Nanashi rządzi się własnymi prawami; czas tu biegnie innym tempem, ludzie przeobrażają się w szare, wychudłe monstra bez twarzy, zaś cała radość, jakiej można uświadczyć w innych rejonach Fukkatsu, na terenach Bezimiennego Miasta wyparowuje w sekundę - głównie na rzecz niepokoju. Knajpa "Mirai" ma w sobie dużo sarkazmu. Dawniej być może faktycznie nawiązywała do jakiejkolwiek przyszłości, jednak obecnie powoduje jedynie kwaśny uśmiech pogodzenia się ze swoim losem. Nie można jej jednak odmówić niewytłumaczalnej kameralności, którą jedynie lokalni mieszkańcy są w stanie docenić w pełnej krasie.
Lokal funkcjonuje niemal na okrągło, przygarniając do siebie tutejszą ludność o każdej porze dnia i nocy. Bezimienne Miasto, mimo trudności, odnalazło chociaż ten jeden punkt, w którym słychać płynącą z głośników muzykę, czuć zapach smażonych na zapleczu dań, a przy barze uwija się znajomy personel. Tworzy to nieudolny, ale przynajmniej jakiś obraz normalności.
W środku nie zabrakło paru stołów, krzeseł, ław i sof i choć meble nie pasują do siebie, to na przestrzeni lat przeobraziły się w stałe miejsca konkretnych gości. Można by zresztą przypuszczać, że w punkcie takim jak ten bójki i awantury to "dzień jak co dzień", szczególnie, że przy rozległym barze, za cenę kilkuset jenów, zakupić można trunek - głównie niskiej jakości piwa i sake. Nic bardziej mylnego. Wydaje się, jakby osoby wchodzące do knajpy rozumiały pokrętną logikę świata. Dbają o ten lokal, bo wiedzą doskonale, że to jedno z niewielu miejsc, w których mogą poczuć się jak ludzie. Ma to także znaczenie w przypadku, w którym próg przekroczą obcy. Przechodnie natychmiast odczuwają na sobie dziesiątki wrogich, czujnych spojrzeń; spojrzeń należących do tych, którzy są w stanie walczyć o swoje.
Śmieje się nagle — chociaż początkowo nierozumie dlaczego. Potrzebuje chwili, aby dłonią uwaloną w popiele i brudzie przetrzeć czoło zroszone potem. Isayama uświadamia sobie, prowadząc rozbudzone spojrzenie przez sylwetkę przyjaciela, kiedy w oddechu cięższym już teraz niknie chore rozbawienie, że ten należy bardziej do świata tych, których sam odesłał w płomieniach do samych diabłów. Nie zapomniał, ale woli nie pamiętać, potępiony świadomością, że jest sam. Całkowicie sam w tym znoju i gównie. Sam, choć otoczony nadal, ciasno przywierając do wspomnienia życia. Nie tylko własnego, ale i tego, które stracili najbliżsi sercu, które tak jak i Mirai, jest już jedynie szkieletem wylizanym do czysta przez żarłoczność płomieni, które sam rodzi, których jest ojcem. Pomyśleć można, że oszalał, że dopiero teraz traci kontakt z rzeczywistością, że imaginuje sobie osoby, które dawniej kochał. Ich już nie ma, kiedy on istnieje tylko w połowie. Giną słowa. Głos przyjaciela. Nie pierwszy raz, zapewne i nie ostatni, rozgotowany umysł, sparzony paranoją, osuwa się tworząc miejsce najczystszej formie Isayamy; jego pierwotności, zwierzęcej furii, namiętnej zażyłości z elementarnością destrukcyjnego żywiołu.
Zaślepienie. Po nim jednak przychodzi coś, co przypomina mu nieważkość umierania. Doznał już tego wcześniej, dotknął, polizał, rozszarpał zębiskami, aby nasycić się i na nowo narodzić; wyrywając się z własnych bebechów i doznać ciepła, które nie parzy, nie karci, a ogrzewa niczym czułe dłonie matki. Odrzucić starą powłokę, za ciasną skórę, chitynowy pancerz krępujący ruchy śliskiego ciała.
Był. W czymś. Obok czegoś. Próbował dogrzebać się do rozsierdzonej bestii, która jeszcze chwilę temu gryzła żebra i darła pazurami przez sploty jelit. Ugładzona nie pod jego palcami. Powoli odzyskuje świadomość. Współdzieloną. Jaśniejszą, a zarazem targaną nadal nerwowo, bo sam jest zdenerwowany przez niepewność jednoczącą się z mrokiem, który niczym napinająca się cienka powłoka lateksu okala go. Nie potrafi odpocząć, jakby ten był dla niego utraconym rajem. Nie ważne ile bitw wygra, jak ogromne będą zwycięstwa, będzie nadal głodny i niezaspokojony — odpoczynek nie przynależał do jego historii. Jest więc sam, tak jak był zawsze; chociaż nigdy nie był i nigdy nie będzie. Nagość ciała, wyłącznie jego, pierwszy raz jest niewygodna. Skrojona w sposób sztuczny, wymuszona istnieniem kogoś jeszcze; tego, który wypełnia go i nagle jest nim. Te drobne elementy, uwypuklające się pod naporem pierścieni miodnych tęczówek, nierówność palców, pieprzyki, nie jego, na przedramionach, ból w miejscu, w którym nigdy nie był odczuwany. I to rwanie. Ten huk w piersi, w którą chce zatopić palce. Nie po to, aby wyrwać drugie serce, a objąć je delikatnie i już zawsze traktować jako własne. Czuje go. Tęsknił. Brat. Nie przyjaciel, a ostoja i zapewnienie szczęścia, nawet jeśli te zostało im brutalnie odebrane.
