Mirai
Haraedo

Join the forum, it's quick and easy

Haraedo
Haraedo
Czy chcesz zareagować na tę wiadomość? Zarejestruj się na forum za pomocą kilku kliknięć lub zaloguj się, aby kontynuować.

Haraedo

Sob 3 Wrz - 1:29
Mirai


Nanashi rządzi się własnymi prawami; czas tu biegnie innym tempem, ludzie przeobrażają się w szare, wychudłe monstra bez twarzy, zaś cała radość, jakiej można uświadczyć w innych rejonach Fukkatsu, na terenach Bezimiennego Miasta wyparowuje w sekundę - głównie na rzecz niepokoju. Knajpa "Mirai" ma w sobie dużo sarkazmu. Dawniej być może faktycznie nawiązywała do jakiejkolwiek przyszłości, jednak obecnie powoduje jedynie kwaśny uśmiech pogodzenia się ze swoim losem. Nie można jej jednak odmówić niewytłumaczalnej kameralności, którą jedynie lokalni mieszkańcy są w stanie docenić w pełnej krasie.

Lokal funkcjonuje niemal na okrągło, przygarniając do siebie tutejszą ludność o każdej porze dnia i nocy. Bezimienne Miasto, mimo trudności, odnalazło chociaż ten jeden punkt, w którym słychać płynącą z głośników muzykę, czuć zapach smażonych na zapleczu dań, a przy barze uwija się znajomy personel. Tworzy to nieudolny, ale przynajmniej jakiś obraz normalności.

W środku nie zabrakło paru stołów, krzeseł, ław i sof i choć meble nie pasują do siebie, to na przestrzeni lat przeobraziły się w stałe miejsca konkretnych gości. Można by zresztą przypuszczać, że w punkcie takim jak ten bójki i awantury to "dzień jak co dzień", szczególnie, że przy rozległym barze, za cenę kilkuset jenów, zakupić można trunek - głównie niskiej jakości piwa i sake. Nic bardziej mylnego. Wydaje się, jakby osoby wchodzące do knajpy rozumiały pokrętną logikę świata. Dbają o ten lokal, bo wiedzą doskonale, że to jedno z niewielu miejsc, w których mogą poczuć się jak ludzie. Ma to także znaczenie w przypadku, w którym próg przekroczą obcy. Przechodnie natychmiast odczuwają na sobie dziesiątki wrogich, czujnych spojrzeń; spojrzeń należących do tych, którzy są w stanie walczyć o swoje.

Haraedo
Isayama Shūsei

Sob 17 Gru - 4:02
10/12/2036
godzina 4:30
_____

    Język przesunął się czule przez miedziany przewód, okalając go lepką wilgotnością, przygotowując na przekłucie się przez miękką tkankę ukrytą za plastikową folią. Niby to lśniącą skórę opasającą bladoróżową masę. Nie powinien, a jednak to robił. Skuszony krwistym smakiem, znajomym nalotem ścielącym się na złaknionej bliskości tkance. Zrobił to, tak jak wiele rzeczy, za którymi stały jego czyny, zdecydowane ruchy, poczynania godne maniaka. Powinien być delikatniejszy, bardziej skupiony, mniej podekscytowany. Tak wiele powinien, a na tak niewiele miał ochotę. Chociaż obijające się w żołądku motyle, niby to zszarzałe ćmy, nie odstępowały go nawet na moment, trąc skrzydłami przypominającymi papier ścierny o ściany wnętrzności; palce nie drgnęły nawet o milimetr, perforując delikatną błonę. Myśli jednak wariowały, kołowały już nad celem, karmiąc wyobraźnię wspomnieniami. Odwlekał przyjemność, stając się dla samego siebie sadystycznym żandarmem, wiedząc, że prawdziwa rozkosz dopiero nadejdzie. Trochę cierpliwości. Jeszcze tylko kilka godzin i podmuch gorąca znowu obmyje dłonie, rozpali rdzeń kręgosłupa, zmieniając krew w lawę. Teraz wystarczy wytrwać, dopełnić swojego dzieła, pozwalając białemu światłu pracowni leniwie pełznąć przez obnażony kark, liżąc skórę, która z każdą mijającą minutą zdawała się coraz mocniej palić, naciągnięta na napiętych mięśniach pleców. Sterylna przestrzeń drewnianego blatu odcinała się jak krzywy ząb, stercząc niczym bezludna wyspa, rażąc w oczy między bezbarwnymi kartonami i walającym się po betonowej podłodze kablami, tworząc surrealistyczną kompozycję z półnagim ciałem pochylonym nad misterną konstrukcją. Wystarczy jeszcze tylko trochę cierpliwości. Tej, której nie posiadał.

