System kolei w Fukkatsu przewozi dziennie ok. 7,5 mln pasażerów, co niemal sięga wartości, jaką osiąga tokijski odpowiednik. Wielkość sieci metra wynika z rozległości miasta, sama kolej zapewnia szybką i wygodną komunikację na terenie nie tylko centrum, ale wszystkich dzielnic oraz stref podmiejskich. Spośród 11 linii metra 7 z nich ma wyloty i torowiska prowadzone na ziemi lub ponad gruntem na wiaduktach, zwykle na początkowych i końcowych odcinkach. Naziemna trasa ma długość ok. 30 km, co stanowi niecałe 10% całego metra w Fukkatsu. Reszta usytuowana jest pod powierzchnią ziemi.
Centralna stacja metra na linii Migashima-Toshiokoppe jest jedną z największych w mieście. Znikając w tunelu prowadzącym ku podziemnej strefie, przechodzi się do olbrzymiego peronu z masą nowoczesnych sklepów, w których można otrzymać najpotrzebniejsze produkty. Z samego rana nie brakuje tu ludzi spieszących się do pracy i zaspanych uczniów kierujących do szkół. Na miejscu zawsze są także oshiya, choć ich funkcja nie jest już tak potrzebna jak dawniej. Japońscy "upychacze" monitorują jednak przepływ pasażerów i w razie konieczności pomagają wejść im do poszczególnych wagonów.
Przez stację przewijają się dziennie setki tysięcy zabieganych osób. Statystyki normują się dopiero późną nocą, kiedy linie puszczają mniej pociągów. Mówi się zresztą o jednym konkretnym, który przybywa punktualnie o godzinie 4:04 na peron, choć nie ma go w żadnym rozkładzie. Ci, którzy jakimś cudem znajdą się wtedy w okolicy torów, dostrzegą diabelsko szybki pojazd bez żadnego maszynisty wewnątrz. Drzwi otwierają się, zachęcając do wejścia. Pogłoski wspominają jednak o tym, aby nie wsiadać do żadnego z wagonów. Nie można zapominać, że choć oczy dostrzegają metalowego kolosa, podobny pociąg nie istnieje.
To była końcówka semestru, lecz Kai miał wrażenie że to dopiero początek piekła. Kierunek który studiował był trudny, techniczny. Do tego prowadził dość chaotyczny styl życia oddając się studenckiej beztrosce, pracy (warunek konieczny by w ogóle móc z czego opłacać uczelnie) i naukę na którą brakło czasu. Dowiadywanie się o wejściówkach na 10 minut przed zajęciami, pisanie rozprawek bądź tygodniowych projektów w 24 godziny przed terminem, zaliczanie kolokwiów na ostatnich poprawkach - to był cały on. Znał siebie na tyle dobrze, że wiedział, że dla niego semestr nie skończy się w marcu. Może w maju. Jak dobrze pójdzie. Pomijając sesję powinien zacząć rozglądać się za dodatkową praca na lato.
Nie rozpatrywał tych wszystkich problemów w kategoriach...no właśnie, problemów. Choć był nieco bardziej zmęczony tak jednak pozytywne nastawienie i lekki uśmiech trzymał się twarzy. Skończył wieczorną zmianę i mógł odpocząć, sportowa torba pod ramieniem była wypełniony niesprzedanymi kawałkami kurczaków, musiał jeszcze znaleźć jakiś nocleg z dostępem do wifi ale właściwie nie było nawet północy więc niebyło powodów do histerii. Z tymi myślami wyszedł z metra. Wysłał kilka smsów do ziomków próbując ogarnąć sobie jakąś dziuplę na przekimanie. Podniósł nieco brwi wyżej w pewnym zainteresowaniu kiedy jakaś para przed nim zamiast iść prosto zrobiła dziwny łuk na chodniku starając się wyminąć wąski pas zieleni obok. Na takie rzeczy się zwraca uwagę. Zwłaszcza wieczorami. W ludzkim odruchu przechodząc obok rzucił okiem starając się zrozumieć powód. I cóż, powodem był zaplątany w krzaki młody menel-san. Kai uśmiechnął się z lekkim politowaniem wymieszanym z zazdrością i już miał iść dalej, kiedy się jednak zatrzymał.