Siada więc Hinote, chociaż wcale nie chce. Bo ta niewygoda ciała, odnosi się też to niewygody przestrzeni. Do gorąca, do suchości drzazg drewna, do dźwięków, których ma dosyć i od których chciałby uciec, ale nie zostawi Shogo, bo jeżeli to zrobi, sam będzie musiał zakończyć swoją żałosną marność; a tego zrobić też nie może, bo trzyma go jeszcze w tej zżeranej przez robactwo padlinie kolejne istnienie, kruchsze od tego, które odebrał wraz ze swoim ojcem Asagami. Walczyć, o to, co kochał dawniej i kocha nadal, wiedząc, że nowe kochanie rozciąga się gorzką mazią na języku. Kącik ust, ta część, która należy do niego, wykrzywia się w uśmiechu, kiedy obsydian jego źrenicy niknie w twarzy Śmierci. Wcześniej ją tylko poczuł, lata temu, gdy był jeszcze chłopcem, przyszła w krótkie odwiedziny. Teraz miał ją dla siebie i dla Shogo na wyłączność.
Shusei początkowo nie zareagował, kiedy kakofonia odgłosów, które splecione są z dźwięków miliona wszechświatów, wdarły się w rozumowanie. Przytłoczony tym, co nigdy nie powinno należeć do niego. Musi jednak oddychać, bo jeżeli zapomni napełniać płuca, jeżeli postanowi poprosić o zjednanie się z kimś innym, za kim zedrzeć może gardło w ryku tęsknoty, zdradzi zaufanie i braterską miłość.
Ciało pochyla się do przodu, łokcie zapierając na stoliku i oczy wbijając w obraz Słuszności. Ramię drga, razem z torsem, bo znów się śmieje; krótko, ciszej niż wcześniej, znacznie żałośniej, bo między myślami pojawia się to granatowe spojrzenie, te dwie dłonie wyciągnięte w jego kierunku i spokój głosu Shigeo. Wygrywa ciepłem szyi, pieprzykiem pod okiem, który odcina się niczym ziarenko maku na bieli prześcieradła. Oddychał nim, karmił się nim, spijał jego łagodność. Przetkać miał Hinote te wspomnienia w obecność Sory, w jego załzawione oczy, które, jak i tęczówki Shigeo, pochłonęły barwę przedburzowego, letniego nieba. Nie wie jednak, czy będzie miał w sobie dostatecznie dużo siły, aby wyjść z Mirai takim, jakim do niego wszedł.
— Isuzu... — pierwsze słowo, imię, które urywa się w pustkę, drapie gardziel nieprzyjemnie, wibrując w chrypie. — Kiedy pierwszy raz go zobaczyłem, wiedziałem, że tylko dzięki niemu mogę... — słowa rosną w ustach niczym odpoczywające drożdżowe ciasto i zalepiają przełyk, więc przełyka je, zastanawiając się, dlaczego nagle tak ciężko mu przyznać się do przeszłych czynów, które przecież uważa za słuszne. — Chociaż raz w godny sposób pomścić jedyną osobę, która więcej dawała światu, niż od niego chciała w zamian za sam fakt, że żyje. Tak samo zabity, tą samą dłonią, przez to samo ścierwo, a nie człowieka. Więc Isuzu... jeszcze chłopiec w sumie, nawet nie mężczyzna. Też był z Nanashi. Też go rozkroili i rozsprzedali jak świńską tuszę. Nie sprzeciwiał się, kiedy poprosiłem o pomoc. Nie sprzeciwiał się, kiedy ofiarowałem mu poczucie bezpieczeństwa, ponownie ciało, życie, odłamek szczęścia, że będzie mógł wypełnić swój cel. Tylko... problem w tym, że jego celem wcale nie było zabicie Asagamich. To mój cel. Tylko i wyłącznie mój. Isuzu był jednak łagodny jak owieczka, wierzył, że to o co go proszę, jest słuszne. Jedyne, o co sam poprosił to wsparcie, o moją obecność. Było mi to na rękę, tylko przez to, że w jego prośbach nie słyszałem słów, bo mój cel był ważniejszy, więc zagłuszał wszystko inne. Nawet kiedy zacząłem dostrzegać w nim coś bardziej ludzkiego, trwałem przy swoim. Trwałem przy tym, silnie, nieugięty, niezmącony podstępnymi emocjami, których zacząłem się wyzbywać; jedna po drugiej. I kiedy tylko ścierwo zdechło, tak jak powinno, Isuzu całkowicie przestał mieć znaczenie, a nie powinien, prawda? Był tylko pionkiem. Moim uroczym pionkiem. Więc musiał zniknąć, jego ruchy na planszy zostały wyczerpane. Niepotrzebny. Mój cel został, jak wtedy myślałem, wypełniony. Trwałem przy swoim nadal. Isuzu... — śmiech rodzi się znów, ale tym razem z łzawą zawiesiną, która nie wie, czy jest łzą radości, czy smutku. — Pomogłem mu odejść. Może w nieco inny sposób niż by sobie tego życzył. Ale kim bym był, gdybym mu uległ i zboczył z obranego na początku kursu? Kim bym był, gdybym złamał złożoną komuś innemu obietnicę? [siła woli]
Minoru Yoshida, Ejiri Carei and Jarema Enatsu szaleją za tym postem.
Płomienie - chociaż zgaszone szczerzącą się sadzą - zdawały się w jego widzeniu, unosić wysoko, jak piekielne wejście, co szczerzyło się uśmiechem szyderczym. Przylazł przecież na ich wycie, jak szarpnięty na łańcuchu tresowany kundel, zaszczuty koszmarem kolejnym i kolejnym, na rozkaz uderzenia, kładąc się płasko. Niedoczekanie wrzeszczało w piersi, grymasem barwiło wygięte w łuk, spierzchnięte spalenizną wargi. Czerń włosów, plącze się, zwija, opluwa wilgocią potu, osocza krwi, co sączy się niewiadoma skąd. Chciałby powiedzieć, ze nie jego, ale metal gaśnie na język, co smakowały jej rozgryzioną słodycz. I znowu ciemność zapada, przedłużająca, gdy powieki spadają ciężarem, pamietające, że ostatnim co żywe, co przy życiu też trzymało, co nadawał mu jeszcze rys nierozmazany - nazywał przyjacielem. Shu.
