Bar
Haraedo

Join the forum, it's quick and easy

Haraedo
Haraedo
Czy chcesz zareagować na tę wiadomość? Zarejestruj się na forum za pomocą kilku kliknięć lub zaloguj się, aby kontynuować.

Haraedo

20/5/2024, 00:33
Bar


Umiejscowiony blisko parkietu i loży; pełen szkła, sięgającego od podłogi aż po sufit — to od niego odbija się cała feeria migotliwych, fluorescencyjnych barw. Wszystkie serwowane drinki posiadają jaskrawy kolor i unikatowy sposób przyrządzania, co z pewnością wyróżnia je na tle konkurencji. Każdego dnia kręcący się po dzielnicy promotorzy wręczają ulotki, które (po ukazaniu) upoważniają do zamówienia drugiego drinka w połowie regularnej ceny. Bar posiada tylko kilka pozycji w swojej ofercie i należą do niej przede wszystkim autorskie trunki promujące klub (Aoi Erikusā na bazie rumu kokosowego, Eripusu robione na piwie imbirowym i srebrnej tequili oraz Gyarakutika, w której prym wiedzie szampan i gin). Nie oznacza to, że nie można przyjść tutaj i napić się zwykłego sake, albo zachłysnąć się neonowych shotów. Każde zamówienie przygotowane jest pod klienta, wedle osobliwych preferencji; pracownicy są w stanie zaspokoić najbardziej wymagające podniebienie i stworzyć niepowtarzalny napój. Bar ma również swoje drugie oblicze — od zaplecza zaopatrywany jest w narkotyki. Wiedzą o tym stali klienci oraz osoby zainteresowane, którzy w każdej chwili mogą zwrócić się za potrzebą do stojących za ladą barmanów. Oczywiście za uprzednią adekwatną opłatą.

Haraedo
Fenrys Umbra

20/5/2024, 01:01
15/04/2038, po północy


Wiedział, że na swój sposób tu utknął. Był śmiercią w naciągniętej na twarz ludzkiej skórze. Czuł niewygodę i coś, co z pewnością porównałby do odcisków, które ludzie nabywają podczas spacerów w za ciasnych butach.

ludzie

Był żywy

ale jakiś paradoks, niedowierzanie (odzwyczajenie?), wciąż nie dawało za wygraną, bo tak naprawdę...

był trupem.

Nie pamiętał, kiedy ostatni raz trzymał maszynkę; kiedy musiał przytknąć brzytwę do zaniedbanego zarostu. Nie mógł napatrzeć się na drobne, szczypiące cięcia widoczne w lustrze. Na niewprawną rękę. Spadający na facjatę półmrok nie pozwalał odkryć innym tych drobnych potknięć; niewielkich niedoskonałości. Przedzierający huk i wrzawa ludzkich okrzyków zatykała uszy, a przechylona nad szkłem butelka drogiego, przeźroczystego alkoholu uderzyła o blat. Męska niezgrabna dłoń wetknęła między unoszące się na powierzchni kwadratowe kostki lodu słomkę i plaster limonki, a spomiędzy czarnej grzywki zaglądnęły wreszcie ponure tęczówki, odbijające kolory lawirujących przez pomieszczenie świateł. Nikt nie domyśliłby się, że każdy ruch przewijających się przez parkiet gości śledzą głęboko skupione, brązowe tęczówki osoby, która od ponad pięciu lat spoczywa w grobie, której skórę i mięśnie z pewnością zżarły już robaki; że znajdujący się w spojrzeniu mrok niesie ze sobą historię o której wrzała cała telewizja i internet

że obserwuje ich niegdyś pochwycony w ciemnym zaułku przestępca.

Kobieta o krótko ściętych włosach uderzyła opuszkiem palca w słonkę, aż kostki lodu zatrzeszczały o cienkie brzegi szkła. Uśmiechnęła się infantylnie do barmana i mrugnęła, zostawiając na blacie mały napiwek. Nie spojrzał nawet, jak odchodzi, jakby już dawno przestała interesować go rzeczywistość i zależność ludzkich zachcianek. Spoglądnął na stojąca na blacie rozpoczętą butelkę whisky; zaswędziała go dłoń.

— Kamikaze. Trzy razy. Tak na początek.

Spoglądnął na łysego obcokrajowca bez zainteresowania; przecierał właśnie blat wilgotną szmatą. Nie odezwał się słowem.

— Czy możemy umówić się, że co piętnaście minut przyszykujesz nam ten sam zestaw? — przekrzykiwał muzykę. — Nie chcę tracić czasu na przedzieranie się przez ten tłum. Nie po to tu przyszedłem.

Fenrys przelewał sok z limonki do trzech niewielkich naczyń. Jego usta ściągnęły się w linie. Dla niego nie miało to żadnego znaczenia, tak samo, jak to, że typ wciąż przed nim stał, ale nie sądził, aby powinien dzielić się z nim tym egoistycznym przemyśleniem. Wszystko jednak zmieniło się w chwili, gdy mężczyzna zaczął układać zamówienie na tacy. Yurei właśnie się obracał, ale coś kazało się upewnić. Spoglądnął spod opadających na oczy pojedynczych smolistych kosmyków na ruch dłoni — precyzyjny i przemyślany. Dokładnie nad jednym z przygotowanych przez niego trunków. Skomentował to milczeniem, nie do końca pewny jak bardzo lasery barwnych świateł nagięły jego percepcję. Szum głosów i dudniąca muzyka umiejętnie obniżała koncentracje. Właśnie dlatego powstawały kluby, takie jak te — pełne ciasnych parkietów, ogłupionych, zwilgotniałych ocierających się o siebie ciał pragnących zapomnienia.

Nieugięty upór Fenrysa nie miał jednak problemu, aby śledzić przemykająca w stronę loży łysinę, której skóra migotała odcieniem jaskrawego pigmentu. Z tej odległości widział doskonale, jak facet kładzie tacę na stoliku, jak uśmiecha się i precyzyjnie stawia szkła przed towarzyszącą mu dwójką. Umbra ledwie zwrócił uwagę na potężnego faceta o wygolonych bokach, który z jakiegoś podejrzanego powodu wydał mu się znajomy. Jego uwagę przede wszystkim pochwycił tleniony blond, jasne lico i ekstrawaganckie ubrania, odbijające tak wiele neonowych błysków reflektorów, iż pomyślał, że muszą być uszyte z cekinów. Szczupła noga szybko stała się podporą dla męskiej zachłannej dłoni.

PO DRUGIEJ STRONIE BARU

— To dla ciebie, śliczny. — Oddech zawisł przy delikatnych pasmach, sparzył odsłonięte ucho. Rozległ się brzęk; kilka kropel napoju pociekło po lustrzanym brzegu. Palce kryminalisty przesunęły się łapczywie w górę, marszcząc opięty materiał spodni; z satysfakcją obserwował, jak jego pozbawiony włosów towarzysz prostuje się i siada po drugiej stronie dzisiejszej atrakcji. — Gwarantuję, że będziesz się wyśmienicie bawić.



UBIÓR:
Czarna, obcisła koszulka z krótkim rękawem wepchnięta za pasek spodni; te również w kolorze czerni, luźne, o nogawkach skrytych w wysokich za kostkę, sznurowanych butach. Przez pasek — po lewej stronie — przewieszona czerwona szmata. Prawe ramię pokryte bezbarwnym tatuażem sięgającym od ramienia aż do knykci. Lewy nadgarstek zdobi pleciona skórzana bransoletka.


@SEIJUN NEN




Ostatnio zmieniony przez Fenrys Umbra dnia 5/6/2024, 13:00, w całości zmieniany 5 razy
Fenrys Umbra

Warui Shin'ya, Toda Kohaku, Matsumoto Hiroshi, Seijun Nen and Shimizu Tsubame szaleją za tym postem.

Seijun Nen

21/5/2024, 01:53
Trochę

tylko odrobinę

przesadził.

Chyba śmiał się za głośno; ponad muzyką, dźwiękiem samym w sobie; całym światem. Chyba nie zawsze trafiał ręką; czasami muskał swój pokryty karmazynem rumieńca policzek zamiast warg, skroń zamiast figlarnie zawiniętych włosów. Wszystko mu się wymykało z rejestru, rozjeżdżało na boki jak w źle skalibrowanym filmie. Nie szkodzi, rany, kogo to obchodziło? Głos nie nadążał za obrazem, wielkie rzeczy. Klatki rozmazywały się, zacinały, a potem przeskakiwały o parę sekund naprzód (chyba wtedy mrugał? po prostu?), ale to jeszcze było w porządku, bo wiązało się z miękkim oparciem, do którego przylgnął, z zapachem drogich perfum, których aromat wtaczał do płuc każdym głębszym wdechem. Przestawał interesować się tym jak niewygodnie ciężka jest obca ręka, jak dotyk wpierw gładzi wystawione kolano, ale z każdym kolejnym shotem wsuwa się wyżej i do wnętrza aż wreszcie nie pozostaje nic innego niż ten żałosny wstyd, od którego wyginał posłusznie usta w szelmowskim uśmiechu. Karta przetargowa. Być może zamroczyła ich już wódka; a może nikogo nie obchodziło co kryje się za wystudiowaną mimiką jasnowłosej postaci. Tak czy inaczej lękliwe drgnienie warg zostało wykreślone z tego aktu. Scena następna; kadr na oświetlony błyskami blat stołu. Czerwień dominująca żółte plamy, zaraz intensywny granat i soczysta zieleń krążąca wokół fioletów.