godzina 6:30
      Oddech zastygł w płucach. Był tak blisko; w obdartych framugach Mirai, iskając palcami schowany w kieszeni na piersi jeden z trzech ładunków. Wyczuwał pod opuszkami kolor każdego kabla, wchłaniając niczym gąbka potliwość pozostawioną na paśmie srebrnej taśmy przytrzymującej detonator. Skrywane pod daszkiem oczy zdążyły zapłonąć, zanim przekroczył próg, zaciskając źrenicę w ciasnym pierścieniu zwierzęcej determinacji. Wdech. Głęboki, wyswobadzający ciało ze stuporu. I ten uśmiech, ckliwie szeroki, rozciągający się pod czarną materiałową maską; uśmiech skierowany jedynie ku niemu, w niemej podzięce. 
     — W czymś pomóc?
    Tak. Zostań w środku.
    Zawleczka dymnego granatu opasająca serdeczny palec prawej dłoni odskoczyła z kliknięciem, pozostając na nim niczym obrączka, słodki symbol zespolenia z przeznaczeniem, kiedy w akompaniamencie głuchego trzasku drewnianej podłogi, walcowaty kształt przeturlał się w głąb sali, wirując wypychanym ciśnieniem szarego dymu. Pierwszy syk, pierwsze „co” i „dlaczego” niepewnie zawieszone w tężejącym powietrzu, podbiło drgającą na zarysie serca adrenalinę, wpychając ją z pełną siłą w każdy milimetr sześcienny ciała Hinote. Tylko na to czekał; na lęk zapełniający pustkę. Wibrację między resztkami słów, które ugrzęzły w zaciśniętych krtaniach, zagrzebując je w nagłej suchości ust.
    Potrzebował zaledwie kilku sekund, aby po przykucnięciu w gęstym kłębie dymu snującym się leniwie ku wyjściu, przesunąć po parkiecie kolejne pakunki, ot malutkie prezenty. Bar, środek pomieszczenia i linia okien. Czujne spojrzenie, przebijające się przez gryzący kłęb okalający ramiona, pnący się przez szerokie ramiona ku twarzy, zaparł się na sylwetce dwóch mężczyzn chyboczących się na koślawych krzesłach. Nie będzie ich żal.
    10 sekund.
    Dociskając boczny guzik zegarka, drgające źrenice wpatrzyły się w połyskujący neonowy ekran, liżąc piksele w rosnącym podnieceniu.
    8 sekund.
    Ogień nie pożerał jedynie drewnianej fasady budynku, kiedy pierwszy wyjący wściekłą pomarańczą język wyzwolił się spomiędzy trzasku pękających okiennic, rozrywając delikatną fakturę szkła. Pożerał żyły, wgryzając się w nie rozkosznie, rozrywając aorty mężczyzny. Pulsował. Cały. Każdy milimetr ciała napinał się w pobudzeniu, kiedy klatka piersiowa unosiła się w ciężkim oddechu. Pozwolił sobie na to. Wykonując jedno z nudnych zadań, nadać mu nieco finezji, artyzmu, muśnięcia swoistym erotyzmem. Isayama karmił się tą chwilą do momentu, w którym blada dłoń i jej kościste palce zaczęły żłobić w brudnym szlaku Nanashi, wygrzebując się spod tumanów toksycznych oparów ziejących z otwartych na oścież, niczym z rozerwanej paszczy smoka, wrót Mirai. 
    Chciał poczuć więcej. Intensywniej. Przypatrywać się jak budynek niknie, niszczeje i rozpada się pod jego wolą, jego pragnieniem. Wiedział jednak, że powinien osunąć się w cień, zanurzyć się w zapomnienie, rozdrabniając nowe wspomnienie sam na sam z własnym ciałem. Nie teraz. Już za chwilę.
    I byłoby to możliwe, gdyby nie trzy kroki w tył w zamyśleniu. Własny dźwięk szurających wysokich trepów na bruku, który nagle stał się tak cholernie wyraźny i chwila rozedrgania. Obracając się na pięcie, rozszerzona źrenica przypominająca taflę obsydianu, pochwyciła zarys znajomej sylwetki. Niczym rozdrażnione zwierze, scalając obraz ze smugą doznań z przeszłości, Hinote bez większego zastanowienia skierował ciężki krok w kierunku mężczyzny, nie będąc w stanie przywołać, kiedy ostatni raz czuł ciepło jego ciała pod dłońmi. Kilka miesięcy? Rok? Za długo tkwił przy Asagamich, pozwalając czasowi, niknąć w splotach obsesyjnej żądzy zemsty. Nieistotne. Teraz znowu tu był. Właśnie teraz. W chwili, w której najbardziej go potrzebował. Targany pierwotną satysfakcją, choć nadal podszytą niezrozumiałym głodem.
    Nie zawahał się zakleszczając w silnym uścisku dłoni materiał odzienia nad łokciem Keity, ściągając go w niewielki zaułek, tak, aby nadal mógł słyszeć trzeszczenie płomieni karmiących się spleśniałą fakturą budynku.  — Keita...  — sapliwość zadrgała na strunach głosowych, kiedy plecy Gotō obiły się o ceglany pion, a palce prawej dłoni Hinote wślizgnęły się pod maskę, ściągając ją na szyję. Uśmiech; ten przepastny, zachęcający, namiętnie rozedrgany na wargach, iskrą wpadający w piwną tęczówkę. — Nie za wcześnie?  — nie za wcześnie na bycie tutaj, nie za wcześnie na przypominanie o sobie, nie za wcześnie na potrzebę wgryzienia się w pulsującą żyłę na skroni...
    W szeleście materiału niczym przez niknącą w powoli nasuwającym się na niebo brzasku noc, Shūsei przesunął opuszkę kciuka o dolną wargę mężczyzny, pozwalając powiekom zsunąć się do połowy wejrzenia, maskując nieznacznie narastające pożądanie. Pragnął wszystkiego. Tego, co mógł mu dać Keita i tego, czego nie był w stanie mu ofiarować nikt, snując się tym samym postrzępioną marą na brzegu duszy. I w jednej chwili palec odchyliwszy wargę, przesunął się po jej wnętrzu, zagarniając ślinę na skórę, którą to język po momencie zespolił z  własną, jakby spijając słodką ambrozję, nie odrywając statycznej źrenicy od tęczówek drugiego istnienia. Wpatrzony, zahipnotyzowany kolejną falą ciepła. Tak różną od tej, której doznał przed chwilą, a która była jego dziełem. Ten sam smak, tak tęskny, tak potrzebny. Zawieszając się nad nim, przegubą zapierając przy jego głowie, nie chciał go teraz tracić, chciał go mieć bardziej i bliżej, napędzany wizją wirujących na suficie czarnych smug, które już na zawsze będą ziajały smrodem spalenizny, nadając budynkowi większy sens, tchnąc w niego prawdziwość, jaką tylko on sam rozumiał.

