Regały zajmują znaczną część niewielkiego pomieszczania. Ustawiono je równolegle do siebie, tworząc tym samym dostęp do każdej z ich stron. Półki wypełniają fermentujące się owoce zalegające w słojach, kartony pełne przypraw i koszów zaopatrzonych w cytryny, limonki i owoce yuzu. Kraty butelkowanego alkoholu stoją w zaciemnionym miejscu pod ścianą, a chodząca w rogu spora lodówka chłodzi gęste pęczki mięty i wcześniej przygotowane syropy wzbogacające smak drinków. Do składziku prowadzą dwie drogi: jedna z nich prosto do windy towarowej, sięgającej korytarza wychodzącego na bar, druga na tyły budynku – to właśnie tutaj — przez pokaźne metalowe drzwi — Shingetsu zaopatruje swój lokal. Wejście z zewnątrz zabezpieczone jest systemem alarmowym oraz kamerami.
Pomieszczenie pachniało fermentującymi się owocami, chmielem zamkniętym w beczkach oraz zalegającym kurzem. Rzędy ułożonych regałów wyraźnie ograniczały przestrzeń, sprawiały wrażenie, iż wydawała się dwa razy mniejsza. Ściany były gładkie. Ich metaliczny poblask odbijał wpadające do wnętrza światło zewnętrznej żarówki. Co jakiś czas słychać było przejeżdżające pojazdy — gdzieś dwie przecznice dalej; warkot ściągających się samochodów i pisk opon. Świeże powietrze przemykało pomiędzy zawalonymi półkami pełnymi skrzyń i butelek, osiadało na zmęczonych policzkach, wdzierało się między ciasno zaciśnięte i słabe powieki.
Chłopak leżał pomiędzy dwoma regałami na grubym kartonie wyłożonym jedynie cienkim materiałem koca. Do jego nozdrzy dotrzeć mógł zapach intensywnego tytoniu. Fenrys siedział na stopniu, w otwartych metalowych drzwiach i palił papierosa. Był obrócony do blondyna plecami i choć wydawał się zamyślony, nasłuchiwał każdego szelestu wydobywającego się z magazynka.
Nen w ciągu dwóch godzin zmienił pozycję może ze trzy razy. Mamrotał. Przy jego legowisku znajdowała się miska; ostatnią rzeczą, jaką pragnął Fenrys, to zmywanie wymiocin z podłogi. Siedząc i wsłuchując się w uspakajające dźwięki nocy, rozmyślał nad tym, co usłyszał; przede wszystkim męczyło go czemu siedzi i pali szluga za szlugiem podporządkowując się tym, których kiedyś nie miał skrupułów przecinać wpół. Gdy się zaciągał, odnosił wrażenie, że czuje w gardle zapach płonącej benzyny. Ta bezsilność go wyniszczała. Kumulowała się od miesięcy i kotłowała w przepełnionych dymem płucach. Niesubordynacja mogła skończyć się dla niego śmiercią, a żadne poczucie dumy nie przewyższało spełnienia ostatniego celu swojej miernej egzystencji. Spojrzał w niebo, ale gwiazdy blakły na tle nadchodzącego poranka. Zastanawiał się — nie po raz pierwszy zresztą — czy jego stare ja patrzało na niego z góry. Miał nadzieję, że nie. Czuł do siebie odrazę.
Zgniótł niedopałek na stopniu i wstał; popiół został rozwiany przez wiatr. Wtargnął do środka, a światło, które do niedawna spadało na niego okrągłym snopem, zniknęło, pogrążając sylwetkę w pasującym do twardych konturów cieniu. Stopy przywiodły go pod zalegające na podłodze truchło. Przykucnął i bez czułości przytknął wierzch dłoni do rozpalonego policzka. Temperatura zaczynała schodzić. Podejrzewał, że podano mu zbyt dużą dawkę ecstasy lub amfetaminy. Albo jedno i drugie. W ciszy obrócił schodzony kompres na jego czole.
Warui Shin'ya and Seijun Nen szaleją za tym postem.
Teraz te same fale przestały był łagodne. Szumiały w skroni brutalnością burzliwego żywiołu. Zalewały go naprzemiennie gorącem i zimnem, od którego lodowaciał szpik. Wszystko, co Nen starał się przyciągnąć do siebie, każde koło ratunkowe w postaci myśli, umykało wyszarpywane kolejnym odpływem. Kurczył się, ale bardzo powoli, stopniowo; dopiero mijane kwadranse pozwalały dostrzec różnicę w ułożeniu ciała. Wpierw na wznak, z rękoma luźno zwieszonymi po obu stronach smukłej sylwetki; po jakimś czasie głowa opadła i policzek przylgnął do cienkiego koca, lewe ramię nieco się przygarbiło, przekręciło korpus; minęła godzina nim obrócił się na bok, chowając podbite fioletowymi sińcami powieki za mokrą od potu grzywką. Oddech się wyrównał; wpierw był płytki i szaleńczy, charakterystyczny dla ludzi toczących walkę, ale teraz, gdy za oknem niebo zmieniało barwę z ebonitu na sprany dżins, spomiędzy popękanych uderzeniem warg wyrywały się tylko długie, szeleszczące próby resuscytacji. Poranione palce, ułożone tuż przy ustach, drgnęły nerwowo, gdy chłodny kompres trafił znów na czoło.
Ten dotyk zadziałał jak przytknięte pod nos sole trzeźwiące; powinien w spłoszeniu się szarpnąć i jak nakazuje zdrowy rozsądek cofnąć głowę, byle uciec przed niezarejestrowanym, nieznanym gestem — być może niebezpiecznym, raniącym. Obronne mechanizmy zdawały się zamiast tego wyłączone z użytku. Pojawił się tylko nierealny lazur tęczówki; ruch gałek, kiedy źrenica przemykała z płaskiej, brudnej podłogi, wspinała się po rozmytych półkach ugiętych pod towarem, aż wreszcie osiadła na szemranej, zapuszczonej szczęce, na poplątanych, zapewne niemiło szorstkich kłakach opadających na oczy, które — choć nie widać tego w półmroku — miały wyraz socjopatycznego mordercy. Najsensowniej byłoby wrzeszczeć albo, jeżeli nie miał sił i ochoty na walkę, powinien znów odpuścić, wsuwając zgięty palec pod ostatni pstryczek świadomości, przełączany ilekroć nie chciał pamiętać. Działało perfekcyjnie, kiedy nie miał zamiaru się oddawać, nie w ten emocjonalny i subtelny sposób, po którym zostałyby trwałe obrażenia. Nauczył się bardzo szybko, że w jątrzące się rany sypano sól; babrało się to bezlitośnie, szczypało. Unikał tego, ale skoro tak, to czemu nie dotknął opuszką przycisku, czemu nie wdusił klawisza, po którym znów wpadły w oceaniczne głębiny?