Imię gaśnie i gaśnie jego świadomość, by zaraz wybuchnąć płomieniem najjaśniejszym, niepodobny do tego co trawiło Mirai, a może i tym - ale wykrzywionym odwrotnością. Skwierczy coś wołaniem, szeptem, wyciem, ale nie wyłania postaci. Zmienia się jak w niekończącym przekształceniu. On. I nie on. I szukanie przyjaciela nie ma sensu, bo jest blisko i jest najdalej, zbiegając się liniami równoległej rzeczywistości. Ciężar rozkopuje sobie ścieżkę przez żyły, rozrywa tętnice, kruszy kości, sięga i pustki, co nazywać chciał kiedyś sercem. A może ktoś nazywał, dłonią drobną przytykając do piersi. Czuł dotyk, chociaż jej kształt różni się od pamięci, co odbiła na nim znamię. Pragnienie buzuje, wije się, dotknąć chce czegoś, czego odnaleźć nie może. Znowu - dłoni cudzej, bo męskiej i bliskiej tak bardzo, że, ból wżyna się w trzewia, chowając się rosnącą zadrą.
Nagość, która w końcu wypluwa się z ciemności, należy do niego, chociaż to jego brzmi podwójnie, bliźniaczą niemal tęsknotą uderzając i bliźniaczo rozrywając utratą. Oddech nie łka już o ulgę, ta, rozlewa się po nozdrzach, klei do języka, lepi krtań i oddycha płucami, co nie znały popiołu. Ślepia - te ciemne skrzydłem kruka wirujące i jasne, przetykane bergamotką, bo miesza zmysłom kierunki doświadczania - opadają na kształty - jedyne, co nieprzesiąknięte nicością. Stół i krzesła dwa - zdaja się być zaproszeniem. Jedynym, dostępnym, dymiącym i niekończącym się w swej oprawie, bo głupstwem wytkany - wracać musiałby. Śmierć. Wszechświat. Absolut nieskończoności - bo mogiła, co wskrzesza się życiem i wypala od nowa - tak byłaby nazwana - siedzi naprzeciw. Czeka. Opowieści żąda. Prosi.
Shogo opada wraz z przyjacielem. Jednym życzeniem i opowieścią kiełkując. Ale słowa, które wypowiada, chociaż płyną przez czaszkę, nie należą do niego w całości. I należą z nawiązką. Odzywa się echem swoim i przyjaciela.
- Patrzyłem, jak łamali jej palce. Jak krew cieknie z rozbitego nosa, rozdartego ucha - obraz wepchnął się sam - a ona uśmiechała się. Patrzyła na mnie przekrwioną źrenicą lewego oka, mrugając, jakby chciała udowodnić, że wszystko jest w porządku. Migająca żarówka pluła iskrami, brudząc sklejone krwią jasność włosów - miał ochotę splunąć, gdy wspomnienie bulgotało od gniewu, nie przenikając jednak żadnego ze słów - za mnie wzięli się znowu, gdy straciła w końcu przytomność. Wisiała pod ścianą tuż obok mnie. Niemal jak para bydła w rzeźni. - zęby szczerzą się, chociaż wesołości, ani rechotu tam nie było - grali rozbijanym szkłem. Najpierw zajęli się okiem. Rozdzierali skórę przy każdym, powtarzanym bez końca pytaniu. Podłączali do prądu, wbijając gwoździem metalu w mięśnie. Brutalność mieszała się z czystą, okrutną przyjemnością, co zaślepiała. Uderzenia, bywały łaskawsze, przedłużały cierpienie, ale chlupotały krwią, co krzepła już na szarpanych i ciętych ranach, co jątrzyły posoką, kropliły ropą. Częstotliwość tortur sprawiała, że w ciele niewiele było widocznego człowieczeństwa. Rzygałem krwią, tylko po to by zagryzać ukruszone zęby, by nie usłyszeli. I niemal wyjąc, szarpiąc się z bólem, czekałem, aż nastanie noc, jak urżną się, lęgnąc trupami gdzieś na zewnątrz, a ja doczołgam się pod ścianą do niej. I sprawdzę, czy wciąż żyje - ciemność zaległa pod powiekami, urywając wspomnienie i niemal przebijając się bólem, który wtedy - uczył zemsty.
[wysoki próg bólu]
Minoru Yoshida, Seiwa-Genji Rainer and Yakushimaru Seiga szaleją za tym postem.
Wypluwasz słowa, chociaż w podgardlu bulgocze coś więcej niż poskładane w całość zdania. Te przecież powtarzałeś wielokrotnie. Falowały pod czaszką zbyt dobrze zapisanym wspomnieniem, by czasami tylko wybić się głębokim westchnięciem. Kurwa, tęsknisz. Tęsknisz tak, jak tęsknić może po latach porzucane zwierzę. W twoim sercu, które teraz daleko, ale jednak — jest, majaczy ciepło drugiego człowieka. Zabawne, myślisz, że twój przyjaciel tęskni ku temu samemu. I tym jest przecież ludzkość. Jednolitym, zbitym w gulę w gardle żalem. Odnajdujesz spokój we współdzielonej z drugą duszą tragedii i pojmujesz, że Śmierć może mieć wiele twarzy. Może być delikatna i piękna, jak ta, gdy do grobu składają znaczoną zmarszczkami kobietę w wieku śmierci pasującym. Może być przerażająca, ale logiczna jak w przypadku zwierzyny padającej pod drapieżnikiem. Aż w końcu może być twoja. Przez ciebie zadana bądź przez ciebie doświadczona, ale twoja. Umoszczona w mięśniach tak głęboko, że choćbyś zebrał na języku najpiękniejsze bądź najokrutniejsze słowa, nie jesteś w stanie opisać tego czegoś. Czegoś, co utkane z wizualnych stempli jak kartki pocztowe, ale na rogach zabrudzone obcą krwią. Mimo wszystko przywołanie tejże historii uspokaja. Wiesz, że powierzona została nie tylko Śmierci samej w sobie, ale i osobie, w którą wepchnąłbyś ostatni z wdechów, by ta o własnych nogach podniosła się ze zgonu.
Pauza.
