Nanashi rządzi się własnymi prawami; czas tu biegnie innym tempem, ludzie przeobrażają się w szare, wychudłe monstra bez twarzy, zaś cała radość, jakiej można uświadczyć w innych rejonach Fukkatsu, na terenach Bezimiennego Miasta wyparowuje w sekundę - głównie na rzecz niepokoju. Knajpa "Mirai" ma w sobie dużo sarkazmu. Dawniej być może faktycznie nawiązywała do jakiejkolwiek przyszłości, jednak obecnie powoduje jedynie kwaśny uśmiech pogodzenia się ze swoim losem. Nie można jej jednak odmówić niewytłumaczalnej kameralności, którą jedynie lokalni mieszkańcy są w stanie docenić w pełnej krasie.
Lokal funkcjonuje niemal na okrągło, przygarniając do siebie tutejszą ludność o każdej porze dnia i nocy. Bezimienne Miasto, mimo trudności, odnalazło chociaż ten jeden punkt, w którym słychać płynącą z głośników muzykę, czuć zapach smażonych na zapleczu dań, a przy barze uwija się znajomy personel. Tworzy to nieudolny, ale przynajmniej jakiś obraz normalności.
W środku nie zabrakło paru stołów, krzeseł, ław i sof i choć meble nie pasują do siebie, to na przestrzeni lat przeobraziły się w stałe miejsca konkretnych gości. Można by zresztą przypuszczać, że w punkcie takim jak ten bójki i awantury to "dzień jak co dzień", szczególnie, że przy rozległym barze, za cenę kilkuset jenów, zakupić można trunek - głównie niskiej jakości piwa i sake. Nic bardziej mylnego. Wydaje się, jakby osoby wchodzące do knajpy rozumiały pokrętną logikę świata. Dbają o ten lokal, bo wiedzą doskonale, że to jedno z niewielu miejsc, w których mogą poczuć się jak ludzie. Ma to także znaczenie w przypadku, w którym próg przekroczą obcy. Przechodnie natychmiast odczuwają na sobie dziesiątki wrogich, czujnych spojrzeń; spojrzeń należących do tych, którzy są w stanie walczyć o swoje.
godzina 4:30
_____
Język przesunął się czule przez miedziany przewód, okalając go lepką wilgotnością, przygotowując na przekłucie się przez miękką tkankę ukrytą za plastikową folią. Niby to lśniącą skórę opasającą bladoróżową masę. Nie powinien, a jednak to robił. Skuszony krwistym smakiem, znajomym nalotem ścielącym się na złaknionej bliskości tkance. Zrobił to, tak jak wiele rzeczy, za którymi stały jego czyny, zdecydowane ruchy, poczynania godne maniaka. Powinien być delikatniejszy, bardziej skupiony, mniej podekscytowany. Tak wiele powinien, a na tak niewiele miał ochotę. Chociaż obijające się w żołądku motyle, niby to zszarzałe ćmy, nie odstępowały go nawet na moment, trąc skrzydłami przypominającymi papier ścierny o ściany wnętrzności; palce nie drgnęły nawet o milimetr, perforując delikatną błonę. Myśli jednak wariowały, kołowały już nad celem, karmiąc wyobraźnię wspomnieniami. Odwlekał przyjemność, stając się dla samego siebie sadystycznym żandarmem, wiedząc, że prawdziwa rozkosz dopiero nadejdzie. Trochę cierpliwości. Jeszcze tylko kilka godzin i podmuch gorąca znowu obmyje dłonie, rozpali rdzeń kręgosłupa, zmieniając krew w lawę. Teraz wystarczy wytrwać, dopełnić swojego dzieła, pozwalając białemu światłu pracowni leniwie pełznąć przez obnażony kark, liżąc skórę, która z każdą mijającą minutą zdawała się coraz mocniej palić, naciągnięta na napiętych mięśniach pleców. Sterylna przestrzeń drewnianego blatu odcinała się jak krzywy ząb, stercząc niczym bezludna wyspa, rażąc w oczy między bezbarwnymi kartonami i walającym się po betonowej podłodze kablami, tworząc surrealistyczną kompozycję z półnagim ciałem pochylonym nad misterną konstrukcją. Wystarczy jeszcze tylko trochę cierpliwości. Tej, której nie posiadał.
— W czymś pomóc?
Tak. Zostań w środku.
Zawleczka dymnego granatu opasająca serdeczny palec prawej dłoni odskoczyła z kliknięciem, pozostając na nim niczym obrączka, słodki symbol zespolenia z przeznaczeniem, kiedy w akompaniamencie głuchego trzasku drewnianej podłogi, walcowaty kształt przeturlał się w głąb sali, wirując wypychanym ciśnieniem szarego dymu. Pierwszy syk, pierwsze „co” i „dlaczego” niepewnie zawieszone w tężejącym powietrzu, podbiło drgającą na zarysie serca adrenalinę, wpychając ją z pełną siłą w każdy milimetr sześcienny ciała Hinote. Tylko na to czekał; na lęk zapełniający pustkę. Wibrację między resztkami słów, które ugrzęzły w zaciśniętych krtaniach, zagrzebując je w nagłej suchości ust.
Potrzebował zaledwie kilku sekund, aby po przykucnięciu w gęstym kłębie dymu snującym się leniwie ku wyjściu, przesunąć po parkiecie kolejne pakunki, ot malutkie prezenty. Bar, środek pomieszczenia i linia okien. Czujne spojrzenie, przebijające się przez gryzący kłęb okalający ramiona, pnący się przez szerokie ramiona ku twarzy, zaparł się na sylwetce dwóch mężczyzn chyboczących się na koślawych krzesłach. Nie będzie ich żal.
10 sekund.
Dociskając boczny guzik zegarka, drgające źrenice wpatrzyły się w połyskujący neonowy ekran, liżąc piksele w rosnącym podnieceniu.
8 sekund.
Ogień nie pożerał jedynie drewnianej fasady budynku, kiedy pierwszy wyjący wściekłą pomarańczą język wyzwolił się spomiędzy trzasku pękających okiennic, rozrywając delikatną fakturę szkła. Pożerał żyły, wgryzając się w nie rozkosznie, rozrywając aorty mężczyzny. Pulsował. Cały. Każdy milimetr ciała napinał się w pobudzeniu, kiedy klatka piersiowa unosiła się w ciężkim oddechu. Pozwolił sobie na to. Wykonując jedno z nudnych zadań, nadać mu nieco finezji, artyzmu, muśnięcia swoistym erotyzmem. Isayama karmił się tą chwilą do momentu, w którym blada dłoń i jej kościste palce zaczęły żłobić w brudnym szlaku Nanashi, wygrzebując się spod tumanów toksycznych oparów ziejących z otwartych na oścież, niczym z rozerwanej paszczy smoka, wrót Mirai.
Chciał poczuć więcej. Intensywniej. Przypatrywać się jak budynek niknie, niszczeje i rozpada się pod jego wolą, jego pragnieniem. Wiedział jednak, że powinien osunąć się w cień, zanurzyć się w zapomnienie, rozdrabniając nowe wspomnienie sam na sam z własnym ciałem. Nie teraz. Już za chwilę.
I byłoby to możliwe, gdyby nie trzy kroki w tył w zamyśleniu. Własny dźwięk szurających wysokich trepów na bruku, który nagle stał się tak cholernie wyraźny i chwila rozedrgania. Obracając się na pięcie, rozszerzona źrenica przypominająca taflę obsydianu, pochwyciła zarys znajomej sylwetki. Niczym rozdrażnione zwierze, scalając obraz ze smugą doznań z przeszłości, Hinote bez większego zastanowienia skierował ciężki krok w kierunku mężczyzny, nie będąc w stanie przywołać, kiedy ostatni raz czuł ciepło jego ciała pod dłońmi. Kilka miesięcy? Rok? Za długo tkwił przy Asagamich, pozwalając czasowi, niknąć w splotach obsesyjnej żądzy zemsty. Nieistotne. Teraz znowu tu był. Właśnie teraz. W chwili, w której najbardziej go potrzebował. Targany pierwotną satysfakcją, choć nadal podszytą niezrozumiałym głodem.
Nie zawahał się zakleszczając w silnym uścisku dłoni materiał odzienia nad łokciem Keity, ściągając go w niewielki zaułek, tak, aby nadal mógł słyszeć trzeszczenie płomieni karmiących się spleśniałą fakturą budynku. — Keita... — sapliwość zadrgała na strunach głosowych, kiedy plecy Gotō obiły się o ceglany pion, a palce prawej dłoni Hinote wślizgnęły się pod maskę, ściągając ją na szyję. Uśmiech; ten przepastny, zachęcający, namiętnie rozedrgany na wargach, iskrą wpadający w piwną tęczówkę. — Nie za wcześnie? — nie za wcześnie na bycie tutaj, nie za wcześnie na przypominanie o sobie, nie za wcześnie na potrzebę wgryzienia się w pulsującą żyłę na skroni...