- Ora, ora... ?- Zrobił krok w tył. Podparł kciukiem podbródek w geście zadumy. Gdzieś to już widział. Drobna sylwetka, elegancki ubiór... Przekrzywił lekko głowę - Och... OOOOOOCH! No tak, ah, hahah, Pan Ponury Klubowicz, co za spotkanie - Zaśmiał się na swoje oświecenie kucając na przeciwko powalonego mężczyzny, jakby trafił na coś wartego uwagi, zabawnego. Pstryknął kilka razu palcami w powietrzu chcąc przywołać skupienie znajdy - Halo, halo, jest Pan z nami? - Żartobliwy, być może nawet psikuśny ton kołysał się w powietrzu, a oczy bruneta szukały jakiegoś patyczka do szturchnięcia istoty w celu zbadania funkcji poznawczych.
|ubiór: trampki, dresowe joggery, duża bluza z kapturem i jeansowa kurta. Sportowa, czarna torba na ramieniu
Ubiór + czarny płaszcz.
Z psotnym, lekkim uśmieszkiem, będąc na kuckach przyglądał się Sasakiemu z pewną ciekawością i oczekiwaniem dobrego show. Wcale się z tym nie krył. Zaśmiał się lekko podpierając jeden policzek na dłoni kiedy słuchał marudzenia na pstrykając palce. Zadarł lekko głowę obserwując jak chłopak chwiejnie ustawił się do pionu zaczynając się porządkować. Kai cmoknął z rozczarowaniem. To nie tak, że przez myśl przeszło mu opróżnienie cudzego portfela ale wiadomo - wypadki chodzą po ludziach. Zwłaszcza wieczorami. Tym bardziej kiedy zgotowało na uboczu.
- Ja? Cóż... podziwiam architekturę miejskiej zieleni szukając oznak wiosny. Spodziewałem się pierwszych pączków młodych liści, kiełkujących traw, a spotkałem legniętego pijaczka. Kto by pomyślał, że natrafię na tak znaczący zwiastun już pierwszego dnia marca - zamrugał niewinnie wlepiając znaczące spojrzenie w Wiosenne Objawienie. W końcu skoro można bez strachu o śmierć z wyziębienia zgotować sobie pokątnie na świeżym powietrzu to już to o czymś świadczy.
Po chwili ciszy parsknął pod nosem podnosząc się do pionu. Włożył dłonie w kieszenie jeansowej kurtki i spoglądał z góry na rozmówcę - Jestem bezdomnym szukającym dachu nad głową. Polubiłem cię więc wspaniałomyślnie pozwolę ci zaproponować mi nocleg, co ty na to..? - zagaił po chwili poważniej, chociaż w jego przypadku i ta wersja wydarzeń pobrzmiewała absurdalnie, żartobliwie. Gestem dłoni wyciągnął z kieszeni zapalniczkę zippo która wprawnym ruchem otworzył oferując płomień chyboczącej się postaci. Bo podlizywać i dbać o własne interesy też trzeba przecież umieć.
- Tylko na tygodniu. Jesteś pod wrażeniem moich zdolności negocjacyjnych...? - zapach alkoholu, tytuniu oraz mieszanki perfum stały się intensywniejsze gdy podszedł, lecz nie powodował zmarszczek na nosie. Kai za to lekko podniósł brwi wyżej słysząc zgodę. Być może przekonanie pijanego do swojej racji nie było wielkim osiągnięciem, lecz Asamiego nieco zaskoczyła skuteczność. Nie zamierzał jakkolwiek narzekać. Klasnął w dłonie.