Otoczenie wciąż wirowało; tłukło mu się pod czaszką, dopominało o więcej odpoczynku, ale nie chciał popaść w rozluźnienie. Nie miał też, z jakichś niejasnych przyczyn, zamiaru przechodzenia w tak znany sobie letarg. Przyglądał się zamiast tego nieznajomemu z rosnącą, półprzytomną ciekawością; zaintrygowaniem kogoś, kto napotkał obcą rasę, jeszcze nieodnaleziony przez nikogo egzotyczny gatunek. Może wydawało mu się tylko, że tyle to trwa; istniała przecież szansa, że zagięcie czasu mieściło się w obrębie skacowanego umysłu.
— Wystarczyło... zapłacić... — suchość w gardle, przez którą nie poznawał swojego głosu — chrypliwego, słabego. Jakby wykrztuszał garści piachu. Nie pomogło zwilżenie dolnej wargi językiem, tknięcie podniebienia. Ironia sytuacji targnęła chudymi barkami, ale nie roześmiał się, bo na to też brakło energii. Zaaplikowane siłą używki go wyniszczyły; był wrakiem siebie i gdyby nie drogie ubrania, ciężko byłoby uwierzyć, że to ta sama persona, najgłośniej bawiąca się w barowej loży. Tam reprezentował werwę i krzepkość młodych mięśni — miał w sobie cechy upojonego alkoholem imprezowicza. Teraz zostały tylko te roziskrzone oczy, nieruchomo utrzymujące koncentrację na twarzy prześladowcy.
Tym był? Sztampową bestią łaknącą ofiary, racja?
Pytania drapały krtań, ale ta była zbyt zaciśnięta, by cokolwiek się przez nią przedarło; a poza tym czemu Nen miałby otrzymać odpowiedzi? Szansa na to, że znalazł się tutaj z dobroci serca i w porywie nieludzkiej empatii właściwie nie istniała. Najwidoczniej miał tego świadomość, gdy zdecydował się rozprostować ścierpnięte, rozgorączkowane ciało. Z zalęknionej pozycji na myśl przywiódł kwiat, którego rozkwit puszczono w przyspieszonym tempie; choć niewątpliwie to zbyt filmowe i romantyczne porównanie, nie do końca pasujące do wyuzdanej pewności z jaką ustawiały się biodra, uda, łopatki. Górny guzik koszuli puścił pod naporem palców; zza bawełnianej tkaniny wychynęła naga pierś, kusząco wypięta, wyprężona przez wygięte w lekki łuk plecy. Przymknął połowicznie powieki, wyłuskując następny guzik, wczepiając paznokcie w odsłonięty, wpinający w bladą cerę skórzany pas przecinający tors. Wemknął pod uprząż kciuk; uniósł pół milimetra, odsłaniając zaczerwieniony naciskiem ślad. W szyi napięły się zaś ścięgna, kiedy ruchem zadzieranej wyżej brody została odsłonięta jej obsypana kilkoma malinkami powierzchnia — w prześmiewczym zaproszeniu, jakiejś prowokacyjnej zachęci, aby zrobić wszystko, byle wydusić z gardła pełen doznań jęk. Na razie, zamiast niego, słychać było tylko wymuszone, wciąż ledwo możliwe do wychwycenia: zrób to szybko — nim nie plasnął o skórę napięty pas, a nadgarstki nie padły z głuchym łoskotem powyżej blond pasem. Zarzucone nad głową ręce nadały mu czegoś dziwkarskiego i zmysłowego; odsłoniły newralgiczne miejsca, uwydatniły szczupłość brzucha, przypomniały o tym, że nie ma w nim żadnej obrony, krzty drapieżnictwa, a mimo tego zza kpiarsko wygiętych warg padło jedynie: i tak pożałujesz, zabaw się przed tym.
Fenrys Umbra ubóstwia ten post.
Rozpinając guziki koszuli, mógł zarejestrować, że oczy Fenrysa podążają za jego palcami. Twarz miał nieodgadnioną. Skupiał się przede wszystkim na giętkich ruchach paliczków, na odskakującym plastiku draśniętym paznokciem, na stopniowo odkrywanym bladym skrawku torsu; na twardych — subtelnie wysuwających się spod tkaniny — rozgrzanych sutkach. I choć nie ukrywał zainteresowania szczupłą piersią, nie zdecydował się wykonywać żadnego ruchu. Dopiero dźwięk trzaśnięcia pasa o zwilgotniały mostek spowodował, że te same beznamiętne tęczówki przetoczyły się drogą powrotną ku górze, jakby nacinał go skalpelem. Nie dotarł do jego oczu tak prędko. Nie od razu. Źrenice zarządziły postój na gładkich obojczykach, na kościach wydających kruchych jak gałązki, na znajdującej się w pobliżu części uprzęży. Potem sięgnął wyżej. Na szyję. Chyba zaszeleścił czyiś oddech. Wzrok drgnął wpatrzony w rozciągniętą krtań, w czerwone ślady zębów i zacisk męskich ust, których nie zdołałby policzyć na placach jednej dłoni. Znajdował się tam również tatuaż, którego znaki zlewały się z cieniem. Pochylił się niespodziewanie, jakby chciał się im bliżej przyjrzeć. Pozostawiony w bezruchu chłopak, mógł poczuć wyczekiwany ciężar — jak gdyby to powietrze zmieniło stan skupienia; jakby czcze namowy szarpnęły za łańcuch i w końcu się ziściły. Jakby nie było już drogi odwrotu.
Cień rzucany przez mężczyznę powiększył się w otaczającej ich czerwieni i rozlał na rozgorączkowane lico. Pomimo iż półmrok umiejętnie tuszował najdrobniejsze szczegóły, tak słabe światło przepięknie odbijało się od kropel potu obsypujących czoło. Teraz kiedy się przybliżył, widział ten drobnoziarnisty szron. Organizm walczył z trucizną — widok łapał go za nerwy, przypominały się koszmary przeszłości. Męska dłoń spoczęła przy boku jego głowy; podparł się na niej, aby z niepokojącym spokojem (w jakimś dziwactwie, niezdrowym zwierzęcym zainteresowaniu) złapać drugą za wysunięty podbródek, zakleszczyć policzki. Palce były twarde, niezręczne, jakby ścięto im opuszki, sam dotyk nie pozostawiał po sobie grama czułości; przesuwające się tkanki po kości żuchwy odznaczały się stanowczością i dotkliwością — sugerowały, że najprawdopodobniej nigdy nie przyszło mu działać inaczej.
