? — Jak gdyby właśnie to było najważniejsze; ten daleko idący wniosek kogoś, kogo nie było od początku zdarzenia. Sięgał po argumenty, choć mógł być świadkiem sceny od samego jej startu — o ile w ogóle by się wydarzyła, gdyby przybył prędzej, tak jak go poproszono. Musiał jednak starannie ułożyć fryzurę, co nie umknęło wyostrzonej percepcji yūrei, musiał postarać się, aby dopiąć schludną kamizelkę, z pewnością kilka razy ją odświeżając do przesadnego, gładkiego ideału. Musiał przeciągnąć każdą sekundę, aby ugłaskać ego, zaprezentować się perfekcyjnie w miejscu, w którym nawet nie jest widoczny.

Przecież nie szykował się tak dla niego.

Przyszła, kiedy piłem herbatę. Przyniosła mi album ze wzorami. — Kiwnął brodą w kierunku podanego listu. — I tak już było za późno, abym ratował sytuację. Poza tym nie uważam, żebym się dostosowywał do społeczeństwa. Nie pomyślałeś, że może moim buntem przeciwko wszelkim ramom jest właśnie selekcja, której dokonuję? — Nie rozumiał skąd u Ye Liana ten nagły zryw moralizacji akurat pod tym kątem. Słuchanie rad kogoś, kto wypachnił się od stóp po czubek głowy, aby sprawiać poprawne wrażenie, wydawało się irracjonalne i niemal uwłaczające, ale Warui wzruszył tylko barkami. — Zdejmując maskę i tak narażam się później na tę samą ocenę, co gdybym jej nie miał. Bywa, że się miło rozczaruję. — Przerwa; pomyślał o Sherwood, o tych jej ciemnych oczach, podszytym prowokacją głosie, o jej kompletnie obojętnym stosunku do szkaradnej blizny, której za tamtych czasów wstydził się jak idiota. Zakrywał uszkodzenie dłonią, odwracał się nieznaczonym szramą profilem; udawał, że się tym nie przejmuje, ale oczywiście, że się przejmował. Za entym razem jednak kiedy przysiadła bliżej, opuszką palca bez obrzydzenia czy zszokowania potrafiąc tknąć larwalną wypukłość poszarpanych skaz, przestawał się już tak stresować. Pozwalał jej na to, by krótkim, zadbanym paznokciem rysowała cały kształt zbliznowacenia, zapamiętywała krzywizny, chłonęła tę niedoskonałość i akceptowała ją na swój zdystansowany sposób.

Bywało więc, że rzeczywiście miło się rozczarowywał.

Ale teraz przeczytaj, naprawdę nie ma o czym mówić — ponaglił go, przeskakując do tematu haiku, ruchem nadgarstka przecinając powietrze nad stołem, jakby naprawdę nie mógł już znieść czekania. Ocena trwała zresztą w nieskończoność; wydawało mu się to aż przesadzone, gdy centralizował uwagę na przesuwających się z jednej linii do drugiej srebrnych rogówkach, gdy te się wreszcie zatrzymały, ale zatrzymał się wtedy też czas, i nie pojmował w ogromie swojego zniecierpliwienia, jak można poddawać te raptem cztery wersy tak rozwleczonej analizie. Dalsze pospieszanie z pewnością traciło sens przy Ye Lianie. Sporo czynności wymagało od niego wstępnego przygotowania, na które przeznaczał każdą potrzebną do tego sekundę. To także ich od siebie oddalało w zestawieniu i może stąd taki emocjonalny wybuch. Sposób bycia mężczyzny dla Shina był dosłownie niemożliwy. Był lalką, o niezrozumiałym programie, dzięki któremu mogła się poruszać. Był obcą rasą z innej rzeczywistości — mówiącą w podobnym języku, ale na zupełnie innym poziomie dobierania słów i definicji. Był przeciwną stroną muru, widzieli więc dwa odcięte od siebie plenery, nie ogarniając, że gdy jeden stał w zgliszczach, drugi doglądał bezbożnej pustki.

— Postarałeś się.

- Nie widać, że zawsze się staram?

Nawet nie skomentował cytatu; pewnie po prostu kwiecistość recytacji rozłączała mu synapsy. Dopiero po tym, jak ich spojrzenia wreszcie się spotkały, wchłonął pytanie; zastanowił się nad nim, lekko marszcząc brwi. Czy narzucony rytm można zaburzyć byle zachcianką? — Czemu nie? — Wszystko jak zwykle było sprowadzone do prostoty, braku uwierających ograniczeń. Nie było gór do przeskoczenia i oceanów do pokonania, nie było zakazów, nie było wrzasku ocen. Jedynie wachlarz niezliczonych opcji, prób, błędów, powielanych raz za razem, aż w końcu będzie lepiej, bo musiało być. - Abraham Lincoln dwukrotnie zbankrutował, stracił żonę i ileś tam razy go nie wybrano w wyborach, a mimo tego był na tyle nachalny, że wreszcie został prezydentem. Można? Można. - W swojej niepojętej ignorancji pokazywał, że akceptuje każdy upadek, bo przecież można po nim wstać. Więc może dlatego, choć spoglądał na wymęczone oblicze mężczyzny, nie wydawał się jego stanem przesadnie zmartwiony. Odzywał się i reagował jak przy ich normalnych spotkaniach. Trochę z żartem, trochę ironicznie. Trochę, gdzieś na dnie zwierzęcych ślepi, z niegasnącą prowokacją.

- Seiwa-Genji - powtórzył więc, zadzierając odrobinę brodę. - Czego od nich potrzebujesz? Nie są zbyt sympatyczni.



従順な
Warui Shin'ya

Ye Lian ubóstwia ten post.

Ye Lian

Nie 14 Kwi - 21:31
Zaprosiłem cię — przyznał. — Zdaję sobie sprawę, że lokal nie należy do najtańszych, a zwykła herbata potrafi kosztować tu z kilka tysięcy jenów. Do tego czekałeś na mnie parę godzin. To normalne, że liczyłem, iż coś sobie wybierzesz. Co prawda nie spodziewałem się, że będą to aż trzy imbryczki Tenchy, ale postanowiłem już, że opłacę ten rachunek.

Ton Ye Liana był płynny, miękki jak aksamit, na pewno sprawiający wrażenie nieco wyuczonego; wyniesionego z dobrego domu, być może z podręcznika do savoir-vivre, podsuwanego dzień w dzień przez rodziców; chowanego pod poduszkę przed zaśnięciem. Oczy mężczyzny jaśniały, pomimo że za wilgotną powieką rozciągała się szarość – spopielone zgliszcza emocji, na które tak trudno było go stać. Spoglądając na jego poważną facjatę, wydawało się wręcz niemożliwym, aby wywołać na jego policzkach to samo znane sprzed kilku nocy zarumienienie, w tęczówkach ten błagalny i uległy akcent oderwania graniczący z utratą przytomności. Obrazy wspomnień, pełne nagich fragmentów ciała, ciężkich westchnień i potu spływającego spod roztargnionych włosów. Nie dało się przyrównać tego wyobrażenia do tej sztywnej, pełnej klasy sylwetki, która mimo osłabienia pięła się w górę; jak gdyby na jego ramionach spoczywał cały ciężar świata, a on w jakiś sposób starał się nie ugiąć, nie złamać w pół jak zapałka.