- Oczywiście, jedna noc. - ah, co za kłamstwo - Jak na kogoś kto lubi spokojne życie często się bawisz i nie znasz umiaru, kolego - czy to nie drugi raz na dwa spotkania w ogóle widział go wstawionego? - Och... - mruknął przyjmując kartę oburącz jakby była wizytówką. Przekręcił głową jak pies nierozumiejącego sensu tego co słyszały jego uszy. Obrócił w palcach magnetyczną kartę, a potem spojrzał na bezwładnie zataczającego się od krawężnika do krawężnika mężczyznę. Czy popełnił błąd...? Czy to tego jest warte...?
- Ej, ej, nie masz pieniędzy na taksówkę? Naprawdę idziemy z buta? - zamarudził jak rozpieszczone dziecko zakładając ramię po kumpelsku na wątłe barki. Przyciągnął go trochę by mieć kontrolę nad chaotycznymi krokami. Miał doświadczenie w holowaniu zombie. Szczęśliwie ten konkretny gatunek był kompatybilny - I jeżeli tak to nie tędy droga - uśmiechnął się z politowaniem wstrzymując go i obracając o 180 stopni.
Znał umiar czy, zwyczajnie robił co chciał a to była jedna z tych rzeczy. Fikuśnie przechylił głowę pytając swoim wypranym z emocji głosem. - Nie potrzebuję go, zbędne mi toto.
Faktycznie, nasz Sasanka zataczała się, momentami nawet niebezpiecznie blisko znaków drogowych co groziło przywaleniem, obyło się jednak bez obrażeń póki co. Chłopak był coraz bardziej senny a alko szumiało mu w głowie niemożebnie. Minutę zajęło mu ogarnięcie, że Kai gadał coś o taksówce. Trwało to jednak tylko moment bo zaraz ten ich odwrócił tym samym styki się poluzowały i ta kwestia wyleciała mu z głowy. Uniósł twarz nieco do góry praktycznie uderzając Kaia w podbródek. - Mmm ok.. - Bąknął spoglądając na niego pijackimi oczami. Zatoczył się po raz kolejny. Kompatybilni? Może jeszcze w stu procentach. Chociaż, kto tam wie. Może te gatunki coś łączy? Dumanie nad tą kwestią zostawił na potem bo mu się odbiło. Tak solidnie że aż podskoczył. nie było to przyjemne zwłaszcza, że poczuł nieprzyjemny smak kwasu w ustach. Wbrew pozorom to nie to co myślicie! Sasanka nie miała zamiaru wymiotować, aż tak wstawiony nie jest.. Zobaczymy jednak co kac przyniesie za nowiny.
Zaszkliły mu się oczy gdy zgrzytnął zębami. Ugh... Nie było to silne stuknięcie, lecz Kai był wrażliwy. Gdy nieprzyjemny prąd rozszedł mu się po kręgosłupie, przyciągnął rówieśnika by ograniczyć jego ruchy i przekierowywać je tam gdzie trzeba było iść - Zapomnij o taksówce, świeże powietrze może jednak dobrze ci zrobił - wycenił, a właściwie zniechęcił się na myśl że musiałby go wpychać i wypychać z samochodu. Jeszcze okazałoby się, że nie ma pieniędzy i będzie musiał wyłożyć za swoje! Byli zresztą w centrum i typ mieszkał w centrum.
- Jesteśmy już na miejscu, trzymaj się - nie wiedział, czy pocieszał siebie, czy Sasakiego - Które to będzie piętro...? - dopytał, kiedy zaleźli się w windzie. Na ciasnej przestrzeni zapach menelstwa mieszał się z aromatami frytury i potu Asamiego, sprawiając, że tym razem tenże zakręcił nosem. Bez względu na to, czy Sasaki współpracował, czy nie - za którymś razem szczęśliwie udało im się wylądować na odpowiednim piętrze, a magnetyczna karta po zbliżeniu do zamka zrobiła niebiańskie "klik".
zt x2
C h ł ó d.