Niepokojące milczenie. Cisza — zapadła wraz z trzaskiem ostatnich klientów pobliskiego baru. Zabrakło nagle i basowego dudnienia muzyki, która przedzierała się przez ściany aż do struktur mózgu. Jakby w jednej chwili odcięto zasilanie w całym mieście. Zawisła między nimi pustka. Nie było niczego. Dopływu tlenu z zewnątrz, bo powietrze zostało ograniczone wraz z uprzednim zatrzaśnięciem drzwi. Pozostawały surowe ściany przypominające magazyny rzeźni, niepokojące przedmioty zalegające na półkach. Był też szmer regularnego oddechu umykającego przez nozdrza, dotyk kciuka, który rozcierał nieprzyjemnie tkankę; palce z rozwagą zsuwające się na pierwszy oznaczony malinką ślad.
(zrób to szybko)
— Nic nie będę ci robił.
Męski głos przedarł się zza zasłony niepewności jak obcy, przesiąknięty chrypą szept. Trzy złączone ze sobą brudne palce przemknęły po wystającej kształtnej grdyce; nacisk w tym miejscu mógł sprawić dyskomfort.
— Dla wielu wydajesz się cenny.
Dzielący ich przestrzeń oddech, rozmył się wraz z zabraniem dłoni, wraz z podniesieniem ciała. Wyprostował się i spoglądnął na chłopaka z wysokości. Bez zastanowienia ruszył w kierunku lodówki i otworzył drzwiczki; wpuścił jaskrawe światło do śmierdzącego nieprzewietrzonego pomieszczenia. Wrócił z butelką wody, którą rzucił mu na posłanie, jak jakiemuś bezdomnemu. Kroki minęły wyłożony karton i zatrzymały się przy metalowym biurku z kilkoma szufladami. Otwierał je jedna po drugiej, najwidoczniej czegoś szukając.
— Ubierz się — wycedził, wcale na niego nie patrząc. — Pozwolę sobie przypomnieć, że groźby mają wartość jedynie wtedy, gdy jesteś w stanie je spełnić, a jak się okazuje, twoi ochroniarze wcale nie spieszą się ze sforsowaniem tych murów. Myślisz, że to kwestia czasu i właśnie opracowują jakiś zuchwały plan?
Wyłożył na zakurzony stół jakiś przeźroczysty woreczek strunowy wypełniony suszem. Rozprostował na blacie biały pergamin i zaczął zwijać z niego używkę. Układał pety jeden przy drugim. Mały palec prawej dłoni nieustannie mu drgał.
— Nie należysz do nich — wziął go tym stwierdzeniem pod włos, przylizał kciuk. Nie ufał członkom Shingetsu. Nie pozostawało mu nic innego jak zweryfikować usłyszaną w toalecie plotkę. Przecież w tym życiu mógł liczyć tylko na siebie.
Warui Shin'ya and Seijun Nen szaleją za tym postem.
Dam ci to - mówiło spojrzenie, gdy ręka przemknęła w dół, objęła grdykę. Dyskomfort ściągnął odrobinę brwi, ale broda uniosła się wyżej, szyja przylgnęła do śródręcza i twardych paliczków, wkomponowując się w rozstaw niemal idealnie. Sam nic nie mówił; nie sądził, by słowa były potrzebne. Wystarczyły przekazy ciała. To jak mocniej wygiął plecy, jak podkulił jedną z nóg, wyczuwając pierwszą falę pulsacji spływającą od pochwyconej krtani, przez ukazany korpus, aż pomiędzy uda.
Wtedy wszystko się rozpadło. Umknęło natężenie, otrzeźwiał umysł.
- Ubierz się.
- Rzecz w tym - westchnienie - że jestem ubrany. - I to ten problem; to się nie zgrywało. Nie zadziałał system przyczynowo-skutkowy, na którym polegał ostatnie miesiące. Wystarczało wsunąć palec pod zapięcie guzika, odgiąć kołnierz, uwydatnić zawsze skrywany fragment piersi albo brzucha. Określone, pojedyncze gesty działały jak zapalnik. Wzniecały iskrę, po której każdy kolejny ruch był chluśnięciem oliwy - ogień buchał i wkrótce nie dało się zatrzymać pożaru. Płomienie trawiły wszystko, roznosiły się gorącem na przepoconą kołdrę, na drgające od oddechów powietrze, na ciała palące się od wewnątrz. Tymczasem nie zadziało się nic, jakby urok wyparował doszczętnie i Nen zdał sobie sprawę, że poczuł rozczarowanie. Kołaczące serce ścisnęło się w imadle niezrozumienia i zniechęcenia, na moment dominując wszystkie myśli. Krążyły nachalnie wokół jednego pytania: dlaczego? dlaczego? DLACZEGO? Oczekiwał dalszego dotyku, szorstkości opuszek zjeżdżających pod bawełnę koszuli, wyszarpującej jej poły zza paska. Nasłuchiwał szczęku klamry, szelestu zsuwanych spodni i wilgotnych pocałunków od mostka w dół - przez wypięte podbrzusze, w którym do teraz odczuwał charakterystyczne mrowienie. Zamknął ciaśniej uda, powoli opuszczając ramiona znad głowy. Każdy obrót ciała wywoływał falę lekkich mdłości, ale nie mógł inaczej jak przechylić się na bok, zgarbić nieco, z dłonią przy mokrym od kompresu czole. Musnął zroszone wodą i potem skronie, poczuł kilka przyklejonych kosmyków. Może nie lubił blondynów?
Bo zamiast brać się do roboty, ględził o pierdołach; nieważnych rzeczach. Nawet nie zainteresował się, że zrobił mu przykrość, że w lazurycie oczu zabłysło zbolałe rozżalenie, przysłonięte odrobinę przez mrużące się powieki. Próba wsłuchania się w szorstki ton głosu przychodziła Nenowi z trudem. Nie krył frustracji, gdy nabierał tlenu i wypuszczał go w pokazowym świśnięciu. Ochroniarze nie spieszyli się ze sforsowaniem murów. To serio kwestia czasu? - Oczywiście - zapewnienie przyszło gładko, z pewnością, której próżno szukać pod warstwą pozorów i uprzedzeń. - Sam zauważyłeś, że jestem cenny.
- Nie należysz do nich.
Powoli wsparł się na łokciu. Władował w to całą ostrożność, bo sufit wciąż wirował. Sztorm huśtał otoczeniem, jakby pokój znajdował się na miotanej morzem łajbie. Puste, betonowe ściany przypominały rzeźnicki splendor. Brakowało tylko krwi, choć czerwonawe, mdłe światło rzucało podobny odcień na niektóre plamy, pozwalając wyobraźni dopowiedzieć sobie co trzeba. Całe godziny - jak mu się wydawało - przeznaczył na podniesienie się do siadu. Ilekroć odrobinę przechylał czerep, coś wewnątrz niego się przesuwało, jak mosiężna figurka zjeżdżająca po blacie uniesionego z jednej strony stołu. Ciężar wymuszał więcej uwagi, prostował mu głowę i ramiona, kazał czasami zatrzymać się na chwilę, byle tylko nie zwymiotować. Oparł dłoń o szczupłe udo, podpierając się na nim, aby wstać. Złapanie drugą ręką za butelkę stanowiło wyzwanie, bo ona też miała nieadekwatną wagę. Wydawała się blokiem cementu.