W szeleście materiału niczym przez niknącą w powoli nasuwającym się na niebo brzasku noc, Shūsei przesunął opuszkę kciuka o dolną wargę mężczyzny, pozwalając powiekom zsunąć się do połowy wejrzenia, maskując nieznacznie narastające pożądanie. Pragnął wszystkiego. Tego, co mógł mu dać Keita i tego, czego nie był w stanie mu ofiarować nikt, snując się tym samym postrzępioną marą na brzegu duszy. I w jednej chwili palec odchyliwszy wargę, przesunął się po jej wnętrzu, zagarniając ślinę na skórę, którą to język po momencie zespolił z własną, jakby spijając słodką ambrozję, nie odrywając statycznej źrenicy od tęczówek drugiego istnienia. Wpatrzony, zahipnotyzowany kolejną falą ciepła. Tak różną od tej, której doznał przed chwilą, a która była jego dziełem. Ten sam smak, tak tęskny, tak potrzebny. Zawieszając się nad nim, przegubą zapierając przy jego głowie, nie chciał go teraz tracić, chciał go mieć bardziej i bliżej, napędzany wizją wirujących na suficie czarnych smug, które już na zawsze będą ziajały smrodem spalenizny, nadając budynkowi większy sens, tchnąc w niego prawdziwość, jaką tylko on sam rozumiał.
@Keita Gotō
Gotō Keita and Himura Akira szaleją za tym postem.
— Kurwa no…
Ciche przekleństwo ulatuje wraz z kolejnymi konwulsjami. To już krew z podrażnionego przełyku, może żołądka, ląduje na rozpostartej dłoni. Byleby przeżyć. Albo umrzeć. Wszystko jedno. Nawet tak poniżająca śmierć byłaby znośniejszą niźli trwanie w pół-żywym stanie. Pytanie, czy w takowym nie istnieje dłużej niż dzisiejszy napad hemikranii. Wstaje. Jak funkcjonujący trup podnosi się z miejsca, by gorące jak piekło ciało uderzył chłód z uchylonego okna. Kiedy to zrobił, kiedy je otworzył? Wspomnienia jak mary malują się przed oczyma, ale nie jest w stanie myśleć; łączyć zdarzeń jak koralików nawlekanych na nitkę własnego życia. Ramię uderza o ścianę pomieszczenia, gdy noga o nogę potyka się. Jest nagi. Dlaczego? W plamie wymiocin zwinięta koszulka, która mokra od śliny? Nie, to pot wsiąknął w materiał jak nagła fala wody. Świadczy to, że trwa w stanie zawieszonym dłużej niżby się spodziewał. Cienka jak granica pomiędzy życiem a śmiercią igła wbija się w ciało. Traci przytomność.
Nie wie, kiedy przekroczył próg Mirai. Pamięta, że wstał z ziemi, zalał odtajające ciało zimną wodą, narzucił na nie ciemny dres. Pauza. Widzi swoje odbicie w mijanej witrynie sklepowej, gdzie jego twarz rozcięta po lewej stronie. Świeża, głęboka linia ciągnąca się od lewego oka po kącik ust. Haczy ono i o tatuaż wklejony pod dolną powieką. Niezgrabna, odwrócona litera “k” traci na widoczności a otaczający je okrąg został przerwany zastygłą nań krwią. Upadł? Pauza. Nie powinien narkotyków zalewać alkoholem, nie powinien tlącego się w głowie bólu podsycać procentami. Nie powinien tu przychodzić, nie powinień-kurwa-nic. Ale gdzie to “nic”, gdy czaszka w strzępkach jak spalony pergamin. Pauza. Odbicie w małym, nadłamanym lustrze uwieszonym nad umywalką ukazuje więcej szczegółów. Para gałek zdobiona jest rozlanym pod nimi karminem jak u ćpuna, który przedawkował, ale wciąż żyje. Twarz już nie tylko w siniźnie, ale i w różnych odcieniach żółci. Wygląda choro. Pauza. Kolejny szot, który dławi ciało na granicy istnienia a gdyby nie alkohol to ległoby w gruzach już w kiblu i tam też spłonął. Ale tego nie wie.
Rykoszetem od wybuchu upada na ziemię, gdy z dłoni wylatuje palona fajka. Czy to jawa? Małe kamyczki jak miniaturowe ostrza miliona noży wbijają się w skórę i tną ją na nowo, wpadają pod język a on kaszle dłońmi przywierając do ziemi. Poddałby się. Już nie ma siły. Nie ma nawet iskry w nim chęci na dalsze próby, dalszą od bólu ucieczkę. Ale wstaje. Jak na złość kurwa wstaje z ciężkim oddechem i spogląda za siebie, by wzrokiem ogarnąć tylne do pubu wejście. Widzi, jak budynek zaczyna drżeć od pożerającego go z głównej hali ognia. I gdy jego fajka przygasa na zimnej ziemi, za nim świat ginie w szalejącym pożarze. Słyszy krzyk. Jeden i drugi. Trzeci zduszony jest przez, czego nie wie, ogień pożerający płuca. Sam krztusi się i w automacie usta chowa za materiałem bluzy. Potyka się próbują ruszyć szybciej, gnie pod sąsiadującą z barem fasadą.
Zajmuje mu to minutę, by przy szybkich ruchach okrążyć budynek, resztkami sił siląc się na sprawność fizyczną, która nakazuje — ona i parszywe kurwa poczucie obowiązku — na wejście do baru spojrzeć raz jeszcze. Posłuchać, czy może coś warte jest uratowania. A może doświadczyć sytuacji, w której nie tylko jego życie płonie. Nie zdąży. Warkot jego imienia wbija się przez bębenek dalej do wnętrza, do zmęczonego nocą ciała, znieczulonych narkotykiem i alkoholem mięśni. Dobij mnie. Charkot powietrza wydostaje się na zewnątrz, gdy plecy z gwałtownością, na którą nie był przygotowany, wrzucone zostają w zimno cegły. Powieki skulone do połowy spojrzenia a wzrok chwytający ten drugi. Zanim maska opadnie z tamtego twarzy intuicja jak wybuchowa iskra skojarzy. Skojarzy te oczy piwne jak benzyna rozlana przed zapłonem. Szare w nich refleksy przywodzące na myśl metaliczny posmak świeżej juchy. Głuchy jęk ginie w klatce piersiowej a ból rozlewa się po plecach, po obuchowym uderzeniu kręgosłupa.
Jest w tym spotkaniu paradoks, do którego w normalnych okolicznościach zaśmiałby się jak dzieciak karcony przez ojca. Bo w jego ramiona zesłano jednego z prawdziwszych aniołów, którym skrzydła wyrwano, nadzieje spalono a imię, imię nadano zwykłe, acz w trakcie trwania świata pozyskało one kwaśny wydźwięk — Shūsei. Mógł się domyślić. Oczywistość spada na mężczyznę jak pierwsza kropla bólu rwącego skronie. Ale nie ma siły mówić, bo w płucach wciąż posmak czarnego dymu, który na strunach głosowych kładzie szelest palonych ciał. Próbuje wyłuskać chociażby przywitanie, tak teraz absurdalną czynność, która miałaby go osadzić na nowo w tej relacji, ale charkot krztusi słowa i z ust ulatuje powidok żaru wkradającego się do płuc. W tle i go słyszy. Płomienie liżą Mirai spokojnie, skwierczą przyjemnie jak wiosenne ognisko, niosą ukojenie, ale i śmierć. Wie o tym. Gdyby wytężył słuch, na co nie ma ochoty, ale gdyby to zrobił, wśród skwaru wychwyciłby i ciche błaganie o pomoc; łkanie towarzyszące łzom, które nieważne w jakiej ilości i tak nie ugaszą tamtego chorej obsesji.
