Nanashi rządzi się własnymi prawami; czas tu biegnie innym tempem, ludzie przeobrażają się w szare, wychudłe monstra bez twarzy, zaś cała radość, jakiej można uświadczyć w innych rejonach Fukkatsu, na terenach Bezimiennego Miasta wyparowuje w sekundę - głównie na rzecz niepokoju. Knajpa "Mirai" ma w sobie dużo sarkazmu. Dawniej być może faktycznie nawiązywała do jakiejkolwiek przyszłości, jednak obecnie powoduje jedynie kwaśny uśmiech pogodzenia się ze swoim losem. Nie można jej jednak odmówić niewytłumaczalnej kameralności, którą jedynie lokalni mieszkańcy są w stanie docenić w pełnej krasie.
Lokal funkcjonuje niemal na okrągło, przygarniając do siebie tutejszą ludność o każdej porze dnia i nocy. Bezimienne Miasto, mimo trudności, odnalazło chociaż ten jeden punkt, w którym słychać płynącą z głośników muzykę, czuć zapach smażonych na zapleczu dań, a przy barze uwija się znajomy personel. Tworzy to nieudolny, ale przynajmniej jakiś obraz normalności.
W środku nie zabrakło paru stołów, krzeseł, ław i sof i choć meble nie pasują do siebie, to na przestrzeni lat przeobraziły się w stałe miejsca konkretnych gości. Można by zresztą przypuszczać, że w punkcie takim jak ten bójki i awantury to "dzień jak co dzień", szczególnie, że przy rozległym barze, za cenę kilkuset jenów, zakupić można trunek - głównie niskiej jakości piwa i sake. Nic bardziej mylnego. Wydaje się, jakby osoby wchodzące do knajpy rozumiały pokrętną logikę świata. Dbają o ten lokal, bo wiedzą doskonale, że to jedno z niewielu miejsc, w których mogą poczuć się jak ludzie. Ma to także znaczenie w przypadku, w którym próg przekroczą obcy. Przechodnie natychmiast odczuwają na sobie dziesiątki wrogich, czujnych spojrzeń; spojrzeń należących do tych, którzy są w stanie walczyć o swoje.
Rozdarte od szkła, niemal do kości - knykcie pięści, nie odrywały od nasilających, pokoszmarowych migren. Rozbite szkło zastąpił nowym, ale w czarnych ślepiach, czaiło się szaleństwo, trzymane na uwięzi tylko obietnicą przyjaciela, że zajmą się przyczyną całego skurwysyństwa, które urządziło sobie w ich głowach piekielne pobojowisko. Jak wrzaskliwe echo, odbijane od ścian rozpalonej gorączką czaszki, bez końca słuchał charczącego wycia dymiących trucheł. Rozmazane, przepalone tkanki korpusów wiły się, wierzgały, czołgały i chwytały go szponami przeżartych płomieniami kości, wyszarpując żywe kawałki mięśni z jego ciała. Krew tryskała, dławiła lepką przestrzeń gardła, oblepiała skołtunione sadzą włosy, przeżerała wylot śmiertelnych postrzałów, od nowa też odgrywając scenę śmierci. Siarka sklejała powieki i znowu rzygał już nie żółcią a krwawą ropą oleistej cieczy, tłuszczu, który mianował się kiedyś skórą.
Świadomość witała go zawsze szyderczym rechotem żołądkowych spazmów i tylko desperacka jazda, doprawiona stałym dopływem pobudzaczy, pozwalała na krótko wyrwać się ze szponów które tak zaciekle pożerało go od nowa, gdy ciemność pochłaniała umysł.
I chociaż ciało, uparcie wracało do pierwotnego stanu, przekrwione jak w chorobie źrenice i sine cienie pod oczami, nadawały mu tego samego niepokoju, co powstałym świeżo trupom. Ból oblekał głowę, rwał mięśnie, wykręcał trzewia. Zmuszał do szaleńczego napięcia, kiełkując jak groteskowy kwiat. Napędzający cel gniew, w niemej, przepalonej - znowu - transformacji, przekuło napęczniałą zgnilizną nienawiść, w stronę Mirai. Darowanie, równało się z porażką, której w wyuczonej naturze wojskowego, graniczyło ze śmiercią. Do or die. I to obecność przyjaciela, gruntowała jego rozognioną poczytalność w rozpoznawalnych granicach rozsądku. Tak jak pęd powietrza z uchylonych szyb, gdy pokonywali przestrzeń dzielącą ich od odległego wycia Mirai. Być może, słyszalnego tylko w jego lub ich łbach.
Izolatki w ich stanie, były najlżejszą z terapii. Shogo potrzebował odwetu, smaku, nawet gorzkiego, zemsty. Piekielnej jak same, dręczące koszmary. Nie kłamał, gdy wklepywał we wiadomościach do Shu kolejne zwrotki. Był gotów zdechnąć, byleby zakończyć jątrzące się w jego głowie paskudztwo. Desperacja - tu przyznawał - potrafią przysłonić racjonalność działań, a tych, kurczowo musiał się trzymać, zrywając przeraźliwą potrzebę ukrócenia wszystkiego. Przynajmniej do czasu, gdy to jego cel wypełźnie z odmętów niewiadomej.
- Tylko za okno - nie oderwał uwagi od drogi, odpowiadając przyjacielowi, ale przez twarz, pierwszy raz przeciął grymas inny, niż umęczone bólem zgrzytniecie. Szczęki nawet przy mówieniu, zwierały się, tworząc smukłą linię wzdłuż skroni. Spięte połowicznie włosy, wymykały się cienkimi pasami, a porwane pędem wiatru, tworzyły dziwną, kruczą aureolę wirujących nad głową nici - Chujowo by było, jakbyś zarzygał siedzenie. Będziesz w tym siedział w drodze powrotnej - jeśli jakaś droga powrotna dla nich istniała.
Brakowało w wypowiedzi zaczepnej iskry, którą serwował zazwyczaj. Umęczenie, wypłukiwało emocje, rozpaczliwie trzymając się rozmazanych faktów. W następującej po sobie refleksji, z komendą niemal - na słowo "teraz", wargi wcisnęły się w długą, zaciskaną linię. Wiedział co za "teraz" się działo - To kurwiszcze problemów, podobno atakuje stadami - gdyby nie okoliczności, zapewne porwaliby się na wariackie wyścigi, na burdę w barze, pijaństwo i długie potem, nieprzytomne rozmowy. Ale - brutalnie ujmując, nie mieli na to czasu. Nie teraz - Przeżyj tam. Cokolwiek znajdziemy. Wybaczę ci nawet brak blizn. Odbijemy to - jeszcze jedna obietnica. Jak kontrakt, który aktem własności, zagarniał kolejny dzień. I kazał trwać jeszcze trochę. W oparciu, które rozmywało nieznośność egzystencji yurei, którym był. W rozpadzie aż do gruntu świata, który kiedyś znał. Dziś, ta znajomość popieliła odbicia rumowiska budynków, które kątem oka chwytał, gdy zwolnił, a szum silnika zniżył warkot na niższe obroty. I dopiero wtedy, palce zsunęły się z kierownicy, by wysunąć z opakowania pogięty papieros. Wcisnął go w wargi, odpalił. A silnik gaśnie, śmiejąc się jeszcze echem, uciszonym, gdy spojrzenie już w pełni mogło objąć poczerniałe zęby, przeżartego ogniem Mirai. I zaraźliwą we wspomnieniu myślą, dał upust szyderstwu, które z nich kpiło, jak żarliwe odbicie.