- Należę do różnych ludzi - odpowiedzi towarzyszył pierwszy, niezbyt logicznie postawiony krok. Szurnęła podeszwa drogiego obuwia, odkopując kryjący karton koc. Nen odsunął narzutę, krzywiąc się, gdy zobaczył jej brud, ale czego właściwie się spodziewał? Lądował w gorszych miejscach, z gorszymi ludźmi. Obecność obecnego mężczyzny nie robiła różnicy; nawet go całkiem bawiła. Ten typ był jak stłamszony tygrys, zapędzony w kąt jaskini wilk o najeżonej, zapuszczonej sierści, uszach przyłożonych płasko do czaszki. Miał w sobie ogrom pierwotnych instynktów i wszystkie stłumione brutalnością "cywilizowanego" świata. W Nenie urosła ciekawość z czym miałby do czynienia, gdyby puściły krępujące go okowy; szczęknęły ogniwa wszystkich łańcuchów, zsunął się z mordy kaganiec. Zaparłoby mu dech? Totalnie zamroczyło?
Osiadł uwagą na szerokich barkach, zaokrąglonych w pracy nad czymś. Po zapachu łatwo stwierdzić, czym barman spróbował zaabsorbować dłonie, choć Seijun był pewien, że wykorzystałby te silne ręce do znacznie przyjemniejszej czynności i jeżeli tak mu się spieszyło, by zająć czymś usta, to dla nich również znalazłby funkcję.
Podszedł.
Zrobił to niespiesznie, może wciąż siląc się na aktorską leniwość, a nie - jak było w rzeczywistości - osłabienie organizmu. Używki pustoszyły go od środka, wwiercały się w organy i wywlekały je na drugą stronę, ale mimo pobladłego oblicza, zdawał się zyskać odrobinę przytomności. Włosy miał w nieładzie, nie starał się ich ogarnąć, przywodząc na myśl kogoś, kto naprawdę ledwo zwlókł się z łóżka w niedzielne południe. Brakowało tu jednak rześkości wpadającej przez otwarte okna; brakowało ukradkowych, rozanielonych spojrzeń i pomruków.
Oparł się biodrem o stół; nie zerkając na rolowany zwitek bibuły. Źrenice uniosły się na profil bruneta, znów przypatrzyły zarostowi, popękanym naczynkom, kurzym łapkom w kącikach ślepi. Wydawał się niechlujny, po paru głębszych pewnie wręcz obleśny. Jeden z tych, którzy nie zwracają uwagi na higienę tak długo jak długo mogą przychodzić w tej pokracznej formie do pracy, zbierać marne grosze i wydawać je na kolejne tanie produkty. Miał zdecydowanie za długie włosy; powinien przyciąć grzywkę. Zapoznać się z golarką i zapanować nad szczęką. I podrasować ubrania, bo prezentował się jak menel, a miał co eksponować.
Seijun przysunął się do niego, wzdłuż drewna blatu zaszurały ubrania. Porozpinana koszula raz jeszcze ukazała bladość cery, zaczerwienionej wyłącznie wzdłuż linii opinających mięśnie pasów. Chłopak zdawał się w ogóle nie rejestrować faktu, że ponownie się przed nim obnażał - pochylił się tylko naprzód, odrobinę, zaglądając od dołu, szukając zwykłej atencji.
- Czasami - podjął, podpierając się o zaniedbany mebel wolną dłonią. Z tej odległości znów wyczuł zapach tytoniu, potu i perfum i tylko siłą woli zmusił się, by nie przekroczyć granicy. Ograniczył ruch do mimiki - do uśmiechu, do ślepi pełnych oddania. - Mógłbym należeć do ciebie. - Może nawet chciałby; i może potwierdzały to lekko rozchylone wargi z wymykającym się spomiędzy nich oddechem; i wybrzuszenie w okolicy opiętych spodni; róż odsłoniętych sutków napierających na delikatną bawełnę, ilekroć koszula dotykała ich twardość. Nen poruszył nadgarstkiem, w której trzymał wodę, chlupocząc napojem w niepokojącej ciszy pleneru. - Ale jeżeli wrócę dziś nieopłacony, przez jakiś czas będę mniej wartościowy. Zabawne, że człowieka można kupić raz - podał mu butelkę - a sprzedawać wielokrotnie. Pomożesz? - wypuszczając plastik opakowania nieoczekiwanie w drodze powrotnej dotknął gardła - bardzo subtelnie. Musnął paznokciem ścięgno, spomiędzy rozcapierzonych paliczków wymykał się obraz malinowych śladów. Rozmasował się, odchylając głowę na bok, jak ktoś, komu ścierpł kark. - Suszy mnie w przełyku, a nie mogę odkręcić. - Nawet nie próbował, ale to
n i e w a ż n e.
- Może napijemy się razem? Będzie nam łatwiej porozmawiać o tym czego chcesz.
Seiwa-Genji Enma and Fenrys Umbra szaleją za tym postem.
Palce zawijające kolejne bibułki, toporniały; jakby obecność chłopaka, wystawiała i tak znikome manualne zdolności na większy trud. Nieostrożnie potargał skrawek u samego lontu, posypał się proch, a on opuścił całość całkowicie poddenerwowany. Uderzył w blat otwartymi dłońmi — przyciemniałymi przy krańcach, przyprószonymi kurzem, wciskającym się pod zaschnięte skórki i dotkliwie przycięte paznokcie. Zaszły krwią, kiedy się na nich podparł; bez wątpienia musiał odczuwać dyskomfort, nikt najwidoczniej nie pokazał mu nigdy, jak powinien prawidłowo o nie dbać.
Czarne okowy przemknęły przez rozpięty mostek, aż na obojczyki — jeden okrywał materiał, drugi był nagi, jasny i piękny, idealnie szczupły i zapewne kruchy. Mroczne spojrzenie Fenrysa sprawiało wrażenie, iż tęczówki przemieszczają się wąskotorówką. Nie zbaczały na otoczenie, zbyt oślepione instynktami. Miał wrażenie, że śmierć go zmieniła; wyzwoliła w nim coś, co nigdy nie powinno obudzić się w człowieku, a jednak mimo świadomości nadymał nozdrza, smakował zapachu wywietrzanych, zmieszanych z potem perfum. Nie wydawał się zgorszony, bardziej zaintrygowany, niczym wyrzucone z legowiska bydle, uprzednio przez godzinę trącone chudym badylem. Poirytowany, ale ciekawy.