Czuje chłód — wgryzający się w pobladłe policzki, kąsający zachłannie bolesnymi pocałunkami, drażniący z zawziętością natchnionego rzeźbiarza drążącego ostrością dłuta powierzchowne, jeszcze płytkie korytarze, chociaż te prędzej czy później zostaną przemianowane w bezdusznie wyrzezane wgłębienia pozwalające zimnu wnikać w nerwowe zakończenia, które bezmyślnie zmuszą ciało do drżenia; przy kolejnym oddechu pozwolił mroźnemu powietrzu rozlać się życiodajnością tlenu przez labirynty rozgałęzionych we wszystkich kierunkach odnóg oskrzeli, prawdopodobnie niepoliczalnych. W opuszkach palców dosięgło chłopaka szczypanie charakterystyczne dla delikatnego rozcięcia papilarnych linii brzegiem kartki bądź podrażnieniem ściernym papierem, albo nieprzyjemnie wsiąkłą podskórnie drzazgę, jednak sam Kohaku pozostawał podświadomie wyzuty z niektórych refleksów ludzkiej natury, pozwalał sobie na spowolnione reakcje lub umiejętnie ignorował nasilające się nawoływania ciała. Więzień instynktów wypychających na prowadzenie zmizerniałe ciało i jeszcze bardziej anemiczny umysł w wyścigu o przetrwanie, bowiem odnajdywał w tym coś
p r a w d z i w e g o;
prawdopodobnie tylko w tym.
Walka, którą nieustannie toczył ze światem, ze sobą, wreszcie z wygłodniałymi demonami zasiedlającymi wyjałowione ze wszystkich uczuć oraz podstawowych emocji składających się na przeciętnego człowieka pustkowia serca, była jedyną realną rzeczą; n a m a c a l n ą, żywą, pulsującą nieznośnie przez żyły transportujące każdego dnia to, co podtrzymywało na nogach konstrukcję lekko przygarbionego kręgosłupa obleczonego tkanką mięśni i ścięgien, na które narzucono pobladłe płótno o mlecznobiałej, nieco anemicznej barwie, chociaż powłoce daleko było do ideału. Podświadomie pochwycił jedną dłonią kark oszpecony niezliczonymi bliznami, których chropowatość automatycznie napełniała obrzydzeniem, jakiemu wciąż nie potrafił się postawić, bowiem zaakceptowanie prawdy wyrytej w jego ciele przebrzydłymi, mało artystycznymi ornamentami zeszpeceń byłoby ostateczne, wiążące z przeszłością niejaką kłódką, a na zatrzaśnięte jej nie był gotowy.
Nie był pewien, czy kiedykolwiek będzie.
Niepotrafiący dokładnie nazywać własnych stanów, bowiem uczucia uosabiały niezrozumiałą, dziwaczną syntezę, w której gubił się zaraz po pierwszym kroku prowadzącym w skomplikowane reakcje i nigdy nie próbował przełamać impasu, w jakim się znalazł, nienawykły do pokonywania trudności w sposób bardziej wyrafinowany, bowiem sponiewierany przemocą szczeniak wyrósł w niekończącym się poczuciu zagrożenia. Nieważne było, jak długo próbowano oswoić skundlony ochłap ludzkich namiętności zaprawionych alkoholem, używkami i prawdopodobnie czymś pomiędzy męską żądzą, brakiem zrozumienia cichego „nie”, a kobiecą uległością, Kohaku nawet dla samego Shingetsu pozostawał tworem majaczącym na załamaniu prawdy i fikcji; niby niegroźnie wkomponowany we wszystkie rozkazy oscylujące dookoła prostoty codziennych poleceń — masz obserwować, masz doręczyć, masz zmusić do mówienia — w których odnajdywał namiastkę remedium na nawracające bóle głowy towarzyszące wspomnieniom, na bezsenne noce spędzane na nasłuchiwaniu własnych myśli przetaczających się przez głowę, na studiowanie w milczeniu doskonale znanych blizn skrywanych przed światem, może tylko sobie to wyobrażał, lecz niektóre wydawały się wibrować przy byle muśnięciu, dlatego zawsze błyskawicznie cofał rękę i próbował zasnąć.