@Keita Gotō


____
[UBIÓR włosy zagarnięte do tyłu, luźno spuszczone pod kapturem]


Mirai OhNAW5L
Isayama Shūsei

Gotō Keita and Himura Akira szaleją za tym postem.

Gotō Keita

Sob 17 Gru - 14:16
W przeciwieństwie do tamtego ciała, które w odmętach pamięci majaczy pociągającą obsesyjnością i palcami szukającymi w świecie żaru, on bywa spokojny. Wykalkulowany, stoicki, gdzie nerwy płaskimi pasmami układa pod mięśniami. Te, choć napięte to oswojone, drgające podług konkretnych refleksji i działające nie bez przemyślenia. Czuje, że jest, że nie broczy w omamach, że brutalność rzeczywistości jest jego brutalnością i kocha ją jak swoją, bo co innego pozostało. Dążyć do spełnienia wyobrażonych zachcianek? Nie, zbyt wygórowane marzenia, zbyt nonszalanckie, bo równie dobrze na ręce przyjmie to, co życie już ku niemu naszykowało. Przewraca się z boku na plecy. Po skroni płynie kropelka potu, która zrasta się ze śladami wyschniętych, słonych rzek znaczących policzki. Ile to już trwa? Godzinę, trzy, dwanaście? Ból czaszki jak granat pod nią wrzucony rozerwał myśli na strzępki i trawi je w kurewskiej udręce. Spala pozostałości świadomości sprzed sekundy i opada niczym popiół niesiony przez wiatr. Chwila wydechu, gdy kolejny atak nadejdzie za minutę, dwie. Patrzy na niebieskawą tarczę zegara, gdy oczy sine od zmęczenia, nieporadnego już płaczu, bo ile można. Przekrwione spojówki zaszłe mgłą, opadnięte powieki, zawężone źrenice. Rzyga po raz kolejny, tym razem bez wcześniejszego ostrzeżenia ciała. To już zwykła ślina ulatuje z ust, kiedy jak najokropniejszy gad słania się po spoconej pościeli i tylko głowę wystawa za róg materaca. Byle nie usnąć we własnych wymiotach jak ostatnia splamiona alkoholem kurwa. Lewa dłoń upada ku podłodze, przewieszona przez kant łóżka, opuszkami tyka podłogi. Ta zimna od chłodu całego pomieszczenia, ale on rozgrzany do granic możliwości. Opioidy. Leki są na wyciągnięcie ręki. Majaczą we wspomnieniu sprzed tygodnia, gdzie odkładał je na przysłowiowe zaś. Ale “zaś” przyszło niespodziewane. Zignorował pierwsze symptomy, które szły od nóg, jak małe żabki skakały zimnym dreszczem po całej sylwetce.
Kurwa no…
Ciche przekleństwo ulatuje wraz z kolejnymi konwulsjami. To już krew z podrażnionego przełyku, może żołądka, ląduje na rozpostartej dłoni. Byleby przeżyć. Albo umrzeć. Wszystko jedno. Nawet tak poniżająca śmierć byłaby znośniejszą niźli trwanie w pół-żywym stanie. Pytanie, czy w takowym nie istnieje dłużej niż dzisiejszy napad hemikranii. Wstaje. Jak funkcjonujący trup podnosi się z miejsca, by gorące jak piekło ciało uderzył chłód z uchylonego okna. Kiedy to zrobił, kiedy je otworzył? Wspomnienia jak mary malują się przed oczyma, ale nie jest w stanie myśleć; łączyć zdarzeń jak koralików nawlekanych na nitkę własnego życia. Ramię uderza o ścianę pomieszczenia, gdy noga o nogę potyka się. Jest nagi. Dlaczego? W plamie wymiocin zwinięta koszulka, która mokra od śliny? Nie, to pot wsiąknął w materiał jak nagła fala wody. Świadczy to, że trwa w stanie zawieszonym dłużej niżby się spodziewał. Cienka jak granica pomiędzy życiem a śmiercią igła wbija się w ciało. Traci przytomność.
  Nie wie, kiedy przekroczył próg Mirai. Pamięta, że wstał z ziemi, zalał odtajające ciało zimną wodą, narzucił na nie ciemny dres. Pauza. Widzi swoje odbicie w mijanej witrynie sklepowej, gdzie jego twarz rozcięta po lewej stronie. Świeża, głęboka linia ciągnąca się od lewego oka po kącik ust. Haczy ono i o tatuaż wklejony pod dolną powieką. Niezgrabna, odwrócona litera “k” traci na widoczności a otaczający je okrąg został przerwany zastygłą nań krwią. Upadł? Pauza. Nie powinien narkotyków zalewać alkoholem, nie powinien tlącego się w głowie bólu podsycać procentami. Nie powinien tu przychodzić, nie powinień-kurwa-nic. Ale gdzie to “nic”, gdy czaszka w strzępkach jak spalony pergamin. Pauza. Odbicie w małym, nadłamanym lustrze uwieszonym nad umywalką ukazuje więcej szczegółów. Para gałek zdobiona jest rozlanym pod nimi karminem jak u ćpuna, który przedawkował, ale wciąż żyje. Twarz już nie tylko w siniźnie, ale i w różnych odcieniach żółci. Wygląda choro. Pauza. Kolejny szot, który dławi ciało na granicy istnienia a gdyby nie alkohol to ległoby w gruzach już w kiblu i tam też spłonął. Ale tego nie wie.