Nie pamiętał swojej przeszłości, ale czy mogłaby być odpowiedzią na te zbrukane myśli? Ledwie potrafił powoływać przed oczami obrazy agonalnej rutyny trwającej od miesięcy, cierpienia i bólu, które jak pasożyty karmiły się w jego trzewiach. I rosły. Modyfikowały go. Przemieniał się w bestię. W umysł wprowadzał się zamęt, który już nie był odwracalny, tak jak nieodwracalne były twarde narośle przypominające rogi, jakie próbował złapać w zaciśniętych pięściach. Nawet kiedy udało mu się ułamać część, nie poczuł w sobie żadnego działającego antidotum. Czerń już dawno oplotła nadgarstki, ścisnęła krtań, cienką pętlą, podduszała, bo przecież nie potrzebował już oddechu. Gdyby tylko przekroczył tamtą linię i przestał walczyć... nie potrzebowałby również samozaparcia, z którym taksował właśnie jasność tęczówek. Mógłby wtedy zrobić to, o czym być może myślał, gdy tak pochylał się i unosił szczupły podbródek, policzek objęty zapamiętaną purpurą. Wtedy nie miałby żadnych granic. Tego dnia, był wciąż człowiekiem, nawet jeśli skóra była przebraniem skrywającą zrodzonego diabła.
Butelka trzasnęła o blat. Fenrys miał wrażenie, że wibracje odczuł u samych koniuszków wyprostowanych palców — te podwinęły się nieznacznie, wgryzając w zimne, metalowe tworzywo. Łeb przechylił się lekko, a nieznośne, krucze stronki zsunęły się z jego oczu, jak stary, podarty koc.
Mógłbym należeć do ciebie.
Nie umknęło to mojej uwadze.
Ale jeśli wrócę nieopłacony […]
Każdy dzieciak uczęszczający do szkoły wiedział, że cywilizacja ruszyła naprzód. Już dawno zniosła niewolnictwo. Ale to nieprawda. Niewolnictwo istniało.
— Nie zauważyłem, aby cię okradli. Kto w tym świecie nie pobiera opłat z góry?
Aż tak nisko się cenisz?
Pytanie, które padło po tej długiej przerwie nie niosło w sobie zaciekawienia, a przynajmniej nie było go słychać. Mężczyzna wpatrywał się w chłopaka przez szkarłatny filtr. W ich objęciu kształtne usta i błyskające oczy nabierały przyjemnego odcienia karminu. Uwielbiał ten kolor. Ciało Fenrysa silniej wsparło się o stół, aż niezdrowo zaskrzypiało.
— Nie umiesz prowadzić interesów, ani przewidywać scenariuszy. — Spojrzenie na moment przemknęło po odbitych na ciele pasach, bo grdyce, poruszającej się wraz z przełknięciem śliny. Cofnął się i złapał za butelkę, trzasnęła w jego uścisku. — Ani odkręcić głupiego kurka. Cud, że szwendasz się po ulicach Karafuruny, nie potykasz się o byle bruk i nadal żyjesz.
Wystarczył jeden ruch, aby plastik został w dłoni. Ostawił odkręcona butelkę pomiędzy nimi, a korek cisnął gdzieś niedbale; słyszał, jak zakręca w stronę bałaganu składającego się na stos pomiętych papierów i cienkich teczek.
(będzie nam łatwiej porozmawiać o tym czego chcesz)
Mały palec drgnął w nerwowym tiku. Ciało często reagowało tak na brak nikotyny. Wziął ostatnią bibułkę i próbował z niej ukręcić ostatniego szluga — z pozostałości, która wcześniej rozsypała mu się w dłoniach.
— Czego chcę? — wydawać się mogło, że cień rozbawienia przemknął przez tą zarośniętą mordę. — Szluga. Whiskey — parsknął. — Nielimitowanego szczęścia w kartach, hajsu. Coś na to poradzisz?
Spoglądnął beznamiętnie na papierowe zawiniątko. Nie wyglądało wcale lepiej od tych ułożonych w niezbyt uporządkowanym stosiku, tuż przy opartym boku Nena. Doskonale wiedział, że chłopak nie liczył na taką odpowiedź. Zwinnie przemieścił fajkę między palcami. Korciło go, aby zapalić, ale z jakiegoś powodu wciąż się powstrzymywał.
— Dla kogo pracujesz? — rzucił od niechcenia, nawet nie siląc się, aby znów wypomnieć jego niedopiętą koszulę.
Warui Shin'ya and Seiwa-Genji Enma szaleją za tym postem.
Było mu niedobrze. Suszyło w gardle. Był nieszczęśliwy z powodu dziwnego porwania i jednocześnie niezadowolony, bo na podłodze wciąż leżał zmechacony koc i do niczego się nie przysłużył. Denerwowało go, że jednocześnie prowokował to wielkie, rozsierdzone od dawna kocisko, a potem truchlał na każde ryknięcie. Na samą myśl skrzywił się lekko, zagryzł dolną wargę. Potrzebował całego ostatka samokontroli, aby opuścić rękę, znów nieco się wyprostować.
Kto na tym świecie nie pobiera opłat z góry?
- Nie zdążyłem. - Bronił się, ale już z mniejszą mocą; nie tak zapalczywie jak wcześniej. Nie kłamał. Dało się to poznać, bo mówił zbyt cicho, zbyt pretensjonalnie. Naprawdę nie zdążył dobić jeszcze targu i - co również podkreślił wymownym zmarszczeniem brwi - była to tylko i wyłącznie zasługa stojącego przed nim agresora.
Wygładził niespiesznie koszulę, poprawiając osunięty kołnierz. Nie pokwapił się o to, aby pozapinać guziki. Przywykł do negliżu, do odkrywania wszystkich kart na brudnym stole, by grano nim, jak się podoba. Wstyd sam w sobie przestał dominować nad umysłem. Spowszedniał, co trochę uprzykrzało życie, a trochę je ratowało. W chwilach takich jak obecna na pewno to drugie.
Bo w normalnych okolicznościach powinien poczuć się urażony. Przeżył właśnie dzięki temu, że sądzono, że nie umiał prowadzić interesów. Przeżył, bo nie przewidywał scenariuszy, więc, zamiast się ich bać, po prostu się im poddawał, koniec końców analizując wszystko na bieżąco. Przeżył, bo nie potrafił odkręcić głupiego kurka i teraz, dzięki temu głupiemu kurkowi i dzięki butelce postawionej brutalnie na stoliku, mógł ponownie się zbliżyć. Zrobić to już nie tak pewnie, nabywając cech nieufnego kocięta o piaskowanej, miękkiej sierści. Długie, artystyczne palce dotknęły plastiku; paznokieć otarł się o brzeg naczynia, przesuwając je o milimetr, ale to tylko podrzędne zajęcie. W rzeczywistości słuchał uważnie.
Szluga.
Whisky.
Nielimitowanego szczęścia w kartach.
Hajsu.
Czy był w stanie coś na to poradzić?
Beznamiętność wtłoczona w ciemne ślepia mężczyzny wywoływała gęsią skórkę; mimo tego wzruszył ramionami, ponownie opierając się o brzeg biurka.