Niestety sen nie nadchodził.
Nikt nie tulił do piersi, nie nucił błahych kołysanek czy nie zapewniał o wybujałej wyobraźni, bowiem tak, jak zasłyszał pewnego dnia na mieście, rodzice opowiadali swoim pociechom o potworach mieszkających pod łóżkami albo czającymi się we wnętrzu szafy i komody, jednak tutaj się mylili, potwory istniały i wielokrotnie czaiły się w ciemnościach, ale zdecydowanie częściej wymijały niczego nieświadomych ludzi na ulicach, wędrując dokładnie tym samym chodnikiem. Zaciekawiła go ta abstrakcyjna koncepcja, w której wystarczyło zapalić nocną lampkę bądź wpuścić do pomieszczenia nieco księżycowego światła, by mroczne sylwetki bezcielesnych zjaw i mar rozpływały się w mglistej aurze wyparcia zła; wręcz zaśmiał się sarkastycznie pod nosem, wędrując ulicą z ciężarem nocy przysiadłej na ramionach drgających nieznacznie od tłumionego chichotu, jakże niepasującego do chłopca, w którym wszystko wydawało się zezwierzęcone oraz zniekształcone, szczególnie zmiażdżone człowieczeństwo dogorywające gdzieś nieopodal kurhanu usypanego wszystkimi ciałami, którym wydarł ostatnie tchnienie.
Czy kiedykolwiek żałował?
Czy rozmyślał o popełnionych
Nie przypominał sobie ani jednego takiego momentu albo przypomnieć nie potrafił — wychodziło na jedno i to samo, bowiem porzucał wszystko (
Trochę tak, jak oddychanie organizmu, czy oddawanie we władcze ramiona sennych koszmarów nawiedzających niemalże noc za nocą, niezwykle rzadko pozwalały mu odpoczywać, jak relaksowały się umysły ludzi nietkniętych szaleństwem, a jedynie bezbarwnością rutyny i nudnej codzienności wytyczającej rytm dnia, nocy, kolejnego dnia. Toda, chociaż tym nazwiskiem posługiwał się tak rzadko, iż niemal zapominał o szorstkości jego wydźwięku kaleczącego skronie przed przedostaniem się do uszu, nie rozumiał i tego.
Schematyczności.
Swoistego uporządkowania.
Niby jak miałby podążać za jednym i tym samym? Do końca rdzewiejącego żywota identyfikowałby siebie jako więźnia, człowieka spętanego monotematycznością przeżywanej egzystencji wyzbytej wszelkiej rozrywki, chociaż możliwe — wielce wręcz prawdopodobne — że nie rozumiał również konceptu zabawy, w której największą przyjemnością były rozmowy, wyjścia na miasto i spędzanie czasu ze sobą; razem, jednak na poziomie czysto mentalnym, rzadziej wkraczającym w fazę fizyczności, seksualnego pociągu czy seksu samego w sobie. Dojrzewając pod sztandarem okrucieństwa przepojony był jedynie patologicznością wzorców oraz dewiacjami błędnie interpretowanymi za przejawy powszechności, i kiedy wreszcie wyswobodził się ze skorupy lub, co bardziej trafne, zamienił jedną klatkę na nieco swobodniejszą, o większej powierzchni, poczuł przytłoczenie standardami obowiązującymi dookoła.
Nawet teraz, z rękoma zwisającymi luźno wzdłuż maszerującego przed siebie ciała, zachowywał się we własnym przekonaniu niepospolicie i chociaż każdy z mijanych przechodniów wydawał się chłopaka ignorować, ten podświadomie oplótł opuszkami palców kataną przytwierdzoną do boku.