Bolą mięśnie, gdy jak ten wrak człowieka w ostatnim tchnieniu, chwyta jego karku. Z wdzięcznością charakterystyczną kociętom zgarniętym z ulicy wpija się w jego usta. Agresywność pocałunku ma posmak kolejnego przeżycia. Tego potrzebuje. Zatracenia się w czyjejś porywczości, chorobliwej a wpisanej w już imię mężczyzny ochrony. Jeśli go zniszczy, spali do cna, tylko lepiej. Może jest ostatecznym demonem, bogiem śmierci przynoszącym ostatnie tchnienie a to mu odda z przyjemnością. Posmak szaleństwa zabierze ze sobą do grobu. Tylko więc tę dłoń mocno zaciska na karku mężczyzny, gdy resztę ciała oddaje we władanie. Opada w niego jak lalka, zmęczony i przerażony, ale też z poddańczym westchnieniem. Językiem, niemal jak tym ognistym, choć w intymnej wilgotności sięga podniebienia. Jeszcze raz wyrwać się z monotonii, znaleźć przyjemność w nieprzyzwoitości, gdzie ona wpisując się w dłonie długimi palcami sięga jego spodni, opuszkami szuka chłodu metalowej klamry, którą w porywie rozpina. Zaraz zdechnie, ale na końcówce pozwoli podbrzuszu spłonąć wespół ze skrzącym się w tle drewnem Mirai.
@Isayama Shūsei
Himura Akira and Isayama Shūsei szaleją za tym postem.
Zanim pocałunek osiadł na ustach w gorączkowym poszukiwaniu bliskości, przez myśl mężczyzny przemknęła jeszcze idea, że gdyby Keita zginął razem z nimi, mógłby przy nim pozostać. Mogliby inaczej utkać przyszłość, która dla Gotō byłaby teraz łaskawsza i nie malowałaby się żałosnością w zmęczonym spojrzeniu, rozciągając się w białku oka tą rozkoszną pajęczyną spękanych żyłek, kontrastując z szarą tęczówką, odbijającą rzeczywistość, ale nie przyjmując jej już w siebie. Może gdyby poprosił, może gdyby krtań zadrgała w słodkiej prośbie, Shūsei pomógłby i jemu schronić się w nieistnieniu, w przestrzeni, w której podejmowane decyzje, nie opadały na ramiona bolesnymi konsekwencjami. Tym razem nie przez wzgląd na własne zachcianki, a dla niego; dla tych rozedrganych warg, pożądliwych gestów, próbie zatracenia się w płomieniach, na które składał się Hinote. Mógł go spalić, prawdziwym, najświętszym płomieniem, oczyszczając ciało i uwalniając duszę. W zespoleniu, jakie tylko im było znajome i jakie tylko oni mogli ze sobą dzielić. I mógłby zginąć po raz wtóry razem z nim, jeżeli to w formie zagubionego borei miałby odnaleźć spokój. Nie miał już nic do stracenia, paląc ostatnie nadzieje na stosie minionych kilku lat. Uścisk na karku, chociaż znajomy, wprawił w niepewność przekonanie, że był gotów do takich poświęceń. Bo czy to właśnie nie to chwilowe uniesienie, popchnęło myśli w kierunku tęsknoty za uczuciami i tym, że to Keita może mu je przywrócić? Oddać, jakby to on mu je odebrał. Ta czułość zamknięta między rozpalonymi dłońmi, pod spoconą w zmęczeniu skórą; wibrując pod powierzchnią bladego płótna, które teraz chciał lizać i którego chciał doświadczać, jakby nigdy wcześniej nie znaczył językiem linii między jego obojczykiem a uchem, czując pod wrażliwą tkanką pulsującą aortę.
Był jego i już na zawsze takim pozostanie. Tylko jego.
Lewa dłoń wdarła się szturmem pod wierzchnie odzienie mężczyzny, pozwalając zimnemu grudniowemu powietrzu musnąć rozpaloną skórę, zaraz to kojąc ją ciepłem dotyku dłoni, która przesunęła się zapalczywie przez krzywiznę talii, badając tak dobrze znaną linię żeber. Pragnął go w sposób skrajnie niepojęty, targany przeżyciami wybudzonymi przez liżące języki płomieni, które muskały z namiętnością drewnianą fasadę budynku, pożerając ją, karmiąc się jej zbutwiałą miękkością, tak jak i on chciał chłonąć w siebie ciało Keity i jego smutek wpisujący się w łagodną linię brwi i to spojrzenie, którego nie potrafił w pełni rozszyfrować. Dlaczego chciał go pokochać, nie mogąc tego zrobić. Dlaczego chciał go mieć wyłącznie dla siebie, wiedząc, że nie jest to możliwe. Ale jeżeli byli tutaj razem, mógł ofiarować mu wrażenie, że jest najważniejszym celem jego życia, esencją zbierającą się w kącikach ust, niczym bursztynowy miód zlepiającą ze sobą wargi, krystalizującym się cukrem, który wbijał się w miękkość warg ostrym kryształem.
— Potrzebuję Cię... — wymuskane, sapliwe, pożądliwe, między chrzęstem kolczyków okalających język, obijających się o jeden z wyszczerbionych kłów mężczyzny, który uważał za uroczy. W akompaniamencie brzdęku rozpinanej klamry paska, który rozluźnił spodnie napięte na linii bioder, duszące je, odcinając od pierwotnej przyjemności. Potrzebował go, bardziej niż mogło mu się to wydawać realnym. Nie dla własnej przyjemności, a dla jego. Dlatego wysmukłe palce Hinote, które wcześniej żłobiły głębokie rowy między ceglanym spoiwem, przeniosły się na wysokość biodra Keity, ryjąc w nim swoje pragnienia. Zapalczywe koniuszki palców haczyły o linię spodni; nieproszone, choć chciane, igrające z krzywizną kości. Jego stan, tak bardzo odległy od zdrowego, jedynie nęcił mocniej, rozlanym rumieńcem pod opuchniętymi oczyma. Bezbronny, niknący w oczach. Wtapiający się w roziskrzoną fasadę bezsilności. Słodka ofiara.
Wczesne słońce, fioletowawą łuną zalewając smukłe rysy twarzy mężczyzny, niosło ze sobą błogą gorycz. Chciał go otulić w swoich ramionach, posiąść całym sercem, które teraz uderzało o żebra w szaleńczym tempie. Miednica mocniej przywarła do jego ciała, zaznaczając swoją obecność. Nie w tym stanie... nie kiedy ledwo trzymał się na nogach, nieroztkliwiony i rozchwiany nie przez rozlewającą się po ciele przyjemność, a destrukcyjną moc narkotyku uwieszoną na koniuszku języka. Czuł to. Drgającym na brzegu języka wrażeniem.
- pierwszy hide na forum...:
- Lewa dłoń Hinote oplotła palcami nadgarstek dłoni, która rozbroiła klamrę paska, niczym toksyczny bluszcz, wpychając ją głębiej za linię spodni, naznaczoną jej ciepłem nabrzmiałą niecierpliwość, kiedy kciuk prawej dłoni haczy o sutek, sprowadzając całą sytuację do zwierzęcej chuci. Niech rozedrgane jęknięcie wylewające się spomiędzy warg Keity zaleje i Isayamę, karmiąc go łowieckim instynktem. Obije się o strop sklepienia, muskając jego krzyżowy pował, szorstką fakturę, niczym czarnego psiego podniebienia. A długie palce obejmą i jego, nie mogąc dłużej snuć się na linii dresu, jakby od niechcenia. Paląca pożądliwość, podjudzana szmerem muskającym posadzkę baru, do reszty pogrążającym ciała ofiar.
— Potrzebuję Cię... — wymuskane ponownie, ale już na linii kącika warg, sunąc w silnym szarpnięciu po nagim przyrodzeniu Keity. — Chcę Cię poczuć — wędrujące mrukliwie przez skórę małżowiny, na której zakleszczają się zęby, wilgotnym językiem penetrując jej wnętrze, zahipnotyzowany zapachem smolącej się sadzy na szyi partnera, którą chciałby zlizywać jak wygłodniałe zwierzę. Broniąc się przed tym jeszcze przez moment, przez kilka urwanych kilka chwil, nim białe zęby odciskają swój ślad na smukłej linii, pozostawiając po sobie pamiątkę, rozkoszną, pieczęć przywłaszczenia. Palce lewej dłoni przylegając silnie do kształtu Keity, jakby jawnie dawał mu znać, że już teraz nie ma odwrotu, nie istnieje w przestrzeni miejsce na dezercję. Oba ciała zjednane tęsknotą, zbyt długim oczekiwaniem, nieświadome swojego braku. Ile mógł trwać bez niego w zawieszeniu między nieczuciem a rozedrganą obsesją? Jak długo mógł lawirować między manią a skostniałym nieczuciem? Palce wędrowały przez wybrzuszone żyły, uciskając je w uniesieniu, wyznaczając znajomą trasę, którą utracił na zbyt długi czas.
@"Keita Gotō"
Gotō Keita, Raikatsuji Shiimaura and Himura Akira szaleją za tym postem.