Nie uważał, aby wyjaśnienie Shin'yi usprawiedliwiało jego zachowanie, ale zamiast wdawać się w tę dyskusję, przeciągnął badawczo słabe spojrzenie, jakby chciał dać mu do zrozumienia, że jego wypowiedź go nie przekonuje. Bo według Ye Liana, nie był to bunt przeciwko obowiązującym ramom. Shin'ya nie chciał być oceniany przez pryzmat strzępka materiału. Zakładając maskę, mógł, zamiast obrzydzenia nadać swojej postaci tajemniczości. Bo czy jest coś bardziej enigmatycznego, niedostępnego i niebezpiecznego od prześwietlających czarnych jak dno studni źrenic otoczonych żółtawą barwą, nakrapianą miodową poświatą? Nie. Patrzał właśnie w te oczy i choć nie powinien — bo znał Shin'ye od lat — to w pochwyconej kontemplacji wciąż przejawiał ten niewytłumaczalny niepokój, jakby dwa błyszczące w zaciemnionym przez klimat lokalu punkty były jedynie Weneckim lustrem. Widział w ich odbiciu własne pragnienia, wszystkie odruchy, ale gdzieś za pierwszym impulsem gnieździło się coś, co z pewnością nigdy nie chciałby odkryć. Może właśnie dlatego kapitulował, stawiał krok w tył, bojąc się prawdy. Życie w ułudzie było prostsze. To, co się odkrywa, to co nagle staje się czymś prawdziwym, niszczy porządek, rutynę, schematyczność. A takie przecież było życie Ye Liana.

Naginanie reguł, prawda Shin'ya? Jak prosto dało się przewidzieć, że dla chłopaka nie istnieją żadne; nie było też dystansów, które dzielą ciało od osiągnięcia celu — jakby mógł przebiec nawet sto mil; ale czy sama wytrwałość ma jakikolwiek sens, czy mają sens marzenia, kiedy istnieją sprawy, których nie da się przeskoczyć mimo stóp? Ludzka determinacja nie nagnie praw, a co dopiero fizyki. Nie mógł mu jednak odmówić jednego. Zawziętości. Wielokrotnie wydawał się stawiać wszystko na jedną szalę. Jakby życie nie miało żadnych krawędzi, z których mógłby spaść, a przecież kiedyś o mało się to nie stało. Czy to zdarzenie naprawdę zmieniło tak wiele? Nie. Zmieniło na pewno. Sam przecież był tą przyczyną.

— Nie widać, że zawsze się staram?

Widać.

Nie bez powodu wrócił wspomnieniami do niedawno wymienianych wiadomości tekstowych, to jak stał pośrodku białej, sterylnej łazienki o wilgotnych włosach, ciele rozgrzanym gorącą kąpielą, w zarzuconym na ramiona beżowym szlafroku i patrzał się w te zapisane znaki, zastanawiając się, co powinien mu odpisać. Zdawał sobie bowiem sprawę, że z reguły nie komplementował nikogo. Nie dlatego, że nie doceniał niczyich starań, ale dlatego, że struny związywało sznurowadło; dziwna trema, przed ujawnieniem własnych odczuć względem obcych działań. Wtedy tracił fasadę — zbudowany mur na surowych fundamentach. Może gdyby chwalono go w dzieciństwie częściej, może gdyby zapewniany był o swoich umiejętnościach w zwykłej codzienności, dzisiaj nie musiałby jawić się jak ta muzealna zamknięta za witryną rzeźba. Mógłby z łatwością mówić to, co myśli; inaczej – żyć.

Jesteś dość ekspresyjny — dodał po chwili; w momencie, gdy wzrok spełzł już z tych lisich obwolut i przemknął po zapełnionym stole. A właściwie po stojącym na niskiej tacy gorącym czajniczku; po jednej zapełnionej herbatą filiżance — jakby jego obecność od samego początku była tajemnicą, jakby okazała się czymś niespodziewanym, jakby chłopak naprawdę miał spędzić to popołudnie w pojedynkę.

(Czego od nich potrzebujesz? Nie są zbyt sympatyczni).

Ye Lian przesunął do siebie ozdobny — zapisany krzywymi znakami — papier i podparł na nim palce, na tym jesiennym akcencie jego płytka paznokciowa sprawiała wrażenie zbudowanej z perły. Usta zwinęły się nieznacznie, jakby przegryzał wnętrze policzka. Jego postawa jednak wydawała się przemyślana. Mimo tej dominującej chorowitości, która zdawała się zaraz posłać go do łóżka, dawał z siebie wszystko byle dobrze się prezentować.

Kiedyś poznałem kogoś o tym nazwisku. Wydawał się sympatyczny — zaoponował. Zaprzestał poszukiwania drugiej filiżanki, teraz musiał skonfrontować się ponownie z roziskrzonym figlarnym spojrzeniem. Szary grafit zawiesił się na osłoniętej maską twarzy. Gdzieś za podkręconymi rdzawymi kosmykami dostrzegł sylwetkę pracownicy, która wcześniej zajmowała miejsce przy Shin'yi. Zbliżała się do nich. Chłopak mógł dostrzec, że uwaga mężczyzny delikatnie się rozjechała; płochliwie szukał zaczepienia na pasemkach opadających na czoło włosów, nosie, piegach stole i w końcu na krótko — w złotych oczach. — Niezależnie, jaki był wytłumaczył mi otaczający świat, dokładnie w momencie, w którym najbardziej tego potrzebowałem, kiedy widzenie tych wszystkich zjaw — ściszył ton — było już nie do zniesienia. — Twarz mężczyzny niespodziewanie zmiękła. Nigdy nie spodziewał się, że będzie odkrywał przed dzieciakiem szczątki prywatnej, przykrej przeszłości. Czuł się z tym trochę niezręcznie. — Czuję się dziwnie, prosząc cię o pomoc. Czuję się dziwnie nawet z tym, że po tylu latach szukam z nim kontaktu. Ale powiedz mi, Shin'ya. Czy znasz Seiwa-Genji Teru-

— Przepraszam, że przeszkadzam. Czy może chcieliby panowie coś domówić?

Po długiej chwili odezwał się pierwszy.

Poproszę drugą filiżankę — głos Ye Liana zaszedł dziwną chrypą. Odchrząknął ją, ale wzrok nawet nie powędrował na stojącą przy ich stoliku kobietę. Nie powędrował nawet na Shin'ye. Skrywały go te długie ciemne enigmatyczne rzęsy.

Ye Lian

Warui Shin'ya ubóstwia ten post.