  Rykoszetem od wybuchu upada na ziemię, gdy z dłoni wylatuje palona fajka. Czy to jawa? Małe kamyczki jak miniaturowe ostrza miliona noży wbijają się w skórę i tną ją na nowo, wpadają pod język a on kaszle dłońmi przywierając do ziemi. Poddałby się. Już nie ma siły. Nie ma nawet iskry w nim chęci na dalsze próby, dalszą od bólu ucieczkę. Ale wstaje. Jak na złość kurwa wstaje z ciężkim oddechem i spogląda za siebie, by wzrokiem ogarnąć tylne do pubu wejście. Widzi, jak budynek zaczyna drżeć od pożerającego go z głównej hali ognia. I gdy jego fajka przygasa na zimnej ziemi, za nim świat ginie w szalejącym pożarze. Słyszy krzyk. Jeden i drugi. Trzeci zduszony jest przez, czego nie wie, ogień pożerający płuca. Sam krztusi się i w automacie usta chowa za materiałem bluzy. Potyka się próbują ruszyć szybciej, gnie pod sąsiadującą z barem fasadą.
  Zajmuje mu to minutę, by przy szybkich ruchach okrążyć budynek, resztkami sił siląc się na sprawność fizyczną, która nakazuje — ona i parszywe kurwa poczucie obowiązku — na wejście do baru spojrzeć raz jeszcze. Posłuchać, czy może coś warte jest uratowania. A może doświadczyć sytuacji, w której nie tylko jego życie płonie. Nie zdąży. Warkot jego imienia wbija się przez bębenek dalej do wnętrza, do zmęczonego nocą ciała, znieczulonych narkotykiem i alkoholem mięśni. Dobij mnie. Charkot powietrza wydostaje się na zewnątrz, gdy plecy z gwałtownością, na którą nie był przygotowany, wrzucone zostają w zimno cegły. Powieki skulone do połowy spojrzenia a wzrok chwytający ten drugi. Zanim maska opadnie z tamtego twarzy intuicja jak wybuchowa iskra skojarzy. Skojarzy te oczy piwne jak benzyna rozlana przed zapłonem. Szare w nich refleksy przywodzące na myśl metaliczny posmak świeżej juchy. Głuchy jęk ginie w klatce piersiowej a ból rozlewa się po plecach, po obuchowym uderzeniu kręgosłupa.
Jest w tym spotkaniu paradoks, do którego w normalnych okolicznościach zaśmiałby się jak dzieciak karcony przez ojca. Bo w jego ramiona zesłano jednego z prawdziwszych aniołów, którym skrzydła wyrwano, nadzieje spalono a imię, imię nadano zwykłe, acz w trakcie trwania świata pozyskało one kwaśny wydźwięk — Shūsei. Mógł się domyślić. Oczywistość spada na mężczyznę jak pierwsza kropla bólu rwącego skronie. Ale nie ma siły mówić, bo w płucach wciąż posmak czarnego dymu, który na strunach głosowych kładzie szelest palonych ciał. Próbuje wyłuskać chociażby przywitanie, tak teraz absurdalną czynność, która miałaby go osadzić na nowo w tej relacji, ale charkot krztusi słowa i z ust ulatuje powidok żaru wkradającego się do płuc. W tle i go słyszy. Płomienie liżą Mirai spokojnie, skwierczą przyjemnie jak wiosenne ognisko, niosą ukojenie, ale i śmierć. Wie o tym. Gdyby wytężył słuch, na co nie ma ochoty, ale gdyby to zrobił, wśród skwaru wychwyciłby i ciche błaganie o pomoc; łkanie towarzyszące łzom, które nieważne w jakiej ilości i tak nie ugaszą tamtego chorej obsesji.
Bolą mięśnie, gdy jak ten wrak człowieka w ostatnim tchnieniu, chwyta jego karku. Z wdzięcznością charakterystyczną kociętom zgarniętym z ulicy wpija się w jego usta. Agresywność pocałunku ma posmak kolejnego przeżycia. Tego potrzebuje. Zatracenia się w czyjejś porywczości, chorobliwej a wpisanej w już imię mężczyzny ochrony. Jeśli go zniszczy, spali do cna, tylko lepiej. Może jest ostatecznym demonem, bogiem śmierci przynoszącym ostatnie tchnienie a to mu odda z przyjemnością. Posmak szaleństwa zabierze ze sobą do grobu. Tylko więc tę dłoń mocno zaciska na karku mężczyzny, gdy resztę ciała oddaje we władanie. Opada w niego jak lalka, zmęczony i przerażony, ale też z poddańczym westchnieniem. Językiem, niemal jak tym ognistym, choć w intymnej wilgotności sięga podniebienia. Jeszcze raz wyrwać się z monotonii, znaleźć przyjemność w nieprzyzwoitości, gdzie ona wpisując się w dłonie długimi palcami sięga jego spodni, opuszkami szuka chłodu metalowej klamry, którą w porywie rozpina. Zaraz zdechnie, ale na końcówce pozwoli podbrzuszu spłonąć wespół ze skrzącym się w tle drewnem Mirai.