- Spoiler:
To wszystko jak senna jawa mieni się kolorami absurdalności, bo nie sposób skłonić się ku aktualnym wydarzeniom i przysiąc, że się w nich brało udział. Kiedy ostatnio był w takim stanie? Kiedy dawał się życiu szargać jak padlina szakalom i błagać niemal, by go rozrywano dalej i mocniej, do cna, z każdego odłamka bólu czerpiąc nieprzyzwoitą, nieludzką wręcz przyjemność. Bo człowieczeństwo zdaje się dawno stracił. Zaprzepaścił je w ogromnych łapach losu, który wyrywał z niego całe sedno istnienia. Kawałek po kawałku. Zakładając, że spojrzał na swoje ciało teraz — w momencie, w którym we władaniu jest nikogo innego, jak zrodzonego z ognia demona — dojrzałby odłupane jak u rzeźby fragmenty ciała. Tracił siebie. Od roku zapuszczał w te rejony świadomości i nieświadomości, które gubiły. Powieki opadają do połowy zmęczonych oczu, gdy spragnione agresywności ciało układa się podług drugiego, z niego czerpie energię i jak silikonowa forma wpaja się w tamtego kształty. I gdyby go teraz zapytał, ale — najwidoczniej — nie w tym byli najlepsi, czy stłamszonych seksem jego kawałków nie wrzucić pomiędzy ogień, zgodziłby się. Ledwo stał na nogach, ledwo z życiem walczył, więc równie dobrze mógł się poddać. W ciągu ostatniego miesiąca wydarzyło się zbyt wiele. Granica pomiędzy żywym a martwym zacieśniła się do szerokości główki szpilki a jemu przyszło balansować na tej linii; jak cyrkowiec uginać ciało ku rzeczywistości realnej i tej mniej. Ale teraz, teraz to jemu wszystko jedno.
Cichy, gardłowy jęk ulatuje z ust, gdy grudniowy mróz osiada na rozgrzanym wszystkim ciele. Wszystkim, bo podnieceniem, narkotykami, alkoholem. Słowa jak obietnica. Dobrze wie, że zakłamana, bo ulatująca z ust mężczyzny nie raz, nie dwa. W krótkiej chwili, gdy przywłaszczał sobie jego ciało i myśli na długość jednego zbliżenia; bliskości, której nie potrzebował, ale którą wytwarzał w warunkach zawsze obsesyjnych. Potrzebuję cię. Nie, nie potrzebujesz. Nie potrzebujesz nikogo i niczego, i to jest w tobie najpiękniejsze. Nie tworzysz więzi a jedynie posiadasz, jednocześnie nie chcąc być posiadanym. Idealna opcja, idealny przypadek, że ciebie tutaj spotyka. Teraz, gdy ledwo uszedł z życiem, to i z chęcią je odda.
Pierwsze promienie słońca, maźnięte kolorem zanurzonych w wodzie fiołków, kontrastują z brutalnością dłoni wpijającą się wpierw w delikatny materiał dresów, by chwilę później pełznąć po rozgrzanym podbrzuszu i jak imadło zakleszczyć się na wzwodzie mężczyzny. Kolejny jęk zamknięty zostaje na wargach Isayamy, ale jest on wyzbyty wcześniejszej spolegliwości. Teraz rządzi ciałem czysta chuć. Idealny finał na przeżycie, o ironio, śmierci. Ponowna prośba ucieka z ust Shūsei a usta Keity po raz pierwszy dzisiejszego wieczora ubierają się w uśmiech. Jest w tym rozbawieniu agresywna, porywcza nuta, którą składa na sąsiadujących wargach, gdy dłonią wędruje niżej, palcami mocniej oplatając męskie prącie.
— Hej, Shūsei.
Posypane chrypą słowa wygrzebują się z zapadniętych płuc. Pachną nikotyną, popiołem i kurewskim zmęczeniem, które winno go już dawno pogrzebać. Dziwnym trafem jak wspomniana już lalka trzyma się na nogach, gdy pajęcze nici niczym sznur u marionetki trzymają go w pionie. W dłoniach mężczyzny zyskuje nieopisywalną wręcz siłę, a może to nie to. Może ciągnie go do działania iskra szaleństwa, którą wie, że tamten nieświadomie celebruje. Głaszcze ją niczym pupila i hoduje jak najpiękniejszy, najdrobniejszy kwiat. Ponownie uśmiecha się ku męskiej paranoi, pięknej w obserwacji obsesyjności, bo, do kurwy, nie jest debilem, by umknął mu tak w tamtym istotny fakt. Mimo to, mimo całemu złamaniu osobowości Isayamy, to właśnie destrukcyjna nuta wydaje mu się najbardziej pociągającą. Jebany chuj.
Ręka wyślizguje się ze spodni, by wespół z drugą chwycić materiał koszulki i przy niespodziewanej wręcz sile zamienić ich pozycjami. Głuche uderzenie pleców mężczyzny o cegłówkę, szelest ledwie docierających ich uszu płomieni, gdy konwulsje w harmonii z pożądaniem chwytają linię jego spodni i przy dłoniach wdzierających się na biodra, haczących o pośladek, paznokciach drapiących uda, ściągają materiał niżej. Zimno chwyta roznegliżowaną skórę, wpija się pod jej cienką warstwę, aby gęsią skórą udać się na brzuch. Wspiąć jak po drabinie na delikatne pachwiny, do których kuca. Cienka i biała jak śnieg skóra mężczyzny znaczona jest rozgrzanym Keity językiem, który szybko ustępuje miejsca zębom nadgryzającym ciało. Szuka kości biodrowych, w których kły zostawiają piękne, nierówne zdobienia a gdyby mogły, gdyby ktoś im pozwolił, to i by szpik wygryzły jak u wygłodniałego psa dopadającego gnijącego na ziemi truchła. Szpony palców wbijają się pod pośladkami, wpełzają w miękką skórę, łapczywie chwytają mięśnie, gdy ciągnie jego miednicę do przodu, do siebie, dalej, ustami wciąż mokrymi od tamtego śliny, szukając wnętrza ud. Ponownie oddaje mu we władanie siebie, gdy materiał bokserek Gotō napina się przy znieruchomieniu ciała, cichym westchnięciu upuszczanym tuż obok odsłoniętego napletka, którego sięga koniuszkiem języka. Nie tyle nieśmiało, co z charakterystycznym dla siebie przetrzymaniem. W oczach skierowanych ku górze, ku twarzy oświetlanej porannym słońcem, które stara się złagodzić przeraźliwy chłód poranka, migocze chłopięca krnąbrność, której nie wyzbył się od dzieciaka. Teraz tylko białka przećpane i z warstwą procentowego upojenia, co wszystko zdaje się ulatywać wraz z głodem ciała. Kiedy bierze go w usta te układają się w mimowolny uśmiech, tak bardzo niepasujący do rozgrywającego się nonsensu, któremu daje się pochłonąć, zabrać w otchłań niedorzeczności. Idiota. Znowu to robi. Po tylu latach wciąż przy ludzkiej głupocie stacza się niżej, w ramiona fałszywej czułości. Ale mimo wszystko, to jej teraz pragnie. Jej i dłoni mocniej zakleszczającej się na potylicy, która pomiędzy palcami gromadzi pukle czarnych włosów a przy mocniejszym pchnięciu bioder zabiera resztki, jeśli te w okruchach gdziekolwiek pozostały, szacunku do niego samego.
Raikatsuji Shiimaura, Himura Akira and Isayama Shūsei szaleją za tym postem.
- Spoiler:
Dźwięk ulatujący spomiędzy warg Keity ścielił się rozkosznie na rozpalonej tafli duszy, będąc niczym gęsta benzyna podtrzymująca żarłoczne płomienie. Spinając mięśnie i zmuszając ciało do mocniejszego przyciągnięcia go ku sobie, zakleszczając palce wokół sutka mocniej, bardziej wygłodniały, wpijając się w usta, jakby tylko jego oddech mógł mu ofiarować teraz tlen, który uciekał z eteru zasysany w gwałtowne płomienie Mirai. Gardłowy pomruk smagał krtań Hinote, niczym warkot drapieżnika, którego dzielą centymetry od namaszczonej słodkim pożądaniem ofiary, na którą czai się od wielu godzin, w prymitywnym spięciu instynktów, doglądając odpowiedniej chwili.