A więc Shogo uśmiechnął się, stając u boku przyjaciela, odtwarzając jak w przeszłości kompanię misji. Papieros w kąciku warg zadrgał, ale nie opadł, szorując dymem po nozdrzach, po gardle, tłukąc się w płucach i na chwilę, gasząc stęchłą woń śmierci. Ból w odpowiedzi zajaśniał w potylicy, potem błyszczy, ćmi i opada, gdy krok ciężkiego, wojskowego buciora, miażdżył, sczerniałą ziemię. Nie mógł tylko mieć pewności. Kto finalnie kogo zmiażdży.
Jazda.
Isayama Shūsei ubóstwia ten post.
Mirai cuchnie płonącym naskórkiem, który zdaje się wkradać w nozdrza i osiadać głęboko w przełyku. Czujecie smród mięsa, ale i jego posmak rozkładający się na języku. I wiecie już, że wszelkie dotychczasowe niestrawności spowodowane były niczym innym, a życiem, które na siłę coś wpychano wam do przełyku. Wymioty niczym innym a wrzucanymi w gardziel ochłapami ludzkich cząstek. Wpierw poszła wątroba, która w swej strukturze była miękka i mdła, zaraz za nią przy powtarzających się konwulsjach przesuwano przez usta jelita. I ponownie kwas żołądkowy podchodzi do gardła. (Wykonajcie rzut na wysoki próg bólu)
Truchło Mirai zakneblowane jest jak wasze usta wpychanymi weń duszami. Dechy ciasno oplatają kości spalonego pubu a powidok tego, co wcześniej, na sekundę mierzi wspomnienia. Pierwszy krok, drugi, trzeci. Stopy jak przez smołę brną ku ululanemu w śmierci miejscu. Bo jest ciche. Jak cmentarze ciche i podobne spokojne. Takie, które uspokaja dygotanie serca przechodniów, ale wasze — jakby na przekór — wyrywa z trzewi. Boście mordercy. Glizdy ludzkie jak te zasiadłe pod waszą skórą. Chichot losu, rzeczywisty, bo i niosący się w powietrzu, żeście posłusznie wrócili do śmierci. A już raz przed nią uciekłeś, Shogo? Dlaczego więc wracasz? Niesprawiedliwe. Dlatego więc na nowo umoszczę w twojej piersi dwie dziury na wylot. Czym bliżej palonego drewna, tym mocniej one palą i żrą, i skwierczą. Ze skroni twojej jucha gęsta i czarna. Pełznie po twarzy i spływa po policzku. I widzisz, jak przed tobą Shūsei sięga belek i z siłą godną żywemu wyrywa je z trzewi Mirai. A belki teraz niczym innym jak kośćmi wysupływanymi z ciała, które krzyczą krzykiem wszystkich spalonych weń dusz. (Wykonajcie rzut na siłę woli).
W odpowiedzi do tego posta: Shūsei, weź pod uwagę siłę fizyczną, np. wyłamywanie belek. Tomomi, weź pod uwagę wytrzymałość, np. przeistaczanie się w swoją formę yūrei. Końcówka posta to moment, w którym wchodzicie do spalonego Mirai.
Rzuty: 1-50 porażka, 51-100 sukces. Rezultat rzutu na wysoki próg bólu to przy porażce wymioty, przy sukcesie ich brak. Rezultat rzutu na siłę woli to przy porażce usłyszenie krzyków zmarłej dla Shogo żony, dla Shūseia partnera. Sukces to brak tychże krzyków, ale wciąż docierają do was głos osób spalonych w Mirai.
Przedłużenie deadline'u: 22/03
Isayama Shūsei: 1/3 siła woli; 0/3 siła fizyczna
Shogo Tomomi: 0/3 wytrzymałość; 1/3 wysoki próg bólu
Isayama Shūsei and Shogo Tomomi szaleją za tym postem.
Dawny dźwięk gęstnieje w uchu wibracją. Niskim piskiem, chociaż zdaje się to niemożliwe, bo czy pisk może brzmieć tak nisko? Czy to już paranoja i brak porównania poza nią, bo jedyne co przychodzi mu na myśl to szczurze powarkiwania, ale szczury przecież nie warczą. I dopiero kiedy stopa zapiera się na wysokim progu, przez który tysiąc razy upadał w swoim śnieniu, rozumie. To świst gazu, który przeplata się pohukiwaniem języków ognia. Bo one mówią. One zawsze przemawiają. Nie bez przyczyny nazywane są językami. Nie tylko przez swój kształt, który przypomina mu zawsze matczyne ramiona. One zawsze ku niemu wysyłają wiadomość, te świetliste ogony; słodkie zapewnienie, szept niczym kołysankę, która układa się ciepłem w przełyku. Teraz jednak ten gorąc nie sprawia przyjemności, a miesza się ze swądem spopielonych ciał, włosów, paznokci i ubrań, które utkane zostały z plastikowych włókien, wtopiły się w skórę, zespalając się z nią już na całą wieczność.
Milczy. Wie, że przyjaciel to zrozumie. Teraz kiedy pojawia się ponownie żołnierska zadaniowość, która tak doskonale znali, jedynie w spojrzeniach mogą przekazywać sobie informacje; one im wystarczają. Chociaż i gdyby ich zabrakło, gdyby ich oślepiono i bez wejrzenia i bez głosu i bez słuchu nawet potrafiliby przebrnąć przez jeszcze nie szkielet, a truchło Mirai, w jakie mieli wstąpić. "Jesteście braćmi". Na podobieństwo robaków, które zaczynają żerować na martwym ciele. Ale czy nie żerują po to, aby przeżyć? Żeby samych siebie nakarmić?
Pot najpierw osadza się na przedramionach, siąknąc w tkaninę koszulki. Ta spija słone krople łapczywie, kiedy czoło zrasza się i blednie niczym omiecione pyłem kredy. Targa nim krótki spazm, który zgina ciało w pół — Isayama po raz kolejny czuje, jak kamienień, ten sam zapewne z dna rzeki, która miota nim od lat, zapada na dnie żołądka. Musi się go pozbyć. Wyrzygać całą sadzę, wrażenie dłoni pełznących w gardzieli. Dłoń jedna, bo druga w instynkcie łapie za rozpuszczone włosy, opiera się o osmoloną framugę Mirai. Dotyka tego miejsca na nowo. I chociaż pewna fascynacja pnie się przez grzbiet, czuje też, że w konwulsji wyrzuca z siebie nie tylko już ślinę, ale i żółć żołądkową i pianę gęstą, bo od kilku dni nawet woda nie potrafiła przebić się przez zaciśniętą gardziel. Jest osłabiony, ale nie na tyle, aby się poddać. Umysł chociaż skołtuniony, na moment zdaje się czysty, razem z chlustem zdawać by się mogło jego wnętrzności na bruk. Ociera usta, zanim kolejny ucisk napina mięśnie i nie pozwala się wyprostować, tylko znów gęstością skrzepu płynie między kostkami brukowymi. Szybki oddech, ze świstem wpuszczony w płuca, którego łapczywość osadza się w załzawionych oczach. Szklą się, te dwa pierścieni ognia, które go trawią od środka, wypalają dziury w czaszce od dziecka. Nie wie już, czy łzawią, bo czuje tęsknotę i ból, czy tylko ciało reaguje tak, jak ciało reagować powinno.