Z pauzą w płuca wpływa letnie, przyjemne powietrze. Twoja dusza na moment unosi się ponad Mirai, ponad syf Ziemi i pędzi między chmurami do ciebie, ale w formie dużo łagodniejszej. Patrzysz na dzieciaka o oczach wielkości dużych guzików a tuż za nim Śmierć przytulona w matczynym objęciu. Szepcze słowa czułe i kochane, ujmujące wszelkie twoje zmartwienia i pożerająca je za jednym haustem. Ulga. Wraz z ostatnim przełknięciem siłą jak liną ściąga cię ona ponownie do dobrze znanych splotów mięśni. Z łoskotem wpadasz w fizyczne dyby ciała.
— A teraz z musu.
Ktoś szarpie cię za potylicę i ciągnie twarzą ku blatowi. Zaraz zderzysz się ze stołem, ale szok nie pozwala ruszyć ni mięśniem, ni pół słowa wydrzeć z trzewi, gdy drewno przybiera formę gładszą, łagodną. Wpierw głowa, ale zaraz cały lądujesz w wodzie, która zdaje się oblepiać ciało jak przyjemny, lejący się materiał. Odwracasz się na plecy, ale powieki masz zamknięte. Na nagi tors padają ciepłe promienie słońca, gdy wraz z szumem otaczającej cię połaci oceanu brzdęka i wspomnienie.
Jak dobrze.
Opiszcie proszę wspomnienie waszej postaci, które przynosi jej niespodziewaną, dużą ulgę. Shūsei, siła woli to nie tylko powstrzymywanie się przed czyimś atakiem, ale i pozwolenie ciału na dobrowolne poddanie się i życzliwej przeszłości. Tomomi, wytrzymałość jest nie tylko tą fizyczną, ale i scalającą wszystkie wspomnienia w jedno — w ciebie. Dacie radę.
Obaj posiadacie wcześniejsze wspomnienie swojego przyjaciela, które zdaje się być i waszym.
W każdym momencie możecie wyrwać się ze omamów rzucając na Siłę woli, gdzie 51-100 oznacza sukces. Jednakże zostawiacie wtedy partnera na pastwę losu. Decydując się na porzucenie drugiej osoby wiecie, że będzie ona zdawać sobie sprawę z waszej decyzji, tj. wasze dusze zostaną siłą rozerwane. Ma to i swoje konsekwencje, bo Śmierć miewa poczucie humoru.
Za prośbą deadline zmieniony: 12/04
Ze względu na urlop MG: 30/04
Isayama Shūsei: 2/3 siła woli; 1/3 siła fizyczna
Shogo Tomomi: 1/3 wytrzymałość; 2/3 wysoki próg bólu
Munehira Aoi, Ejiri Carei, Yakushimaru Seiga and Chaisiri Ajzel szaleją za tym postem.
Kropli się wspomnienie, jak kapka atramentu na wodzie. Czerń wiruje, rozlewa się, lepi się smakiem metalu do warg, co rozerwane tak jak w przeszłości. I goiło się i raniło od nowa. Nie chciał dzielić się, nie chciał zostawiać dla siebie, bo należało do nich. I coś ciężkiego chylił głowę w bok, jakby oprzeć się chciało na barku ciepłym, usłyszeć szept kojący, pozbawiony brzydkiego pragnienia, co rozrywało wnętrze i spijało pot roszący napiętą skórę, jak narkotyk. Boli, przenika, ale ból znosi jak nagrodę i karę splecioną w jedno. Inaczej nie można, zruszona świętość, zamknięta w ciasnej klatce dygotającej pustki, co obijała się o żebra wypalone. Bo jest. Jest coś. Coś, co mieściłoby się w dłoni, gdyby zmaterializował i zamknął pod palcami długimi, co zgrubienia nosiły... a może żarzącej palonym tłuszczem sadzy?
Nie pamiętał czyją dłoń oglądał, a bardziej, znaczenia to nie miało w puchnięciu egzystencji, co kształtem jawić się mogła jego i przyjaciela jednocześnie. Zapytać go chciałby, nawet kpiarski uśmiech kołysze spierzchłość warg, ale to uśmiecha się nie on znowu, a pytanie leci do niego samego. I chciał zapalić. Dymem zaciągnąć się, ale czuł, że w płuca wdziera się płomień, jak odlegle echo i mdłością się zamiast tego zaciąga, co kotłuje się przez chwilę i w żołądku, by wypluć - znowu śmiechem. Dziwny to śmiech. Ten przecież należy do Śmierci. On tylko dług zaciągnął, co rachunek zawija się wokół szyi i dusił. Znowu - to nie na teraz, bo słuchać musi i chce wijącego się fatum. Bo i ręką Śmierci bywał. Jej Kosą. By raz też, z kosą na karku się spotkać.
Coś myśl kołysze. Wyrywa z marazmu, gasi płomień co się wyrywa gdzieś, ale gdzie - nie pamiętał. I sięgnął ku niemu. To ta drobina zakleszczona w palcach, co otworzył z wysiłkiem. I słyszy jej głos znowu. I chociaż boli znowu, wrzyna się pod czaszkę winą jątrzącą, to głos - koi. Remedium odnalezione i stracone. Oszukane. Bo nie konkretne, zebrane z wielu sytuacji. Naznaczone tylko jedną osobą.
- Zamknij oczy - tak mi mówiła zawsze, gdy stawaliśmy na gruncie, który można było nazwać domem. Nie miało znaczenia, że wcale nim nie było, że cudze i bez ustanku zmieniane. Było domem, bo była tam ona - i zamknął oczy, powieki wcale nie ciężkie, ale głos prowadzi, tak jak szarpniecie, bo twarz leje się w stronę powierzchni stołu. Ale drzazgi, co rysują nagą skórę, wcale nie bolą. Płyną za to, pieszczą, jak dłoń ciepła, ale płynna, rozpuszczona. Z musu. Unosił się, wystawiony na ciepłość - Rozbrajała, rozbierała z każdej maski, jaką przez cały okres misji, zakładałem. Kapitulowałem, nie z musu, a potrzeby. Rozbijała z precyzją, której drobne ciało nie było w stanie pomieścić. Kochała, chociaż powiedziała to tylko raz jeden, jedyny. Ale to wystarczało. Pamiętałem jej szept poprzedzony tym nieznośnym - Zamknij oczy. Zbierało mnie to, łączyło. Spajało w jedno. Zrywało więzy narzucone psu w wojsku - oddech pełny, głęboki, otwarty obcą mu wrażliwością, gotową na przyjęcie rany od przyjaciela. Wytrzyma. Dla niej. Dla niego - potrzebowałem czasu, żeby to zrozumieć. Wytrzymałości, by przetrwać i zlepić to w całość. Przywołać, jako swoje. By było mną. Mną się stawało. I rosło.