Odrywające się od stropu baru deski, z hukiem spadające na podłogę, z odległości wybrzmiewają niczym tykanie zegara, punktując mijające sekundy w splocie grzesznej, piekielnej, sodomicznej wręcz sceny, kiedy oba ciała zanurzone w sobie na wskroś, pragną jedynie więcej. Ciała, gdzie jedno z nich, dłonie zawsze zatopione trzyma w ogniu i do jego bolesnej pieszczoty jest przyzwyczajone, chcąc oddać tę przyjemność i temu drugiemu, pozostawić na jego skórze piętno, którego nigdy się nie pozbędzie, choćby próbował je wyciąć ze skóry żyletką. Piętno, które przypominać mu będzie o tym spotkaniu, kiedy obce, inne, tak różne od jego ręce będą błądzić po drżącym ciele. Niewystarczające, wybrakowane, nieidealne, nienależące do tego, który jako jedyny karmiąc swoją obsesję, był w stanie stworzyć przeżycia mamiące i wirujące duszną rezygnacją w myślach Keity. Widmem kładąc się na nowych miłościach i fascynacjach, nie odstępując go, chociaż fizycznie nie chcąc już się do niego zbliżyć.
Ta lekkość, która następuje, kiedy umysł przeciążony przerażeniem potrafi skupić się jedynie na doznaniach ciała. Ten jęk, który przestaje być niepewny, a unosi się w tonie pożądania, któremu obojętne jest czy jego koniec będzie ostateczny, czy rozciągnie się na kolejne dni i tygodnie. Niepojęty zachwyt, nad twarzą, która w odcieniach połyskującej bladości rozrzedza krew; obrazem sinych warg, które Isayama chce zabarwić czerwienią, malując je na nowo, tchnąć w nie ponownie życie, rozbudzając je kąsaniem. Więcej. Więcej. Intensywniej. Mocniej. Zatracając się na granicy rozdzielającej brutalną nienawiść od otumaniającego uwielbiania.
Głos. Brzęczący dźwięcznie, choć zachryple, wsuwając się ciałem tłustego robaka do ucha, odnajdując schronienie w potępionym przez wszystkich bogów umyśle. Skazany na powolne cierpienie, przytwierdzony do stromego zbocza Prometeusz niewalczący już z orłem, który rozdziera tkankę, a zaprasza go obnażoną piersią. I gdyby tylko mógł, palcami pomógłby mu przebijać się głębiej."Jego próżne jęki spadały w przepaść gór jak martwe kamienie.”
— Keita... — i tylko tyle jest w stanie wysapać obłokiem pary w zimnym powietrzu, kiedy palce mężczyzny obejmują ciasno jego przyrodzenie, a głos rozchodził się w krótkim obijającym się w torsie śmiechu. Nęcił go. Nagłą zmianą jakby przebudzeniem. Otrzeźwiony, a zarazem zatracony w tym samym czasie. Czasie, który znaczenia już nie posiadał, a powinien. I mężczyzna wiedział, że Gotō to wszystko na swój sposób pojmuje, pieszcząc dłońmi piekielną bestię, ugłaskując ją na te krótkie chwile swoją bliskością, przenosząc jej gniew na siebie, pozwalając się pożreć, karmić sobą.
I nie reaguje, nawet nie chce, pozwala się przestawić, tak, aby to Keita przejął kontrolę zgodnie ze swoją paskudną wolą. Powietrze wyciśnięte z płuc gwałtownie, kiedy plecy rozpościerają się swoją szerokością na zimnej ścianie, zawirowało na lepkim od śliny języku. Nie jego śliny, a wspólnej, która smakowała niedawno palonym papierosem, ale też wołaniem o pomoc, która wcale nie miała ukoić nerwów, a rozszarpać je jeszcze bardziej. Niedopowiedzenia i niepewności lejące się ciepłą cieczą, którą smakował powoli teraz i którą rozkoszował się niczym najdroższym trunkiem, esencją życia Keity, które należało do niego, kiedy ten palcami przedzierał się przez zwały materiału, drążąc na udach kanały gorączkowości. I na moment chce się zatrzymać na myśli, że jest z niego dumny.
Pod każdym z ugryzień ciało Hinote zdaje się tężeć, jak zbliżająca się do wybuchu bomba, która nagrzewa się i zwiększa swoją objętość, raz za razem dotykana gwałtownie przez dłonie, które nie wiedzą jeszcze, że zaraz zostaną wyrwane ze stawów gwałtownym podmuchem. Nie jest w stanie już rozdzielić chłodu, jaki go otacza, jego bolesności zderzającej się z rozpaloną skórą, od rwącej przyjemności zakleszczających się szczęk mężczyzny, które pozostawiają po sobie zwierzęce wręcz ślady. Nie obchodzi go to, czy są w miejscach, które przykryje ubraniami, czy każdy będzie mógł sunąć po nich oczyma. Niech gryzie. Niech wgryza się do samych kości, liże je i traktuje jako własne, dopóki ten mu na to pozwala.
Źrenica, która wcześniej jeszcze pozostawiała miejsce tęczówkom, teraz rozepchała się gwałtownością w oczach, pożerając bursztyn iskrzących się tarcz, sprowadzając je jedynie do cienkiej, złocącej się obręczy wokół zwęglonego spojrzenia. I zimno już nie istnieje, jakby gorące wnętrze ust Keity wypędziło je z całego świata, spychając w głębinę, do której nikt nie ma dostępu, na samo dno zapomnienia. I nie oderwał od niego wejrzenia nawet na krótki moment, pozwalając palcom sunąć między czarnymi włosami, zgarniając je w pięść. I w szarpnięciu owładniętego rozkoszą ciała, nadgarstek cofa się mocno, odchylając nieznacznie głowę mężczyzny ku tyłowi, wsuwając się w niego brutalnie, może nieco zbyt agresywnie, chcąc poczuć go intensywniej, zakleszczonego w bezdechu na jego przyrodzeniu, śledząc parę ulatującą z kącików ust, kiedy język zwilża wargi, rozciągając je w paskudnym uśmiechu spływającym wejrzeniem ciepłym i rozszalałym. Nie ważne czy oczy mężczyzny zajdą łzami, nieistotne czy ślina po wysunięciu się na chwilę z jego gardła będzie skapywać na ziemię. Tym razem to Keita bawił się ogniem i musiał być przygotowany na to, że ten palił i niszczył, zawłaszczał w swojej destrukcyjnej mocy każdy element przynależny do jego jestestwa. I otwarta w zaproszeniu miednica zachęca do kolejnego zbliżenia się, już nie tak silnego, a ścieląc się na całej długości języka pulsacją, chcąc odebrać to, co jego łagodniej, zapadając się w połach przyjemności. Hinote wiedział, że nie zakończy się to tutaj, nie w zaułku, nie w bezimiennej uliczce, a Keita zbiera teraz punkty, które wymienić będzie mógł na własną rozkosz, którą mężczyzna ofiaruje mu z wręcz usłużną przyjemnością, oddając część własnego uniesienia, prawdziwym spełnieniem otulając jego ciało, układając je na własnym. Wiedział, że musi stąd spierdalać, kiedy pierwszy dźwięk syreny dociera do jego uszu z oddali, przeliczając jak szybko dotrą przez labirynt Nanashi do snopu dymu i ognia uderzającego o niebo, które nie ma już siły nawet łkać nad tą częścią miasta. Nie niszczy to też jego skupienia ani nie odciąga wzroku od wejrzenia Keity, które podtrzymuje, niemo nakazując nadal spoglądać do góry, nawet jeżeli powieki chcąc opaść, ukryć srebrzystą tęczówkę w targanym ciałem spazmie sięgającego gardła członka.
@Keita Gotō
Seiwa-Genji Rainer and Himura Akira szaleją za tym postem.