Warui Shin'ya

Wto 16 Kwi - 17:13
Prawie się znów roześmiał, chuchnął gorącym powietrzem w przylegający do warg materiał maseczki. Lokal nie należy do najtańszych. Szpikulec wszedł głęboko, naruszył wszytą w osobowość metkę, przypominając o jej niewygodnej, trącej obecności. Chciał mu powiedzieć, żeby przestał traktować go jak najgorszy finansowy sort, bo choć różnili się w kwestii posiadanych dóbr, stać go było na te cztery kolejki cholernej herbaty. I musiał to zaznaczyć. - Zapłacę za siebie. - Wtrącił więc, konfrontując z nim butne spojrzenie gryczanych tęczówek. - Jeżeli chcesz zrekompensować godziny czekania, możesz to zrobić w inny sposób. Machanie mi przed nosem plikiem banknotów albo kartą płatniczą nie robi wrażenia. Bo my - nacisk - tania siła robocza, cenimy inne nagrody. Mamy do tego całkiem bogatą wyobraźnię. Potrafimy nawet za dnia widzieć gwiazdy. Wystarczy dać komuś w pysk. - Jego ton, w porównaniu do rozmówcy, był szorstki, sprawiający wrażenie kompletnie niewystudiowanego; lekki, niezwracający uwagi na naturalne zachrypnięcie, które dla niektórych wydawać się mogło nieco aroganckie, w rzeczywistości brzmiało jednak kompletnie niegroźnie. Ten głos był docinaniem, był rozbawieniem, był dźwiękiem przewracanych w nastoletniej obojętności oczu i machnięciem nadgarstka zbywającego temat. Sam nie wiedział dlaczego nagle tak bardzo zaczęło mu zależeć, aby uregulować rachunek dzięki zawartości własnego portfela. Wcześniej sczytując menu krzywił się na widok cen, a po pierwszym łyku zamówionej herbaty te kwoty jeszcze bardziej wydawały się wygórowane. Nie dałby za to nawet połowy, a teraz kłócił się, aby wytracić tygodniówkę, byle tylko...

... byle co?

Byle się nie uzależniać. Wskazać, że przepaść pomiędzy ich poziomami to tylko złudne wrażenie, które można zakopać paroma suchymi garściami. Mógł wycisnąć go do cna, co nawet jawiło się na całkiem satysfakcjonujące, patrząc na to, że w ogóle mu nie zależało na dobru Ye Liana, ale jednocześnie wewnętrzna duma szarpała się i wyła w więzach. Wrzeszczała do zdarcia gardła, aby nie pozwalać na stałe walenie czołem w grunt, jakby musiał się kłaniać przed królami, wybijając sobie ze łba próby jakiegokolwiek buntu.

Urodziłeś się ubogim kundlem i jako ubogi kundel zdechniesz.

Pomimo wyłapywania - czasami bardzo subtelnych - nacisków otoczenia i stawaniu do tego w opozycji, dalej jednak zakrywał oblicze maseczką i, gdy nikt nie patrzył, zerkał ukradkiem w odbijające jego wizerunek powierzchnie. W witryny sklepowe, w lustra, w srebrną zastawę, w kałuże - sprawdzał czy z roku na rok wygląda coraz bardziej jak Ichiru. Kalkulował ile brakuje do ideału. Czy powinien bardziej zapuścić włosy. Czy barki ma tak samo wyrobione. Czy porusza się odpowiednio zwinnie, gdy wymaga tego sytuacja. Czy da radę śmiać się w podobny, beztroski sposób, chociaż w porównaniu do brata, wymuszał swoją wesołość. A ludzie i tak się nabierali. Bo widzieli ten roziskrzony, bezmyślny wzrok i uważali, że to objaw lekkodusznej charakterności. Nie zdawali sobie sprawy ile z tych gorących, temperamentnych płomieni, mylonych stale z hartem ducha i ambicjami, wzniecał kontrolowanie podsycanym gniewem. Starał się jednak na wiele sposobów - kamuflował więc to, co próbowało się z niego wydostać. Odtrącał na dno psychiki, jak łapie się za kark rozszalałe agresją zwierzę, i wciskał to gdzieś w kąt, barykadował czym popadnie, aby się nie wydostało, aby dalej mógł grać, uśmiechać się w ten szczególny, kompletnie niestosowny sposób, mrużąc powieki, ściągając nieco brwi, pozwalając na to, aby całe jego ciało wypełniło się drobinkami drżących, napiętych krwinek, żądnych akcji, zabawy i wyzwań. Krył wszystko, bo tak bardzo się starał, co raz jeszcze, u kolejnej osoby, było po prostu

- Widać.

- To dobrze.

- Jesteś dość ekspresyjny.

Chyba tak - mówiła jego reakcja, gdy wzruszył ramionami.

- Nie dziękuj - skwitował, unosząc sugestywnie brew. - Za to, że nie musisz się domyślać. - O co mi chodzi. Co odczuwam. Ile wkładam w to wysiłku emocjonalnego. Nie musisz stać z dłutem nad kamienną rzeźbą, próbując dobić się do jej środka, ale nie naruszyć ogólnego wizerunku.

Nie wmieszał w to pretensjonalności. Prawie tak, jakby tym razem to on pozwolił mu na przyszłe uregulowanie rachunku; zapłacenie za siebie, bo przecież po pewnym wysiłku powinno go być na to stać. Nie zdążył jednak dodać nic więcej, choć pierś urosła o kilka centymetrów. Ewidentnie nabierał tchu, ale słowa splątały się w gardle obszernym kłębkiem, a on sam obrócił odrobinę głowę. Słyszał jej kroki równie wyraźnie co słowa Ye Liana - schodzące do cichszych tonów, podobnie jak ona, zbliżając się, kładła ciszej stopy, jakby obydwoje nie chcieli się nawzajem zagłuszyć.

Albo jakby obydwoje nie chcieli, by ich usłyszano, jednocześnie pragnąc wychwycić dźwięki wywoływane przez oponenta. Coś w spojrzeniu Shin'yi zmiękło, kiedy zadarł odrobinę brodę, spoglądając na pracownicę - jakby skupienie w jego oczach zmieniło stan ze stałego na ciekły. Było bardziej płynne, gdy obserwował oszczędną, wyrobioną przez funkcję mimikę, kiedy wyłapywał barwy, której używała, a która różniła się znacząco od tej, którą z nim rozmawiała wcześniej. Bo obecnie brzmiała bardziej profesjonalnie i lakonicznie, recytowała uprzejme formułki.

Przepraszam...

Przekrzywił nieco głowę; zdziwionym, szczenięcym odruchem niezrozumienia.

... panowie...

Już nie prywatnie, wtedy było wtedy, teraz jest teraz.

Poproszę drugą filiżankę.

- Nie trzeba - tym razem on zaoponował, na krótki moment zerkając na Ye Liana. - Nie ruszyłem tej, szkoda, by się zmarnowała. - I znów wrócił do dziewczyny, nieco zmieszanej tą bezsensowną grą w ping-ponga. - Przeceniłem swoje możliwości biorąc jeszcze jedno zamówienie. Jest w porządku, nic nam nie trzeba. Może tylko trochę prywatności. - Chwila zawahania, jakby jeszcze nie był pewien czy dodać to, co osiadło na krańcu języka, ale ostatecznie, wypuszczając powietrze w niemym westchnieniu, dokończył zamysł z wyczuwalnym na ustach uśmiechem: odezwę się.

Skłoniła się, ale asekuracyjnie, spod ciemnych rzęs, mrugnęła jeszcze na Ye Liana; jakby niepewna, czy może odejść, czy nie wykaże się przez to nietaktem. Koniec końców rzeczywiście opuściła pomieszczenie, zasuwając za sobą shoji.