Oczy miał zamknięte.
Gotō Keita and Mae Haneul szaleją za tym postem.
"Zamknij oczy"; Głos Shogo, jaki przeplata się z kobiecą nutą, słodką, delikatną, którą pamięta peryferyjnie jedynie, w smudze wspomnienia, jakby ta tkała się pajęczą siecią w kącie serca. Pamięta te rozmowy o miłostkach ważnych i ważniejszych, kiedy żebro pryczy wżynało się w ziębnięte kości. Ale te dwie, które połączyły ich dusze, były czyste i prawdziwe. Niczym ledwo co utkane na krośnie nici, płacące się z ich losem. Zgubnym, och wy głupcy, tak bardzo zgubnym. Ale chcieli kochać, całym ciałem i całym swoim plugawym jestestwem, które w pierwszym dniu ich spotkania krajało się na mateczniku przeznaczenia opasłymi liniami zawziętości. Dopiero z czasem w Hinote wykwitł kwiat nienawiści, dopiero z czasem w Shogo narodził się owoc zemsty. Słodkie to plony, zbierane dopiero na koniec sezonu. Przejrzałe, na wpół już zgniłe - opasłe i nabrzmiałe; między palcami spływające lepką cieczą, przylegając do skóry smrodem rozkładu. Powłoka ich tak bardzo krucha, bo wystarczy, że delikatnie paliczki przywrą do miąższu, a ten już spod cierpkiej skórki wypływa breją noszącą ślad zgnilizny.
"Zamknij oczy"; powieki zaciskają się bezskutecznie wokół kryształowych zdawać by się mogło kul, osadzonych głęboko w czaszce. Nie chce go słyszeć na równi z tym, jak bardzo go potrzebuje. Tylko w nim może odnaleźć oparcie i to przeraża go najmocniej. Nie chce tego, nie chce na kimś polegać, ale jedyną osobą, która zasługuje na delikatne zaufanie, jest byt wessany przez zmrożony wdech śmierci. Wszystko, co go otacza, jest złożone ze śmierci, w najdrobniejszych łuskach, niczym na grzebie srebrzystej ryby, zamyka się żałosności Isayamy. I chciałby mieć skrzela, żeby brnąć przez tę pustkę, ale nie może, nie jest w stanie ich wykształcić, bo jeszcze trwa w „zbyt krótkim czasie", aby ewoluować w cierpieniu i dzięki niemu.
Oddech opuszcza jednak wargi, wgryzając się w ich delikatną tkankę zębem niechęci i próchnicy. Sczerniały kościec nuży się w miękkości, między splotem żył. Spiłby tę jedną kroplę i nakarmił się nią, gdyby wypłynęła. Ale w ustach panuje pustka. Suchość. Skrajna, ale i kojąca. Bo pierwszy raz od dawna między szparami zębów nie przecieka żółć wymiocin.
Wstępna myśl pojawia się z łagodna, niczym kilka pierwszych kropel wina, które ścierają w swojej gęstej łzie niewinność kryształowego kieliszka.
— Odpuściłem, kiedy na linii jej ramion kładły się czarne kosmyki włosów niczym ogony smoły. Dym, niby to targany przez pierwotny ogień, ścielił się pod czaszką. To wszystko jest tak surrealne, że zatraciłem się. Za bardzo. Zbyt intensywnie. Zbyt nagle. Chcąc ją mieć tylko dla siebie. Ale nie ma w miłości miejsca na egoizm. Bo w miłości ścieli się poczucie bezpieczeństwa i jedności. — Oddech łka. Dziwi się, bo przecież nie powinien... Nie powinien drżeń na granicy świadomości, ale to, co przekazuje mu Shogo, to co sam w sobie nosi, jest zbyt intensywne i zbyt bolesne. Każdy nadgryziony kawałek duszy rozrywa się, w puch zmieniając się lekki, niczym sztuczna tkanina, szklana wata, zajmując się iskrą. Jeden podmuch, a Isayama zmienia się w pochodnię, która rozgrzewa gardziel lodowego tytana.
— Katowałem sam siebie myślą, że duszenie jej między palcami, zamykanie jej w klatce, złotej, ale nadal klatce, pozwoli mi ją kochać. Pozwoli mi zagrabiać każde słodkie uczucie dla mnie, dla siebie, dla mojej zgnilizny. — W śmiechu byłby w stanie roznieść całe Fukkatsu, rozpieprzyć szklane wieżowce w centrum, neony parzące różem i czerwienią w Karafurunie, wgryzając się w drewno Asakury, rozrywając spleśniałe, omszałe mury Nanashi. Bo chociaż Hinote nie pochodzi z Fukkatsu, przywarł do niego razem z egzystencją Shigego.
Akira. Słodka Akira. Słodkie marzenie. Trucizna. Wężowy język sunący między paliczkami, rozdwojeniem badający fakturę skóry, wślizgujący się w usta i umysł. Kocha ją. Jak matkę jak siostrę jak kochankę. Jak bratnią duszę. To z nią jednoczy się na wskroś; chociaż słowa grzęzną w gardzieli niczym torf, szorując przez żebrowe sklepienie podniebienia posmakiem gruntu. Tym, który spoczywa na jej trumnie. Tym, który wyjadłby, byleby ją uwolnić.
Kiedy Shu kocha — kocha całym sobą. Nie ważne jest to, czy ciało obite jest w jego przymus, w jego prośbę i krew z kontraktu. Kocha, bo dostrzega w pobłysku obsydianowych źrenic ten sam ogien. Tę samą tkliwa isrę, która chce zlizywać z jej policzków razem z łzami, które roniłaby na myśl o byłym kochanku.