Wieczór dawno nabrał głębi ciemnego nieboskłonu charakterystycznego dla nocnego nieba, które zawieszone ponad głowami wymrukiwało szelesty nadchodzącej niepogody, przynajmniej takie wrażenie odniósł. Wreszcie zwolnił kroku i nieznacznie rozluźnił boleśnie napięte ramiona, rozglądając się dookoła z wyrazem ulgi — nienawidził tłumów lub, co pozostawiał przemilczane, dotyku kompletnie obcych ciał popychających w różnorodne kierunku, wpadających nań, obijających się o twardość kości i wyrzeźbionych pod luźnym ubraniem mięśni, naruszających bezwstydnie barierę komfortu, za którą zaciskał szczękę tak gwałtownie, iż niekiedy obawiał się pęknięcia własnych zębów; czy to było w ogóle możliwe? wykonalne?, zastanawiał się.
Rozjarzona tarcza słońca co najmniej przed godziną zanurkowała poniżej konturu wyznaczającego linię horyzontu, wtłaczając nieco więcej odwagi w młodociane głowy poszukujące wrażeń, o których będą mogli później opowiadać swoim fałszywym przyjaciołom tylko pozornie gratulujących brawury, na jaką Kohaku najchętniej splunąłby głośno i wyraźnie, najlepiej tak, by przykuć do siebie uwagę wraz z rozdrażnieniem. Rzadko sprawiał problemy podczas wykonywania rozkazów, jednak niekiedy nie potrafił odmawiać sobie tej przyjemności, jakże dziecinnej, aczkolwiek napełniającej iście bezkrytyczną radością, kiedy ktoś chwytał przynętę i pozwalał się sprowokować; przeważnie wystarczyło mu jedno spojrzenie, za którym podążały dwa albo trzy ciosy nokautujące lichego przeciwnika, jego przyjaciele uciekali już przy pierwszym, pozostawiając na pastwę bezimiennego agresora.
Przypominał go nawet bardzo.
Pożądał i chorobliwie pragnął przemocy pozwalającej uciszyć wszystko inne, potrafiącej krótkotrwale nasycić bezgraniczny głód wykrzywiający żołądek w nieludzkich boleściach, dlatego regularnie nurkował w podziemne pandemonium wypalające coraz większe znamię w miejscu przynależnym zarówno sercu, jak i rozsądkowi; wydawało się, że chłopak dawno spopielił pierwsze oraz bezceremonialnie porzucił drugie. Dzisiejsza noc nie była wyjątkiem, dlatego po wykonaniu powierzonego zadania skupionego dookoła nudnych obserwacji wraz ze studiowaniem zachowania i dziennych nawyków potencjalnego celu, skierował wybrzmiewające pewnością siebie kroki wprost w kierunku stacji podziemnego metra, obrysowując w głowie grubym konturem miejsce spotkania, czy prędzej nieistniejącą w jakichkolwiek rejestrach arenę poświęconą nielegalnym walkom, które uzależniły dziewiętnastolatka z precyzją najlepszych narkotyków rozprowadzanych o każdej porze we wszystkich dzielnicach, i pozwolił lekkiemu uśmiechowi wpełznąć na twarz na samą myśl, iż wkrótce ciepło cudzej krwi przyozdobi jego mlecznobiałą skórę.
Wciąż wyczuwał blednące echa poprzednio zdobytych zasinień, chociaż nabiegłe podskórnie wylaną krwią znamiona wygranych i porażek naturalnie znikały bez jakiejkolwiek ingerencji, to zawsze przypominały o sobie; bywały w tym kurewsko irytujące. Wiedział, że wkrótce wyrzeźbione katorżniczymi treningami ciało przyjmie na siebie kolejne ciosy, podczas gdy Kohaku będzie z zaciśniętymi wargami studiował każdy ruch podążający za myślą bądź instynktem — to zawsze było jedno z dwóch, przebłysk rozsądku albo intuicji; nauczył się już sztuki pierwotnej obserwacji, dlatego coraz łatwiej przewidywał wyrzucane ku niemu pięści, na które odpowiadał najlepiej, jak tylko potrafił.