- Seiwa-Genji Teru raczej cię nie ugości, jakąkolwiek sympatycznością by się nie odznaczał. - Te słowa popłynęły od razu, kiedy za drzwiami ucichły kroki oddalającej się Idane. Równolegle z brzmieniem topaz ślepi osiadł na stałe na schorowanym obliczu mężczyzny. - Nie żyje. - Już się tak nie szczerzył.

Nie znał przedstawiciela Minamoto personalnie, ale odniósł wrażenie, jakby kilka razy go spotkał. Naprawdę się z nim przywitał, podał rękę, zajrzał w źrenice, a potem w różnych okolicznościach, gdy mijali się na ulicy, wpadli na siebie w sklepie, mignęli od przeciwnych stron na pasach ulicznych, kiwali sobie na przywitanie. Nic specjalnego; bez szczegółów, bez twardych konturów po których można ustalić kształt osobowości. A jednak ta godność wżarła się w Shin'ye jak kwas, bo dalej u dna ucha słyszał to słabe, złamane wołanie przez wymęczone gardło; czuł obrzydzenie do faktu, że raz jeszcze, nawet jeżeli w sennym amoku, trawiony gorączką i wyczerpany walką o życie, ktoś nadał mu cudze imię.

Ponieważ był podobny.

Ponieważ zawsze dało się go do kogoś porównać.

- Dowiem się o co chodzi? - Wyłożył dłonie na blat stołu, palcami jednej przykrywając pięść drugiej. Kciuk pocierał świeży, biały bandaż okrywający bliznę na niegdyś zranionej ręce; nawykowo. - Może dam radę pomóc w inny sposób.



従順な
Warui Shin'ya

Ye Lian and Ejiri Carei szaleją za tym postem.

Ye Lian

Sro 1 Maj - 19:48
Gdyby tylko wiedział, że to zmarnowane lico było chłopakowi tak na rękę; te ciernie bezsenności, skażone fioletem żyłki pod papierowym naskórkiem, zaczerwienione rogówki. Gdyby tylko sam Ye Lian wiedział, co krył za niewinną aparycją siedzący naprzeciwko dzieciak; przede wszystkim, gdyby wiedział, że chował prawdziwego demona pławiącego się w tym widowisku cierpienia i zaszczucia. Gdyby tylko...

Żył przy nim w poczuciu bezpieczeństwa. Mógł za każdym razem spoglądnąć w złote tarcze i poczuwać się do podporządkowania nawet w tak błahej sprawie, jakim była ta sarkastyczna wymiana zdań przy skonfundowanej kobiecie — choć tak naprawdę wcale nie było mu jej żal. Nie spoglądnął na nią ani razu. Skupiony był na badaniu mimiki Shin'yi. Jakby był tylko obserwatorem ze stolika obok, a nie towarzyszem dzielącym blat. Nie umknęły mu te marszczące się fałdki skóry przy kącikach, uśmiech, który zasłonięty materiałem z pewnością wykwitł na młodzieńczych wargach.

Szybko zrezygnował z dalszej batalii. Opuścił wzrok na przepychaną w kierunku dłoni pustą filiżankę, zastanawiając się, dlaczego w ogóle zwraca uwagę na te wszystkie szczegóły. Jakby umysł samoistnie wytwarzał w głowie obraz wszystkich chwil, w których dostrzegał te drobne zmarszczki rozbawienia bez dodatkowej materiałowej osłony; jakby to, co zapamiętał jedynie kąt oka, utrwaliło się i zaczęło go uwierać. Na niebotycznie chłodnej fasadzie nie kryła się jednak ani jedna emocja. Chłopak nie uświadczył żadnej, nawet gdy mężczyzna sięgał po naczynie, drugą ręką po czajniczek i zaczął przelewać aromatyczny płyn do ceramiki. Ciche brzęczenie naparu muskające każdej ze ścian ucichło wraz z oddalającymi się krokami, wraz z zasunięciem shoji.

—  Seiwa-Genji Teru raczej cię nie ugości, jakąkolwiek sympatycznością by się nie odznaczał.

Dziwne napięcie wkradło się na ramiona, gdy pełna szlachetnej gracji dłoń obejmująca imbryk, zawisła nad tacą.

—  Nie żyje.

Rozległ się trzask. Nie był hukiem mogącym rozbić naczynie na tysiące krzywych kawałków. Był to odgłos podkreślający niezdarność, ogłupienie i szok, bo w przypływie tej prostej informacji został nieumyślnie wytrącony z równowagi; jakby w końcu jakaś skrywana od początku tego spotkania emocja znalazła ujście i wyślizgnęła się z ciała o charakterystycznych kamiennych żłobieniach.

Milczał. Zbyt uparcie trzymał się rączki czajnika, jakby nie był do końca świadomy czy chce go odstawić, czy może wstać od stołu i wrócić z nim do domu. Ocucił się dopiero gdy wrzątek sparzył opuszki. Oderwał paliczki wtedy dość gwałtownie i wtarł we wnętrze dłoni. Szukając wcześniej zgubionej maniery, wyprostował się w swoim miejscu. Shin'ya nie musiał siedzieć ramię w ramię z mężczyzną, aby wyczuć ten brak komfortu, załamanie się gruntu, dziwną niepewność. Doglądanie Ye Liana od tylu lat musiała dostarczyć chłopakowi już pewnych instrukcji, jak odpowiednio powinien czytać mowę jego ciała, a że miał możliwość przyglądać się każdemu napinającemu mięśniowi z bliska, z pewnością wytworzył w głowie już jakiś schemat: stąd milczące spojrzenie utkwione w kubku, mogło mówić o potrzebie zebrania myśli, palce obu dłoni obejmujące filiżankę, choć na pierwszy rzut oka nieruchome i martwe, przy wnikliwszej obserwacji pocierały paznokciami naczynie. Denerwował się.

Kiedy?

Zapytał, pozwalając lekkiemu obłokowi na sięgnięcie twarzy, na spoglądnięcie przez białą mgłę zmęczonemu wzorkowi, niemogącemu już dłużnej kryć się w nieruchomej cieczy.

Wybacz dociekliwość, chciałbym po prostu wiedzieć, o ile się spóźniłem.

Chciał wiedzieć, jak bardzo spóźniła się doganiająca go przeszłość; jakby mądrzejsza postanowiła zaatakować, gdy będzie całkowicie bezbronny, bez żadnego zewnętrznego wsparcia. Wieść o śmierci Seiwa-Genji Teru wzbudziła w nim niepokój. Nawet jeśli dusza Teru już dawno opuściła Utsushiyo, czuł do siebie dziwny żal, zawód i smutek, który nigdy nie odznaczyłby się łzą, gnieżdżąca w kąciku oka, jakby już dawno wyczerpał limit wszystkich, jakie w sobie posiadał. I choć w chwilach takich jak ta, kiedy przyszło mu wysłuchiwać żałobnych prawd, wciąż odgrywał nieczułego włodarza, którego bardziej martwiły zagięte poły ubrania, aniżeli życie osoby, odgrywającej ważną rolę w okresie dojrzewania. Nie potrafił pokazać, że go to dotknęło, że lodowy szpikulec przebił organy, że gdzieś w umyśle narodziła się świadomość, że — w innych okolicznościach — mógł ktoś mówić podobnie o nim.