- +18: wątek erotyczny:
- Na klatce piersiowej rażące ciepło, którego źródło znajduje w bólu zapoczątkowanym wokół podrażnionego sutka. Skłania się ku niemu; ku skórze leniwie tkniętej palcem, jakby niegodnej mocniejszego dotyku. A jemu nie zależy… nie chce tonąć w nieśmiałych gestach. Nie teraz, kiedy dałby się złamać pod zimną fasadą budynku. Spleść w gwałtownym uchwycie szarpiącym biodro a wraz z nim, wraz z paznokciami szukającymi pod skórą napiętych mięśni, pozwoliłby na wydrapanie całego dnia. Wszystko po to, by choć na chwilę odnaleźć realność w cielesności, gdy rozum już dawno zatracił się w czasie. Nie pamięta, kiedy ostatnio spał. Na zmianę zdychając w migrenowych atakach, w żyłę wbijając kolejną igłę w celu uśmierzenia bólu, pijanym krokiem szlajając się po ulicach dzielnicy. Kiedy nie śpisz, twoje ciało działa w cyklach. W jednych z nich obumiera i w ostatnich dechach walczy o życie. Jak teraz, gdy w efekcie zdaje się chciwie zabierać tamtemu dech. Z każdym ruchem języka wkradającym się na usta, koniuszkiem wpełzającym na górną linię zębów, głęboko do gardła, zabiera gram obcego powietrza. Jakby w nim znajdował prawdziwszy oddech. I może, w całym tym sytuacyjnym paradoksie, jest ogniem, który zasysa skradziony tlen po to, by wytworzyć śmiercionośny płomień i w dymie spłonąć. Uśmiecha się do tej myśli a jest to uśmiech głupca, który liczy na szybką śmierć. Nie wie, że zatrzymując na ustach Hinote rozbawienie, zdychać będzie jeszcze długo. Albo co gorsze, nie zdechnie w ogóle. W fazie drugiej ciało wpada w stan maniakalnej euforii, w której słabe od depresyjnego epizodu witki, już tylko udające ludzkie ręce i nogi, rwą do przodu jak kopyta konia w galopie. Z dnia na dzień jest coraz gorzej, bo epizody te, wcześniej rytmicznie się powtarzające i przewidywalne, teraz ulegają zmianie co minut kilkadziesiąt. W efekcie szalejesz. Ale — czy to dziwne? Czy nie tego spodziewasz się po roku funkcjonowania na granicy życia i śmierci, gdzie nie tylko nocne cienie, ale przeraża i słońce wdzierające się pod niewyspane powieki? Cichy jęk ucieka spomiędzy ust, kiedy ucisk na sutku zacieśnia się, a on w ślinę zostawianą na kochanka szyi przelewa i krótkie podziękowanie. Za to, że jeszcze trzyma go przy życiu i za to, że jednocześnie depcze po jego popiołach. Z ust ulatuje piękna melodia ciężko upuszczanego oddechu, kładąca się na tym małym, skromnym fragmencie skóry za uchem, gdzie nos chowa w krótkiej potrzebie bliskości. Zwalnia na moment, by poczuć go mocniej. Przylgnąć do drugiego ciała jak rozbita porcelana, która w sentymencie zostaje sklejona z niepasującą do niej częścią. Wyszukując w powietrzu upuszczanym przez nos potrzebnej dawki sensualności, palce przesuwa po uchwyconym w zmęczone dłonie penisie i uśmiecha się do płatka męskiego ucha, gdy w zapowiedzi następnych gestów zwliża spierzchnięte chłodem usta.
Od ziemi ciągnie przeraźliwe zimno, które w rozgrzane ciało wbija się niczym igły. Ciche, dziękczynne niemal westchnienie urywa się z gardła i tym samym pieczętuje powrót do żywych. Przynajmniej na następne sekundy, gdy gnając za tym uczuciem jak za światłem w tunelu, ginie językiem w jego pachwinach. Spod nich jak opary parowca ulatuje rozgrzane oddechem, zimne powietrze. Jego ciało smakuje nie tylko podnieceniem. Przynajmniej nie tylko tym tutejszym, namacalnym. Jest i czymś trwającym; czymś, co zaistniało na długo przed ich spotkaniem, na długo przed podpaleniem Mirai. To szaleńcza iskra, która erotyzm odnajduje jeszcze przed bezpośrednimi działaniami, bo ich samo wyobrażenie smakuje spełnieniem. Na języku zalążki kwaśnego potu zroszonego na przyjemnie twardym przyrodzeniu mężczyzny, gdy źrenice schowane pod opadniętymi powiekami. W nich rozmyte słoną kroplą łzy źrenice. Pierwsze pchnięcie naruszylo nadwyrężane od kilku dni podniebienie, przez co ciało chciało automatycznie się wycofać. Nie tym razem. Przez dłonie jak kleszcze zaciśnięte na głowie pozostało w miejscu a on jęknął rozdrażniony, jakby nie do niego należała wcześniejsza decyzja. Ale to właśnie w decyzyjności, którą na moment posiadł, skryły się resztki autorytarnej natury. Coś, co ściśle łączyło go z mężczyzną sprzed roku, powidokiem jego samego. Zabawne, jak dał się stłamsić. Niekontrolowany charkot grzęźnie w gardle, gdy spanikowane płuca pragną złapać tchu. Nie zdążą przed kolejnym ruchem bioder, które pełznie głębiej, swoją gwałtownością odnajdując ciasnotę męskiego gardła. I wie, że wyzwany został do kolejnej walki, już nie o fizyczną w tej korelacji pozycję, ale bitwę na spojrzenia. Prowokacja tli się w rozjaśnionych porankiem tęczówkach. I zazwyczaj kolejny dzień przyniósłby świeżość umysłu, ale nie tym razem. Nie wtedy, gdy głowa od kilku dni znajduje się w majakach zwykłego życia. Nawet teraz, upadając na kolana przed Hinote, w uliczce oblepionej zapomnieniem a w tej amnezji cuchnącej biedą i nota bene wszystkim tym, co w jego życiu najgorsze — całym pierdolonym smrodem Nanasi, nie powiedziałby, że to jawa. Pytanie, czy broczy w śnie, przestał zadawać trzy dni temu. Od dwóch ledwie pamięta, czym jest przyjemność z prostej, codziennej egzystencji. Parę godzin dzisiejszej nocy wystarczyło, by całkiem już zrezygnował. Może dlatego bez większego przemyślenia sięgnął jego krocza i daje mu jak wężowi wpełzać na język, dławić słowa i pulsującym ciepłem rozgrzewać ślinę. W tym żałośnym poczuciu przegranej pozwala mu raz jeszcze wcisnąć się do środka, gdy przy spacyfikowanym przez powolny ruch słowie grzęźnie nosem w jego podbrzuszu. Paznokcie jak kłusownicza pułapka zaciskają się na tyłach bioder, wbijają w skórę mocniej, zachłanniej. Potrzeba pogwałcenia ciała jest jeszcze silniejsza. Z gardła spływa ona ku podbrzuszu, oczy zakrapla przyjemnym bólem. Kiedy jak gad wyślizguje się z jego ust, oddycha głębiej, chciwie, przy twarzy zmęczonej wysiłkiem, ślinie drążącej kanalik pod jednym kącikiem ust; tę ściera zamaszystym ruchem dłoni. Rytmiczna syrena odbija się pod czaszką i zajmuje mu sekundę, dwie, by tę uchwycić wśród szmeru gnących się pod płomieniami belek Mirai. Podnosi się z klęczek, by przegubem dłoni opaść nad tamtego lewym ramieniem i przy charkocie naruszonego przełku, gdzie ból stara się złagodzić dłonią masującą szyję, mówi:
— Spierdalamy — Głos ma słaby, przecięty chrzęstem sponiewieranych erotyzmem, ale i wcześniejszymi konwulsjami migdałków. Mimo to nie rusza się. Pozwala ciału ochłonąć, czole znaleźć oparcie w drugiej z klatek piersiowych a przede wszystkim odetchnąć parę razy głębiej ku płucom, pozwolić ciału odnaleźć chłód wieczora i równomiernie rozłożyć go na rozognione wnętrze. Dłońmi sięga bokserek mężczyzny, by te nasunąć wyżej na biodra, ale w niewytłumaczalnym wręcz zmęczeniu wstrzymuje się. W zamian palce pozostawia na jego talii.
— Nie mam ze sobą Sawy, poza tym nie wiem, czy jestem w stanie prowadzić. — Nierozsądnie palce jednej z dłoni suną po częściowo odkrytym podbrzuszu, by sięgnąć jego krocza: — Ty najwidoczniej też jeszcze nie.
Isayama Shūsei ubóstwia ten post.
- +18: wątek erotyczny::
- W całej tej sytuacji ukryty jest śmiech przeznaczenia. Zawodzenie kostuchy, która sama już nie potrafi powstrzymać się od rozbawienia; bo kiedy oni rozbudzają się do życia, kilka metrów dalej, to życie zostało rozerwane i zakończone przez parę błahych powodów. Rachunek się wyrównuje; oni, Ci ważniejsi, nabierają w płuca głęboki wdech, odbierając go tym, którzy nie byli warci nawet wydychanego przez szczury swądu.
Palce tonące w czarnych puklach, na moment rozluźniają się, kiedy za drugim razem poznaje fakturę gardła, to jak blokuje sobą przepływ powietrza, w spazmie ciała mężczyzny rysując swoje uniesienie. I nie ma piękniejszych oczu, niż te, które na niego spoglądały z ziemi, sponiewierane, chociaż nadal pożądliwe, szukające zapewnienia w zwęglonej źrenicy, która ostro wgryzała się w jego własną, rozcinając ją i dzieląc między swoim ciałem a gorącym oddechem umykającym na linii mokrego języka, pnącym się przez cienkie szpary ku kącikom ust. Nie było piękniejszej istoty od tej, która skopana przez życie, nadal się go kurczowo trzymała, łudząc się, że jeszcze kiedykolwiek coś się zmieni, że jeszcze będzie lepiej — znośniej, jeżeli nie szczęśliwiej. A on mógł mu to ofiarować; znośność. Dawkowaną bez rozwagi. Zasypując usta kłamstwem, jakie nigdy nie powszednieje, bo mówi o zależności, która pomimo przerwania, zawsze wraca i przypomina o sobie w czułości.