@Isayama Shūsei


Mirai AjTOsbT
Gotō Keita

Himura Akira and Isayama Shūsei szaleją za tym postem.

Isayama Shūsei

Nie 18 Gru - 5:15
  Nie będzie tego żałował, kiedy znowu sięgnie do wspomnień i zacznie przyglądać się im z czułością, czasami przysłaniając ostrożnie widok dłonią, kierując ją ku światłu i przez palce wpuszczając smugi roztkliwionej jasności. Nie będzie żałował dźwięku rozrywanej rzeczywistości, tego, jak przepastna pustka wciąga w siebie kolejne dusze, tkając ich los na nowo, nadając im sens i utraconą za życia barwę, układając przeznaczenie, niczym ostateczny pocałunek; na rozpalonym czole, wlewając się w kąciki oczu smolistym wężem. W te błyszczące w lęku oczy pozbawione powiek. Otwarte od teraz na całą wieczność, pilnie karmiąc się światem, którego już nie są częścią, a jedynie do niego dodatkiem, zabawną groteską, którą można się cieszyć i na widok której można zaklaskać z fascynacji i dumy, że po raz kolejny się udało. I w całym tym harmidrze wyjącym w gardle wąskiej ulicy Nanashi, który dla Isayamy ścielił się w uszach spokojną melodią, nie dało się oddzielić świstu pożeranego przez ogień powietrza, od ostatniego oddechu wyrwanego brutalnie z płuc tych, którzy ten grudniowy poranek nazwą swoim ostatnim, a który dla mężczyzny był urokliwym początkiem. Czy to nie jest piękne? Zginąć w lekkości początku dnia, bez przymusu przeżywania go, ślizgania się między znojami codzienności po raz kolejny, aby na sam koniec zaprosić w zmarnowane ciało i zmęczone włókna istnienia śmierć, która, choć nie była łagodna, zawsze była zbawienna. Nudnym byłoby zniknąć, tak jak znikają całe tłumy, zostając zapomnianymi, nie opowiadając sobą żadnej historii. A tak, a nuż powrócą, a nuż będą posiadali to coś, czego potrzebował i czego pragnął. Ciągnący się za nim korowód yurei, niepewien czy powinien być przeciwko niemu i rozpoznać w obliczu Hinote swojego kata, czy może być wdzięcznym za możliwość powrotu i  rozpoczęcia substytutu życia na nowo, traktując posępne jestestwo mężczyzny jako zbawcę i opiekuna. Nieistotne. I tak będzie ich szukał, i tak piwne tęczówki przecinające sztywne i kanciaste powietrze Nanashi, zawędrują przed szkielet osmolonego Mirai poszukując zrozpaczonych cieni, które należało pocieszyć, wesprzeć i oszukać.
  Zanim pocałunek osiadł na ustach w gorączkowym poszukiwaniu bliskości, przez myśl mężczyzny przemknęła jeszcze idea, że gdyby Keita zginął razem z nimi, mógłby przy nim pozostać. Mogliby inaczej utkać przyszłość, która dla Gotō byłaby teraz łaskawsza i nie malowałaby się żałosnością w zmęczonym spojrzeniu, rozciągając się w białku oka tą rozkoszną pajęczyną spękanych żyłek, kontrastując z szarą tęczówką, odbijającą rzeczywistość, ale nie przyjmując jej już w siebie. Może gdyby poprosił, może gdyby krtań zadrgała w słodkiej prośbie, Shūsei pomógłby i jemu schronić się w nieistnieniu, w przestrzeni, w której podejmowane decyzje, nie opadały na ramiona bolesnymi konsekwencjami. Tym razem nie przez wzgląd na własne zachcianki, a dla niego; dla tych rozedrganych warg, pożądliwych gestów, próbie zatracenia się w płomieniach, na które składał się Hinote. Mógł go spalić, prawdziwym, najświętszym płomieniem, oczyszczając ciało i uwalniając duszę. W zespoleniu, jakie tylko im było znajome i jakie tylko oni mogli ze sobą dzielić. I mógłby