— Dowiem się o co chodzi?

Ye Lian przegryzł wnętrze policzka i gdyby był bardziej ekspresyjny, zapewne westchnąłby z emfazą jak zapędzone w ślepy zaułek stworzenie. Teraz jednak wydawał się zagubiony w swojej stateczności. Gdzieś drgnęła rzęsa, gdzieś napiął się mięsień policzka na wysokich kościach jarzmowych.

Gdyby to było takie łatwe Shin'ya...


Dzieliło ich zbyt dużo kłamstw i przemilczanej prawdy, aby teraz mógł wyłożyć przed rudzielcem przyszłość niczym talię kart. Świadomość tego, jak było naprawdę nie pomagała. Wpędzała go w jeszcze większe zmętnienie, tak wielkie, że musiał końcu przymknąć powieki i rozchylił lekko usta, wypuszczając szelestem zgromadzone w płucach powietrze. Musiał nabrać lekkości słów. Uporządkować sobie to wszystko w głowie.

Spotkałem się tu z tobą Shin'ya, bo ilekroć przebywałem w twoim towarzystwie, przeszywało mnie wspomnienie tego nazwiska. Seiwa-Genji. Zawsze zastanawiałem się, czy to czasem nie on. Ale nie miałem na tyle taktu, aby się upewnić. Nie wiem, czy wiesz, ale dużo podróżował. Spotkałem go po raz pierwszy w wieku trzynastu lat. Miałem wtedy — zamilknął na chwilę; gdzieś za shoji niosły się głosy wchodzących gości, których cienie rysowały się na cienkich ścianach — problem z pewnym bytem.

Czuł, jakby to była jego spowiedź, a raczej początek do całej skrywanej od lat prawdy. I choć nie zamierzał sięgać historią tak daleko, samo zahaczenie o problem, który przyczynił się do zniszczenia życia nie tylko Ye Liana, ale i Ichiru, Shin'yi, Sue i ich rodzin, wzbudzały w nim mdłości; nawracające poczucie winy, z którym mierzył się w każdym nawiedzającym go koszmarze.

W Chinach nie ma yurei, są gui. Nie ma yokai, są mo. Jednakże pomimo odmiennego nazewnictwa wszystko jest równie synergicznie. To wciąż niespełnione dusze ciągnące swój żywot na marnej granicy. Niewiele różniącej się od spaceru pod gilotyną. — Głos mężczyzny przeszedł w szept, delikatny i terapeutyczny. Rozchylił powieki i spojrzał na zamaskowaną twarz. Wilgotne tęczówki wyglądały na tej zbielałej cerze jak dwa błyszczące diamenty. — Widzę je od siódmego roku życia. Widziałem już każdą przerażającą sylwetkę. Wszystkie postacie niemające głów, rąk, nóg, pokaleczone, obdarte z ubrań, oblane szkarłatnym płynem. Wiele z nich zdawało się domyślać, że je dostrzegam, bo przerażony, drżałem, gdy te próbowały złapać mnie za ubranie i mną potrząsnąć. Wrzeszczały mi w twarz, błagały, a ja zziajany, oblany zimnym potem docierałem do domu, zamykałem się w pokoju. Kryłem pod kołdrą.

Ta opowieść nie była dla niego łatwa. Ale z jakiegoś powodu, kontynuował, wciąż tym swoim charakterystycznym półszeptem zmuszającym drugą stronę do pochylenia się w celu lepszego dosłyszenia.

W każdym razie. Nauczyłem sobie z tym radzić, a raczej udawać, że mnie to nie dotyczy, że nie znajduję się na granicy życia i śmierci, że nie dostrzegam odstępstw, nawet gdy wygłodniałe Borei wisiało mi nad karkiem ze ściekającą z pyska ślina. Pojawił się jednak inny problem, którego nie mogłem już ignorować. Uczepił się mojej rodziny. Dokładnie siostry — dopiero kiedy powiedział o niej na głos, uświadomił sobie, że z pewnością chłopak nawet nie zdawał sobie sprawy, że ma rodzeństwo. — Wtedy poznałem Seiwa-Genji Teru. Z nikim dotąd nie mogłem o tym szczerze porozmawiać, bez ryzyka, że zostanę okrzyknięty szaleńcem. On był taki sam. Przede wszystkim pierwszą osobą, która uświadomiła mi, że osób o tym piętnie jest więcej. Pouczył, że są też tacy, którzy urodzili się, aby trzymać nad tym szaleństwem pieczę. Niczym prawdziwi obrońcy.

Ye Lian podczas swojej mowy, nie umiał utrzymywać nieruchomego wzorku wyłącznie na wżerających się w niego tęczówkach chłopaka, stąd szarość przemykała raz po odgiętych kosmykach, czarnej maseczce, a drugi raz po ubraniu i naczyniach. Najdłużej zawiesił wzork jednak na nakrytym stole.

Wiem, że mój stan nie jest podyktowany zwykłą chorobą, Shin'ya. Poszukiwałem go, ponieważ wiedziałem, że byłby w stanie mi pomóc. Ale to, co mi powiedziałeś komplikuje całą sytuację. Komplikuje wszystko.

Ye Lian

Arihyoshi Hotaru ubóstwia ten post.

Warui Shin'ya

Czw 2 Maj - 0:15
- Kiedy?

Przesadzona reakcja Ye Liana była jak trzask w podświadomości; naruszenie szyby oddzielającej jedną część od drugiej przeźroczystą ścianą, w tę ścianę uderzając pięścią i zostawiając na gładkiej powierzchni serię pajęczych pęknięć. Barki Shin'yi nie drgnęły nawet o milimetr, ale coś wewnątrz niego wręcz przeciwnie: szarpnęło się jak uwięziony na krótkim sznurze pies, którego nos wyczuł woń intruza. Sprzedana nonszalancko informacja wywołała w obserwowanym mężczyźnie coś, czego zdecydowanie nie dało się przewidzieć. Nawet jeżeli Warui wykalkulował, że rozmówca odpowie pewnym rodzajem zaskoczenia, to z pewnością nie wynalazł w swoim scenariuszu miejsca na aż tak żywą tego wersję. Oto ten zawsze statyczny, minimalistyczny w gestach hipokryta omal nie upuszcza imbryku z gorącym naparem. Te same smukłe palce o zadbanych, perłowych paznokciach parzą się od obudowy czajniczka aż do ostateczności.

Shin'ya w bardzo powolny sposób wyprostował się w barkach. Nie zdejmował chirurgicznie precyzyjnej uwagi z pobladłego oblicza. Wchłaniał każdą czającą się w załamaniach mięśni emocję. To jak drgnął kącik ust. Jak mocniej przymrużyły się powieki. Miał wrażenie, że naraz udało mu się zrozumieć system wgrany w pierwsze lepsze urządzenie. Działał w podobny sposób - jak robot. Zainstalowany program zakładał stały skan wyznaczonej części dysku. Tym dyskiem był Ye Lian. Jego tłumione od lat emocje, długie rzęsy rzucające cień na chorobliwie jasne policzki, jego pocieranie dłoni, co najwidoczniej miało pozbawić go resztek roztargnienia.