Kręciło mu się w głowie.

Nie do końca pamiętał czy to pierwsi klienci tego wieczoru. Raczej nie. Na krańcu języka czuł jeszcze coś cierpkiego, szczypiącego, coś, co przy każdym przełknięciu gęstą melasą spływało po gardle i dusiło go jak godzinę temu te obmierzłe, grube palce...

Nie te, które teraz z taką zachłannością sunęły wzdłuż rozchylanego bez pretensji uda. Był śliczny. Przymykając naruszone transparentnym, nastawionym na brokat cieniem powieki zdawało mu się, że na krótki moment wychwytuje pomiędzy błyskami świateł tajemnicze zjawisko; coś jak nieulegający wiązkom reflektorów mrok, jak najczarniejsze dno studni utknięte we fleszach wielokolorowych lamp. Podciągnął się nieco na poduszkach, łokieć wsunął na oparcie. Pierś z rozpiętym górnym guzikiem zaczerpnęła tchu; pomiędzy kołnierzem pojawiła się nagość skóry, ktoś ten odcinek ucałował. Mokry dźwięk przedarł się przez wszystkie inne: w głowie Nena przeciął nawet podskakujące na parkiecie pary butów; dudnienie muzyki. Przez błonę nałożoną na słuch czuł się oderwany od ciała (coś mu dosypano do napoju... był pewien, przecież i tak nie patrzył w kierunku drinków, przecież łykał wszystko, co mu podawali, pozwalał łapać się za szczękę, rozchylać szerzej buzię - niby przymusem, niby po to, aby poczuli odrobinę upragnionej władzy; a potem wtaczali mu do żył wszystkie trucizny - gin, whisky, wódkę, likiery, tequillę, pij do dna, słodziaku, widać, że to - obleśny, grubiański śmiech podszyty autorytatywnością - lubisz, hm? Nienawidził, ale w zamglonej źrenicy tliło się psie błaganie o więcej, usta mimowolnie rozchylały się w kusząco subtelną szczelinę, zza której przemykał język - zwilżał dolną wargę, nabłyszczał ją w zachęcie).

Czasami uważał, że było miło. Że te drobne pocałunki, w innych okolicznościach, w innym miejscu, w ogóle w innym życiu, mogłyby się spodobać. Wtedy oddawałby je mniej niepewnie. Palce nie drżałyby tak, kiedy sięgał czyjegoś karku, opuszkami wczepiając się w wygoloną skórę. Szumiało mu w skroni, coś podchodziło pod gardło; kwas oblał podniebienie, ściągnął nieco brwi. Nawet nie zorientował się w swojej naiwnej głupocie, że nie było innych okoliczności, ani innych miejsc, z pewnością żadnego innego życia. Był teraz i tutaj, czuł tuż obok twarde udo, silny chwyt zamknięty na rozsuniętej nodze. Wokół było tyle świateł, a jednak mimo ich oślepiających błysków, ponad wyrobionym, męskim ramieniem, sięgał wzrokiem tej dziwnej, dzikiej aury. Szeptał coś do cudzego ucha; coś o tym, aby poszli na górę (była tu jakaś góra?), łobuzerski chichot otulił ciepłem skroń... jak się nazywał? Racja, przedstawił się jako ██████████. Więc na jego skroń padły gorące, podszyte jękiem propozycje, ale zaszklone, błękitne oczy szukały czegoś w głębi lokalu; centralizowały się przy barze, jakby tak naprawdę siedział na wysokim stołku, ze skrzyżowanymi kostkami, rozbawiony, wolny, nieupity, a przynajmniej nie z powodów, dla których robił to dotychczas. W oparach mgły całkiem wierzył w swój wizerunek; w lekko uniesioną nad blatem rękę, w palec domawiający kolejkę, w słowa, które nie plątały się od nadmiaru procentów i czegoś zdecydowanie poważniejszego niż parę kropel niebieskiego kamikaze, bo w tej ulotnej wizji mówił składnie i bezpretensjonalnie; bez żadnych ckliwości, bez kłamania, że nie może się już doczekać. Tam nie gubił się w ilości osób, które go otaczały.

Było ich teraz dwóch, ale kiepski był z matematyki, bo tak naprawdę wydawało mu się, że są tu same zera.

Cholerni, parszywi, cuchnący, zachłanni...

Poluzował uchwyt; dłonie zsunęły się na barki, po przeciwnej stronie, pod plecami, wyczuł napięty tors. Otoczony z dwóch stron szukał rozwiązania, choć doskonale wiedział, że nie ma żadnego.

Będziesz się tu wyśmienicie bawić.

- Tacy - pomruk; gdzieś w mroku lokalu biżuteria zdobiąca jego szczupłe palce wychwyciła jaskrawe refleksy świateł; widać było ruch dłoni, to, jak sięga na bok, w miejsce pewnie rozstawionych ud; opuszki musiały musnąć sprzączkę, bo nagle przekrzywił blond głowę, oglądając się niby za siebie; na tego drugiego; duzi chłopcy, a wciąż lubią zabawki?

Rozległ się brzęk; musiała spaść jedna ze szklanek, gdy przypadkowo wierzgnął. Naczynie trzasnęło; muzyka grała dalej, parkiet wciąż trząsł się od podskakiwania, od tanecznego szału. Obyś też tak skakał, króliczku. Domyślał się, że tyle tu pokoi, których ściany widziały znacznie gorsze rysopisy, a mimo tego coś w gardle mu się ścisnęło. Nie był aż tak naiwny, by nie domyślić się, że wszelkiego rodzaju klienci mogli mieć tu wiele wtyk; że trzymali w garści nie tylko pukiel jego włosów (któryś; chyba ten drugi; roślejszy; nagle go złapał i pociągnął, odchylając wypełnioną szumem głowę i obnażając gładkie gardło przecięte czernią obroży; wtedy właśnie omyłkowo kopnął, obcasem naruszając stabilność niskiego stoliczka), ale i wystarczającą sumę pieniędzy, by ich ignorowano.

Przez ułamek sekundy, gdy poczuł uderzenie w twarz

(cucili go czy poprostujużgobili?)

zastanowił się czy ten, który właśnie łapał go za poły kamizelki, najwidoczniej uznając, że czas najwyższy przenieść się do łazienki (albo pokoju? dalej nie wiedział czy są tu jakieś; nawet nie potrafił uprzytomnić sobie, czy była tu jakaś góra, bo sufit odrobinę osunął się na bok, bolały go już oczy od tego rollercoastera, od żywych barw, od migawek), w każdym razie - czy ten mężczyzna (nazywał-się-██████████) to ktoś ważny, czy jednak niekoniecznie, ale w sumie jakie to miało znaczenie, skoro sam znajdował się na krańcu łańcucha pokarmowego, więc każdy był tu istotniejszy? Mógł najwyżej funkcjonować według wewnętrznej, nigdy niezademonstrowanej hierarchii; i tego się łapał, korzystał. Dzisiejszego wieczoru najważniejszą osobą i tak był ten, któremu ponad tłumem, ponad rozbłyskami, ponad wrzawą i barową rozrywkowością posłał przeciągły, rozbawiony (fałszywie) wzrok; źrenice omsknęły się o zarośniętą żuchwę, pomknęły wyżej wprost na oblicze ulokowanego za barem pracownika, sięgnęły głębi jego ślepi i na ćwierć sekundy Seijun miał wrażenie, że ich spojrzenia to czerń kruczych piór muśniętych kawowym refleksem, trzepot ich silnych skrzydeł na tle przeraźliwie pustego, lazurowego nieba.

Potem poczuł już tylko pchnięcie między łopatkami.

Jednak łazienka.

Może nie byli wcale tak ważni.

Seijun Nen

Ye Lian, Chishiya Yue and Fenrys Umbra szaleją za tym postem.

Fenrys Umbra

21/5/2024, 22:29
Zastanawiał się, kim tak naprawdę był. Czy odbiegał zachowaniem od pozostawionego w grobie pierwowzoru? Czy w innych okolicznościach — w tłumie zgrzanych tańcem osób — zapatrywałby się równie nieugięcie w tę jedną lożę i doszukiwał mankamentu? Przecież nie należał do osób biorących odpowiedzialność za decyzje całego świata. Jemu samemu brakowało zdrowego rozsądku, gdy na skraju wszelkich pozostawionych w umyśle wspomnień sięgał zakrwawionym palcem i kreślił znaki własnej godności. Ślepia pochłaniała wtedy najczarniejsza otchłań, ale to w żołądku buchał niedogasający ogień. Ile tak naprawdę dzieliło go wtedy od całkowitego zatracenia; od pozostania w Kakuriyo, ile potrzebował, aby ozdobić szczękę w długie kły, dłonie w wyostrzone pazury, których nie połamałyby ludzkie zęby?

Turkusowe lasery, błyski nasiąknięte magentą i głęboki bas nie pasowały do jego świata. Nie był tymi frywolnymi smugami. Nie był również tym mięknącym w kolanach ciałem niesionym tonem wibracji. Żył w świetle, ale nosił w sobie mrok. Pochłaniał i umiejętnie niszczył wszystkie witraże otaczających go wielobarwnych scenerii. Gdziekolwiek się nie pojawiał, pożerał lśnienie, jakby włóczący się za nim cień był silniejszy od sztucznego oświetlenia, od pulsującego krwiobiegu miasta. Podtrzymywany ujednoliconym celem, nie był w świecie żywych, nikim innym jak pasażerem na gapę, który przeżywszy już swoją podróż, na siłę starał się trzymać ram odjeżdżającego pociągu. Chciał zawrócić. To nie było przecież możliwe. Nie miał biletu. Nie mógł tak wytrzymać aż do końca trasy. Kiedyś pęd miał osłabić napięte mięśnie. Miał odpuścić i wreszcie wpaść pod rozpędzone koła.