— I bardzo dobrze, bo wyglądasz tragicznie, Kei... — wyrywa się dziwną troską lub zmyślnie utkaną jej próbą spomiędzy ciężkiego oddechu; rozchodząc się krótkim gardłowym śmiechem, pozwalając rozgrzanym od szalejącej w żyłach krwi palcom oprzeć się delikatnie na linii szczęki mężczyzny, unosząc spojrzenie wysrebrzonych, pobłyskujących od łez i zimna oczu ku swojemu, wolną dłonią zagarniając go bliżej, mocniej, otulając się jego ciałem. Zachłannie sycąc się urwaną gwałtownie bliskością, która niby jeszcze trwa, ale traci na intensywności, która dyktuje rytm życia Shuseia. Śmiech zmienia się w przeciągły, zwierzęcy pomruk, kiedy ponownie poczuł palce zakleszczające się wokół palącego wzwodu, nie dając momentu na zapoznanie się z trzeźwą myślą, o którą teraz walczy, jak topielec o haust powietrza nad mętną wodą, która wciąga go w swój wir; żeby bez szwanku wyciągnąć ich z wrzawy już nie tylko rozdzierającego się pożaru, ale i syren obijających się wrzaskiem banshee. Zęby zacisnęły się na dolnej wardze, tamując kolejny odgłos, spychając go ponownie w krtań. Oddech, tak bardzo potrzebny, bo inaczej, bez niego i bez racjonalności, rozszarpie kochanka na strzępy. I już po chwili, łapiąc równowagę w bólu łaskoczącym linię ust, Hinote odpuścił i przesunął kciukiem przez odwrócone „K”, wpatrując się w zarys okręgu wokół litery, jakby w pieszczocie chciał wtopić tatuaż w rumieniec, zatrzeć go i wymazać; rumieniec, który nie wie już, czy jest jedynie wypiekiem podniecenia, czy i kąsania grudniowego mrozu. Temperatura nie ma znaczenia, nic nie ma znaczenia, dopóki Keita podsyca płomienie liżące żebra, karmi sobą, swoim własnym ciałem i każdym dźwiękiem. Nie tylko słowem, ale westchnieniem i jękiem; które zdają się mieć większą moc niż wymuskane zdania, zazwyczaj obijające się z głuchym chrzęstem o zdechłe wnętrze Hinote, jakie jedynie w marnych podrygach, jak pod dłonią nekromanty, raz za razem wykazuje się czymś więcej, niż tylko destrukcyjnym szaleństwem. Tak jak teraz, ujmując między obiema dłońmi twarz Goto, patrząc na niego z wyrozumiałością nieśmiało wyglądającą spod szarych opiłków tonących w cieple miedzianej tęczówki. — Jedziemy do mnie. Musisz dojść do siebie — nagle przypominając sobie o własnej nagości, ściągnął brwi, pozwalając kącikowi ust zakręcić się ku górze, wyczuwając, jak bladość skóry tężeje i utwardza się w fioletowawym zabarwieniu gęsiej skórki.
Składając ostatni pocałunek na ustach kochanka, smakuje je przez moment, zanim jedna z syren jakby głośniej zaznaczyła swoją obecność, przypominając, że poza nimi istnieje też świat realny, ułożony i poskładany niczym żuraw z origami. Więc i dłonie opadły na brzeg spodni, prędko je podciągając i zaciskając mocno pas, prostując plecy, oderwawszy ramiona od ceglanego oparcia. Maska ponownie nasuwa się na twarz, ale palce nie skończyły na jej materiale wędrówki, a podążyły wyżej ku czapce, którą Hinote ściągnął ze swojej głowy i założył Keicie, zaciągając daszek nisko. Cokolwiek. Jakkolwiek. Choć w minimalnym stopniu odseparować i oddzielić jego tożsamość od śmierci zalegającej w Mirai. Hebanowe kosmyki włosów na moment rozlały się kaskadą, aby po ułamku sekundy znów zniknąć pod kapturem. Bezimienny, ukryty, zaszczuty przez samego siebie i parszywą przeszłość, zmuszony ukrywać żądze i pragnienia, które dla innych niezrozumiałe, a dla niego pozostające kwintesencją życia i jedyną siłą, jaka go jeszcze przy nim trzymała.
Dłoń ginie na moment w kieszeni spodni, wyciągając z niej telefon i pośpiesznie odszukując jedyny słuszny kontakt. Nie musiał spoglądać na rozświetlony ekran, pamięć mięśni prowadziła palec do ostatnio wybieranych kontaktów instynktownie. Jedyny, który czy to o ósmej rano, czy trzeciej w nocy, zawsze odpowiadał.
— Sho... jak najszybciej. Nie jedź głównymi. Stań tam, gdzie z... Tak, tam. — I kończąc gwałtownie połączenie, Isayama schował telefon automatycznie w poprzednie miejsce, sięgając ręką ku dłoni Keity. Miał być blisko. Szczególnie teraz; kiedy ruchem głowy nakreślił kierunek, wycofując się na moment na główną arterię prowadzącą w stronę baru, ostatnie wejrzenie zawieszając na wystającej przez próg przegubie. Martwej dłoni przykrytej pyłem ulicy. Reszcie ciała, które smoliło się skryte pod kłębem szarego dymu, a którego nie mógł dostrzec — jednak wiedział, że tak właśnie jest. Jest tak, jak powinno być.
zt x2
@Keita Gotō
Gotō Keita ubóstwia ten post.
5 marca 2037
W niektórych miejscach jak przy pożodze palą się dusze. Już pośmiertnie. Z oczodołami jak spodki pustymi, gdzie nic więcej a umoszczony przestrach. Ten jeszcze z życia, który trawił gardła wraz z ogniem liżącym migdałki. Długie, giętkie języki sięgające wpierw mięśni, później kości, aż w końcu duszy. Jak padli, tak teraz czołgają się pomiędzy światami charcząc: życia! Bo przecież niczego więcej im nie trzeba, jak nowego oddechu, co płuca porusza w rytmie narodzin. Cmentarzysko zapijaczonych i zaćpanych oczu. Gałek, które pod wpływem zbyt dużego ciśnienia, zbyt śmiałego ognia rozpłynęły się po policzkach umarłych. Ich trupy wyniesiono dnia kolejnego, kiedy Mirai już nie czernią nocy, ale żywiło się fioletowymi odcieniami poranka. Ale przecież to już pamiętacie.
Obaj, kiedy dziesiątego grudnia miasto wstawało z zamiarem rozpoczęcia życia, wy – bezpośrednio bądź nie – niektóre ukróciliście. Żałosne. Samozwańczy władcy zaświatów, którzy niczym więcej a pyłem na Ziemi. Nic tylko gardziel waszą przytrzasnąć, aortę polizać ze zamiarem natychmiastowego jej wyrwania. O, idioci! Ludzkie kreatury, które świadomie powłócząc nogami zdecydowały i wciąż decydują o nieżyciu wam podobnych. Wielu was takich, głupcy, którzy na szalę biorą czyjeś serca i je w namiętnych uściskach kruszą jak najdrobniejszą porcelanę. Bo to proste, palcami jak szpony wbić się w organy i z pluskiem krwi wyrwać je z głębi trzewi.
Wracacie, bo powroty do zmarłych są łatwe. Coś was tutaj przyciąga. Coś, co łapska ma długie i sięga wpierw wybujałej wyobraźni morderców. Bo przecież nie powiecie, że obojgu nie przyszło wydać wyroku śmierci? Wręcz przeciwnie. To boli. Kiedy ktoś jak przez żywe mięso pazurami przedziera się ku waszej wyobraźni. Zazwyczaj podczas snu, kiedy, jak obaj wiecie, granica jest najcieńsza. Coś, pachnie mdłym kadziłem, płonącym ciałem i alkoholem, który nie mogąc ulecieć, już na zawsze wtopił się w mięso płonących.