Mógłby być wszystkim. Mógłby być jego cholerną narkotyczną nikotyną, od której się tak uzależnił; której musiałby sobie codziennie dostarczać w zimne, deszczowe poranki, po mocnej gorzkiej kawie, po strudzonej, pracowniczej nocce. Mógłby działać jak whisky, po każdym zażyciu doprowadzając umysł do wyłączenia. Powodowałby przyjemny, ale trujący na końcu rausz, wypełniający wnętrze psychiki jak biały szum telewizora. Mógłby wiele rzeczy, a zamiast tego odwrócił wreszcie wzrok od zarośniętej facjaty, wiodąc nim po wyładowanych bogowie wiedzą czym półkach.
Z ludźmi było tak samo. Każdy to jedno, zatęchłe pudło. Kto chciał, mógł podejść i je otworzyć, ale ilu było interesantów gotowych przegrzebać się przez umieszczone w środkach akta i niemówiące zbyt wiele pamiątki?
To wymagało pracy. Cierpliwości. Analizy, a przynajmniej dalszego szukania kolejnych wskazówek i wyjaśnień. Nikomu się nie chciało. Czasami trudno było nawet o podstawy.
- Dla kogo pracujesz?
- Dla człowieka, który prędzej ukręciłby mi łeb niż zakrętkę od butelkowanej wody - sprostowaniu towarzyszył dźwięk lekko ściskanego plastiku. Pstryknął pod bladymi opuszkami, silnie zamkniętymi na opakowaniu. Potrzebował zająć czymś dłonie, bo zbyt wiele myśli tłukło się o pierwsze miejsce jego uwagi. Wahał się zresztą o kilka sekund za długo. Drgnęły mu usta, grdyka poruszyła przy nerwowym przełknięciu śliny, nim ponownie zabrał głos. - Wiesz, dlaczego szwendam się po Karafurunie i nadal żyję? - Retoryka pytania wykrzywiła wargi w rozbrajająco irytującym uśmiechu. - Bo znam walutę lepszą od twojego śmiesznego hajsu. Znam handel informacjami, a tego nie pobiją żadne rodzaje pieniędzy. Mógłbym... - poczuł metaliczny posmak krwi i zorientował się, że przegryzł język; że chciał się powstrzymać, ale z jakichś przyczyn mówił dalej. I robił to, wspierając jedną z rąk o brzeg blatu, opierając się na niej i ponownie przechylając do czarnowłosego. Znów zerknął na niego od dołu, znów uważnie. W ogóle nie nauczył się jak parzył ogień, skoro zapomniał już jak uciekał od ręki, którą teraz lekko musnął - samym czubkiem palca wskazującego, ledwie sięgając zdartych, napiętych knykci. - Dać ci twoje żałosne nielimitowane szczęście, bo sam stałbym się twoją kartą. Miałbyś asa. W łóżku, po kilku dobrych drinkach, ludzie zaskakująco chętnie zaczynają rozmowy. Lubią się chwalić. Lubią widzieć uznanie. Lubią też świadomość, że ktoś ich słucha, a ja potrafię słuchać. Wystarczyłoby, żebyś od czasu do czasu wykupił mnie na noc... - Zawiesił się. Co właściwie próbował wskórać? Czego wymagał od tego nieznajomego, zapuszczonego typa? - Moglibyśmy sobie pomóc. Na pewno chcesz mieć na kogoś haka. Kto nie chce? - W wiązadła wtargnęło zniecierpliwienie, o ton zbyt wielkie błaganie, za które się nie znosił. - Nie powiesz mi chyba, że ten bar to jedyne, na co cię stać? - Pokusił się, aby spróbować oprzeć dłoń na grzbiecie jego ręki. - Że nie chcesz towaru z wyższej półki?
Fenrys Umbra ubóstwia ten post.
Nie zdążyłem.
Brew Fenrysa drgnęła, a kącik oczu zmrużył. Z uporem maniaka przyglądał się ściemniałemu siniakowi na czerwonym policzku, nie będąc przekonany czy uderzenia, na jakie się godził, były jakkolwiek uiszczone w późniejszych opłatach. Nie był jednak jego przyjacielem, kumplem, ba nawet znajomym; nie należał do niego, nie był za niego odpowiedzialny. Naiwność, jaką się kierował, kazała go uprzytomnić i sprowadzić na ziemię, ale czy w ogóle powinien? Wystarczyła mu świadomość, że ktoś był zdolny wysłać własną dziwkę na wrogie tereny bez jakiejkolwiek ochrony. Może prościej byłoby go tu zostawić, wzbudzić w nim zaufanie, zaproponować więcej pieniędzy i nie musiałby domyślać się, kto jest tym gościem, pociągającym za sznurki. Tym całym guru, który przekręcał głowy chętniej niż kurki w plastikowych opakowaniach.
Widział, co robi.
Podchodził podstępem. Nadstawiał obsypany pszenicznymi kosmykami kark. Był jego przeciwieństwem — subtelnością w zestawieniu z brutalnością, która sprawiała wrażenie, iż rysował się tak niechlujnie. Biodro na powrót przywarło do blatu, a mężczyzna nie mógł tym razem pozwolić sobie na oderwanie wzorku od bladej piersi. Nie przypominał sobie, aby kiedykolwiek przyglądał się tak mężczyźnie. Może dlatego, że nigdy nie stał przed nim nikt o takim wzroście, o tak uległym i kokieteryjnym charakterze, dla którego chciało stracić się głowę. Nen nie znał preferencji Fenrysa. Nie wiedział, że nie był to kolejny niezaspokojony, zapuszczony typ, który nie ma szans u normalnych kobiet, u normalnych mężczyzn. Kansatsusha czerpał przyjemność z innej patologii, która przez te przejawiane ostrożne ruchy blondyna szarpała wyobraźnie. Barki zesztywniały w napięciu, gdy tak bezdusznie wypowiadał kolejne słowa, gdy każdy ruch sylab wprawiał w drżenie struny głosowe.
Parsknął; kąciki ust zawirowały w rytm przepalonego, chropowatego dźwięku.
— I zrobisz to wszystko... — dał przestrzeń do zagubienia własnego głosu. Mówił do niego półszeptem. Nie starał się unosić tonu, ten sam w sobie był hardy i głęboki, nieprzyjemny i zepsuty jak dogorywający silnik starego samochodu. — Za darmo?
W co ty ze mną...
Ciemne onyksowe spojrzenie wytrzymywało przebijający się przez czerwień lazur. Wytrzymywał pierwszy dotyk, przebiegający przez knykieć, gdy nieśmiało i trochę niepewnie postanowił go dotknąć. Chłopak mógł wyczuć, lekkie oporne drgnięcie – przypominało odruch zwierzęcia, które nie przywykło do pieszczot. Dziwne przeczucie mogło nadejść z momentem, gdy blondyn spróbował oprzeć dłoń na twardym grzbiecie. Fenrys opuścił wtedy wzrok, przyglądając się różnicy w ich wielkości; w wyglądzie i temperaturze.