Nie dosłyszał trzasku — nie mógłby — ale nieruchomy wzrok wychwycił wszystkie odłamki szkła, które wysypane u podstaw stołu i miękkiego siedzenia błyszczały w pryzmacie brokatu; spoglądał wtedy na odkrytą szyję, tę prężącą się w uwielbieniu, ekstazie dawkowanej rozkoszy ściskającej organy, widział wilgotne usta łaknące czułych słów, ślinę przyozdabiającą pełny kształt warg, oczy całkowicie nieprzytomne, ciało wiotkie i uległe. Fenrys często odwracał wzrok — za każdym razem gdy spoglądał w tamtą stronę wyglądał, jakby spoglądał za nich. Gdzieś poza ściany rozgorączkowanego klubu. Nie pozwalał pozostać tej czystej tafli na granicy ciemnego spojrzenia, jakby z przezorności; dla pieczołowicie dokarmianego przez niego potwora. Obawiał się, że rozproszy go wzniecona fala lazurowego przypływu

i zostanie sam.

— Dokąd idziesz?

Fenrys odrzucał właśnie szmatę do zlewu i unosił ciemne spojrzenie; kontrastowało z nasyceniem wiszącego nad głową neonowego szyldu i żarówek zamontowanych w wyrastającej za jego plecami półce pełnej alkoholi. Odpowiedział głosem tak niskim i chrapliwym, jakby garść żwiru utknęła w strunach:

Posprzątać.

Nie skłamał.

Nie czuł się obarczony powinnością do składania większych wyjaśnień, choć wiedział, że członek Shingetsu odprowadza go niezadowolonym wzorkiem. Nie ufał mu. Jak wszyscy. Szybko pojął w co się wplątał, ale trudno było mu myśleć o konsekwencjach. Przynajmniej robił to, co umiał. W bezbarwnym kłębku życia wiła się przecież szkarłatna nić przestępczości, a jego zadaniem stało się utrzymać ją jeszcze przez moment między zaciśniętymi palcami.

Potrafił wniknąć w otoczenie. Tym razem nie musiał używać mocy, bo tańczący wokół tłum nie zwracał na niego uwagi. Ogłupione zbiorowisko miało pewne właściwości: przede wszystkim potrafiło stać się scenografią, której potrzebowała upubliczniona przed laty twarz. Teraz jego włosy były o wiele dłuższe, zapuścił również zarost — nie sądził, aby ktokolwiek zdrowy na umyśle oskarżał go o powrót z martwych. Ofiary postrzelone w łeb zazwyczaj nie wygrzebują się z trumny, nie zawierają kontraktu z gangiem i — co najbardziej groteskowe — nie nalewają obcym kieliszków wysokoprocentowej wódki. Więc dlaczego ławica podpitych ciał się przed nim tak posłusznie rozstępowała? Może to była jedynie iluzja stworzona z tego nieopuszczającego męską sylwetkę mroku, który wedle zachcianek właściciela pożerał wszystko. Nawet padające na czarne ubranie rozbłyski wściekłego różu.

Nie miał trudności, aby ruszyć ich śladem. Na jego oczach tleniona blond czupryna zniknęła w rozpostartych do łazienki drzwiach (widział, jak brunet uderza go raz jeszcze miedzy łopatki), ale gdy chciał wtargnąć zaraz za nim, przejście automatycznie się przymknęło. Spojrzenia obu mężczyzn ulokowały się w barmanie, od którego jeszcze jakiś czas temu masywny mężczyzna zamawiał drinki. Nen mógł widzieć tylko wetknięty w przejście ciężki but; niepełna rozmazaną sekwencje rozgrywającego się za drzwiami obrazu.

— Co jest, kurwa?

Człowiek nie powinien pożyczać więcej, niż może spłacić. Przy czym zdrowy rozsądek winien podpowiadać, aby w takich okolicznościach nie zjawiać się na terenie windykatora i grać na własnych zasadach.

— O czym ty pierdolisz? Dostali swój hajs.

(Nie dostali)

W którymś momencie przy twarzy Umbry wyłoniło się gołe ramię. Wtedy też trzasnęły drzwi, a któryś z mężczyzn uderzył plecami o drewno.

(Fenrys)

Nen nie miał pojęcia, że po drugiej stronie zaatakowali go pierwsi, że członek Shingetsu wyciągnął broń i przytknął ciemnowłosemu lufę do mostka, że w akompaniamencie dyskotekowej wrzawy rozległ się cichy trzask odbezpieczającej broni, na który łysy mężczyzna zatrzymał się w półkroku, zawieszony w swoim niedawnym zamierzeniu.

Jutro o północy. Wiadukt Arasaka. To ostatni termin. Znajdę cię. Was. Albo znów sami do mnie przyjdziecie.

Seijun nie wiedział, że niespełna chwilę temu dyszący mu w ucho podniecony mężczyzna poczerwieniał na twarzy; że mimo iż byli tak dużymi chłopcami, nie mieli tyle czelności, aby wszczynać awanturę w lokalu należącym do najmroczniejszego półświatka Karafuruna Chiku. Niestety nie mógł zobaczyć też, jak wytatuowany facet ostrożnie unosi ręce (w geście przecież nic się nie stało) i robi krok w tył; że broń na powrót zniknęła za paskiem. Mógł za to dojrzeć — dopiero ułamek chwili później — barmana otwierającego wejście do toalety; jak w zamglonym spojrzeniu wnętrze ogarnia dziwny kontraktujący z neonowym wystrojem mrok.

(Ale przecież nikt nie zgasił światła?)

Jak grube podeszwy pokonują pierwszy metr, jak zatrzaskują się drzwi, a później, jak dłoń łapie go sprawnie pod ramię i przytrzymuje ku stabilnej, prostej postawie — jak gówniarza mającego zaraz upaść na podłogę. Świeży zapach perfum mieszał się z alkoholem i z dymem papierosowym, który przyniósł ze sobą. Z pewnością zauważył ślad na policzku. Zaczerwienienie po felernym uderzeniu. To tam w pierwszym odruchu przeskoczyły brązowe ślepia. Spadający cień na twarz Fenrysa podkreślał twardy zarys zapuszczonej szczęki i zaciśnięte usta. W chwili, gdy na moment zogniskował wzrok z tym czystym lazurem, zjechał w miękką, jaskrawą nicość — do momentu, aż w końcu wargi się poruszyły; gdy głos pokonał kołatanie serca i oddech utknięty pod językiem:

Jesteś z nimi?

I wcale nie miał na myśli relacji partnerskich.


UBIÓR:
Czarna, obcisła koszulka z krótkim rękawem wepchnięta za pasek spodni; te również w kolorze czerni, luźne, o nogawkach skrytych w wysokich za kostkę, sznurowanych butach. Przez pasek — po lewej stronie — przewieszona czerwona szmata. Prawe ramię pokryte bezbarwnym tatuażem sięgającym od ramienia aż do knykci. Lewy nadgarstek zdobi pleciona skórzana bransoletka.


@SEIJUN NEN




Ostatnio zmieniony przez Fenrys Umbra dnia 5/6/2024, 12:59, w całości zmieniany 5 razy
Fenrys Umbra

Warui Shin'ya, Chishiya Yue and Seijun Nen szaleją za tym postem.

Seijun Nen

22/5/2024, 02:04
Obraz gwałtownie się kołysał; krzywe kroki powiodły go w głąb zadbanej, barowej łazienki. Zaszurały podeszwy wypastowanych półbutów; ciągle czyścił ich powierzchnię, niemal zakrawając tym o pedantyzm. I właśnie kiedy trafił niezgrabnie na ścianę, a za plecami usłyszał głuchy huk domykających się drzwi, w pierwszym odruchu cmoknął, próbując skoncentrować całą uwagę na czubkach mokasynów, jakby to one, a nie rozgrywająca się po drugiej stronie konfrontacja, stanowiły priorytet.

Nic nie było realne.

Ściany dudniły w rytm odległej muzyki. Dosłownie pulsowały - przybliżały się i oddalały, przybliżały, oddalały, w sekundowych odstępach, doprowadzając go do bólu opustoszałej z sensownych myśli głowy, zmuszając, aby zamknął podkreślone bezbarwnym, migoczącym makijażem powieki. Chwiał się nawet teraz, choć próbował uświadomić sobie, że stał prosto, bo przecież ciało przytrzymywał dłonią wspartą o ścienne kafelki. Żadna z konstrukcji - pionowych, poziomych - nie wydawała się jednak stabilna. Znajdował się na dziwnym, przepotężnie ogromnym statku, targanym wściekłymi, morskimi falami. Powoli żołądek, pozbawiony jedzenia, podsuwał mu pod gardło samą żółć. Mieszała się swoją kwaśnością z posmakiem wcześniej łykanego alkoholu. Gdzie byli ci...