— Tylko spróbujesz komuś kurwa powiedzieć... — Udaje, że go to śmieszy, z niewygody pochylenia prostując się ponownie i rzucając spojrzenie ku Tomomi. Ale i on jest blady i on sam walczy. Są w tym razem. Jak zawsze. Jak dawniej. Kurwa mać...; ścieli się wyrzutem w spowitym mrokiem umyśle. Wciągnął go w to, a przecież dla niego chce jak najlepiej.
Ramię, a krągłość barku raczej, zapiera się na desce, która oderwana od szkieletu ciała Mirai, prawie znakiem „x”, jakby dotarli do ukrytego skarbu, zagradza im wejście. Silnym pchnięciem rozbija ją, niczym pocisk wpadając z chrzęstem do środka; nie wie już, czy kości pod butami na pył miażdży, czy stąpa tylko ale i aż po sczerniałym drewnie. Nie ma to jednak znaczenia, bo kiedy odwraca się ku sylwetce Shogo, źrenica zmienia się w okruch i ginie w brązie włókien tęczówek i nie jest już w stanie utrzymać łzy, która drażni kąciki oczu, bo w uszach rozbrzmiewa głos tego, którego życie było ważniejsze niż jego własne. W czeluści umysłu, który przez innych uważany jest za plugawy, na nowo rozbudzona zostaje rozpacz, zaciskająca szczęki. Nie zabił go przecież, a czuje, że to jest i jego wina. Że to wszystko to jego wina. I to, że Shogo sam stracił życie, choć kurwa mać, to nie należy do niego, ale lepi się do ciała, też w jego winie leży. Każde bliskie istnienie spopiela się i marze dłonie brudem, jakby nigdy nie miał zaznać znowu szczęścia. Bo szczęście legło razem z Shigeo w ramiona śmierci, na którą nie zasłużył i na którą było za wcześnie. Shusei spogląda na swoje dłonie, kiedy przez przestrzeń przebija się krzyk; boleści pełen i cierpienia, tak namacalnych, że jest w stanie na własnym ciele poczuć, jak nóż wbija się w trzewia ukochanego. Widzi swoje dłonie, na które skapuje najpierw jedna, później i druga kropla. Ale nie wie, czy to już jego łzy, czy ktoś nad nim stoi i też płacze, bo upada na kolana. I gdyby tylko palce Mirai mogły go teraz przyszpilić do ziemi, Hinote nie wie, czy by im się nie oddał. Gdyby tylko usłyszał prośbę, tylko zapewnienie, że to się skończy i będzie mógł do niego wrócić; oddałby się, tak jak teraz, w pokłonie wręcz, z łokciami wbitymi w pył i brud spalonego baru, dłońmi nie zakrywając wcale uszu, a układając je w splocie na karku. Chce go słyszeć. Nawet jeżeli to krzyk, nawet jeżeli to cierpienie — niech mu je odda, niech na niego je przeleje. Nie rozumie, że może to być jedynie wytworem, śliską zabawą czegoś innego. Za bardzo kochał, aby się nie poddać. Za bardzo tęskni, aby nie uwierzyć. Zbyt silnie te granatowe tęczówki wyżłobiły w jego wspomnieniu swój obraz, razem z uśmiechem, który osiadał tak często na wargach. Tęskni, tak cholernie tęskni. Jak zwierze pozbawione wolności, wciśnięte w metalową klatkę.
Jednak czy tak miało się to dla niego zakończyć, żrąc popiół Mirai? Czy nie obiecał mu, że będzie walczył? Czy nie przysiągł przed samym sobą, że dopóki żyje, zarżnie wszystko i wszystkich, którzy choćby tylko oddechem otarli się o nieszczęście Shigeo? Dlatego i w ciele budzi się nowe uczucie; nowe, bo rodzące się z nienawiści, ale nie będące nią. Zęby Isayamy zakleszczają się na dolnej wardze, kiedy pierwsza fala śmiechu szarpie za struny głosowe. Krótki jest to śmiech, prawie że sztuczny, ale pozwalający rozluźnić korpus. Odzyskać oddech. Zagłuszyć wrzask głosu, który dawniej mówił „kocham Cię".
— No dalej... Pokażcie się skurwiele... — Źrenica unosi się znad ziemi, zapierając się w resztkach baru po drugiej stronie sali, kiedy głos przyciszony, odbija się echem w pustce. Nie wie, czy to jego pustka, która nosi w sobie, czy ta, w której trwa teraz ciałem. — Shogo... Uważaj na siebie... Cokolwiek by się... — Przerywa, bo potrzebuje czasu, aby odnaleźć przyjaciela. Czy jego już tylko wspomnienie?
Seiwa-Genji Rainer ubóstwia ten post.
Ciało drży, kotłuje się w nim zmiana, jak zdzierana skóra, w który w ten nadnaturalny sposób przecież został obleczony na nowo, jak niewykorzystane migniecie jego zyskanej mocy, zatrzymane ciężkim skurczem powrotu. I na nowo musi walczyć. Zęby zaciskają się, jakby coś zmiażdżyć chciały, linia szczęki drży z napięcia, gdy dźwiga się z cierpieniem na nowo. A niebolące rany, jak prześwietlone palącym żarem, szczerzą się wyraźniej. I krwawy pot cienie po skroni, chociaż szkarłat wcale nie znaczył korony knykci, gdy starł machnięciem tłustą kroplę. Wytrzymać. Shogo wiedział, ze musi utrzymać odzyskane ciało, że moc, która skalpować próbuje egzystencję, rzuca mu wyzwanie. Nie miał zamiaru zostać truchłem, co wije się pod nogami Mirai, co wrzeszczy i wyje, gdy katów na horyzoncie przywiało. I chociaż jego obecność, jak brudna blizna, ściga się na tle pobojowiska, jak ząb złamany - trwa, nie dając pożreć się koszmarowi.
Oddech świszczy wściekle, gdy żołądek jak wąż wywraca się, wije, zaciska, kąsa. Okiem zmęczonym szuka przyjaciela, co pochyla się tuz obok, jak w ukłonie niewidzialnym bogom. I rzyga im pod nogi, jak w profanum obelgi. A chociaż bladość zdziera z twarzy wszelką śmieszność, pod gardło podchodzi żółć, może pluć tylko śliną, co ścieka przez zęby, mija spękany kącik warg, aż na brodę. Mdłość wykręca trzewia i dodaje dreszczem przypomnienie, by rozcapierzoną dłonią, mimowolnie, zakryć pierś - tam, gdzie migotały w postaci yurei dwa wyloty kul. Wargi wykrzywiają się w grymasie, który byc może mógłby być dzikim uśmiechem, ale znaczy tylko szyderczą słabość, z którą walczy. W końcu - przyszli tu na pole walki. Czy mógł spodziewać się czegoś innego?