Uniósł spojrzenie na tę młoda twarz, łypiąc spod gęstej kruczej grzywki. Stało się. Wyrwał dłoń z jego uścisku i złapał go za przegub, i przywarł paliczki do stołu. Siła pociągnęła chłopaka bliżej, choć celem Fenrysa bez wątpienia było przytrzymanie go blisko siebie, pozbawiając szansy na jakąkolwiek ukrytą w zanadrzu sztuczkę. Zwłaszcza ucieczkę. Z zainteresowaniem przekrzywił łeb.
— Oczywiście, że oczekujesz zapłaty. Tego całego śmiesznego „hajsu”, który według ciebie nie jest wcale tyle wart, a bez którego nie powinieneś nawet wracać. Jeśli nie chcesz kasy, to czego? Skąd mam pewność, że nie szukasz haka na mnie? Od kilku tygodni przyłazisz do Tsuki z każdym możliwym odpadem tej dzielnicy. Dzisiaj Zugaikotsu, jutro kto? — Mężczyzna pochylił się w jego kierunku, umiejętnie wzbudzając niepokój. Ostatnie słowa śmierdziały tytoniem. — Obserwowałeś mnie. Za każdym razem jak przychodziłeś, spoglądałeś na bar. Wyjaśnij mi dlaczego. Jeśli w talii znajdują się jeszcze jakieś karty, to idealny czas, aby pozbyć się wszystkich.
Seijun Nen ubóstwia ten post.
A potem nagle poczuł uchwyt i szarpnięcie. Krótkie, ale wystarczające do wykonania ruchu, przez który nieomal upuścił otwartą butelkę. Kilka kropel skapnęło na gołą podłogę; na nowe, czyściutkie buty. Miał wrażenie, że brudne palce zakleszczone potęgą imadła, próbują wtopić się w jego dłoń, jakby była rozgrzaną gliną. Zmarszczył odrobinę brwi, spojrzał na niego pytająco, spod gęstych, czarnych jak ebonit rzęs.
Granica między nimi prawie się zatarła; tylko kilkanaście centymetrów pomiędzy ich twarzami, tylko długość jednego, niewielkiego kroku. Nen, nie spuszczając uwagi z twarzy mężczyzny, odstawił niespiesznie butelkę. Zyskał dzięki temu wolną dłoń, której palce zaciągnęły niesforne, blond kosmyki za ucho. Być może celowo odsłonił gładką bladość szyi, teraz skąpanej w migotliwym od zepsucia purpurze czerwieni. A może był to przypadkowy zabieg jak wiele innych, które stosował, kolejny do kolekcji, razem z tym, kiedy przytulił dłoń do kującego od zarostu policzka. Opuszki wemknęły się pod ucho, kciuk roztarł szorstki fragment cery na linii kości jarzmowej. Gest mógłby uchodzić za czuły, gdyby nie uśmiech. Usta ugięły się potulnie, niemal dobrotliwie, ale oczy nie współgrały. Kryło się w tym zbyt wiele sprzecznych emocji. Krył się lęk powodowany niepokojącą obecnością znajdującego się tuż przed nim człowieka. Kryła się desperacja, bezbronność i zmęczenie. Kryły się setki godzin spędzonych na zażywaniu twardych narkotyków, od których nad ranem wymiotował. Tam były upchane wspomnienia mokre od śmierdzącego alkoholu, wódki wylewanej na włosy, whisky specjalnie upuszczanego na drogie ubrania. Codziennie, do znudzenia, odpinał koszule guzik za guzikiem, aż miał już dość i jedyne, czego pragnął to krzyczeć. Ten wrzask, albo raczej jakaś jego zwizualizowana wersja, mieściła się na dnie jasnych ślepi, gdy przypatrywał się ciemnym, zmętniałym odpowiednikom.
- Już powiedziałem - sam zszedł do szeptu, ale w porównaniu do nieznajomego, jego brzmiał łagodnie i miękko, jak obietnica niedzielnego, leniwego świtu. - Wykupisz mnie na noc, na dwie, na dziesięć. Może niektóre nawet spędzę z tobą. - Powiódł wyżej; wzrokiem i dłonią, której palce wplątały się w szorstkie włosy, przeczesały je ze skroni, opuszką tknęły bruzdę na, z pewnością zbyt często marszczonym, czole. - Mógłbym doprowadzić cię do porządku... Gdyby przyciąć te skołtunione kłaki... zapanować nad - wrócił delikatnie na żuchwę; czuł pod śródręczem twardą kość i mikroskopijne igiełki, na które mimowolnie uśmiechnął się szerzej - zarostem i gdyby wymienić stare łachy na coś, co nie obraża nawet podrzędnych projektantów mody... - zapauzował, z wątłym nadgarstkiem opuszczonym finalnie na męską pierś. Przekrzywił głowę. Zmieniał kąt widzenia. - Odrobina konsekwencji i to tobie stawialiby drinki. - Wątpliwe, ale ta wizja mimowolnie go rozbawiła. Nie zaśmiał się; tyle jeszcze potrafił ugrać, po prostu źrenice mu jakby pojaśniały, sylwetka bardziej nachyliła do tej silniejszej. - We wszystkie pozostałe dni wskazywałbyś frajerów, których wyznaczysz sobie za cel, mówiłbyś, czego chcesz, abym się o nich dowiedział. Odhaczałbym swoją robotę w godzinę albo dwie. I resztę czasu antenowego miał dla siebie. Wróciłbym nad ranem do człowieka, z którym mam kontrakt, ze śmiesznym hajsem. Od ciebie, oczywiście... ale jakie to ma znaczenie, jeżeli wzbogaciłbyś się o wiedzę na temat swoich wrogów? - Bębnił smukłymi palcami o tors; tworzył jakiś nieznany rytm, choć miał wrażenie, że kojarzy go doskonale, że to jakaś ważna melodia, której umyślnie pozbawił nazwy i znaczenia, bo była zbyt bolesna i należała do dawnego Ja. Obrzydliwego, zapuszczonego... Może dlatego tak bardzo ciągnęło go do starego barmana z byle jakiego lokalu? Bo ten cholerny osiłek, miażdżący mu przegub, gniotący kostki jak wypchaną pluszem zabawkę, był synonimem wszystkich określeń, które zostawił w Nanashi? Może było mu go żal?
- I wiesz? - A może, zdał sobie sprawę, kiedy prostował kark, wspinając się na palce, chodziło o coś jeszcze innego. - Tym razem pobrałbym już opłatę z góry. - Wargi nieomal muskały kilkudniową szczecinę, kiedy się wypowiadał. Przerwał milczenie z subtelnością, ale bez krycia, że to jedynie aktorska gierka. Trącił kijem dzikie monstrum. Sam był kruchy. Był słabszy. Mniejszy. Ich ręce miały inny rozmiar. Ich sylwetki opozycyjną kondycję. Nawet to, jakie w dotyku mieli skóry, ich od siebie różniło. Coś w sposobie bycia Nena, w spojrzeniu skrzyżowanym z marsowym wzrokiem mężczyzny, w dłoni wciąż opartej na mostku rozbudowanego korpusu, to wszystko kazało sądzić, że zdawał sobie sprawę z fizycznej dysproporcji; i nic sobie z tego nie robił, bo nabrał tchu i szepnął: uczę się od najlepszych.