Jak w gęstej melasie, stawiającej opór jego dziwnie ociężałym, niepasującym do chuderlawej sylwetki, ruchom, obrócił się ku drzwiom. Uchyliły się, wpuszczając do środka feerię rażących barw; powinien się skrzywić i syknąć, ale zadziałał nawykowo, prezentując lekki uśmiech. Niewinność zalęgła się w uniesionych kącikach, w narkotycznie zamglone źrenice wkradła malutka iskra zrozumienia. Zgasła natychmiast, ale pojął, że ktoś przyszedł; że mówił.

Oderwany od podniebienia język musnął dolną wargę. Wzrok, pozbawiony przytomności, przemknął wzdłuż wyprostowanej postury aż nie dotarł do szczęki z kilkudniowym zarostem; do zaciśniętych ust; do ciemnego spojrzenia. Dopiero napotykając głębię obcego wzroku zdał sobie sprawę z tego, że żałośnie się przechylał. Musiał, podtrzymany silnym chwytem, ponownie stracić resztki równowagi i w próbie ratunku oprzeć długie palce na wyrobionym torsie; grawitacja ściągała go ku ziemi, sam sobie wydawał się niemożliwie ciężki, pozbawiony wszelkiej gracji i kalibracji z tym co chciał wykonać, a tym, co rzeczywiście wykonywał. Nie opuszczało go wrażenie, że od momentu, w którym zetknął opuszki z ciepłem koszulki i kryjącą się pod jej tkaniną masą twardych mięśni, minęło mnóstwo czasu. Całe dekady; wieki. Przesadnie powolny oddech świadczył o tym ile kosztowały go nawet tak podstawowe czynności; funkcjonował na ostatnich obrotach i nawet wyglądał, jakby lada chwila miał stracić łączność ze światem. Wszystko robił o wiele dłużej; mozolniej. Rozciągnięty w rzeczywistości zamruczał; dźwięk uniósł się od mostka po obojczyk nieznajomego, kiedy Nen zadzierał brodę, finalnie wspierając ją na najwyższym punkcie korpusu, do którego sięgnął.

Czy był z nimi?

- Nie mają znaczenia - pociągnął temat, który w prawdziwym rytmie zapewne dawno został pogrzebany, ale dla niego był czymś świeżym, jakby pytanie padło dopiero co. - Teraz... - miękkiej, usłużnej tonacji towarzyszyło subtelne przymrużenie powiek - jestem z tobą - dokończył szeptem, jak rozanielone kocię przypatrując się z dołu swojemu wybawcy. Zapewne, wbrew swoim paranoicznym wyobrażeniom, nic dla niego nie ważył. Był piórem opartym o nienaruszalną skałę. Ledwie pyłem zalegającym gdzieś na marmurowej nawierzchni; bez obaw, że granit się spod niego osunie, że...

... raz jeszcze upadnie na kolana, choć nawet obecnie, jakby w naturalnej dla siebie manierze, praktycznie się na nich znajdował. Gdyby nie fakt, że brutalnie zamknięta na ramieniu pięść utrzymywała go w pionie, dawno klęczałby na posadzce.

Może tak byłoby lepiej.

Odetchnął, przegryzając wargę. Zaczerwieniony od uderzenia policzek nabrał jeszcze żywszych barw; z delikatnej lilii przeszedł w malinowy odcień, prawie dorównując intensywności zaciśniętych ust. Wcześniejsza zaczepność przeszła w coś innego; w emocję mogącą być strachem albo niepewnością. W sterroryzowanych używkami źrenicach zaczaiła się w pełni przytomna obawa; wyrazista jak krwawa rana na bladej cerze, zaraz jednak zasłonięta długimi rzęsami. Przymknął powieki, przekrzywiając nieco głowę. Skroń otarła się o materiał barmańskiego odzienia; blond włosy poruszyły wraz z niemrawą próbą ukrycia zażenowania. Kiedy odgiął kark, za kołnierzem rozpiętej koszuli łatwo było dostrzec skórzany fragment wżynających się w cerę szelek; w dudniącej muzyce umknęło słabe, wychrypiane w pierś: zabije mnie... - i tylko parzący oddech przedarł się przez materiały wprost na skórę. Dalsze słowa były już jednak w pełni słyszalne; niosły się po pustej łazience, zdawały wyładowane nową mocą.

Jakby naładował akumulatory. Wziął się w garść. Smukła dłoń oparta wcześniej o mężczyznę jedynie dla asekuracji zsunęła się tymczasem odrobinę w dół; dotyk przestał być odczuwalny na linii splotu słonecznego, pojawił się niżej, na brzuchu. - Puść - poprosił, raz jeszcze próbując unieść oblicze ku jego twarzy. Blond włosy mieniły się poprzetykane brokatem, w uśmiechu czaiła ostrożna łobuzerskość; ani śladu tych tkliwych, spłoszonych drgnięć sprzed chwili. W lazurze oczu szkliła się szczenięca błagalność; ale jakaś odległa, wyłączona w świadomości. - Nie mogę się pochylić. - Paliczki uczepiły się sprzączki paska, naparły bez sił na metalowy zatrzask.

Seijun Nen

Seiwa-Genji Enma, Ye Lian and Fenrys Umbra szaleją za tym postem.

Fenrys Umbra

30/5/2024, 19:01
Podświadomość brała to pod uwagę. Mrocznię odciętą od wysokich tonów; pogłos niosący się zza drzwi, cienkich ścian, w oddalonym na metry tunelu, w wygłuszającym basie niosącym do tańca dziesiątki strutych alkoholem osób. Nie był pierwszy. Takich liczył w dziesiątkach. Miał wrażenie, że przydzielone mu miejsce za barem poniekąd stało się jego budą, której łańcuch nie sięgał dalej aniżeli szyby, w którą wpatrywał się od miesięcy. Może dlatego w tym bliskim spotkaniu, spojrzenie Fenrysa nie było przeżarte zdumieniem, ani nawet zgorszeniem. Było chmurne i trochę przerażające w swojej beznamiętności. Widział przecież to wszystko. Ludzi snujących się po parkiecie niczym zombie, dziewczyny podparte o ścianę, słaniające się w obcych objęciach, w dłoniach wkradających się pod przykrótkie topy, pod fiszbiny biustonoszu. Nie był jedynie świadkiem upokorzenia wymykającego się spod tych upojonych trunkami ust. Widział śmiech i łzy zbierające się w zaczerwienionych kącikach oczu. I wściekłość też. Wiele zdeterminowania. W końcu nawet ośli upór można było obrócić na własną korzyść — wtedy mówili o żelaznym, niestępionym charakterze.

Sztywny nadgarstek Fenrysa okazał się opozycją dla zacieśniających się wokół klamry cienkich palców. Nawet w tej ciążącej w powietrzu martwocie, odciętej od głośnych wrzasków i elektrycznych tonów muzyki, usłyszał szarpiąca przy pasku igłę; dźwięk słabnących słów niosących się od granic grdyki, wspinających wraz z zadarciem podbródka i napiętych palców stóp. I gdyby nie stał przed nim cherlawy chłopak, ledwo utrzymujący się na nogach, z pewnością dawno pętający drobne kości nadgarstka uścisk nie omieszkałby sięgnąć drogich ubrań, gniotąc je tuż przy wyeksponowanej kości obojczyka (pokrytej purpurą rosnącej malinki). Drugie ramię mężczyzny uparcie podtrzymywało go pod pachą, nawet jeśli w wyraźnie zakreślonym dystansie.

Odpuść.

Chropowaty baryton przedarł się przez powietrze wibrujące dźwiękiem klubowego utworu. Uniósł szczupłą dłoń na wysokość prawego policzka i wygiął spętany nadgarstek. W zacienionej łazience — o ścianach pokrytej fluorescencyjnymi graffiti — w wątpliwym blasku wiszącej nad ich głowami żarówki, zamiast odkrywać wszystkie tajemnice skryte pod piaskowymi pasmami, upchnięte w ugrzecznionych ślepiach, dostrzegał jedynie brud. Syf tego całego chaosu, wystroju odbijającego się w pajęczynie potłuczonego lustra; przydymiona tafla ujawniała zbliżające się do umywalki sylwetki. Prowadząc go nie wkładał nawet wiele siły — chociaż jej źródło bez wątpienia znajdowało się w napiętych strukturach mięśni.

Z mocą kontrastował dziwny spokój potrafiący okiełznać nacierający problemem, który pomimo wiotkości kończyn, nie zamierzał odpuścić. Był też ten tytoniowy ciężki aromat, wirujący w oddechu; choć kanciasta szczęka była podstawą dla linii napiętych ust. Któraś podeszwa zapiszczała na klejącej podłodze, któraś weszła w niewielką kałużę, pozostawiając na posadzce ślad kauczukowych żłobień. Mrok rozgaszczał się na pokryty wilgotnością akryl. W tym cieniu zniknął również zarys twardych konturów twarzy, które uprzednio malował poblask jaskrawego światła; ciemność kawowych oczu i blizna przecinająca prawą, sztywną brew.

Przemyj twarz.

Puścił go, gdy lędźwie chłopaka przywarły do śliskiej umywalki. Mimo klimatycznego półmroku nie trudno było zauważyć pozostawione na jej wierzchu aluminiowe zwinięte papierki i pokrzywioną igłę. Drzwi do toalety się otworzyły. Mężczyzna zasłonił chłopaka swoim ciałem tak, że stali twarzą w twarz. Automatycznie poniosły się głośne przekleństwa i zachrypnięty śmiech; któreś z oczu — zanim zniknęło przy pisuarach — odbiło się nawet w zwierciadle opalcowanego lustra.