I tyle tylko mógł zobaczyć w odpowiedzi Shusei, bo słowa wyplute ze śliną, skwierczą przez moment pod butem, co znowu się dymi. A dym unosi się nie kształtem, a głosem. Znajomym, miękkim, dźwięcznym. Mruczy cicho jak silnik auta, szeptem melodyjnym, by urwać się gwałtowanym wrzaskiem, co imię jego wołało w przerażeniu, w bólu. Przełyka resztę śliny, co się uchowała na jeżyku, a gardzie piecze, bo stoi w niej kolejna zdrada, co dusi i plącze, a Shogo szuka właścicielki głosu. Ukochanej. Wzrok nieprzytomnie, gorączkowo, ściga płomienie, rozprasza dym, krok nawet stawia i niemal się przewraca, zaczepiając butem o wyszczerbiony pręt. Ciężar winy miażdży serce, bo i tam jego miejsce. Puste. Żałosne. Zostawił ją samą, rażony własną furią. Za późno. Za mało. I przez palce jak krew, przecieka coś lepkiego. Wrzask wiruje, drży i znowu do szeptu się unosi. Tuż obok ucha, by szeptać kpinę i prośbę i winę i zdradę. Bez końca, głosem powielonym jak echo, co odbijało się w czaszce.
Ramiona spinają się, a dłoń Shogo opada na skroń, jakby zatkać mógł głos, który cichnie na chwilę, równając niespokojność wybijaną przez serce. A jednak - było na miejscu. Czy potrzebnie? Głos Isayamy wyrywa z mgły i wzrok osiada na twarzy znajomej, rzeczywistej - czy nie - należącej do przyjaciela - Kurwa... to gówno naprawdę mocno wchodzi - głos ma ochrypły, przedarty, przepalony, jak całe to miejsce. Jeszcze nim weszli, powitani wyciem, chciałby już koniec - innej drogi nie mamy - kręci głową, i staje bliżej jedynego życia tu prawdziwego jeszcze, by przez przełamane pręty, co zębami ostrymi sterczą, przekroczyć próg zawistnego Mirai.
| Oba rzuty tutaj
Yakushimaru Seiga, Bakr. Apis and Kurō Satō szaleją za tym postem.
Wokół ciebie ciemność dotykalna jak świeżo rozlana smoła. W geście naiwnej ciekawości wyciągasz ku niej dłoń i zdaje się, że rzeczywistość utkana z czegoś równie kleistego. Choć nie opada na ciało to ciągnie do ciebie jak wszy osiadłe w zwierzęcej sierści. Cisza. Kakofonia dźwięków wymarła wraz z pierwszym, głębszym wdechem, ale marazm zastanego miejsca dopiero teraz uderza podwójnie. W serce bije jak w dzwon stary i zardzewiały, by nim poruszyć w rytm cichego oddechu. Bo to on, prawda? I nie widzisz swojego towarzysza, jakby on w tej ciemności rozpłynął się, ale nie, jest gdzieś indziej. Jest… tutaj. Dłoń o palcach spiczastych jak u ptaka — nienaturalne — kładzie się na gołej piersi a weń nie jedno a biją dwa serca. O podobnych rytmach, choć częściowo różnych. I ciało niby twoje, ale i też nie. Bo ten kciuk zbyt szeroki, klatka za wąska a szyja jakby o centymetr za długa. Nie to jednak jest najgorszym. W głowie jak świetliki pędzą wspomnienia i myśli, i zapętlają się, i śmieją, i płaczą, i wśród nich coś twojego, i nie. Aż w końcu orientujesz się, że utkano cię na nowo z dwóch istnień, i jesteś sam, i z kimś, i jesteś jednym, i oddzielnym. Opuszki maniakalnie drażnią nagą klatkę, byś zorientował się, że cały jesteś nagi a skóra pali jak te belki w tle zmurszałe.
Przed tobą stół. Mały, drewniany i z dwoma krzesłami. Siadasz posłusznie jak szczeniak, bo wokół nic, a przecież w nic nie pójdziesz. A gdybyś nawet spróbował to nie ruszysz się z miejsca a chichot losu przetnie zmagania krótkim:
— Oj, głupcze.
Siadasz. Drewno jest gorące jakby tylko podpalane językami ognia. Skromnie rozgrzane przez wcześniejsze iluzje i w drzazgi wpisane krzyki. I coś przed tobą siedzi. Coś, co twarz ma pociągłą i uśmiech od skroni do skroni, i oczy duże i mętne jak u ryby. Nos szeroki a na krańcu jego ciemnota mająca dać zarys brwiom. Okalają trupa włosy częściowo spalone, częściowo mokre, jakby w pośpiechu przygaszane. I wije się to na krześle a choć w sposób iście zwierzęcy to też dziwnie rozumny. Nie mówi, ale jednocześnie prosi o jedno a prośba ta wwierca się w serce jak szpatułka w zgniliznę mięśni.
— Opowiedz mi coś.
Słyszysz, ale i nie, bo słowa nie są słowami a charczeniem zdychającego psa i rodzącego się cielaka. Są wszystkim, początkiem i końcem, pierwszym krzykiem złości, rozerotyzowanym jękiem, ale i śmiechem zamykanym w ustach pierwszego kochania. Są łzą składaną na matczynej piersi, są pięścią uderzającą skroń brata, są tobą i twoim towarzyszem, i choć nie wiesz, które ze wspomnień jest twoje, które jego, to zespalasz się z całym wachlarzem tych dwóch żyć i już na wieczność je zszywasz w jedno.
Spotykacie się ze Śmiercią, która zaprasza was do gry. W odpowiedzi opiszcie wspomnienie skupiające się na umiejętności, którą chcecie podbić. Zaznaczę, że od tego momentu wspomnienie będzie przez was współdzielone. Już na zawsze jeden oraz drugi pozna daną historię na całkiem innym poziomie — też tym emocjonalnym i przeżytym.
W każdym momencie możecie wyrwać się ze omamów rzucając na Siłę woli, gdzie 51-100 oznacza sukces. Jednakże zostawiacie wtedy partnera na pastwę losu. Decydując się na porzucenie drugiej osoby wiecie, że będzie ona zdawać sobie sprawę z waszej decyzji, tj. wasze dusze zostaną siłą rozerwane. Ma to i swoje konsekwencje, bo Śmierć miewa poczucie humoru.
Deadline na odpis: 31/03
Isayama Shūsei: 1/3 siła woli; 1/3 siła fizyczna
Shogo Tomomi: 1/3 wytrzymałość; 1/3 wysoki próg bólu
Isayama Shūsei, Shogo Tomomi, Yakushimaru Seiga and Chaisiri Ajzel szaleją za tym postem.