Obserwowałeś mnie.
Z a w s z e będę cię obserwował.
Opadł płynnie na pięty, odchylając się i spoglądając na ich dłonie. Powinien narzekać na dyskomfort, bo rzeczywiście włożona w chwyt agresja mu przeszkadzała. Ignorowanie bólu praktycznie nie wchodziło w grę. Pewnie pojawi się siniak. Pewnie całkiem niedługo. A zaczerwienienie?
Cmoknął.
- Zdawałem sobie sprawę z tego, że jesteś silny, ale nie sądziłem, że przełożysz to na mnie. Tracisz energię. - Znów wbił w niego wzrok. - Nie jestem wrogiem. Nic o tobie nie wiem.
Blefował?
Fenrys Umbra ubóstwia ten post.
Czy wreszcie go zobaczył?
Z pewnością nie. Wyobraźnia nie pozwalała mu widzieć go inaczej niż przedstawiciela tego samego gatunku. Ale to nie szkodzi. Przez długi czas usiłował i nadal usiłuje udawać normalnego człowieka, co kosztowało go dużo wysiłku i wstydu. Stąd większą uwagę skupiał na własnym zachowaniu, doborze słów niż wyglądzie: na tych poplątanych, sztywnych włosach, które musnął teraz zimny opuszek, długich zadbanych palców, a na które napięła się męska szczęka. Nie komentował zasłyszanych słów, i jak raz wydawał się cierpliwy w przyjmowaniu dawkowanego dotyku. Ciężar przytrzymującej dłoni był jednoznaczny i nieustępliwy. Każdy ruch pod wielką łapą powodował, iż knykcie i skórki chłopaka ocierały się o popękane odciski. Kansatsusha zaglądał mu prosto w oczy, gdy ten dotykał jego szczęki. Każdy przejawiany ruch, budził chęć pokonania tej odległości, muśnięcia drgającej tętnicy, przyciśnięcia do tych rozgrzanych żył szpetnych palców,
Już raz został okrzyknięty socjopatą i nieludzkim potworem. Nie sądził, aby przy swojej kolejnej wpadce, artykuły wyrażały się o nim łagodniej: „Następca Kelda Nielsena, powrócił?”, „Zrobił wszystko, byle przypominać potwora z Fukkatsu?”.
— Zaczynasz nabierać wartości. — Stół zaskrzypiał, gdy Fenrys wsparł się drugą ręką o blat; wydmuchiwane powietrze muskało chętne, wilgotne usta. Mężczyzna nie był jednak na tyle blisko, aby zdobyć się na złamanie granicy zbudowanej z kilku dzielących ich minimetrów. Odległość za to pozwalała wyczuwać zapachy chłopaka: słodki owocowy sok i gryzącą niestrawioną wódkę. Budził nałóg, jakby ktoś podstawiał mu pod nos butelkę wysokoprocentowego alkoholu. — Ale chyba nie nie sądzisz, że tak po prostu puszczę mój hajs z twoimi wyimaginowanymi zapewnieniami? Na jaki bank w twoich oczach wyglądam, ile pieniędzy myślisz, że można ze mnie wypłacić?
Fenrys opuścił wzrok i niebezpiecznie ulokował go na tych lekko rozchylonych ustach, które wysforowały się śmiało w ku zarośniętej gębie. Nie cofnął głowy. Jego zimny wzrok krążył po jego twarzy. Palce nagrzewały się od ściskającej bliskości. Milczał, obserwując go z uwagą, jakby czas się zatrzymał; jakby z tych prowokujących oczu byłby w stanie wyczytać każde kłamstwo. Nawet gdy chłopak przeszedł płynnie na pięty, zwiększając między ich twarzami dystans, Fenrys jak przyciągnięty liną podążył za nim. Zaokrąglił umięśnione barki, nie pozwalając na przedwczesną ucieczkę.
Uważał, że może mu pomoc. A jeśli nie pomóc, to z pewnością nadać impet jego karierze, pomoc zrzucić strój ekskluzywnej dziwki i przywdziać elegancki kostium cenionego informatora. Oczywiście miał racje. Fenrys mógł mu pomoc, ale czy chciał?
Na zewnątrz rozległ się dźwięk parkującego pojazdu; silnik delikatnie burczał. Tworzył dziwne wrażenie, iż warkot mógłby wydobywać się z jawiących się przed twarzą przepalonych dymem gardzieli. Było to jednak co najmniej dziwne. Wszędzie panowała przecież bezwzględna cisza.
— Mam dla ciebie propozycję.
Słowa choć proste, sprawiały wrażenie wyszeptywanej groźby. Na falującej, skamieniałej piersi wciąż czuł dudniące tknięcia opuszki. Nie starał się jednak doszukiwać w tym żadnego rytmu. Sam go nie posiadał.
— Możesz już dzisiaj mieć kieszenie wypchane jenami. Jeśli tylko udowodnisz mi, ze warto ci ufać i twoje informacje są cokolwiek warte. Potraktuj to jak test.
Uchwyt Fenrysa niespodziewanie się poluźnił. Stwardniałe palce przesunęły się niedelikatnie po całej długości rozcapierzonych paliczków, jakby ściągał z chłopaka szorstką ścierkę. Nie było w tym grama czułości. Nie pozbawiając lazurowych oczu uwagi, otworzył, a później wysunął podłużną szufladę zamontowaną tuż pod wysłużonym blatem. Kiedy ją zamknął, wsparł się na knykciach i przechylając głowę, przymrużył ciemne tęczówki. Pod jedną otwartą dłonią krył się zadowalającej grubości plik pieniędzy. Nie bez powodu wysunięty nominałem w kierunku blondyna.
— Kim jest człowiek, który prędzej ukręciłby ci łeb, niż zakrętkę od butelkowanej wody? Powiedz, co wiesz.
Czy zamierzał wykorzystać tę informację dla własnych celów? Czy to ważne? Ważniejszy niż to — i co bardziej interesujące — okazywał się dla Fenrysa fakt, czy chłopak dla obietnicy forsy, skłonny jest sprzedać informację o swoim pracodawcy. Ciekawość, jak daleko jest w stanie się posunąć, pomagała nie myśleć o potrzebie zapalenia, ani o potrzebie zbliżenia. A przede wszystkim o niepokojących, prymitywnych instynktach nieakceptowanych przez społeczeństwo.
Warui Shin'ya ubóstwia ten post.