- Nie wiem dokładnie. To ktoś bliski?

Pytanie oblekł w ostrożność, której brakowało wcześniej. Zreflektował się jak ktoś, kto dopiero zrozumiał, że za mocno ściska wiotki nadgarstek jakiegoś chuchra; bo gdyby się nie powstrzymał byłoby za późno; o krok od tragedii, gdzie już niemal słychać strzyk łamanych kości. Nawet jego energiczna postawa jakby przycichła. Zachowywał się rzeczywiście jak urządzenie, tym razem takie, w którym zmniejszono obroty działania. Nie trząsł się jak wściekle ryczący samochód na pełnym gazie; nie miał w sobie tej gniewnej charakterności wprawiającej całe otoczenie w drżenie atomów. Niewiele różnił się od przycupniętego do podłoża drapieżnika - nieruchomego, czujnego.

Toksyczna żółć ślepi spotkała się ze stalą tęczówek Ye Liana. Jak kwas spuszczony na ostrze sztyletu, by z sykiem niszczenia stopić żelazo, tak i jego spojrzenie wydawało się przenikać przez ołowianą barykadę, docierając w głąb umysłu; przebił się do wspomnień, mogąc zaczerpnąć z pamięci mężczyzny przynajmniej tyle, ile sam, zapewne wbrew sobie, postanowił mu powiedzieć. Wieść o nowej postaci z przeszłości wywołała pierwszą widoczną reakcję. Shin'ya zmarszczył brwi, ściągając je pod rozwichrzoną niesfornie fryzurą.

Choć nigdy nie przyszło mu poznać Seiwy-Genjiego Teru to jego obecność pojawiała się co jakiś czas w rozdziałach codzienności jako migawki - niby pojedyncze błyski, ale mimo wszystko oślepiały. W najmniej oczekiwanych momentach, jak teraz, ten nieznajomy facet wkradał się w opowieść. Warui nie przypuszczał, że będzie bohaterem historii kogoś, kto zdawał się nie mieć żadnych retrospekcji, zbyt uzależniony od osobowości Ichiru, od jego inicjatyw, bez których każda kartka z kalendarza miała tę samą datę.

Obandażowana dłoń yurei dotykała płasko blatu, nie było tego widać, ale z siłą wbijał opuszki w stół, jakby właśnie w lewej ręce skondensował całą stłoczoną w organizmie złość. Bo gdzieś musiał, aby wzrok pozostał spokojny i czuły, pełen szczerego zainteresowania. Łaknął wiadomości i zwierzeń, nawiązania do siostry, o której zdawał się nigdy wcześniej nie słyszeć, o różnicach w chińskim nazewnictwie, o radzeniu sobie z klątwą senkenshy od siódmego roku życia.

Musiał być taki młody; taki przerażony.

Niewinny.

Też taki byłem, póki nie uszkodziłeś okablowania.

W źrenicy coś błysnęło, ale zniknęło przy ruchu głowy; brodę pochylił jak w ukłonie, kiedy napięta ręka osunęła się nad kolano, by za jej pomocą dźwignąć się z miejsca. Ściany pomieszczenia wciąż odbijały echo szeptliwych słów. Spowiedź dorosłego mężczyzny, który o własnych demonach opowiadał półgłosem, uciekając szklącym się spojrzeniem po kątach.

Przeszedł boso po szeleszczących pod jego krokami matach, okrążył niewielki mebel jaki ich dzielił. Poruszał się płynnie niczym cień, choć nie tak cicho i subtelnie. Nie miał w sobie za grosz gracji; był zbitą masą przemieszczających się mięśni, był hardością utkwioną w obręczy rogówki i brakiem jakiegokolwiek zawahania, kiedy zwalił się tuż obok blondyna; ciężko, jak wór utrzymujący w skupieniu stertę kamieni. Wszystkie wyrobione kilogramy tkanek opadły przy Ye Lianie wraz z dźwiękiem skrzypiącej pod uderzeniem deski podłogowej, dotyk w sekundę po tym sparzył szczupłe ramię. Temperatura Shin'yi zawsze była wysoka; w najgorsze śnieżne zamiecie emanował gorączkową ciepłotą i teraz również dało się to wychwycić, kiedy przechylił się wystarczająco, aby podkreślić obecność. Jedną z rąk oparł za Ye Lianem, pierś przysunęła się do wyprostowanego tyłu barku, nakrapiany piegami policzek zawisnął nad ramieniem, podczas gdy oczy uniosły się wprost na profil; prawie go nie widząc przez rozmywającą bliskość.

To komplikuje wszystko.

- Czytałem kiedyś... - zawahał się; z goryczą, jakby tym razem wyszydził samego siebie - to znaczy, właściwie przeczytano mi kiedyś jedną książkę. Kiedy byłem na sportowym obozie. Postać tam powiedziała, że jeżeli ktoś twierdzi, że coś jest zbyt skomplikowane to znaczy, że wcale nie jest, ale obawia się prawdy, która mu się nie spodoba.

Zapach perfum mieszał się ze słabym aromatem herbaty; Shin zdał sobie sprawę, że będąc w tak szczątkowym dystansie tylko jedna naprężona nić trzyma go jeszcze na dystans przed dotknięciem odsłoniętego skrawka szyi mężczyzny; u dna uszu słyszał charakterystyczny, wilgotny dźwięk pocałunku i cichy oddech umykający przez wargi i może to właśnie było powodem, dla którego przekrzywił głowę. Równie dobrze mógł wyglądać jak ktoś, kto próbuje wyrzucić z niej głupi pomysł.

- Seiwa-Genji Teru nie jest jedynym egzorcystą w historii znającym się na wrednych bytach, które nie chcą dać komuś spokoju. Przykro mi z powodu jego śmierci. - Szturchnął go lekko; ten nastoletni kuksaniec przypominał raczej zaczepkę gimnazjalistów niż prawdziwe pocieszenie, ale łatwo było zrozumieć, że Shin nie potrafił inaczej; wzniosłe wypowiedzi pokrzepiające serce się go nie imały. Pozostawała fizyczna, niemal przytłaczająca obecność; i wypowiadane asekuracyjnie słowa.

- Jego wątpliwej serdeczności dziadek nie za bardzo za mną przepada, ale brat twojego poległego przyjaciela chyba też się nada?

Dobrze wiesz, że bracia twoich przyjaciół mogą się nadać.

- Jest... naprawdę świetny w tym co robi. Powierzyłbym mu życie.



従順な
Warui Shin'ya

Ye Lian ubóstwia ten post.

Ye Lian

Pon 6 Maj - 12:23
Taki mógł się wydawać. Przecież nigdy nie walczył z pozorami rysującymi się na płótnie świadomości społeczeństwa. Dla tych, którzy mijali go poruszającego się drętwo w stronę biblioteki, albo dla tych ustawiających się obok smukłego ciała — wyprostowanego na granicy zatłoczonej ulicy — był zawsze obcokrajowcem, który mimo niezbyt różniącej go aparycji, unikał spojrzenia; lokował wręcz te srebrne obręcze ponad wszystkie głowy, ponad uliczny, niegasnący gwar, jakby te zaklęte w lodzie potrafiły wyłącznie oceniać: dystans, cele, możliwości. Nikt z obserwatorów tego perłowego oblicza nie był świadomy, że to fałszywa fasada; że pod kamienną płytą nagrobkowej twarzy kryje się mężczyzna pełen kompleksów i wątpliwości; pełen pragnień, ale i obaw czy całe to szczęście mu się w ogóle należy, czy nie lepiej odpuścić i wkroczyć w przeciwną uliczkę, nie podejmować zbędnego ryzyka, nie rozczarowywać się po raz kolejny.