— Zestarzeć się. Przy niej. W jej dłoniach. — Umyka nagle w westchnieniu pokolenia noszącego na sobie traumę porzucenia. — Nawet jeżeli Twoje palce zacisnęły się wokół jej gardła. Nawet jeżeli Twoje wargi, wargi Śmierci złożyły ostateczny pocałunek na jej czole. Zagarnąć jej marzenia dla siebie. Rozświetlić jej drogę. Dłonią wskazać kierunek. Ustami rozrysować na przegubie spokój.
Gotō Keita and Ejiri Carei szaleją za tym postem.
Ciało upada a jest to upadanie wolne, poddańcze. Na nowo wpija się w ciężkie okowy drewnianego krzesła a pod dłońmi kruszy się faktura drewnianego stołu. Podnosisz powieki, pod którymi wilgoć łez. Tych samych, które przed momentem okalały całą twoją sylwetkę. O dziwo na niej poły materiałów. Na nowo jesteś ubranym, dziwnie ludzkim. Na nowo po ramionach, karku, w trzewiach moszczą się w kuli skrajne uczucia, ale wszystkie one przyjemne i spokojne. W stanie swoim przypominające emocje stłamszone alkoholem. I być może to to. Bo w prawej dłoni ściskasz kufel z alkoholem a z kolejnym łykiem, nie wiedzieć kiedy wziętym, do uszu dochodzą szmery. Wydaje ci się, że to Mirai pali się na nowo, że to jej deski skwierczą ostatnimi życiami, ale nie. W tej fali ognia wybijają się głosy i słyszysz je spokojne, częściowo podpite. Zwyczajne.
Podnosisz powieki a naprzeciwko zamiast twej dobrej przyjaciółki ktoś inny. Ktoś, kogo nie opuściłeś i ktoś, kto nie opuścił ciebie. Widzisz swojego przyjaciela, który zrodzony zdaje się, że z tych samych kości i wspomnień, i tego, co przed momentem się wydarzyło, albo i nie. Jakim cudem? Ale wiesz, że to nie pierwsze niewyjaśnialne, którego doświadczasz. Uśmiechasz się, chyba.
Siedzicie więc razem już w Mirai, którego wnętrze tętni zwyczajnym, lokalnym życiem. Takim, jakim bywało sprzed spalenia. Opasany chustami barman wydaje piwo z kranu zaprawione szotem czystej. Wszyscy wiedzą, nikt nie protestuje. Kobieta o wypłowiałych włosach i skórze bije kieliszek z tanim winem. Norma. Zbierając szkło zacina skórę kciuka. Choć nie są to wydarzenia dla was istotne, to i zarysowują paradoks Śmierci. Tam, gdzie się i ona wydarza, tam i rodzi nowe.
Wasze spojrzenia spoczywają na drugiej sylwetce, ale jest jeszcze jedno, czego nie jesteście w stanie wytłumaczyć. Świat na nowo zatrzymuje się. Barman zamiera, kropla krwi pędząca po kobiecym palcu błyszczy w bezruchu. Śmierć na nowo chichocze, jakby to już nie Los a figlarzem stała się ona sama. Wasze serce bije zwykłym, powolnym rytmem, ale jest ciężkie jak dzwon po latach wpędzony w ruch. Zaraz przyspiesza. Mięsień wali o żebra w niezdrowym rytmie a wy w bezdechu zmuszeni jesteście to podjęcia decyzji.
Zbliżamy się do końca. Przed wami dwa ostatnie posty. Rzućcie mi proszę K6, gdzie:
Wynik: 1-2. Na miesiąc od zakończenia tejże fabuły zyskujesz status: senkensha. W ten sposób stajesz się zwykłym człowiekiem widzącym duchy. W domyśle podczas spotkania ze Śmiercią doznałeś śmierci klinicznej. Możesz zawiązywać kontrakty, doprowadzać do ich zakończenia oraz korzystać z mocy innych duchów. Tym samym, jeśli posiadasz aktualnie istniejące kontrakty, zostają on zerwane.
Wynik: 3-4 Na miesiąc od zakończenia tejże fabuły zyskujesz status: yūrei. W ten sposób stajesz się duchem. W domyśle umarłeś podczas spotkania ze Śmiercią. Możesz zawiązywać kontrakty z senkenshami, zdobywasz moc — proszę o rozpisanie jej na pierwszym poziomie. Tym samym, jeśli posiadasz aktualnie istniejące kontrakty, zostają one zerwane.
Wynik: 5-6 Na miesiąc od zakończenia tejże fabuły zyskujesz status: człowiek. W ten sposób tracisz możliwość widzenia duchów, ale wiesz o istnieniu dwóch światów oraz senkenshów i yūrei. Tym samym, jeśli posiadasz aktualnie istniejące kontrakty, zostają one zerwane.
— Jeśli wynik rzutu powiela twój aktualny status postaci nic się nie dzieje. Śmierć podaje ci dłoń w geście rewanżu.
— Jeśli decydujecie się na przyjęcie wyniku to na równo miesiąc po dzisiejszych wydarzeniach powracasz do swojej oryginalnej formy, co wiąże się z przeżyciem nagłej śmierci (senkensha > yūrei, człowiek > yūrei) bądź bolesnej, fizycznej przemiany (yūrei > senkensha, yūrei > człowiek, człowiek > senkensha). W zamyśle Śmierć lubi płatać figle, więc rozegrajcie fabułę w dniu 5 kwietnia, gdzie wasza postać przeżywa przemianę/śmierć w dowolny sposób. Liczę na waszą kreatywność.
— Jeśli nie zgadzacie się z wynikiem kości możecie odrzucić kontrakt ze Śmiercią i próbować ją przekupić. Wtedy sprzedajecie wspomnienie za możliwość pozostania w aktualnej formie. Istotnym jest, że wspomnienie, które sprzedajecie, musi należeć do waszego przyjaciela. Wybieracie, które ma być to być wspomnienie i proponujecie Śmierci układ. Aby przekupić Śmierć wybranym wspomnieniem rzućcie na Siłę Woli, gdzie 51-100 oznacza sukces. Porażka równa się przyjęciu wyniku rzutu, ale też sprzedaży wspomnienia.
— W odpisie Shūsei skup się na sile fizycznej, Tomomi na wytrzymałości bądź wysokim progu bólu.