Jesteś naćpany. I niezbyt rozsądny. — Suche spojrzenie ześlizgało się po wątpliwej posturze, jakby próbowało zapamiętać każdy szczegół ciała albo szukało jego słabych punktów. Przebiegając wzorkiem po pogryzionej szyi (której ślady musiały być co najmniej kilkudniowe) dostrzegł fragment tatuażu i wżynających się szelek (miejsce w które wbijał się skórzany pasek było lekko zaczerwienione). Mięsień na jego szczęce zadrgał raz. Potem drugi. Trzasnęły drzwi. Do łazienki wdarł się jazgot muzyki. — Choć okupujesz się w markowe metki. Czego chcecie?

Po łazience niosły się kroki kolejnej osoby; gdzieś na drugim krańcu ktoś odkręcił kurek z wodą. Trzasnęły w geście przywitania dwie spocone dłonie, ale wszystkie te dźwięki wydawały się nienaturalnie wyodrębnione, jakby znajdowały się pokój dalej, jakby nie pilnowała chłopaka rosła sylwetka — najpewniej gotowa oddelegować go przed drzwi klubu, przy najbliższej okazji. Mężczyzna przytłaczał swoją obecnością, fizycznie przecież go nie dotykał, ale tajemnicza aura, zdawała się osiadać na skórze, jak prawdziwy dotyk. Fenrys nie miał właściwie pewności czy faceci naprawdę odpuścili, czy nie czekają na zewnątrz. Ich pełne zainteresowanie skupione na Nenie przekuwało się teraz w milczące otaksowywanie barmana, który wydawał więcej przemyśleń — w odróżnieniu do nich — zostawiać dla siebie.


UBIÓR:
Czarna, obcisła koszulka z krótkim rękawem wepchnięta za pasek spodni; te również w kolorze czerni, luźne, o nogawkach skrytych w wysokich za kostkę, sznurowanych butach. Przez pasek — po lewej stronie — przewieszona czerwona szmata. Prawe ramię pokryte bezbarwnym tatuażem sięgającym od ramienia aż do knykci. Lewy nadgarstek zdobi pleciona skórzana bransoletka.


@SEIJUN NEN

Fenrys Umbra

Seiwa-Genji Enma, Ejiri Carei and Seijun Nen szaleją za tym postem.

Seijun Nen

10/6/2024, 00:45
Był prowadzony. Szarpany za ramię, od czego plątały się nogi, potykając o siebie i zaburzając równowagę. Mógł to uznać za szarpanie? W silnym uchwycie nie znalazł brutalności jako takiej. Nazwałby to bardziej stanowczością. Pewnością co do wykonywanych ruchów; epitetem cholernie odległym od przymiotników, jakimi sam by się teraz obdarzył. Nie miał w sobie za grosz gracji, brakowało mu kości w stawach, twardych mięśni. Organizm wypełniały tylko miękkie tkanki, trochę niezbyt zbitego mięsa i rozepchane od adrenaliny żyły, pulsujące w takt muzyki. Marionetka bez żadnej woli, pozwalająca na to, aby ustawiać ją po kątach. Czuł się jak zabawka; cała łazienka była kartonowym pomieszczeniem, trzymanym przez jakieś nadgorliwe dziecko. Wyimaginowany, ogromny jak jedenastopiętrowy wieżowiec (ale o wiele grubszy) bachor trząsł właśnie pudłem, a tym samym całym światem Seijuna.

Na wargach wciąż trzymał uśmiech; niemrawy i niezbyt przytomny, idealnie dopasowany do szklistych oczu. Pod paliczkami dalej wydawało mu się, że ma zimno sprzączki, jej śliską powierzchnię. Że u dna ucha rozlega się charakterystyczne, metalowe szczęknięcie, że lada moment jednak zniknie przytrzymujące go ramię, rzucając na kolana i mówiąc bierz się do roboty, maleńki albo oby ta niewyparzona gęba przydawała się do czegoś poza ujadaniem, a zamiast tego padło jedynie:

- Odpuść.

Ściągnął brwi, tworząc na czole wyraźną zmarszczkę. Musiał się wybitnie intensywnie nad czymś zastanawiać. W czaszce aż szalało od dźwięku pracujących zębatek; na najwyższych obrotach działały mechanizmy, przez które wcześniejsze rozbawienie zblakło. Usta zacisnęły się wpierw w wyrazie niepewności, a zaraz potem ich kąciki nieco wygięły w dół.

Obrócił ku mężczyźnie oblicze napiętnowane szczenięcym błaganiem. Albo urazą. Emocje wtłoczone w mimikę zdawały się symbolizować prawdziwy ból po tak oschłym traktowaniu. Dopasowana koszula nabrała pognieceń, buty piszczały na posadzce, ledwo trafiając płasko podeszwą na kafelki. Z wielkim opóźnieniem dotarło do niego, że padł na zlew, że ręka ślizgała mu się po zimnej umywalce, aż nie zakleszczył na niej palców, przytrzymując się w pionie. Nie obyło się bez dwóch chwiejnych kroków, bez uderzenia biodrem w twardy brzeg. Skrzywił się wtedy, nie biorąc pod uwagę polecenia, ale zamiast złości, jaka rzeczywiście zakiełkowała gdzieś pod trzewiami, zaprezentował mu szybko iście młodzieńcze rozweselenie.

- Jestem naćpany... - przyznał posłusznie, wygodniej moszcząc się na akrylu. Świat stał się stopklatkami. Serią uciętych kadrów. W jednej chwili opierał się o mężczyznę, w drugiej szli w wyznaczonym przez niego kierunku. W kolejnej był już zasłonięty potężną posturą; twarzą w twarz z właścicielem ciemnych oczu, od których uniósł rozedrgane dłonie, próbując sięgnąć do materiału obcisłej koszulki, na wysokości obojczyków. - ... niezbyt rozsądny... - ciągnął słodko, przekrzywiając się ku niemu; w odruchu, dzięki któremu własna koszula odgięła się od znaczonego malinkami ciała. Wokół skórzanych, ukrytych za wierzchnim ubraniem pasków czerwieniła się skóra. - I bardzo, bardzo, samotny...

Mówił mrukliwie; przeciągle. Intuicja, alarmująca o niebezpieczeństwie, wciąż dawała o sobie znać. Była palcem uderzającym w ramię, starającym się za wszelką cenę zwrócić na siebie uwagę. Ignorując przeczucie wystawiał się na niebezpieczeństwo; sam nie wiedział jednak, które było gorsze. Czy dopiero spłoszonych klientów, których gniew mógł kumulować się właśnie przed wejściem do baru, czy jednak aktualnym towarzyszem, tak bliskim, że czuł towarzyszący mu zapach mimo zblokowanych zmysłów?

Nie rejestrował żadnych dźwięków poza dudnieniem akompaniamentu lokalu. Żadnych nowych ludzi. Ich mokrych palców mytych pod kranem. Ich kroków. Otwierających się drzwi, wpuszczających do łazienki głośność, a potem zamykających się i tłumiących hałas. Kontaktował tylko na jednej linii; ograniczył się do zarośniętego oblicza, które z niejasnych przyczyn miał zamiar dotknąć. Dłoń zdawała się płynnie przejść do realizacji zadania, choć w żołądku coś rozpoczęło bunt. Może strach, że wystarczy raptem tknięcie jego szczęki, aby stracić całą rękę.

Może ekscytacja.

- Przyszedłeś za mną - przypomniał i jemu, i sobie. Jakby dopiero to do niego dotarło. Nieznajomy nie musiał. Nie było potrzeby. Nikt nie wołał o pomoc; na pewno nie Seijun. A jednak zjawił się tu jak bohater w tandetnych filmach. Posłał w diabły dwóch napalonych gości, a teraz miotał nim po kątach jak szmacianą lalką. - Chyba nie po to, aby interesować się moimi ubraniami? - Znów próba figlarności, choć w lazurze ślepi błysnęło coś jeszcze. Ta sama nienazwana błogość, wyłączenie umysłu. - W końcu... po co zajmować się czymś, czego równie dobrze może nie być? - Złapałby go za kark, gdyby mógł. Da radę? Podciągnąłby się na palcach, dodając paru centymetrów, jednocześnie próbując ściągnąć go odrobinę w dół; byle podetknąć usta jak najbliżej ucha; by dotarł tam zachęcający szept: nie wstyd mi, weź mnie bez pohamowania aż

czego chcecie?

będę chciał tylko ciebie.

Seijun Nen

Seiwa-Genji Enma, Ye Lian, Ejiri Carei and Fenrys Umbra szaleją za tym postem.

Fenrys Umbra

20/6/2024, 23:03
Nie widział siebie w tej sytuacji. Nie widział swojej sylwetki ulokowanej pośrodku klubowego syfu, smrodu palonych używek wiszących ciężką chmurą przed oczami; osiadłej na opalcowanej powierzchni lustra zapisanej kolorowymi mazakami; na jasnej twarzy pełnej sprzeczności, których narastające wątpliwości najpewniej nie miał zobaczyć nikt. Zwłaszcza on. Wraz z zawarciem kontraktu, z otrzymanym ciałem stał się pełnoprawnym członkiem Shingetsu. Niewolnikiem, który nie miał żadnego wyboru, ani wobec siebie, ani wobec rysującej się przed nim bliskiej przyszłości. Stał się narzędziem; bronią, która wedle zachcianek najwyższych miała ugiąć kark za sprzeczne idee; miał zostać barmanem, napełniać kieliszki ćpunom i kryminalistom; miał bez zająknięcia ryzykować własne życie. Rezygnować z obranych celów.