Śmieje się nagle — chociaż początkowo nierozumie dlaczego. Potrzebuje chwili, aby dłonią uwaloną w popiele i brudzie przetrzeć czoło zroszone potem. Isayama uświadamia sobie, prowadząc rozbudzone spojrzenie przez sylwetkę przyjaciela, kiedy w oddechu cięższym już teraz niknie chore rozbawienie, że ten należy bardziej do świata tych, których sam odesłał w płomieniach do samych diabłów. Nie zapomniał, ale woli nie pamiętać, potępiony świadomością, że jest sam. Całkowicie sam w tym znoju i gównie. Sam, choć otoczony nadal, ciasno przywierając do wspomnienia życia. Nie tylko własnego, ale i tego, które stracili najbliżsi sercu, które tak jak i Mirai, jest już jedynie szkieletem wylizanym do czysta przez żarłoczność płomieni, które sam rodzi, których jest ojcem. Pomyśleć można, że oszalał, że dopiero teraz traci kontakt z rzeczywistością, że imaginuje sobie osoby, które dawniej kochał. Ich już nie ma, kiedy on istnieje tylko w połowie. Giną słowa. Głos przyjaciela. Nie pierwszy raz, zapewne i nie ostatni, rozgotowany umysł, sparzony paranoją, osuwa się tworząc miejsce najczystszej formie Isayamy; jego pierwotności, zwierzęcej furii, namiętnej zażyłości z elementarnością destrukcyjnego żywiołu.
Zaślepienie. Po nim jednak przychodzi coś, co przypomina mu nieważkość umierania. Doznał już tego wcześniej, dotknął, polizał, rozszarpał zębiskami, aby nasycić się i na nowo narodzić; wyrywając się z własnych bebechów i doznać ciepła, które nie parzy, nie karci, a ogrzewa niczym czułe dłonie matki. Odrzucić starą powłokę, za ciasną skórę, chitynowy pancerz krępujący ruchy śliskiego ciała.
Był. W czymś. Obok czegoś. Próbował dogrzebać się do rozsierdzonej bestii, która jeszcze chwilę temu gryzła żebra i darła pazurami przez sploty jelit. Ugładzona nie pod jego palcami. Powoli odzyskuje świadomość. Współdzieloną. Jaśniejszą, a zarazem targaną nadal nerwowo, bo sam jest zdenerwowany przez niepewność jednoczącą się z mrokiem, który niczym napinająca się cienka powłoka lateksu okala go. Nie potrafi odpocząć, jakby ten był dla niego utraconym rajem. Nie ważne ile bitw wygra, jak ogromne będą zwycięstwa, będzie nadal głodny i niezaspokojony — odpoczynek nie przynależał do jego historii. Jest więc sam, tak jak był zawsze; chociaż nigdy nie był i nigdy nie będzie. Nagość ciała, wyłącznie jego, pierwszy raz jest niewygodna. Skrojona w sposób sztuczny, wymuszona istnieniem kogoś jeszcze; tego, który wypełnia go i nagle jest nim. Te drobne elementy, uwypuklające się pod naporem pierścieni miodnych tęczówek, nierówność palców, pieprzyki, nie jego, na przedramionach, ból w miejscu, w którym nigdy nie był odczuwany. I to rwanie. Ten huk w piersi, w którą chce zatopić palce. Nie po to, aby wyrwać drugie serce, a objąć je delikatnie i już zawsze traktować jako własne. Czuje go. Tęsknił. Brat. Nie przyjaciel, a ostoja i zapewnienie szczęścia, nawet jeśli te zostało im brutalnie odebrane.
Siada więc Hinote, chociaż wcale nie chce. Bo ta niewygoda ciała, odnosi się też to niewygody przestrzeni. Do gorąca, do suchości drzazg drewna, do dźwięków, których ma dosyć i od których chciałby uciec, ale nie zostawi Shogo, bo jeżeli to zrobi, sam będzie musiał zakończyć swoją żałosną marność; a tego zrobić też nie może, bo trzyma go jeszcze w tej zżeranej przez robactwo padlinie kolejne istnienie, kruchsze od tego, które odebrał wraz ze swoim ojcem Asagami. Walczyć, o to, co kochał dawniej i kocha nadal, wiedząc, że nowe kochanie rozciąga się gorzką mazią na języku. Kącik ust, ta część, która należy do niego, wykrzywia się w uśmiechu, kiedy obsydian jego źrenicy niknie w twarzy Śmierci. Wcześniej ją tylko poczuł, lata temu, gdy był jeszcze chłopcem, przyszła w krótkie odwiedziny. Teraz miał ją dla siebie i dla Shogo na wyłączność.
Shusei początkowo nie zareagował, kiedy kakofonia odgłosów, które splecione są z dźwięków miliona wszechświatów, wdarły się w rozumowanie. Przytłoczony tym, co nigdy nie powinno należeć do niego. Musi jednak oddychać, bo jeżeli zapomni napełniać płuca, jeżeli postanowi poprosić o zjednanie się z kimś innym, za kim zedrzeć może gardło w ryku tęsknoty, zdradzi zaufanie i braterską miłość.
Ciało pochyla się do przodu, łokcie zapierając na stoliku i oczy wbijając w obraz Słuszności. Ramię drga, razem z torsem, bo znów się śmieje; krótko, ciszej niż wcześniej, znacznie żałośniej, bo między myślami pojawia się to granatowe spojrzenie, te dwie dłonie wyciągnięte w jego kierunku i spokój głosu Shigeo. Wygrywa ciepłem szyi, pieprzykiem pod okiem, który odcina się niczym ziarenko maku na bieli prześcieradła. Oddychał nim, karmił się nim, spijał jego łagodność. Przetkać miał Hinote te wspomnienia w obecność Sory, w jego załzawione oczy, które, jak i tęczówki Shigeo, pochłonęły barwę przedburzowego, letniego nieba. Nie wie jednak, czy będzie miał w sobie dostatecznie dużo siły, aby wyjść z Mirai takim, jakim do niego wszedł.
— Isuzu... — pierwsze słowo, imię, które urywa się w pustkę, drapie gardziel nieprzyjemnie, wibrując w chrypie. — Kiedy pierwszy raz go zobaczyłem, wiedziałem, że tylko dzięki niemu mogę... — słowa rosną w ustach niczym odpoczywające drożdżowe ciasto i zalepiają przełyk, więc przełyka je, zastanawiając się, dlaczego nagle tak ciężko mu przyznać się do przeszłych czynów, które przecież uważa za słuszne. — Chociaż raz w godny sposób pomścić jedyną osobę, która więcej dawała światu, niż od niego chciała w zamian za sam fakt, że żyje. Tak samo zabity, tą samą dłonią, przez to samo ścierwo, a nie człowieka. Więc Isuzu... jeszcze chłopiec w sumie, nawet nie mężczyzna. Też był z Nanashi. Też go rozkroili i rozsprzedali jak świńską tuszę. Nie sprzeciwiał się, kiedy poprosiłem o pomoc. Nie sprzeciwiał się, kiedy ofiarowałem mu poczucie bezpieczeństwa, ponownie ciało, życie, odłamek szczęścia, że będzie mógł wypełnić swój cel. Tylko... problem w tym, że jego celem wcale nie było zabicie Asagamich. To mój cel. Tylko i wyłącznie mój. Isuzu był jednak łagodny jak owieczka, wierzył, że to o co go proszę, jest słuszne. Jedyne, o co sam poprosił to wsparcie, o moją obecność. Było mi to na rękę, tylko przez to, że w jego prośbach nie słyszałem słów, bo mój cel był ważniejszy, więc zagłuszał wszystko inne. Nawet kiedy zacząłem dostrzegać w nim coś bardziej ludzkiego, trwałem przy swoim. Trwałem przy tym, silnie, nieugięty, niezmącony podstępnymi emocjami, których zacząłem się wyzbywać; jedna po drugiej. I kiedy tylko ścierwo zdechło, tak jak powinno, Isuzu całkowicie przestał mieć znaczenie, a nie powinien, prawda? Był tylko pionkiem. Moim uroczym pionkiem. Więc musiał zniknąć, jego ruchy na planszy zostały wyczerpane. Niepotrzebny. Mój cel został, jak wtedy myślałem, wypełniony. Trwałem przy swoim nadal. Isuzu... — śmiech rodzi się znów, ale tym razem z łzawą zawiesiną, która nie wie, czy jest łzą radości, czy smutku. — Pomogłem mu odejść. Może w nieco inny sposób niż by sobie tego życzył. Ale kim bym był, gdybym mu uległ i zboczył z obranego na początku kursu? Kim bym był, gdybym złamał złożoną komuś innemu obietnicę? [siła woli]
Minoru Yoshida, Ejiri Carei and Jarema Enatsu szaleją za tym postem.