W nawiązaniu do waszych decyzji dokładniejsze konsekwencje podam w kolejnym poście.
Deadline przeniesiony ze względu na urlop MG: 30/06
Isayama Shūsei: 3/3 siła woli; 1/3 siła fizyczna
Shogo Tomomi: 2/3 wytrzymałość; 2/3 wysoki próg bólu
Isayama Shūsei and Shogo Tomomi szaleją za tym postem.
Scena niezrozumiała, chociaż chciana chwilą rozumienia. Znowu jest sobą. Znowu u boku przyjaciel. Pewnik. Filar, kotwiczący się obecnością, by doścignąć prawdę - że było rzeczywistością. Cudzy chichot gdzieś w tle, rozbił się o czaszkę, gdy ślepia chłoną widok barowego lokalu, ryzując kształtem rodzącym się jak dym z tartych kół po asfalcie. Wprawny rzeźbiarz, skleił z nich sylwetki rozbawione, upojone, rozdrażnione. Spektrum podpitych rozszerzało się, rozwijając linię otaczających ich - wokół stolika - gości. I to zatrzymany czas, przyszpilił na dłużej źrenicę, na srebrze szkarłatu, co lizał kobiecy palec. Usta rozciągają się, uśmiech, co w dziwnej potrzebie, chciał sięgnąć dłoni i zlizać czerwień, smakując ból, którego szkłem sam doświadczał. Przypomnieniem. Skazą. Wiedzą.
Śmierć miała inny plan. Ten rozchodzi się perspektywą. Zakładem, który w jakiś sposób, naprawdę go bawi. Wargi krzywią się i zamierają powagą, bo wzrok osiada na przyjacielu. Tym samym nim i tym samym, co był w nim. I choćby ktoś kazał mu dumać odpowiedzią, przekonując do zmiany, odpowiedź byłaby jedna i ta sama. Niezmiennie, kręci kośćmi, ruletką turlanego losu, skaczącego w szponach śmiercią pachnących - od człowieka, po medium i ducha, co truchłem się rozwija i splata z życiem. Nie miał zamiaru sprzedawać niczego, co należało do przyjaciela, wspomnienia droższe, niż jego życie, nieżycie i rozbestwiona zemstą tęsknota. Brał to, co wydały mu kości, a te brzęczą przy każdym uderzeniu, jak szkło, tnąc niewidzialną powierzchnię, ale Shogo odbiera jak cięcia. Szybkie, ostre, przenikliwie głębokie, wyrywając z gardła tłumiony pomruk bólu. Pamięta i kroplę co myślą zdarł z palca, a krew metaliczną słodyczą wżera się w język i ciągnie w dół, do gardła, do żołądka i rozsadza, i zasysa, wzmagając próg cierpienia. Wydaje się, że kości toczą się bez końca, przedłużając ból i dopiero, kamień uderzył aż ostatni, a szaleńczo szamoczące się serce na nowo rozprysło się wylotem dwóch kul, wypuścił powietrze. Zagryzł zęby, mrużąc jeszcze ślepia, które z Shu - przeniósł na rozciągnięty grymas Przyjaciółki i jej wysuniętą ku niemu rękę. Został tym kim był. Czy to dobrze? Wyszczerzył się, czując jak z gardła ulatuje pomruk, w śmiech kształtujący dźwięk rozedrgany. Łzy słoną spiekotą, graniczą w kącikach, gdy wierzchem rozciera pobliźnioną powiekę. To kurwa naprawdę bolało. I rozbawiło.
- Uwierzysz?
| Rzut na zakład ze Śmiercią.
but you do decide who owns who.
Isayama Shūsei and Jarema Enatsu szaleją za tym postem.
Łzawa zawiesina wdziera się między czerń rzęs, drgając na ich śliskiej fakturze niczym niepewien kolejnego kroku linoskoczek na napiętym konopnym sznurze, kiedy w dole brak siatki, a jedynie ubita, piaszczysta pyłem ziemia cyrkowego ringu. Bo tak się czuje ciągle Isayama, jak pstry barwami, niczym rajski ptak, błazen na scenie. Chybotliwy clown występujący przed roześmianym zgromadzeniem, napuchniętymi od alkoholu twarzami, ciężkimi powiekami nasączonymi trucizną powoli wyżerającą nie tylko duszę, ale też ciało. Rozrywa go to, rozrzuca na strzępy w każdy kąt lokalu, tak jak z jego występku ciała niewinnych zespoliły się z drewnem ścian. Zalęgły się w ich chropowatych kanalikach, łącząc swoje przeznaczenie z tym jego. Nie był to przecież kaprys, ale smakiem kaprysu naznaczony. Jego wina. Mea cupla, mea maxima culpa.
Usta wyginają się w bolesnym uśmiechu, gdy ciało odzyskuje czucie osobne; samotne. Opuszczony, chociaż nadal kojony obecnością przyjaciela. Przez ten urywek chwili, która zdaje się łagodnością, dociera do mężczyzny waga własnych emocji. Te przytłaczają, bo przez ostatnie lata odsuwane w głąb duszy, gniją w korytarzach ciała. Chciałby, aby już na zawsze pozostał z nim; był nim. Ale przecież jest pomimo dzielącej ich molekularnej przepaści dwóch istnień. Żachnięcie się w śmiechu ociera się o gardło ospale. Ciężko. Tak jak i każdy ruch zdaje się osowiałym, pierwszym świadomym oddechem po miesiącach hibernacji w ciemnej jaskini.