A g r e s j ą,
skrzącą w złotych ślepiach.
S z a l e ń s t w e m
wkomponowanym w niepokojące drgnięcie kącików ust.
B r u t a l n o ś c i ą
uwięzioną w sposób przemyślany i niemal okrutny, jednak wzmagający najgorsze ze wszystkich okrucieństw manifestujących się w niemających końca atakach; uznawał walkę za przegraną dopiero w momencie, w którym przeciwnik krztuszący się własną krwią upadał na chłodny beton, pozbawiony jakichkolwiek oznak życia, chociaż ułamek sekundy wcześniej szkarłatne krople wydobywały się z gardzieli wraz z charczącym oddechem.
W tym czasie zdążył zanurkować głębiej, odhaczając kolejne schody, wychwytując uszami charakterystyczne dźwięki wydawane przez metro i pokonywał ze swobodą drapieżnika, świadomego własnej wyższości, stopnie przybliżającego do wyrwania się stąd — z centrum zaprawionego nudą, zakazami oraz ludźmi zbyt ułożonymi, by mógłby odnaleźć jakąkolwiek przyjemność w łamaniu ich delikatnych kości. Oddany machinalności stawianych przed siebie kroków, zjeżył gwałtownie całe ciało w momencie nieplanowanego kontaktu, o którym nawet nie spodziewał się, że nadejdzie i odruchowo pozwolił ciału naprężyć się z gracją cięciwy przyozdabiającej łuk krótko przed wypuszczeniem śmiertelnej strzały w przestrzeń, gdzie musiała dosięgnąć celu,
jak pochwycono jego,
znajomym ciężarem,
trochę bardziej gniewnym,
nieco mniej kontrolowanym afektem,
z bezbłędnością palców zaciśniętych dookoła ramienia.
Wiedział, do kogo należała precyzja ściskająca poły materiału znoszonej kurtki — błąd, którego dopuścił się jakiś rok wcześniej, wdarł się z zaskakującą niedwuznacznością do uporządkowanej (według standardów Kohaku) teraźniejszości, jak gwałtowny podmuch wiatru wpraszał się przez nierozważnie rozpostartą okiennicę wprost w cztery ściany mieszkania, by siać chaos i dysharmonię.
Wiedział, jaką twarz ujrzy po uniesieniu wzroku;
c z y j ą,
wykrzywioną grymasem,
prawdopodobnie żądzą mordu,
może nawet pragnieniem zadośćuczynienia;
wciąż Go pamiętał, chociaż minęło ponad dwanaście miesięcy, jednak dzisiejsza konfrontacja została złośliwością losu wprawiona w ruch i musiał zareagować w sposób zapewniający mu przetrwanie, które przeciągnęło się pod firmamentem ambicji we władczym geście; nie mógł pozwolić sobie na przegraną, jak Jemu nie zamierzał pozwolić na wygraną, choćby miał zwyciężyć przez wgryzienie się własnymi zębami w pulsującą podskórnie tętnicę, którą zdążył ostentacyjnie otulić spojrzeniem skrzącym wrogością tak namacalną, iż niemalże cięła zgęstniałą w eterze atmosferze.