Płomienie - chociaż zgaszone szczerzącą się sadzą - zdawały się w jego widzeniu, unosić wysoko, jak piekielne wejście, co szczerzyło się uśmiechem szyderczym. Przylazł przecież na ich wycie, jak szarpnięty na łańcuchu tresowany kundel, zaszczuty koszmarem kolejnym i kolejnym, na rozkaz uderzenia, kładąc się płasko. Niedoczekanie wrzeszczało w piersi, grymasem barwiło wygięte w łuk, spierzchnięte spalenizną wargi. Czerń włosów, plącze się, zwija, opluwa wilgocią potu, osocza krwi, co sączy się niewiadoma skąd. Chciałby powiedzieć, ze nie jego, ale metal gaśnie na język, co smakowały jej rozgryzioną słodycz. I znowu ciemność zapada, przedłużająca, gdy powieki spadają ciężarem, pamietające, że ostatnim co żywe, co przy życiu też trzymało, co nadawał mu jeszcze rys nierozmazany - nazywał przyjacielem. Shu.
Imię gaśnie i gaśnie jego świadomość, by zaraz wybuchnąć płomieniem najjaśniejszym, niepodobny do tego co trawiło Mirai, a może i tym - ale wykrzywionym odwrotnością. Skwierczy coś wołaniem, szeptem, wyciem, ale nie wyłania postaci. Zmienia się jak w niekończącym przekształceniu. On. I nie on. I szukanie przyjaciela nie ma sensu, bo jest blisko i jest najdalej, zbiegając się liniami równoległej rzeczywistości. Ciężar rozkopuje sobie ścieżkę przez żyły, rozrywa tętnice, kruszy kości, sięga i pustki, co nazywać chciał kiedyś sercem. A może ktoś nazywał, dłonią drobną przytykając do piersi. Czuł dotyk, chociaż jej kształt różni się od pamięci, co odbiła na nim znamię. Pragnienie buzuje, wije się, dotknąć chce czegoś, czego odnaleźć nie może. Znowu - dłoni cudzej, bo męskiej i bliskiej tak bardzo, że, ból wżyna się w trzewia, chowając się rosnącą zadrą.
Nagość, która w końcu wypluwa się z ciemności, należy do niego, chociaż to jego brzmi podwójnie, bliźniaczą niemal tęsknotą uderzając i bliźniaczo rozrywając utratą. Oddech nie łka już o ulgę, ta, rozlewa się po nozdrzach, klei do języka, lepi krtań i oddycha płucami, co nie znały popiołu. Ślepia - te ciemne skrzydłem kruka wirujące i jasne, przetykane bergamotką, bo miesza zmysłom kierunki doświadczania - opadają na kształty - jedyne, co nieprzesiąknięte nicością. Stół i krzesła dwa - zdaja się być zaproszeniem. Jedynym, dostępnym, dymiącym i niekończącym się w swej oprawie, bo głupstwem wytkany - wracać musiałby. Śmierć. Wszechświat. Absolut nieskończoności - bo mogiła, co wskrzesza się życiem i wypala od nowa - tak byłaby nazwana - siedzi naprzeciw. Czeka. Opowieści żąda. Prosi.
Shogo opada wraz z przyjacielem. Jednym życzeniem i opowieścią kiełkując. Ale słowa, które wypowiada, chociaż płyną przez czaszkę, nie należą do niego w całości. I należą z nawiązką. Odzywa się echem swoim i przyjaciela.
- Patrzyłem, jak łamali jej palce. Jak krew cieknie z rozbitego nosa, rozdartego ucha - obraz wepchnął się sam - a ona uśmiechała się. Patrzyła na mnie przekrwioną źrenicą lewego oka, mrugając, jakby chciała udowodnić, że wszystko jest w porządku. Migająca żarówka pluła iskrami, brudząc sklejone krwią jasność włosów - miał ochotę splunąć, gdy wspomnienie bulgotało od gniewu, nie przenikając jednak żadnego ze słów - za mnie wzięli się znowu, gdy straciła w końcu przytomność. Wisiała pod ścianą tuż obok mnie. Niemal jak para bydła w rzeźni. - zęby szczerzą się, chociaż wesołości, ani rechotu tam nie było - grali rozbijanym szkłem. Najpierw zajęli się okiem. Rozdzierali skórę przy każdym, powtarzanym bez końca pytaniu. Podłączali do prądu, wbijając gwoździem metalu w mięśnie. Brutalność mieszała się z czystą, okrutną przyjemnością, co zaślepiała. Uderzenia, bywały łaskawsze, przedłużały cierpienie, ale chlupotały krwią, co krzepła już na szarpanych i ciętych ranach, co jątrzyły posoką, kropliły ropą. Częstotliwość tortur sprawiała, że w ciele niewiele było widocznego człowieczeństwa. Rzygałem krwią, tylko po to by zagryzać ukruszone zęby, by nie usłyszeli. I niemal wyjąc, szarpiąc się z bólem, czekałem, aż nastanie noc, jak urżną się, lęgnąc trupami gdzieś na zewnątrz, a ja doczołgam się pod ścianą do niej. I sprawdzę, czy wciąż żyje - ciemność zaległa pod powiekami, urywając wspomnienie i niemal przebijając się bólem, który wtedy - uczył zemsty.
[wysoki próg bólu]
Minoru Yoshida, Seiwa-Genji Rainer and Yakushimaru Seiga szaleją za tym postem.