W tym przepełnionym narkotykami miejscu trafiał na różne osoby. W podobnym stanie — do tego, który jawił się tuż pod nosem — widział jedynie kobiety. Prostytutki Shingetsu były główną atrakcją tłumów — to one podchodziły do nich pełne wdzięku; eksponowały szczupłe ciała, sprzedając się rozpalonym i na wpół zamroczonym źrenicom niczym niedostępne, limitowane przedmioty, które musieli posiąść. Odbierając swoje drinki, wielokrotnie zasiadały na wysokim hokerze i stukały ostrymi paznokciami w blat; próbowały flirtować ze skamieniałą, niedostępną twarzą, nigdy nie otrzymując uwagi większej niż ułamek chwili, gdy męska dłoń przesuwała w ich stronę zabarwione szkło, a beznamiętne oczy odnajdowały pozostałości z ordynarnych iskier tlących się jeszcze po niedoszłej erotycznej chwili intymności. Wszystkie te kobiety usługiwały Shingetsu za darmo. Nie miały prawa odmówić, a członkowie gangsterskiego półświatka wykorzystywali każdą okazję, aby rozładować kumulujące się w nich zachcianki, fantazję; bo czy Taira nie wspominał, że należy się im wszystko?

Teraz kiedy dłonie chłopaka wzniosły się na wysokość męskich obojczyków, facet wprawił w ruch jedynie tęczówki — te w zapyziałej ciemnej łazience stały się czarne jak onyks. Rejestrował każdy etap przebiegającej przez lico emocji, z wyraźnym zainteresowaniem skupiając się nie tyle na jaskrawych i zagubionych oczach, ile na śladzie odbitych na kości jarzmowej palców. Policzek chłopaka poruszył się, a nabierający purpurę siniak musiał z pewnością zapiec. Fenrys nie był przekonany, na kogo dokładnie patrzy; co kryje się pod nasuwanym na wargi uśmiechem, za słowami rozrywającymi ostatnie więzy łączące go z racjonalnością, godnością i poczuciem bezpieczeństwa. Wbrew swoim zasadom pozwolił wspinać się tym chudym palcom ponad twardą pierś, marszczyć materiał odzienia, dotykać przez tkaninę rozbudowanych ramion, marszczyć pod paliczkami zwinięte poły. Już dawno zrozumiał, że nie stać go na nikogo więcej. Jakby zachowana w ludzkich umysłach trzeźwość deklasowała go bez najmniejszego rozmysłu; jakby gorszyła wszystkich ta ciężkość wzroku ulokowanego pod plątaniną grzywki i ta kanciasta szczęka, zwarta w wiecznym szczękościsku. Coś mu to przypominało. Siedemnaście lat temu też poznał kogoś w klubie. Nachylał się nad tym kimś w brudnej łazience, tuż nad migoczącą, popękana żarówką oblepioną pozostałością fruwających owadów.

Wtedy skończył w nałogu razem z nią.

Sądzisz, że byłeś powodem, dla którego się tu znalazłem?

Wprowadził w wypowiedź nutę wątpliwości. Choć przepalone fajkami gardło dodawało pytaniu wyraźnej chrypy, facet brzmiał na opanowanego. Przypominał nauczyciela testującego swojego ucznia; świadomie zadawał podchwytliwe pytania, wypełniając wytworzoną między nimi przestrzeń tytoniowym oddechem. Chłopak był ledwo przytomny; ledwo stał na nogach. Nie mógł wiedzieć, co dokładnie się wokół niego dzieje. Z jakiegoś powodu nie zamierzał wyciągać go z błędu. Wciąż taksował go w tym obolałym półmroku, stając się kolejną szpetną ozdobą zwandalizowanej łazienki. Wszystko wokół nich ociekało wulgaryzmem. Czuł pod palcami jej lepkość, a przecież tylko na moment pochylił ciało, zamykając uścisk po obu stronach szczupłych bioder — na powierzchni wilgotnej umywalki. Jedynie podręcznikowa ciekawość nie pozwalała odpuścić, jakby karmił ją przypuszczeniami co do możliwych ludzkich granic. Jak daleko sięgały te słowa?; kto tak ochoczo mógł łapać go za skórzany pas, świadom, że byle ruch uwolni igłę i poluźni sprzączkę; że może trafić na kogokolwiek?

Przemykający z tyłu gość podparł się na sztywnym ramieniu Fenrysa (musiał stracić równowagę). Zmusił go do przysunięcia się bliżej. Niespodziewanie wykonał krok naprzód, wpadając torsem na wyprężone ciało. Szybko zdał sobie sprawę z drobnej aparycji, chowanej pod wygniecionymi ubraniami. But otarł się o boczną podeszwę, wypychając jego lewą nogę na zewnątrz; nos zawisnął minimetry od sterczącego zaczerwienionego koniuszka. Czy naprawdę w tym krótkim zbliżeniu, w mroku spojrzenia jasnowłosy mógł dostrzec... przerażenie? Poczuł na podbródku sięgający go zapach owoców i alkohol — były opozycją dla ciężkiego nikotynowego aromatu pożerającego ostatnie gorące fale ich niezgranych oddechów. Krótka chwila, a jednak pozwoliła zlekceważyć ból spinających mięśni, które w reakcji na dotyk skamieniały i doszczętnie zmarzły. Pozwolił przekroczyć jedną z granic. Musnąć opuszkami okrytych zarostem policzków. Były szorstkie jak papier ścierny. Ogłupiający pogłos głośnej muzyki wwiercał się w głowę, wdzierał do podświadomości

(nie wstyd mi, weź mnie bez pohamowania)

paraliżował kończyny

(będę chciał tylko ciebie)

nalegał, aby się uwolnić, aby...

Tak miałeś spłacić ich dług? — zapytanie wyrwało się w momencie, gdy stanowczy uścisk oplótł szczupłe nadgarstki; wyczuł każdą chrupiąca kostkę. Nie miał trudności oderwać ich od swojej skóry, a tym bardziej wyprężyć się i lekko odchylić głowę. Twarz mężczyzny była nieczytelna, acz przez zaskoczenie wkradające się po same smoliste źrenice, walczył z utrzymaniem profesjonalizmu. — Powinni domyślić się — ciągnął — że to na mnie nie zadziała.

Krytyczne spojrzenie osiadło na znamieniu na twarzy, a chwilę później w wyobraźni na tym samym policzku spoczęła niezgrabna dłoń; to ten wykwitły czerwony ślad musnął starty opuszek kciuka. Walczył z pokusą, aby to urzeczywistnić, byle udowodnić sobie, że to również bujda. Dziwne. Nie dotykał go, a jednak niemal czuł pod cienką powłoką skóry jego dziąsła i zęby.

Pracuję w niepełnym wymiarze godzin, pobierając pełne wynagrodzenie. Możesz wysłuchać, chociaż połowy tego, co mam do powiedzenia. A mam dla ciebie radę, której z pewnością nie znajdziesz w Księdze Racjonalnego Postępowania — głos przedarł się przez gwar; przede wszystkim przez czyiś śmiech. Utrzymujący cherlawe przeguby chwyt zaczął słabnąć. — Odejdź. I nie wracaj, o ile nie chcesz pozostać częścią tego miejsca. A gwarantuje ci, że ten dla kogo pracujesz, może cię już nie odzyskać.



UBIÓR:
Czarna, obcisła koszulka z krótkim rękawem wepchnięta za pasek spodni; te również w kolorze czerni, luźne, o nogawkach skrytych w wysokich za kostkę, sznurowanych butach. Przez pasek — po lewej stronie — przewieszona czerwona szmata. Prawe ramię pokryte bezbarwnym tatuażem sięgającym od ramienia aż do knykci. Lewy nadgarstek zdobi pleciona skórzana bransoletka.


@SEIJUN NEN

Fenrys Umbra

Seiwa-Genji Enma and Seijun Nen szaleją za tym postem.

Seijun Nen

7/7/2024, 16:42
Obydwaj nie pasowali; nie do zaschniętego brudu lepiącego się do opuszek, do opartych o akryl spodni; nie do migającej nad głową, wadliwej żarówki, zgiełku stłoczonych, przepoconych ciał o podchmielonych umysłach. Za dużo tu wpuszczanych przez drzwi kolorów dyskoteki; zbyt wiele par oczu ślizgających po szerokich, męskich plecach, tylko pod odpowiednim kątem pozwalających dostrzec zdecydowanie drobniejszą, skrytą za ich muskulaturą sylwetkę. Wątłą w zestawieniu; niemal kruchą. Uzbrojoną w ładne, choć wygniecione już opakowanie; w blond włosy opadające niewygładzonymi pasmami na skrzące się narkotycznie oczy, jednym kosmykiem muskające spąsowiały na wiśnię policzek. Byle jaki ruch, a ktoś tak marnej postury byłby znokautowany; zmieciony w proch. Byłby nieznaczącym balasem odepchniętym w kąt, bez szans na rewanż. Jeżeli pod zbitą tkanką wyrobionych mięśni gnieździło się tyle gniewu i niechęci, tyle rezerwy słyszalnej w tonie, to dlaczego wciąż tu stali?