W tym zmieszanym przez Shin'ye dystansie znów zastosował na chłopaku wyuczona przez ciało iluzoryczną sztuczkę — bo tylko za takim ziąbem źrenic mogła skrywać się szklana, wyszczerbioną dusza, pełna pęknięć i niewinności niemogącej z jakiegoś powodu się do siebie przyznać. Wyprostowane ciało nawet nie drgnęło, gdy zwalisty krok nacisnął na sztywno ułożone deski, kiedy rozległ się leciutki powiew powietrza opadającego przy napiętych jak struna mięśniach; który połaskotał kark niefizycznym tknięciem ust. Wzdrygnął się, gdy opuszki przetarły jedynie smukłe ramię obleczone dwoma warstwami materiału. Bo przy dźwięku — subtelnym w tym szczeniackim brzmieniu — w końcu oderwał spojrzenie od tafli uwiezionego w ceramice napoju. Zamknął ich w chwili niewypowiedzianych dźwięków; oddechów, które umykały pomiędzy strzelinianami lekko rozwartych warg, w okowach okrągłych źrenic, które jak dwa ciemne punkty pochwyciły ten spaczony miodowy koloryt, łapały się go i niemoralnie przyciągały w swoją stronę — w głąb wykwitu zaskoczenia, zaburzonych ciągów matematycznych równań, prawdopodobieństw, wzorów, które w jednej chwili trafił szlag, bo żadne z podjętych wyliczeń nie przyniosło oczekiwanej odpowiedzi. Zaniepokojony wpijał się w tę patokę całkowicie oderwany. Musiał przypominać chłopakowi to autystyczne, wisielcze oblicze. Dokładnie, jakby zbliżenie to okazało się jakimś uderzeniem głowy; dokładnie, jakby usłyszał brzęk rozbijającego szkła zwierciadła, umożliwiającego dotrzeć w końcu do malowidła pełnego nieudanych linii, śladów gumowania.

To z tego tytułu obrócił drętwo głowę i spoglądnął przed siebie; delikatnie pod kątem sięgającym na blat. Wyraźnie wyrysowana grdyka mężczyzny poruszyła się, choć wcale nie przełknął śliny; zaszczypiał go odsłonięty kark, a bliskość, jaka ich ponownie połączyła, odetchnęła z ulgą, że zmamiono pulsującego kontraktu skryte za przydługim pasmem (za uchem), znajduje się po drugiej stronie. Palce zacisnęły się na obejmowanym gorącym naczyniu. Wyglądali groteskowo. Ye Lian nad wyraz zdystansowany i nieruchomy — bliżej mu było wyciosanej w marmurze rzeźby; Shin'ya bezceremonialny i szelmowski jakby reguły nie obowiązywały go nigdzie, nawet w pełnej o tradycję herbaciarni.

Teraz obaj już znamy prawdę.

Skomentował półszeptem, nie znajdując rozwiązania dla swojego problemu. Przez lata nie myślał o Seiwa-Genji. Ten nastoletni chłopak znajdował się gdzieś głęboko w umyśle, w szufladce podpisanej „przeszłość”. Wraz z nim znajdowały się tam rozciągłe pola, przewrócony konar spróchniałego drzewa, mała szemrząca rzeczka obfita w uciekające w popłochu ryby. Przez wszystkie lata znajdował się gdzieś tam, jak pozostawiony artefakt, do którego można było wrócić każdego dnia. Teraz cała wizja dziecięcych ślepi wpatrujących się tą cnotliwą nieśmiałością w oświetlane promieniami nastoletnie lico stała się jeszcze bardziej odległa, jakby strony wspomnień pożółkły, a on nie walczył już z oślepieniem. Nie musiał. Zamiast jasności, warczały burzowe chmury, które w innym scenariuszu nabiegły nieboskłon; miały zaraz zrzucić na ich młode sylwetki lodowate krople deszczu. Ye Lian opłakiwał przeszłość na swój własny sposób. Może i Teru nie należał do postaci najważniejszych w jego życiu, towarzyszących mu przez całą ścieżkę egzystencji, to był z pewnością ogniwem rozświetlającym okres dojrzewania i karkołomnych prób poszukiwania własnej akceptacji. I choć nigdy nie przeszło mu przez myśl, aby po wielu cichych latach wkroczyć w jego życie, teraz świadomy, że być może docierając do Japonii, Teru już tutaj nie było, poczuł dziwną niesprawiedliwość. Jakieś poczucie, że nie zdążył się nawet odwdzięczyć.

Wyraźnie spięty obserwował zasunięte shoji — jakby lada moment, ktoś miałby przez nie przejść, a oni musieliby odskoczyć do siebie jak sparzeni wrzącą woda. Delikatny kuksaniec w ramię pozostawił na ciele pisarza pulsujące odczucie, na które jedynie na moment oderwał wzrok od ceramiki, upewniając się, że oczy Shin'yi nie rozpala rozbawienie; sam nie wiedział, dlaczego w ogóle rozważył taki scenariusz.

Brat.

Nie wiem, czy powinien naruszać ich spokój, Shin'ya. Nie znam ich. Nie sądzę, aby mieli powód, aby mnie wysłuchać. To renomowany klan, nie schronisko. Jeśli mam być z tobą szczery, prościej było mi zakładać, że znasz Seiwa-Genji Teru, albo osoba — z którą masz kontakt — jest z nim blisko. Nie wyklucza to oczywiście oporu, jakie mógłbym poczuć przed pojawieniem się w progu niczym zjawa przeszłości, która wyskakuje z weselnego tortu. Zawsze mógłbym jednak ryzykować odruchem, że mnie rozpozna, że na chwile powróci do tego samego miejsca we wspomnieniach i przypomni sobie dzieciaka, którego uczył niegdyś żyć. — Zamilkł na moment, najwidoczniej zbierał myśli. — Sam wspominałeś, że nie są zbyt sympatyczni.

Ye Lian

Warui Shin'ya ubóstwia ten post.

Warui Shin'ya

Pon 13 Maj - 16:27
... albo osoba, z którą masz kontakt, jest z nim blisko.