Wypluwasz słowa, chociaż w podgardlu bulgocze coś więcej niż poskładane w całość zdania. Te przecież powtarzałeś wielokrotnie. Falowały pod czaszką zbyt dobrze zapisanym wspomnieniem, by czasami tylko wybić się głębokim westchnięciem. Kurwa, tęsknisz. Tęsknisz tak, jak tęsknić może po latach porzucane zwierzę. W twoim sercu, które teraz daleko, ale jednak — jest, majaczy ciepło drugiego człowieka. Zabawne, myślisz, że twój przyjaciel tęskni ku temu samemu. I tym jest przecież ludzkość. Jednolitym, zbitym w gulę w gardle żalem. Odnajdujesz spokój we współdzielonej z drugą duszą tragedii i pojmujesz, że Śmierć może mieć wiele twarzy. Może być delikatna i piękna, jak ta, gdy do grobu składają znaczoną zmarszczkami kobietę w wieku śmierci pasującym. Może być przerażająca, ale logiczna jak w przypadku zwierzyny padającej pod drapieżnikiem. Aż w końcu może być twoja. Przez ciebie zadana bądź przez ciebie doświadczona, ale twoja. Umoszczona w mięśniach tak głęboko, że choćbyś zebrał na języku najpiękniejsze bądź najokrutniejsze słowa, nie jesteś w stanie opisać tego czegoś. Czegoś, co utkane z wizualnych stempli jak kartki pocztowe, ale na rogach zabrudzone obcą krwią. Mimo wszystko przywołanie tejże historii uspokaja. Wiesz, że powierzona została nie tylko Śmierci samej w sobie, ale i osobie, w którą wepchnąłbyś ostatni z wdechów, by ta o własnych nogach podniosła się ze zgonu.
Pauza.
Z pauzą w płuca wpływa letnie, przyjemne powietrze. Twoja dusza na moment unosi się ponad Mirai, ponad syf Ziemi i pędzi między chmurami do ciebie, ale w formie dużo łagodniejszej. Patrzysz na dzieciaka o oczach wielkości dużych guzików a tuż za nim Śmierć przytulona w matczynym objęciu. Szepcze słowa czułe i kochane, ujmujące wszelkie twoje zmartwienia i pożerająca je za jednym haustem. Ulga. Wraz z ostatnim przełknięciem siłą jak liną ściąga cię ona ponownie do dobrze znanych splotów mięśni. Z łoskotem wpadasz w fizyczne dyby ciała.
— A teraz z musu.
Ktoś szarpie cię za potylicę i ciągnie twarzą ku blatowi. Zaraz zderzysz się ze stołem, ale szok nie pozwala ruszyć ni mięśniem, ni pół słowa wydrzeć z trzewi, gdy drewno przybiera formę gładszą, łagodną. Wpierw głowa, ale zaraz cały lądujesz w wodzie, która zdaje się oblepiać ciało jak przyjemny, lejący się materiał. Odwracasz się na plecy, ale powieki masz zamknięte. Na nagi tors padają ciepłe promienie słońca, gdy wraz z szumem otaczającej cię połaci oceanu brzdęka i wspomnienie.
Jak dobrze.
Opiszcie proszę wspomnienie waszej postaci, które przynosi jej niespodziewaną, dużą ulgę. Shūsei, siła woli to nie tylko powstrzymywanie się przed czyimś atakiem, ale i pozwolenie ciału na dobrowolne poddanie się i życzliwej przeszłości. Tomomi, wytrzymałość jest nie tylko tą fizyczną, ale i scalającą wszystkie wspomnienia w jedno — w ciebie. Dacie radę.
Obaj posiadacie wcześniejsze wspomnienie swojego przyjaciela, które zdaje się być i waszym.
W każdym momencie możecie wyrwać się ze omamów rzucając na Siłę woli, gdzie 51-100 oznacza sukces. Jednakże zostawiacie wtedy partnera na pastwę losu. Decydując się na porzucenie drugiej osoby wiecie, że będzie ona zdawać sobie sprawę z waszej decyzji, tj. wasze dusze zostaną siłą rozerwane. Ma to i swoje konsekwencje, bo Śmierć miewa poczucie humoru.
Za prośbą deadline zmieniony: 12/04
Ze względu na urlop MG: 30/04
Isayama Shūsei: 2/3 siła woli; 1/3 siła fizyczna
Shogo Tomomi: 1/3 wytrzymałość; 2/3 wysoki próg bólu
Munehira Aoi, Ejiri Carei, Yakushimaru Seiga and Chaisiri Ajzel szaleją za tym postem.
Kropli się wspomnienie, jak kapka atramentu na wodzie. Czerń wiruje, rozlewa się, lepi się smakiem metalu do warg, co rozerwane tak jak w przeszłości. I goiło się i raniło od nowa. Nie chciał dzielić się, nie chciał zostawiać dla siebie, bo należało do nich. I coś ciężkiego chylił głowę w bok, jakby oprzeć się chciało na barku ciepłym, usłyszeć szept kojący, pozbawiony brzydkiego pragnienia, co rozrywało wnętrze i spijało pot roszący napiętą skórę, jak narkotyk. Boli, przenika, ale ból znosi jak nagrodę i karę splecioną w jedno. Inaczej nie można, zruszona świętość, zamknięta w ciasnej klatce dygotającej pustki, co obijała się o żebra wypalone. Bo jest. Jest coś. Coś, co mieściłoby się w dłoni, gdyby zmaterializował i zamknął pod palcami długimi, co zgrubienia nosiły... a może żarzącej palonym tłuszczem sadzy?
Nie pamiętał czyją dłoń oglądał, a bardziej, znaczenia to nie miało w puchnięciu egzystencji, co kształtem jawić się mogła jego i przyjaciela jednocześnie. Zapytać go chciałby, nawet kpiarski uśmiech kołysze spierzchłość warg, ale to uśmiecha się nie on znowu, a pytanie leci do niego samego. I chciał zapalić. Dymem zaciągnąć się, ale czuł, że w płuca wdziera się płomień, jak odlegle echo i mdłością się zamiast tego zaciąga, co kotłuje się przez chwilę i w żołądku, by wypluć - znowu śmiechem. Dziwny to śmiech. Ten przecież należy do Śmierci. On tylko dług zaciągnął, co rachunek zawija się wokół szyi i dusił. Znowu - to nie na teraz, bo słuchać musi i chce wijącego się fatum. Bo i ręką Śmierci bywał. Jej Kosą. By raz też, z kosą na karku się spotkać.
Coś myśl kołysze. Wyrywa z marazmu, gasi płomień co się wyrywa gdzieś, ale gdzie - nie pamiętał. I sięgnął ku niemu. To ta drobina zakleszczona w palcach, co otworzył z wysiłkiem. I słyszy jej głos znowu. I chociaż boli znowu, wrzyna się pod czaszkę winą jątrzącą, to głos - koi. Remedium odnalezione i stracone. Oszukane. Bo nie konkretne, zebrane z wielu sytuacji. Naznaczone tylko jedną osobą.