Śnicie, a sny są przebłyskami wykrzywionych kręgosłupów i twarzy, które wpierw ślepia kierując w górę, nagle spoglądają w waszą stronę. Życia! Przewracacie się z boku na bok a ciała niemal jak na belkach, które płonąc, sięgają i waszych wnętrzności. Chce wam się rzygać, ale budząc się z ust ulatuje nic więcej a ślina gęsta jak olej. Maź w podobnej konsystencji zapychająca gardziel. I dzieje się tak raz, dwa, trzy, tysiąc. Każda noc jak wyrwa w klatce piersiowej, w której płonie nie jedno a siódemka dusz. I krzyczą, i drą się, i słowem wbijają pomiędzy zęby, gdzie człowiekowi najbliżej do kości. Z głębi trzewi trupów nic więcej a charczenie wypalonych strun głosowych. Tych, na których ostatnia nuta wygrana została przez was.
Witam was serdecznie w koszmarze. Sesja ma na celu podbicie waszych umiejętności, więc na tym się skupimy. W odpowiedzi do tego posta opiszcie powracające od grudnia sny i powiązane z nimi fizyczne katusze. Shūsei, weź pod uwagę siłę woli. Tomomi, weź pod uwagę zwiększenie progu bólu. Końcówka posta to moment, w którym docieracie do spalonego Mirai w dniu 5 marca 2037 roku.
Isayama Shūsei: 0/3 siła woli; 0/3 siła fizyczna
Shogo Tomomi: 0/3 wytrzymałość; 0/3 wysoki próg bólu
Deadline na odpis: 10/03
Ejiri Carei, Isayama Shūsei and Shogo Tomomi szaleją za tym postem.
Pierwsze dni nie były tak trudne do przetrwania. Ot, koszmary. I tak je miewał i tak był na nie narażony. Przywykł. Starał się pracować w identycznym rytmie, zlecenie za zleceniem, cel za celem, odhaczyć — wziąć nowy, przemęczyć się, zagryźć zębiska na języku, choćby w pysku miała zebrać się krew. Jeszcze raz to samo. Kolejny dzień pod tą samą mantrą. Ciepło. Kopcące się meliny, krew na knykciach, zimny prysznic. Jeszcze raz. Jeszcze. Raz. Z coraz krótszymi oddechami, bardziej podkrążonymi oczami, ciągłym „nie", jakie powtarzał sam do siebie na granicy snu.
Zniósłby fizyczne katusze; te były wręcz mile widziane. Potrafiły otrzeźwić, sprowadzić do pionu, ponownie wbić stopy w stabilny grunt. W marach, które rozbłyskiwały zbyt znajomym płomieniem i trzaskiem kruszejących w językach ognia desek Mirai, lepiła się słodka nuta zaproszenia ku własnej śmierci. Bo „zostań” przeplatało się z żałosnym jękiem prośby o zgodę na dalsze życie. Chciał zostać, chciał trwać tak jak i te wywijające się, kurczące i obnażające alabastrowe kości trupy. Chciał do nich przynależeć, stać się nimi. Bronił się, jednak kiedy ślizgające się w mazi własnego tłuszczu dłonie, sięgały ku jego butom i pięły się do góry, próbując zatrzymać jego istnienie w splotach pożogi. Tłuste plamy zostające na czarnym materiale, na skórze wojskowych trepów, pobłyskując obrzydliwie. Swąd. Ten fetor. Przywykł do niego. Zaczął się przyzwyczajać do stopionych w gładkie mięśnie jak plastik, twarze.
— Porzygam się zaraz — wędruje z ust do wnętrza kabiny samochodu, kiedy opuszki palców już naciskają na guzik otwierający okno. Rozchylić je, żeby powietrze wdarło się do środka z hukiem i zakłóciło myśli, które biegną jak szalone wprost we wspomnienia ostatniego, tysięcznego, milionowego może koszmaru. Robi mu się niedobrze, nie przez to, że obawia się konfrontacji z tym, co pozostawił w Mirai, a przez fizyczne przemęczenie. Jest jak rozciągnięty między wielowymiarowość cierpienia, uniwersa zmęczenia i rezygnacji. — Znaczy, nie porzygam, po prostu chujowo się czuję. — Poprawia sam siebie, uzupełnia wcześniej wyrzucone zdanie, jakby to nowe miało cokolwiek teraz zmienić. Nie zmieni, bo już zapadła niepewność, że nie da rady; cokolwiek miałby zrobić, może się rozsypać. Bliskość przyjaciela przynosi ukojenie; marne teraz, ale zawsze jakieś. Bo nie jest z tym gównem sam, tylko problem w tym, że to właśnie ów przyjaciela w to gówno wciągnął. Czy nie powinno być mu to obojętne? Bo przecież on też nie żyje. Kiedy piwna tęczówka zapiera się na profilu kierowcy, do Shu nadal nie dociera to, że jest martwy. Bo jest. Shogo jest martwy. Tak jak inni. Jednak nie potrafi o nim myśleć w ten sposób. Może po prostu nie chce. Może broni się jeszcze przed świadomością, że wszyscy Ci, którzy kiedyś byli przy nim, nikną. Czy przez niego? Czy we wszystkim jest jego wina?
„Zostań z nami"; dusi go, dusiło zawsze. Bo „zostań" już kiedyś padło; spomiędzy warg ukochanych i tych, które miały nigdy nie zsinieć pod pocałunkiem śmierci. Wyszedł raz. Drugi. Uciekał przez wysoki, drewniany próg Mirai, potykając się o niego, wypadając jak bezwładny wór ziemniaków na zabrudzoną krokami żywych i martwych ulicę odrapanego Nanashi. Pamiętał przecież o nim. O tym psia jego mać wysokim progu. Walczył. Każdorazowo walczył z podszeptem, aby nie wyciągnąć dłoni ku ofiarom i nie pomóc im ściągnąć się do ich poziomu, w żarłoczność poczucia winy, które jedynie w sekundowych przebłyskach kładło się na duszę. To było tylko zadanie. Nie miał na nie wpływu. Zlecenie. Wziąć. Wykonać. Odhaczyć. Ponownie. Jeszcze raz. Jeszcze. Raz.
— Wiesz, co mnie najbardziej wkurwia Shogo? Że nie mogły sobie lepszego czasu wybrać tylko teraz. — Papieros układa się automatycznie między wargami, próbując uspokoić żołądek, który wije się, jakby był wypełniony śliskimi węgorzami. Shu wie, że przyjaciel też pamięta tę datę. Jeszcze dwa dni i minie kolejny rok, kiedy Isayama trwa sam, jak drzazga pod paznokciem wszystkich tych, z którym przyszło mu wchodzić w interakcję przez ostatnie lata. Ile to już? Pięć lat, od kiedy nie zdążył się pożegnać z Shigeo? Bo tak to pamięta — nie jako jego śmierć, a jako wyrwane serce, które ktoś rzucił zdziczałym kundlom na pożarcie, rozdzielając tych, którzy nigdy nie powinni znajdować się od siebie dalej niż na wyciągnięcie dłoni. I Mirai jedynie wszystko jeszcze mocniej komplikuje, kiedy w snach wyje do niego zaproszeniem ku umieraniu razem z tymi zapijaczonymi ciałami. Siedem par oczu, których gałki topnieją od gorąca, którego on nie czuje, bo czuje jedynie ból na dnie świadomości i zdolności do współodczuwania zapaści w ramiona potępienia. Bo on też jest potępiony od dawna. Zostać. Może powinien. Może powinien zgodzić się, ale jego wola jeszcze się trzęsie i wierzga narwanie, każdorazowo zmuszając nogi do ruchu i ucieczki. Pierzchnie więc Hinote, zawsze przez ten próg. Zawsze lądując plecami bez oddechu na ziemi. Nie zgadza się, odmawia. Leży z pustymi płucami, żeby za moment się wybudzić i nocy kolejnej znów pojawić się między trzaskiem drewna i jękiem.
Kiedy samochód pokonuje ostatni zakręt, w tęczówki już wbija się zarys budynku. Za wzrokiem wędruje smuga dymu spomiędzy warg, jakby chcąc ukryć za nim spojrzenie, które tnie przestrzeń w pobudzeniu. Później wszystko toczy się jakby w wymuszonej przez napięcie ciszy. Wie, że wysiada z samochodu i wie, że rzuca kiepa na ziemię, przydeptując go podeszwą. Wie, że nie jest sam, bo rozpoznaje obecność przyjaciela przy swoim ramieniu i trzask drzwi od strony kierowcy. Mirai trwa. Nadal; chociaż zmienione. Jego działaniem, gwałtownym i żarłocznym w żądzy doznania ciepła i destrukcji, do której jest zdolny. I mimo wszystko nie może się powstrzymać od uśmiechu, który drga w kąciku ust. Niesie się też rozbawienie w gardle, pozwalając obsydianowej źrenicy wrócić na twarz Shogo. Wie, że on też wie, że to jest trochę zabawne. Nie pierwszy raz. Nie ostatni.
Shogo Tomomi ubóstwia ten post.