- Bycie bratem nie jest wystarczająco bliskie? - wtrącił się; ale szeptem, lekkim tchnieniem osiadającym na warstwach ubrań przykrywających wyprostowane ramię Ye Liana. Nie zamierzał się narzucać; formą propozycji było wyłącznie to, co już mu podsunął, podobnie jak wcześniej podsuwał zdobioną jesienno-zimowymi ornamentami kartkę z zapisanym tam wierszem. Z błędami, których ciężko nie dostrzec, z krzywiznami, od których dało się zorientować, że wymagało to wysiłku, ale jednocześnie uświadamiało, że ten wysiłek nie był wystarczający, bo efekt w najlepszym wypadku plasował gdzieś w połowie skali; był średni, mierny. Rozmazany jak stworzone znaki - przez nieuważność rąk, roztargnienie, które zdawało się przylgnąć do niego jak psia sierść rzepu. Shin'ya trzymał się swojego nagłego wycofania. Wycieszenie nie pasowało kompletnie do znanej energiczności, na jałowym biegu stał się obcy i odleglejszy. Słowa kręcące się drażliwie po języku, łaskoczące podniebienie i trącące obramowanie gardła, od czego chciało mu się odkaszlnąć, byle pozbyć się ich natrętnej obecności, zdawały się rosnąć. Trzymał je za zamkniętymi szczękami, żuchwę oparł lekko o bark mężczyzny, kompletnie nie przejmując się tym, że shoji, które odcinało ich od natrętnych spojrzeń, było jedynie cienką warstwą papieru, całkiem transparentną, jeżeli przez uchylone z drugiej strony drzwi wpadało wystarczająco dużo promieni. Musieli w odpowiednich momentach rysować się na bladej płaszczyźnie cieniem i co uważniejsi dostrzegliby bliskość dwóch odbitych na fakturze, płaskich, pozbawionych szczegółów plam ciemności.

W tle tymczasem rozbrzmiewały kojące odgłosy dobiegające z wewnętrznego ogrodu; postukiwanie napełnionego krańca bambusa, stukającego w drewniane naczynie i jak huśtawka unoszącego ponownie ku niebu, gdy tylko ciecz wylała się z wydrążonego wnętrza. Szelest targanych wiatrem koron drzew, w tym niedługo kwitnącej sakury, która już teraz różowiła się zamkniętymi pękami. Gdzieś daleko poćwierkiwały ptaki nieznanego Shinowi gatunku; piskliwie, bez żadnego zahamowania przecinając milczenie, nadpisując dźwiękiem to, co mogło rozlegać się w wynajętym pomieszczeniu, w którego ścianach wciąż odbijało się gasnące echo stwierdzenia, że sam wspomniał, że nie są zbyt sympatyczni.

- Akurat ty byś im podpasował - odezwał się wreszcie, zadzierając głowę. Z tej perspektywy, gdy wreszcie ściągnął łopatki i przechylił się odrobinę naprzód, mógł na niego spojrzeć. - Mają ten sam poziom... - sztywniactwa, chciałoby się powiedzieć, ale wargi chłopaka zadrgały, zmieniając wyraz na bezpieczniejszy, bo przystępniej brzmiało, kiedy podkreślił, że łączy ich ten sam rodzaj: kultury.

Prawdopodobna wdzięczność wypełniająca źrenice Ye Liana, pełne powagi dziękuję i poczucie, że jest mu coś winien, rekompensowało nieprzemyślane w konsekwencjach zobowiązania. Shin'ya, jak ślepiec, nie dostrzegał mankamentów. Tego, że nie rozmawiał z Enmą od dobrych sześciu miesięcy, a jeżeli tylko się zdarzyło, wiadomości podkreślał chłód i zdawkowość. Pulsująca pod bandażem rana rozgałęziająca się po nazwisku dziedzica alarmowała o nadchodzącym niebezpieczeństwie, którego nie powinien ignorować, a już z pewnością nie powinien przekładać ponad tym trywialnych, personalnych problemów kogoś niezwiązanego z keiyaku suru. Dlaczego tak tracił przy nim rozum? Normalnie kalkulował z prędkością przeznaczoną wyłącznie dobrym systemom komputerowym; tymczasem wyrzucał z siebie niepodszyte faktycznymi możliwościami opcje, jakby był w stanie sięgnąć firmamentu i szarpnąwszy za jego błękitny materiał uchylić Ye Lianowi nieba.

- Możliwe, że potrzebowałbym czasu. - Zaznaczenie tego przyszło wraz z refleksją; do umysłu dobiła się przynajmniej ta jedna, walcząca o atencję uwaga, że przecież kontakt z Enmą był ograniczony. Na własne życzenie, ale być może szczerość zawsze prowadziła do właśnie takich efektów. Wyalienowania i odtrącenia, bo nikt nie był w stanie przyjąć drugiego człowieka w pełni. Dotykano, podziwiano i uwielbiano jedynie ładne powłoki, ale brud zalegający pod ich fasadą, okazywał się na tyle ohydny i obmierzły, że natychmiast się wycofywano. Tworzyły się coraz większe wyrwy, ludzie odstępowali wpierw jeden krok, a potem kolejny i następny, nagle zniesmaczeni wonią i widokiem gnijących od środka traum i kompleksów. Relacja tkana nawet teraz, w herbaciarni zdającej się tkwić w dawnych czasach, pewnego dnia się rozpadnie, uzewnętrzniając zatęchłe, jątrzące zepsucie, które było tam od samego początku. Wszystko zawsze budowano na pozorach; pozytywnych wydźwiękach, z biegiem lat, czasami nawet ledwie miesięcy, odpadających od zdegradowanego jądra jak płaty zaschłej farby. Nikomu nie chciało się już utrzymywać iluzji, non stop odmalowywać wyblakłych z chęci złudzeń. Pozwalali, aby na światło dzienne wychodził cały ten syf; bo było im już wszystko jedno. Nie mieli sił. Nie mieli powodów. Niech się dzieje co chce, nic nie trwało wiecznie, a przynajmniej łatwo było tak sobie wmawiać dla usprawiedliwień własnego poddaństwa. Shin'ya miał oczywistą świadomość, że podobny etap nastąpi; brnął przecież do niego jak walczący z nurtem topielec. Był jednak jakiś urok w tych etapach przejściowych - kiedy jeszcze w planach plasowały najszersze do zdobycia horyzonty i kiedy oczekiwało się, że oddając komuś przysługę, ta osoba spojrzy z rodzajem zachwytu, w którym można się pławić, bo na kilka sekund jest się wspaniałym. Kto nie chciałby swojego momentu chwały, nawet jeżeli fałszywej i niegodnej, działającej jak alkohol - toksyczny, ale wyciszający natrętne, prawdziwe myśli?

- Nawet do kilku tygodni - dodał z westchnieniem, obracając nieco twarz, ześlizgując się wzrokiem ku dłoniom mężczyzny, jakby miał tam trzymać coś konkretnego. - Pożarliśmy się z Seiwą jakiś czas temu, więc ignoruje moje wiadomości. Twoja przypadłość mogłaby tu jednak coś zmienić. To znaczy, może zmusiłaby mnie, abym ugiął karku i wreszcie przebił się przez jego upór. Zapewne po paru nieudanych próbach. - Podrapał się ramieniem po policzku; ciepłe słońce rozjaśniało piegowate oblicze, uwydatniało jednak cienie pod oczami, załamania między brwiami tam, gdzie zwykle je marszczył. Z westchnieniem padło niepohamowane: choć nie czuję się winny. - ale bardziej do siebie, bo szeptem, na granicy mowy, z wyczuwalnym jednak rozdrażnieniem kogoś, kto musi przeprosić tylko dlatego, że to wymóg rodziców, aby mógł wyjść na dwór. - Wytrzymasz tyle?



従順な
Warui Shin'ya

Ye Lian ubóstwia ten post.

Sponsored content
maj 2038 roku