zginąć po raz wtóry razem z nim, jeżeli to w formie zagubionego borei miałby odnaleźć spokój. Nie miał już nic do stracenia, paląc ostatnie nadzieje na stosie minionych kilku lat. Uścisk na karku, chociaż znajomy, wprawił w niepewność przekonanie, że był gotów do takich poświęceń. Bo czy to właśnie nie to chwilowe uniesienie, popchnęło myśli w kierunku tęsknoty za uczuciami i tym, że to Keita może mu je przywrócić? Oddać, jakby to on mu je odebrał. Ta czułość zamknięta między rozpalonymi dłońmi, pod spoconą w zmęczeniu skórą; wibrując pod powierzchnią bladego płótna, które teraz chciał lizać i którego chciał doświadczać, jakby nigdy wcześniej nie znaczył językiem linii między jego obojczykiem a uchem, czując pod wrażliwą tkanką pulsującą aortę.
  Był jego i już na zawsze takim pozostanie. Tylko jego.
  Lewa dłoń wdarła się szturmem pod wierzchnie odzienie mężczyzny, pozwalając zimnemu grudniowemu powietrzu musnąć rozpaloną skórę, zaraz to kojąc ją ciepłem dotyku dłoni, która przesunęła się zapalczywie przez krzywiznę talii, badając tak dobrze znaną linię żeber. Pragnął go w sposób skrajnie niepojęty, targany przeżyciami wybudzonymi przez liżące języki płomieni, które muskały z namiętnością drewnianą fasadę budynku, pożerając ją, karmiąc się jej zbutwiałą miękkością, tak jak i on chciał chłonąć w siebie ciało Keity i jego smutek wpisujący się w łagodną linię brwi i to spojrzenie, którego nie potrafił w pełni rozszyfrować. Dlaczego chciał go pokochać, nie mogąc tego zrobić. Dlaczego chciał go mieć wyłącznie dla siebie, wiedząc, że nie jest to możliwe. Ale jeżeli byli tutaj razem, mógł ofiarować mu wrażenie, że jest najważniejszym celem jego życia, esencją zbierającą się w kącikach ust, niczym bursztynowy miód zlepiającą ze sobą wargi, krystalizującym się cukrem, który wbijał się w miękkość warg ostrym kryształem.
    — Potrzebuję Cię... — wymuskane, sapliwe, pożądliwe, między chrzęstem kolczyków okalających język, obijających się o jeden z wyszczerbionych kłów mężczyzny, który uważał za uroczy. W akompaniamencie brzdęku rozpinanej klamry paska, który rozluźnił spodnie napięte na linii bioder, duszące je, odcinając od pierwotnej przyjemności. Potrzebował go, bardziej niż mogło mu się to wydawać realnym. Nie dla własnej przyjemności, a dla jego. Dlatego wysmukłe palce Hinote, które wcześniej żłobiły głębokie rowy między ceglanym spoiwem, przeniosły się na wysokość biodra Keity, ryjąc w nim swoje pragnienia. Zapalczywe koniuszki palców haczyły o linię spodni; nieproszone, choć chciane, igrające z krzywizną kości. Jego stan, tak bardzo odległy od zdrowego, jedynie nęcił mocniej, rozlanym rumieńcem pod opuchniętymi oczyma. Bezbronny, niknący w oczach. Wtapiający się  w roziskrzoną fasadę bezsilności. Słodka ofiara.
   Wczesne słońce, fioletowawą łuną zalewając smukłe rysy twarzy mężczyzny, niosło ze sobą błogą gorycz. Chciał go otulić w swoich ramionach, posiąść całym sercem, które teraz uderzało o żebra w szaleńczym tempie. Miednica mocniej przywarła do jego ciała, zaznaczając swoją obecność. Nie w tym stanie... nie kiedy ledwo trzymał się na nogach, nieroztkliwiony i rozchwiany nie przez rozlewającą się po ciele przyjemność, a destrukcyjną moc narkotyku uwieszoną na koniuszku języka. Czuł to. Drgającym na brzegu języka wrażeniem.
pierwszy hide na forum...:

@"Keita Gotō"


Ostatnio zmieniony przez Isayama Shūsei dnia Sob 6 Maj - 1:24, w całości zmieniany 1 raz


Mirai OhNAW5L
Isayama Shūsei

Gotō Keita, Raikatsuji Shiimaura and Himura Akira szaleją za tym postem.

Gotō Keita

Nie 18 Gru - 12:53
+18: wątek erotyczny

Spoiler:




Mirai AjTOsbT
Gotō Keita

Raikatsuji Shiimaura, Himura Akira and Isayama Shūsei szaleją za tym postem.

Isayama Shūsei

Pon 19 Gru - 3:33
! +18 !
Spoiler:

@Keita Gotō


Mirai OhNAW5L
Isayama Shūsei

Seiwa-Genji Rainer and Himura Akira szaleją za tym postem.

Gotō Keita

Sro 21 Gru - 0:52
+18: wątek erotyczny:




Mirai AjTOsbT
Gotō Keita

Isayama Shūsei ubóstwia ten post.

Isayama Shūsei

Pią 23 Gru - 16:20
+18: wątek erotyczny::

zt x2

@Keita Gotō


Mirai OhNAW5L
Isayama Shūsei

Gotō Keita ubóstwia ten post.

Mistrz Gry

Nie 5 Mar - 21:32

Whom the gods destroy, they first make proud
5 marca 2037


W niektórych miejscach jak przy pożodze palą się dusze. Już pośmiertnie. Z oczodołami jak spodki pustymi, gdzie nic więcej a umoszczony przestrach. Ten jeszcze z życia, który trawił gardła wraz z ogniem liżącym migdałki. Długie, giętkie języki sięgające wpierw mięśni, później kości, aż w końcu duszy. Jak padli, tak teraz czołgają się pomiędzy światami charcząc: życia! Bo przecież niczego więcej im nie trzeba, jak nowego oddechu, co płuca porusza w rytmie narodzin. Cmentarzysko zapijaczonych i zaćpanych oczu. Gałek, które pod wpływem zbyt dużego ciśnienia, zbyt śmiałego ognia rozpłynęły się po policzkach umarłych. Ich trupy wyniesiono dnia kolejnego, kiedy Mirai już nie czernią nocy, ale żywiło się fioletowymi odcieniami poranka. Ale przecież to już pamiętacie.
  Obaj, kiedy dziesiątego grudnia miasto wstawało z zamiarem rozpoczęcia życia, wy – bezpośrednio bądź nie – niektóre ukróciliście. Żałosne. Samozwańczy władcy zaświatów, którzy niczym więcej a pyłem na Ziemi. Nic tylko gardziel waszą przytrzasnąć, aortę polizać ze zamiarem natychmiastowego jej wyrwania. O, idioci! Ludzkie kreatury, które świadomie powłócząc nogami zdecydowały i wciąż decydują o nieżyciu wam podobnych. Wielu was takich, głupcy, którzy na szalę biorą czyjeś serca i je w namiętnych uściskach kruszą jak najdrobniejszą porcelanę. Bo to proste, palcami jak szpony wbić się w organy i z pluskiem krwi wyrwać je z głębi trzewi.
  Wracacie, bo powroty do zmarłych są łatwe. Coś was tutaj przyciąga. Coś, co łapska ma długie i sięga wpierw wybujałej wyobraźni morderców. Bo przecież nie powiecie, że obojgu nie przyszło wydać wyroku śmierci? Wręcz przeciwnie. To boli. Kiedy ktoś jak przez żywe mięso pazurami przedziera się ku waszej wyobraźni. Zazwyczaj podczas snu, kiedy, jak obaj wiecie, granica jest najcieńsza. Coś, pachnie mdłym kadziłem, płonącym ciałem i alkoholem, który nie mogąc ulecieć, już na zawsze wtopił się w mięso płonących.
  Śnicie, a sny są przebłyskami wykrzywionych kręgosłupów i twarzy, które wpierw ślepia kierując w górę, nagle spoglądają w waszą stronę. Życia! Przewracacie się z boku na bok a ciała niemal jak na belkach, które płonąc, sięgają i waszych wnętrzności. Chce wam się rzygać, ale budząc się z ust ulatuje nic więcej a ślina gęsta jak olej. Maź w podobnej konsystencji zapychająca gardziel. I dzieje się tak raz, dwa, trzy, tysiąc. Każda noc jak wyrwa w klatce piersiowej, w której płonie nie jedno a siódemka dusz. I krzyczą, i drą się, i słowem wbijają pomiędzy zęby, gdzie człowiekowi najbliżej do kości. Z głębi trzewi trupów nic więcej a charczenie wypalonych strun głosowych. Tych, na których ostatnia nuta wygrana została przez was.

— Rainer

Witam was serdecznie w koszmarze. Sesja ma na celu podbicie waszych umiejętności, więc na tym się skupimy. W odpowiedzi do tego posta opiszcie powracające od grudnia sny i powiązane z nimi fizyczne katusze. Shūsei, weź pod uwagę siłę woli. Tomomi, weź pod uwagę zwiększenie progu bólu. Końcówka posta to moment, w którym docieracie do spalonego Mirai w dniu 5 marca 2037 roku.

Isayama Shūsei: 0/3 siła woli; 0/3 siła fizyczna
Shogo Tomomi: 0/3 wytrzymałość; 0/3 wysoki próg bólu

Deadline na odpis: 10/03




Mistrz Gry

Ejiri Carei, Isayama Shūsei and Shogo Tomomi szaleją za tym postem.