Seijun dotykał palcami kontury jego ciała jakby w rzeczywistości badał ważny, nieruchomy relikt, który z jakichś niewyjaśnionych przyczyn mu powierzono; uważał na fragmenty, które badał, z artroskopową precyzją, jakby wierzył, że obiekt mógłby skruszyć się pod zbytnim naciskiem (choć wiedział przecież, że nie; że to on byłby tym, który skruszeje, jeżeli tylko postanowiono by przekroczyć granicę). Był delikatny właściwie nie dlatego, że mógłby go uszkodzić; nie da się gołymi rękoma naruszyć skały. Bał się jednak, że jeżeli przypadkiem zostawi na nim niechciany ślad, będzie musiał za to zapłacić fortuną, której nie posiadał. Zdecydował się więc na inicjatywę, ale była to raptem jej rezerwa. Poprzedzona przegryzieniem dolnej wargi i nieśmiałością spojrzenia osuniętego z wrogiej źrenicy trochę niżej. Tam lazur soczewek skupił się na dłużej. Nen, uwieszony jedną dłonią twardego karku nieznajomego mężczyzny, kciukiem głaskał punkt tuż przy jego uchu; w dziwnym zamyśleniu, w jakie wpadł, gdy tylko dostrzegł zaciśnięte, marsowe usta. Chciałby ich sięgnąć i nie krył się z tym pod płachtą jakiejś głupiej maniery. Było to życzenie idiotyczne i niemal bolesne, bo mimo wyraźnej potrzeby, pozostawał w taktycznym dystansie. Ograniczonym do minimum, stale przesuwanym o kolejny, bardzo ostrożny, bardzo uległy milimetr. Każda próba kończyła się następnym ulotnym pytaniem: mogę?, po którym nie otrzymywał odpowiedzi, więc nie pozwalał sobie na bezczelność. Było jednak jasne czego oczekiwał i co mu oferował i kiedy poczuł nagły nacisk, gdy pisnęła podeszwa buta ocierająca się o śliskie kafle łazienki; kiedy nagle zapach cudzego oddechu owionął mu twarz, a uda, wcześniej jedynie oparte o zlew, przylgnęły do kanciastej nawierzchni w wyniku nacisku, nie był już w stanie powstrzymać parsknięcia.

- Sądzę... - odparł wreszcie, przemykając krańcami palców po skórze jego szyi, aż nie natrafił na szczękę. Wyczuł igiełki dwudniowego zarostu; irracjonalnie przyjemne, wyzwalające lekkie drżenie uśmieszku, którego rozweselenie czuć było nawet w bełkotliwej mowie: że dokładnie tak było.

Przyglądał się mu cierpliwie i tylko przekrzywienie głowy zdradzało już setki razy przetrawione w umyśle pytanie: co dalej co dalej co dalej ze mną zrobisz? Odgięcie szyi wyeksponowało ją; zza kołnierzyka wychynęła nowa, czerwieniejąca malinka. Ślad w swej brutalności wręcz wulgarny, niepasujący do kogoś o tak prostej, grzecznej urodzie. Powinien siedzieć teraz w ciepłej sali; z długimi paliczkami utrzymanymi nad rzędem czarno-białych klawiszy. Powinien nabierać powolnego haustu rześkiego powietrza - tlenu wpadającego przez otwarte okno o śnieżnobiałej, pół transparentnej zasłonie pachnącej proszkiem i zielenią lasu. Zagrałby wtedy melodię, od której w powietrze buchną fajerwerki kolorowych nut. Zamiast tego znajdował się tutaj; przyciśnięty do starej, nadwyrężonej umywalki, z rękoma błądzącymi po żuchwie obcej osoby; z dudnieniem w skroni, od której wszystkie racjonalności roztrzaskiwały się jak huknięte młotem.

Plener dalej mu się kręcił, ale teraz nie był pewien czy z powodu buzującego w żyłach alkoholu, czy może nieoczekiwanej bliskości. Opuszki palców mrowiły; nie odganiał się od wrażenia, że nieznajomy wyczuwa to poprzez szczękościsk, z łatwością odczytując jego zdenerwowanie i ekscytację. Rejestruje ten galop wściekłych emocji skumulowanych w filigranowych dłoniach o artystycznych palcach - długich i prostych, zadbanych. Ciekawe czy ktokolwiek domyśliłby się ile razy te kostki były łamane? Ile razy ktoś zwichnął mu nadgarstek w ramach przypadkowego nadwyrężenia podczas zabaw. Każdorazowo przypłacał swoją cenę; kiedy więc padło pytanie o dług, jedynie uniósł wzrok.

Jasnoniebieskie okręgi były niemal niewidoczne przy rozszerzonych, kocich źrenicach. Przez moment milczał, poddając się chwytowi szorstkiej ręki. Wydął wtedy lekko wargi, jakby chciał jeszcze grać w swój teatrzyk; utrzymać kiepską aktorską rolę do ostatniej sceny. Było mu jednak niedobrze. Było mu słabo. Każda komórka w ciele domagała się odpoczynku, z głową wtuloną w miękki koc i z zimnym, wilgotnym okładem na pulsującym gorącem policzku. Niczego bardziej nie chciał niż przespać cały ten poniżający ból; a zamiast tego wszystko w nim się szarpało, wrzeszczało, że przespać może się najwyżej z kimś. Na tym polegała spłata kredytu.

- Pracuję w niepełnym wymiarze godzin.

- Oh, naprawdę? - zamrugał, siląc się na zaintrygowanie. Jedna z nóg przesunęła się o raptem kilka milimetrów, ale tyle wystarczyło, by zaszła zmiana w sposobie, w jakim stał. Nagle jego postawa wydawała się odrobinę bardziej otwarta; uwagę zwracały szerzej rozstawione stopy, rozłączone, smukłe uda, biodra w jakiejś dziwnej, naturalnej drwinie wypchnięte do przodu.

Oczywiście, że zamierzał go wysłuchać; nie tylko połowy tego, co miał do powiedzenia. Chciał wchłonąć całość, ale chwiał się nawet pomimo podpory, powieki zdawały się za ciężkie, klejące na brzegach przy byle mrugnięciu. Nie dawał już rady utrzymać tego samego, prowokacyjnego uśmieszku, jakim wcześniej stale obdarzał swojego wybawiciela. Ograniczył się do utrzymania we względnym pionie, do mrużenia ślepi, do próby zakodowania i zrozumienia tego, co mu przekazywano.

Miał dla niego radę.

Odejść?

Odetchnął ciężko przez nos, łapiąc jego nadgarstek w ostatniej chwili (zdawało mu się, że to ostatnia chwila i że je złapał; ale nadwyrężone poczucie czasu i przestrzeni mogło zdziałać tutaj swoje cuda).

- Poczekaj! - warknął, starając się mocniej objąć za przegub; i tak słabo. Wystarczyłby jeden ruch, aby go odepchnąć. - Najpierw płoszysz mi klientów... - pokręcił głową; znów wezbrała w nim fala niesmaku, podeszła pod szczyt gardła i opadła wraz z gwałtownym przełknięciem śliny. Nabrał tchu; wypuścił go przez zęby. Sekunda. Dwie. Serce kołatało na linii obojczyków jak rozsierdzony wróbel. - Pieprzysz o jakimś długu, grozisz mi, a teraz... miałeś być lepszy... Jeżeli nie... cholera!... po co się wtrącałeś? Oni... - Zawahanie wykrzywiło mu spękane uderzeniem wargi, kiedy zdał sobie sprawę z promieniującego bólu. Dotknął wolną dłonią twarzy, dokładnie tam, gdzie wcześniej go spoliczkowano. - Dawno by skończyli. - zniżył głos, nie bacząc na załamanie, jakie wdarło się w połowie oskarżenia. Błądzące gdziekolwiek spojrzenie wreszcie ulokowało się na obliczu nieznajomego, ale nie osiadło tam zbyt długo. Gniewnie chciał go odepchnąć, co zapewne prezentowało się komicznie; nie miał na to siły, pewnie nawet dobrze nie trafił dłonią, uderzając w powietrze, nie w swój cel. Cmoknął rozeźlony, pomimo suchoty podniebienia. Szlag, szlag, szlag. Ile czasu stracił na tę kretyńską szopkę?

Postąpił krok do przodu i usłyszał jeszcze swoje marudne: przesuń się, muszę znaleźć innego - dało się domyślić, że frajera, ale nim zdążył to wypowiedzieć, podłoga nagle podskoczyła, a on poczuł, jak nogi załamują się w kolanach, wszystkie dźwięki odpływają wessane przez czarną dziurę nieświadomości i jeszcze nim zasłabł ktoś akurat wychodził z łazienki z głuchym hukiem zatrzaskując za sobą drzwi.

Seijun Nen

Seiwa-Genji Enma and Fenrys Umbra szaleją za tym postem.