Ból, ten pojawia się zaraz po przesunięciu językiem przed podniebienie, bo zęby zakleszczają się na jego miękkiej końcówce. Inne ciało, zupełnie oderwane od jego orbity, jak gniewna w swoim kosmicznym chłodzie asteroida zapiera się na plecach Shuseia, łokciem obijając się o przygarbiony grzbiet. W stukocie kości rzuconych przez Shogo, przez śmiech urwany pod sufitem spowitym tytoniowym dymem, kra czyjegoś życia przekracza ciepłą granicę bliskości. W geście zwierzęcego przyzwyczajenia Hinote palcami zakleszcza się na chudym, suchym wręcz gałązkowatym przedramieniu, przytrzymując na moment pijacki bełkot lejący się przez wargi obcego. Potrzebuje chwili, aby zdecydować, czy powinien zagrać spokojniej, ale przecież w trzewiach tańczy płomień, który lizał namiętnie Mirai, ten, który miał za plecami, a o którym wcześniej nie myślał, między palcami układając sobie pożądanie Keity, którego wtedy tak narkotycznie potrzebował. Gwałtownie, napiętym ciałem odpycha od siebie korpus mężczyzny, czy chłopca; ciężko jest określić, kiedy ciało obleczone jest w ujebane łachmany, sztywno przylegające do spoconego ciała. Jest w tym więcej popędliwości, niżby chciał. Jest w tym więcej agresji, niźliby oczekiwał od samego siebie.
Wszystko uwiera. Własna swoboda, własne życie, własny smutek. To, co zyskał i to, co utracił, na nowo zlewa się w smolisty potok, gęstą breję nafty, która rozpycha żyły i uwypukla je pod skórą. Oddech. Nabiera go już wolniej, słysząc szamotaninę upitego ciała z krzesłem i sztywnością drewnianego stolika. Nieistotne, bo spotyka spojrzeniem oczy jeszcze przed chwilą własne, a teraz wtłoczone w czaszkę Tomomi. Potrzebował go zawsze, ale nie tak szaleńczo, jak teraz. Przecież pamięta jego nieme pozwolenie, gdy rozdarty między dwa światy, ten związany z miłością i ten nadgryziony sczerniałym żołnierską manierą, podkładał płomień pod barak. Pamięta skowyt ognia sięgający pod fioletowe sklepienie brzasku i skinięcie głową, że od teraz wszystko będzie lepsze. Dłoń układającą się na ramieniu i łagodność malowaną nadzieją wokół obsydianowych źrenic. Tyle samo było w nich miłości co porywczości, tyle samo głodu co chęci karmienia tych, których nadal kochają, a którzy w swoim skostnieniu mogą odpocząć. Ale nie oni. Im nie było to dane.
Wolałby odgryźć sobie wszystkie palce, wyłamać z dziąseł zęby niż zdradzić przyjaciela. Ten mu bratem, najczystszą miłością. Ciepłem, które pod mostkiem osadza się spiekotą podobną słońcu, które w czerwcowe popołudnie zapiera się na udach. Kiedy w swoim zenicie spływa oślepiającą łuną między drgające na wietrze liście, brnąc nieśmiało w głąb cienistości lasu. Odsuwa Isayama od siebie kufel, kiedy chichot Śmierci wdziera się w czaszkę. Nie odda go. Żadnego jego elementu, choćby miałby to być kosmyk włosów.
Uwierzysz?
— Przepraszam — to moja wina...; szepcze jeszcze w umyśle, sięgając dłonią w stronę dłoni Shogo nie przyjaciółki, ujmując ją między paliczki, próbując odnaleźć w jego tęczówkach to szczeniackie ukojenie. Tak cholernie siebie nienawidzi; nie za to, co sam sobie ugrał, ale przez to, w co wciągnął tego, którego chciał chronić. Bo w miłość zawsze utkana jest opieka, nawet jeżeli niema, nawet jeżeli tkana jedynie w prostych gestach i przykrywaniu własnych wad, które toksyną mogłyby spłynąć w usta przyjaciela. — Miałeś przyjść do mnie, kiedy potrzebowałeś... Miałeś przyjść do mnie... — czuje, że głos łamie się, wygina w żałosnym tonie, wycieńczeniu organizmu i śmiechu rozkojarzenia, bo ciepło płomieni zawsze trawi duszę. Nierozumie, choć rozumie zarazem. I to boli najmocniej.
Shogo Tomomi and Jarema Enatsu szaleją za tym postem.
Kolejny odpis jest ostatnim w mini-evencie. Przepraszam za moje okropne opóźnienie. W odpisie natomiast proszę Shūsei skup się na sile fizycznej, Tomomi na wytrzymałości. Po posłaniu postu, możecie podnieść swoje umiejętności oraz odebrać 250PF nagrody za przeżycie eventu.
Ze względu na wyniki rzutów kości, nic w waszej egzystencji nie zmienia się.
Munehira Aoi and Ejiri Carei szaleją za tym postem.
Z oczu opada bielmo, co śniło się obojętnością. Przed nim przyjaciel, z dłońmi opartymi na jego palcach, odejmując spiekoty, która szarpała się wraz wyrywana bestią. Na powrót mógł uchwycić się jasności, co piwną tęczówką rysował ramy rzeczywistości. Dopiero wtedy, echem rozchodzących się na nowo żył, przyjmuje rzucone ku niemu słowa.
- Nie przepraszaj za moje wybory - w gardle zrodził się pomruk, jak warczenia, gdy gorycz kłębiła się na języku, może drobin gniewu, chociaż żadne nie skierowane do przyjaciela. Wszystko to wymija, wciąż gdzieś w tle, śledzące ich ślepia. Wyczerpanie osiada na barkach, gąszcze go po włosach, jakby do snu chciało ułożyć. Jeszcze nie teraz. jeszcze chwilę. Wytrzyma. Wytrzymają - Nie przywłaszczaj winy, która należy do mnie - i śmiech, bardziej znajomy, pozbawiony szaleństwa. Wystarczy, że towarzyszyło im od początku - Przyszedłem, kiedy Ty potrzebowałeś. Jaka to różnica? - wzruszył ramieniem, bo i ciało nabiera nawyków, należących do niego. Przebijało się na nowo jestestwo, które przez ponad trzydzieści lat, kształtowało tym kim się stał - Jesteśmy w tym razem. Po co wypatrywać bez końca kary? Przyjdzie, kiedy przyjdzie - zwinął w pięść drugą rękę i uderzył bokiem w wierz ułożonej na jego własnej, dłoni Isayamy.
- To wystarczy. Dziś wygraliśmy - rzucił głośniej, jakby echo drgające w płucach jeszcze, miało odbić się o ciemność, w której w końcu zniknęła Śmierć. A wrócili oni. Tak, jak spalone Mirai. Uciekać nie miał zamiaru.
| zt
but you do decide who owns who.