- Zamknij oczy - tak mi mówiła zawsze, gdy stawaliśmy na gruncie, który można było nazwać domem. Nie miało znaczenia, że wcale nim nie było, że cudze i bez ustanku zmieniane. Było domem, bo była tam ona - i zamknął oczy, powieki wcale nie ciężkie, ale głos prowadzi, tak jak szarpniecie, bo twarz leje się w stronę powierzchni stołu. Ale drzazgi, co rysują nagą skórę, wcale nie bolą. Płyną za to, pieszczą, jak dłoń ciepła, ale płynna, rozpuszczona. Z musu. Unosił się, wystawiony na ciepłość - Rozbrajała, rozbierała z każdej maski, jaką przez cały okres misji, zakładałem. Kapitulowałem, nie z musu, a potrzeby. Rozbijała z precyzją, której drobne ciało nie było w stanie pomieścić. Kochała, chociaż powiedziała to tylko raz jeden, jedyny. Ale to wystarczało. Pamiętałem jej szept poprzedzony tym nieznośnym - Zamknij oczy. Zbierało mnie to, łączyło. Spajało w jedno. Zrywało więzy narzucone psu w wojsku - oddech pełny, głęboki, otwarty obcą mu wrażliwością, gotową na przyjęcie rany od przyjaciela. Wytrzyma. Dla niej. Dla niego - potrzebowałem czasu, żeby to zrozumieć. Wytrzymałości, by przetrwać i zlepić to w całość. Przywołać, jako swoje. By było mną. Mną się stawało. I rosło.
Oczy miał zamknięte.
Gotō Keita and Mae Haneul szaleją za tym postem.
"Zamknij oczy"; Głos Shogo, jaki przeplata się z kobiecą nutą, słodką, delikatną, którą pamięta peryferyjnie jedynie, w smudze wspomnienia, jakby ta tkała się pajęczą siecią w kącie serca. Pamięta te rozmowy o miłostkach ważnych i ważniejszych, kiedy żebro pryczy wżynało się w ziębnięte kości. Ale te dwie, które połączyły ich dusze, były czyste i prawdziwe. Niczym ledwo co utkane na krośnie nici, płacące się z ich losem. Zgubnym, och wy głupcy, tak bardzo zgubnym. Ale chcieli kochać, całym ciałem i całym swoim plugawym jestestwem, które w pierwszym dniu ich spotkania krajało się na mateczniku przeznaczenia opasłymi liniami zawziętości. Dopiero z czasem w Hinote wykwitł kwiat nienawiści, dopiero z czasem w Shogo narodził się owoc zemsty. Słodkie to plony, zbierane dopiero na koniec sezonu. Przejrzałe, na wpół już zgniłe - opasłe i nabrzmiałe; między palcami spływające lepką cieczą, przylegając do skóry smrodem rozkładu. Powłoka ich tak bardzo krucha, bo wystarczy, że delikatnie paliczki przywrą do miąższu, a ten już spod cierpkiej skórki wypływa breją noszącą ślad zgnilizny.
"Zamknij oczy"; powieki zaciskają się bezskutecznie wokół kryształowych zdawać by się mogło kul, osadzonych głęboko w czaszce. Nie chce go słyszeć na równi z tym, jak bardzo go potrzebuje. Tylko w nim może odnaleźć oparcie i to przeraża go najmocniej. Nie chce tego, nie chce na kimś polegać, ale jedyną osobą, która zasługuje na delikatne zaufanie, jest byt wessany przez zmrożony wdech śmierci. Wszystko, co go otacza, jest złożone ze śmierci, w najdrobniejszych łuskach, niczym na grzebie srebrzystej ryby, zamyka się żałosności Isayamy. I chciałby mieć skrzela, żeby brnąć przez tę pustkę, ale nie może, nie jest w stanie ich wykształcić, bo jeszcze trwa w „zbyt krótkim czasie", aby ewoluować w cierpieniu i dzięki niemu.
Oddech opuszcza jednak wargi, wgryzając się w ich delikatną tkankę zębem niechęci i próchnicy. Sczerniały kościec nuży się w miękkości, między splotem żył. Spiłby tę jedną kroplę i nakarmił się nią, gdyby wypłynęła. Ale w ustach panuje pustka. Suchość. Skrajna, ale i kojąca. Bo pierwszy raz od dawna między szparami zębów nie przecieka żółć wymiocin.
Wstępna myśl pojawia się z łagodna, niczym kilka pierwszych kropel wina, które ścierają w swojej gęstej łzie niewinność kryształowego kieliszka.
— Odpuściłem, kiedy na linii jej ramion kładły się czarne kosmyki włosów niczym ogony smoły. Dym, niby to targany przez pierwotny ogień, ścielił się pod czaszką. To wszystko jest tak surrealne, że zatraciłem się. Za bardzo. Zbyt intensywnie. Zbyt nagle. Chcąc ją mieć tylko dla siebie. Ale nie ma w miłości miejsca na egoizm. Bo w miłości ścieli się poczucie bezpieczeństwa i jedności. — Oddech łka. Dziwi się, bo przecież nie powinien... Nie powinien drżeń na granicy świadomości, ale to, co przekazuje mu Shogo, to co sam w sobie nosi, jest zbyt intensywne i zbyt bolesne. Każdy nadgryziony kawałek duszy rozrywa się, w puch zmieniając się lekki, niczym sztuczna tkanina, szklana wata, zajmując się iskrą. Jeden podmuch, a Isayama zmienia się w pochodnię, która rozgrzewa gardziel lodowego tytana.
— Katowałem sam siebie myślą, że duszenie jej między palcami, zamykanie jej w klatce, złotej, ale nadal klatce, pozwoli mi ją kochać. Pozwoli mi zagrabiać każde słodkie uczucie dla mnie, dla siebie, dla mojej zgnilizny. — W śmiechu byłby w stanie roznieść całe Fukkatsu, rozpieprzyć szklane wieżowce w centrum, neony parzące różem i czerwienią w Karafurunie, wgryzając się w drewno Asakury, rozrywając spleśniałe, omszałe mury Nanashi. Bo chociaż Hinote nie pochodzi z Fukkatsu, przywarł do niego razem z egzystencją Shigego.
Akira. Słodka Akira. Słodkie marzenie. Trucizna. Wężowy język sunący między paliczkami, rozdwojeniem badający fakturę skóry, wślizgujący się w usta i umysł. Kocha ją. Jak matkę jak siostrę jak kochankę. Jak bratnią duszę. To z nią jednoczy się na wskroś; chociaż słowa grzęzną w gardzieli niczym torf, szorując przez żebrowe sklepienie podniebienia posmakiem gruntu. Tym, który spoczywa na jej trumnie. Tym, który wyjadłby, byleby ją uwolnić.
Kiedy Shu kocha — kocha całym sobą. Nie ważne jest to, czy ciało obite jest w jego przymus, w jego prośbę i krew z kontraktu. Kocha, bo dostrzega w pobłysku obsydianowych źrenic ten sam ogien. Tę samą tkliwa isrę, która chce zlizywać z jej policzków razem z łzami, które roniłaby na myśl o byłym kochanku.
— Zestarzeć się. Przy niej. W jej dłoniach. — Umyka nagle w westchnieniu pokolenia noszącego na sobie traumę porzucenia. — Nawet jeżeli Twoje palce zacisnęły się wokół jej gardła. Nawet jeżeli Twoje wargi, wargi Śmierci złożyły ostateczny pocałunek na jej czole. Zagarnąć jej marzenia dla siebie. Rozświetlić jej drogę. Dłonią wskazać kierunek. Ustami rozrysować na przegubie spokój.
Gotō Keita and Ejiri Carei szaleją za tym postem.