Fenrys Umbra

11/7/2024, 23:33
Zdawał sobie sprawę, co rosło pod paznokciami tej splugawionej dzielnicy. Wystarczyło kilka miesięcy za barem, kilkaset przelanych kieliszków wódki i stos wysłuchiwanych głupot. Był niczym straceniec, w którym zachowała się cząstka natury filozoficznej, którego życie okazało się pasmem niepowodzeń, a każde kolejne przyjmował bardziej refleksyjnie od poprzednich. Pracę miał wręcz wprost stworzoną dla siebie. Nieudacznik obsługujący innych nieudaczników w klubie w centrum kolorowego Karafuna Chiku, w zawszonych i krwawiących zaułkach dzielnicy brutalności; w wypełnionym dymem piwnicach, kryjącym pod lśniącym parkietem niezliczone zasoby szlugów, prochów, gnatów i dziwek. Czasem się zastanawiał: czy ktoś kiedykolwiek rozpoznawał tę ponurą twarz wisząca nad barowym blatem, czy ktoś poczuł się w jego towarzystwie zbyt niezręcznie? Czy ktokolwiek rozpoznał w nim zniszczonego i zapuszczonego Fenrysa Umbrę – niegdyś znanego na całe miasto i okolice Kelda Nielsena, seryjnego mordercę babrającego się w organach własnych ofiar? Kiedyś natknął się na zestarzały artykuł na popularnej stronie. Pisano o dziesiątce. Nie grzebał głębiej. Niepamięć czyniła z jego życia czystą kartę i choć teraz mógł zapisać ją, jak tylko tego chciał, skończył w tym samym grobie — surowym i nieodwiedzanym; na którym od lat zalegały połamane drewniaka wypalonych kadzideł.

Niektórym pasowało bycie wyrzutkiem społeczeństwa, ćmą barową, ale on... ten chłopak — był barwnym motylem. Nie współgrał z wulgaryzmami dobiegającymi z kąta łazienki, ze stęknięciami wyrwanymi z którejś z kabin; dźwiękiem upadającej deski sedesowej i szelestu wypadającego na ziemię plastikowego opakowania. Dlatego tak zawzięcie zapatrywał się w jego oczy, w ten niezłomny lazur, który pomimo półmroku odbijał feerię barw – jakby koloryt tych narkotycznych ślepi był fluorescencyjny. Nieznajomy miał na sobie ekstrawagancki strój, o wiele bardziej luksusowy od tego, w którym widział go niespełna tygodnie temu. Jakieś piórko zaplątało się w złote pasma. Tajemnicze światło odbijało się od nitek jak od okna pokrytego mżawką. Wszystkie reakcje Fenrysa kryły się zza napiętą linią szczęki, w ciemnym kolorycie tropiących źrenic nakłuwających niczym igły, w słabnącym uścisku wolno wypuszczających zaczerwienione nadgarstki.

Powinien już dawno złapać go za rozpięty kołnierz koszuli i wywlec z kibla, przeprowadzić przez zatłoczmy parkiet, wspiąć się z nim na schody prowadzące do klubu Tsuki i wypchnąć jego zataczająca się sylwetkę na chłodną noc. Czemu tego nie zrobił? Czuł na brodzie nieprzyjemne mrowienie, jakby jego dotyk nadal go sięgał; jakby te drobne, wolno opadające dłonie wciąż obejmowały go za kark. Szukał odpowiedzi na jego twarzy, w poruszających się ustach. Uśmiechał się. Czyżby czekał na jego zdanie, gdy tak subtelne zwiększał ich bliskość? Jakby pragnął znaleźć się właśnie pod nim. Coś było w tych iskrach błądzących przy źrenicy. Dostrzegł to. Nigdy nie widział tego w spojrzeniach dziwek usługujących Shingetsu; jakby ciałem był przy nim, a myślami za drzwiami toalety.

Uścisk na przegubach go zaskoczył. Paliczki zgniotły ozdabiającą skórzaną bransoletkę, jak gdyby była z papieru. Skryte — pod cieniem opadającej grzywki — źrenice podążyły za tym osuwającym się spojrzeniem; zmrużył powieki, tworząc w kącikach głęboką sieć kurzych łapek, ściągnęły się również gęste, czarne brwi.

„Poczekaj”

Czekał. Nigdzie się nie wybierał. To nie on powinien. Co próbował mu udowodnić? Na kogo właśnie patrzał? Te pogryzione usta poruszały się w przytłumionym hałasie niemalże bezdźwięcznie. Facet przechylił łeb, a przydługie włosy załaskotały kark, parę osuwających się z czoła kosmyków ujawniły ukośną szramę przecinającą lewą brew; przypominała strzałę, bo przy końcu (tuż nad kącikiem oka) wyróżniał ją ostry haczykowaty kształt.

„Pieprzysz o jakimś długu, grozisz mi...”

Nie muszę ci grozić — przerwał. — Ale wiem, że czasem to ułatwia życie.

Chłopak nie wiedział nic o tym miejscu. Nie zastanawiał się, z kogo składają się ochroniarze, kim są bogaci faceci zalegający w vipowskich lożach, ani kto stoi za barem i przygotowuje mu drinka. Nie miał pojęcia, że personel miał tu absolutną władzę, każde życie na tej sali zależało od ich decyzji. Można powiedzieć, że czuli się jak bogowie, którzy mogli zadecydować, kto umrze, a kto przeżyje.

„[...] dawno by skończyli”.

Wtem odbił się od jego torsu zamaszysty cios. Ledwie poczuł te słabe dłonie na twardej piersi. Nie oponował. Odsunął się i zwiększył między nimi dystans — nie miało to nic wspólnego z siłą, jaką włożył w uderzenie, bo ona praktycznie nie istniała. Dawał mu ostatnią szansę na odwrót. Nie miał pojęcia, co z tym zrobi, ale wiedział jedno. Coś było z tym chłopakiem nie tak. Nie potrafił jednak określić co. Coś w jego zachowaniu i sposobie bycia? A może w jego słowach? Niemniej coś było karykaturalne. Rzucało mieszane światło, jak gdyby kłóciły się pod tą pergaminową skórą dwie sprzeczności, a Fenrys chciał je przechytrzyć, dostrzec w tej kłótni moment dla siebie.

Nie miał pojęcia, że w tym czasie w mózgu blondyna działy się dziwne rzeczy; że obraz się kompletnie rozmazał, gdy wyprowadził pierwszy z kilkunastu planowanych chwiejnych kroków, że otoczenie ściemniało, jak nadchodzący zmierzch, że krew w jednej chwili dosłownie spłynęła mu z mózgu i stracił przytomność. Złapał go w ostatniej chwili, nim padł na wznak jak martwy. Chwycił go pod pachę, ale zwiotczała szyja nie miała siły unieść głowy — nos wetknął się więc w znoszony, czarny męski materiał, napełniając płuca smrodem nikotyny, wywietrzanych perfum i potu. Zgniecione ubranie chłopaka uwydatniło nagą, gładką pierś, fragment założonej uprzęży, na której zawiesił nieodgadniony wzrok. Wtedy też trzasnęły drzwi.

— Kansatsusha — głos był ostry, niemal apodyktyczny; kąciki ust Fenrysa drgnęły ostrzegawczo. — Zgubiłeś drogę za bar? Nie obchodzi mnie, jak pilna musiała być ta sprawa, ale... — nagły wybuch śmiechu; zacmokał. — Zachciało ci się gejowskich schadzek podczas pierdolonej roboty?

Umbra obserwował zbliżającego się mężczyznę; w ślepiach szalał tłumiony mrok. Facet miał ze sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu i blond włosy przystrzyżone w przykrótkiego irokeza. Pracowali razem za barem, jakby nawet tam musiał ktoś nieustępliwie patrzeć mu na dłonie.

— Załatwiłeś go dla Tsuki na tę noc?

Zabierz rękę.

Członek Shingetsu roześmiał się i ściągnął palce z ramienia Fenrysa. Uniósł je rozczapierzone ponad własny korpus; za zaciśniętymi wargami chował ledwie powstrzymywany wybuch śmiechu. Gdyby nie wiążące stalowe więzy, pomyślał, nie musiałby znosić tej drwiny, nie musiałby czuć się jak ofiara, trzymana na smyczy przez swojego rygorystycznego pana.

Jak dalece musiałbyś być zdesperowany, aby zadowalać się ludźmi z odpadów, od których nie potraficie po dziś dzień wyegzekwować zapłaty?

Fenrys nigdy nie rozmawiał z członkami gangu jak więzień (którym z pewnością był). Zwracał się do nich, jakby byli sobie równi i nie trzeba było być geniuszem, aby domyślić się, że nikomu się to nie podobało. Przerzucił ciało chłopaka przez prawe ramię, kładąc dłoń powyżej zgięcia nóg. Usłyszał parsknięcie.

— On nie należy do Zugaikotsu.

A więc załapał.

Fenrys w tym czasie ruszył do wyjścia. Złapał za klamkę. Rozsypane blond kosmyki nieznajomego falowały na tle czarnej koszulki jak ochlapywane przez morze plażowe piaski.

— Załatw go. — Usłyszał, gdy delikatna szpara w otwartych drzwiach wpuściła pulsujący gwar. Kansatsusha nie odwrócił wzorku — tkwił zapatrzony w migający, rozgrzany tłum. Wyglądał, jakby tymi słowami zniszczył jego plan. — To kurwa. Widywałem go w Akai tōri. Zdaje się, że wiem dla kogo pracuje. — Uśmiechnął się; słyszał to w jego tonie. — Chyba nie muszę wspominać, że nie podoba mi się, że po naszych kompleksach szwendają się obce szmaty? Chcę tę kurwę w Tsuki. Dla Shingetsu. I nie obchodzi mnie, jak to zrobisz. Ludzie zaczęli o niego pytać.

Coś jeszcze? — zakpił Fenrys; miał nieodparte wrażenie, że rzuca mu wyzwanie.

— Masz tydzień.


Fenrys Umbra

Warui Shin'ya ubóstwia ten post.

Sponsored content
maj 2038 roku