Isayama Shūsei

Sro 8 Mar - 1:32
   Lęk. Przepastny i uderzający migreną w skronie, zanurzając palce wgłąb czaszki, jakby fizycznie szpony koszmarów, jakie niezmiennie od spalenia Mirai, nawiedzały coraz bardziej wymęczone ciało; przebijały kości brnąc ku miękkiej brei mózgu. Bo właśnie nią się stał — breją, sieczką, totalną miazgą.
   Pierwsze dni nie były tak trudne do przetrwania. Ot, koszmary. I tak je miewał i tak był na nie narażony. Przywykł. Starał się pracować w identycznym rytmie, zlecenie za zleceniem, cel za celem, odhaczyć — wziąć nowy, przemęczyć się, zagryźć zębiska na języku, choćby w pysku miała zebrać się krew. Jeszcze raz to samo. Kolejny dzień pod tą samą mantrą. Ciepło. Kopcące się meliny, krew na knykciach, zimny prysznic. Jeszcze raz. Jeszcze. Raz. Z coraz krótszymi oddechami, bardziej podkrążonymi oczami, ciągłym „nie", jakie powtarzał sam do siebie na granicy snu.
   Zniósłby fizyczne katusze; te były wręcz mile widziane. Potrafiły otrzeźwić, sprowadzić do pionu, ponownie wbić stopy w stabilny grunt. W marach, które rozbłyskiwały zbyt znajomym płomieniem i trzaskiem kruszejących w językach ognia desek Mirai, lepiła się słodka nuta zaproszenia ku własnej śmierci. Bo „zostań” przeplatało się z żałosnym jękiem prośby o zgodę na dalsze życie. Chciał zostać, chciał trwać tak jak i te wywijające się, kurczące i obnażające alabastrowe kości trupy. Chciał do nich przynależeć, stać się nimi. Bronił się, jednak kiedy ślizgające się w mazi własnego tłuszczu dłonie, sięgały ku jego butom i pięły się do góry, próbując zatrzymać jego istnienie w splotach pożogi. Tłuste plamy zostające na czarnym materiale, na skórze wojskowych trepów, pobłyskując obrzydliwie. Swąd. Ten fetor. Przywykł do niego. Zaczął się przyzwyczajać do stopionych w gładkie mięśnie jak plastik, twarze.
     — Porzygam się zaraz — wędruje z ust do wnętrza kabiny samochodu, kiedy opuszki palców już naciskają na guzik otwierający okno. Rozchylić je, żeby powietrze wdarło się do środka z hukiem i zakłóciło myśli, które biegną jak szalone wprost we wspomnienia ostatniego, tysięcznego, milionowego może koszmaru. Robi mu się niedobrze, nie przez to, że obawia się konfrontacji z tym, co pozostawił w Mirai, a przez fizyczne przemęczenie. Jest jak rozciągnięty między wielowymiarowość cierpienia, uniwersa zmęczenia i rezygnacji. — Znaczy, nie porzygam, po prostu chujowo się czuję. — Poprawia sam siebie, uzupełnia wcześniej wyrzucone zdanie, jakby to nowe miało cokolwiek teraz zmienić. Nie zmieni, bo już zapadła niepewność, że nie da rady; cokolwiek miałby zrobić, może się rozsypać. Bliskość przyjaciela przynosi ukojenie; marne teraz, ale zawsze jakieś. Bo nie jest z tym gównem sam, tylko problem w tym, że to właśnie ów przyjaciela w to gówno wciągnął. Czy nie powinno być mu to obojętne? Bo przecież on też nie żyje. Kiedy piwna tęczówka zapiera się na profilu kierowcy, do Shu nadal nie dociera to, że jest martwy. Bo jest. Shogo jest martwy. Tak jak inni. Jednak nie potrafi o nim myśleć w ten sposób. Może po prostu nie chce. Może broni się jeszcze przed świadomością, że wszyscy Ci, którzy kiedyś byli przy nim, nikną. Czy przez niego? Czy we wszystkim jest jego wina?
    „Zostań z nami"; dusi go, dusiło zawsze. Bo „zostań" już kiedyś padło; spomiędzy warg ukochanych i tych, które miały nigdy nie zsinieć pod pocałunkiem śmierci. Wyszedł raz. Drugi. Uciekał przez wysoki, drewniany próg Mirai, potykając się o niego, wypadając jak bezwładny wór ziemniaków na zabrudzoną krokami żywych i martwych ulicę odrapanego Nanashi. Pamiętał przecież o nim. O tym psia jego mać wysokim progu. Walczył. Każdorazowo walczył z podszeptem, aby nie wyciągnąć dłoni ku ofiarom i nie pomóc im ściągnąć się do ich poziomu, w żarłoczność poczucia winy, które jedynie w sekundowych przebłyskach kładło się na duszę. To było tylko zadanie. Nie miał na nie wpływu. Zlecenie. Wziąć. Wykonać. Odhaczyć. Ponownie. Jeszcze raz. Jeszcze. Raz.
    — Wiesz, co mnie najbardziej wkurwia Shogo? Że nie mogły sobie lepszego czasu wybrać tylko teraz. — Papieros układa się automatycznie między wargami, próbując uspokoić żołądek, który wije się, jakby był wypełniony śliskimi węgorzami. Shu wie, że przyjaciel też pamięta tę datę. Jeszcze dwa dni i minie kolejny rok, kiedy Isayama trwa sam, jak drzazga pod paznokciem wszystkich tych, z którym przyszło mu wchodzić w interakcję przez ostatnie lata. Ile to już? Pięć lat, od kiedy nie zdążył się pożegnać z Shigeo? Bo tak to pamięta — nie jako jego śmierć, a jako wyrwane serce, które ktoś rzucił zdziczałym kundlom na pożarcie, rozdzielając tych, którzy nigdy nie powinni znajdować się od siebie dalej niż na wyciągnięcie dłoni. I Mirai jedynie wszystko jeszcze mocniej komplikuje, kiedy w snach wyje do niego zaproszeniem ku umieraniu razem z tymi zapijaczonymi ciałami. Siedem par oczu, których gałki topnieją od gorąca, którego on nie czuje, bo czuje jedynie ból na dnie świadomości i zdolności do współodczuwania zapaści w ramiona potępienia. Bo on też jest potępiony od dawna. Zostać. Może powinien. Może powinien zgodzić się, ale jego wola jeszcze się trzęsie i wierzga narwanie, każdorazowo zmuszając nogi do ruchu i ucieczki. Pierzchnie więc Hinote, zawsze przez ten próg. Zawsze lądując plecami bez oddechu na ziemi. Nie zgadza się, odmawia. Leży z pustymi płucami, żeby za moment się wybudzić i nocy kolejnej znów pojawić się między trzaskiem drewna i jękiem.
   Kiedy samochód pokonuje ostatni zakręt, w tęczówki już wbija się zarys budynku. Za wzrokiem wędruje smuga dymu spomiędzy warg, jakby chcąc ukryć za nim spojrzenie, które tnie przestrzeń w pobudzeniu. Później wszystko toczy się jakby w wymuszonej przez napięcie ciszy. Wie, że wysiada z samochodu i wie, że rzuca kiepa na ziemię, przydeptując go podeszwą. Wie, że nie jest sam, bo rozpoznaje obecność przyjaciela przy swoim ramieniu i trzask drzwi od strony kierowcy. Mirai trwa. Nadal; chociaż zmienione. Jego działaniem, gwałtownym i żarłocznym w żądzy doznania ciepła i destrukcji, do której jest zdolny. I mimo wszystko nie może się powstrzymać od uśmiechu, który drga w kąciku ust. Niesie się też rozbawienie w gardle, pozwalając obsydianowej źrenicy wrócić na twarz Shogo. Wie, że on też wie, że to jest trochę zabawne. Nie pierwszy raz. Nie ostatni.


Mirai OhNAW5L
Isayama Shūsei

Shogo Tomomi ubóstwia ten post.

Sponsored content
maj 2038 roku