Od samego dotyku kalekiego reliktu przeszłości furia zawyła przeraźliwie pod sklepieniem czaszki, dlatego podświadomością poprowadził do katany zwisającej u boku palce pokryte nieco szorstką, chropowatą skórą ozdobioną dodatkowo w odciski pozostałe z treningów, zaciskając wokoło rękojeści dłoń gotową wyszarpnąć broń bez jakiegokolwiek zastanowienia i w momencie, w którym wyczuwa pogłębienie ucisku na własnym ubraniu, ostrzegawczo szarpie ostrze o kilka centymetrów ku górze, chłodna stal błyska w cieniu; chwyt emanuje jednak paradoksalną delikatnością, niczym dłonie mężczyzny sunące z czułością przez miękką skórę ukochanej kobiety. Niemniej nic w scenerii milczących schodów prowadzących w głąb stacji metra, w scenerii wyziębłych ścian obserwujących wyjałowionymi oczami plakatów dwójkę młodych mężczyzn nie przypominało romantycznego spotkania wytyczonego przypadkiem.
Ostrość spojrzenia pociemniałego przynajmniej jeden odcień nabrała niebezpiecznego lśnienia, kiedy wpatrywał się nieruchomo, trochę z ciekawością kolejnego ruchu ze strony skurwysyna podległego Tsunami, a trochę z nienawiścią wpojoną przez Shingetsu względem każdego będącego przeciwko nim, by wreszcie głębią własnego tembru poruszyć kurtyną milczenia opadłą pomiędzy nim, a Hotaru, którego wzrok wyrażał więcej niż jakiekolwiek słowa. Nieszczery uśmiech wpełznął na twarz Kohaku, niemogącego odmówić mu jednego — cechowała go głupota proporcjonalna do naiwnej odwagi falującej ewidentnie pod czarnymi taflami zwierciadeł.
— Zamierzasz zabić mnie wzrokiem? — wysyczał jadowicie, oblizując spękane wargi. Nieznacznie, z zachowaniem należytego dystansu ograniczającego zakres potencjalnych ataków, lekko pochylił się ku niemu. — Puść — wycharczał złowrogo, wciąż utrzymując palce na rękojeści katany, której ostrze (zdawać się mogło) łypało jeszcze bardziej bezwzględnie na przeciwnika, a może na jednego i drugiego.
Odetchnął niespiesznie, obserwując każdy ruch okaleczonego przed rokiem ciała.
— Puść — powtórzył, tym razem głośniej, jakby usiłował przepołowić skurwysyna samymi tylko słowami. — Albo tym razem stracisz rękę. W sam raz do kompletu z nogą, nie sądzisz? Chcesz rozważyć tę hojną ofertę, Arihyoshi? — Parsknął krótkotrwałym śmiechem szaleńca rozbawionego własnym dowcipem, jednak — co mogło zaskakiwać — Kohaku jeszcze nie oszalał, wciąż był zaskakująco poczytalny we wszystkich słowach, gestach i postanowieniach, a nawet wyrzucanych spontanicznie obietnicach czy ofertach okaleczenia, sensownych (gdyby go zapytać); musiał za to sięgnąć Hotaru jego nazwiskiem, upokorzyć zdobytą wiedzą, ukazać niewielką wyższość nad potencjalną ofiarą, wyznaczyć niejaką granicę, w której to on — kundel Shingetsu — wiedział zdecydowanie więcej.
Na długość oddechu zastanowił się, czy kiedykolwiek przeszło tamtemu przez myśl, że może być obserwowany, że obserwowane jest rodzeństwo tak bliskie jego sercu, że został pozbawiony nie tylko nogi oraz pełnej sprawności, ale również dumnie dzierżonego tytułu łowcy upodlonego do statusu wciąż krwawiącej zwierzyny, że ktoś po drugiej stronie odkrył prawdziwą tożsamość cudem ocalonego przed wybuchem chłopca, który błądził we mgle we własnych poszukiwaniach — myślałeś o tym, Hotaru? myślałeś kiedykolwiek o mnie?, usłyszał własne myśli Toda.
Odchylił się delikatnie do tyłu, nie wykonując jednak więcej jakiegokolwiek ruchu.
Wciąż czekał, wypatrywał pierwszego ciosu, spodziewanego przekleństwa.
Co dla mnie masz?, krzyczały bezgłośnie złote tęczówki świdrujące mężczyznę po najgłębsze granice ludzkiego jestestwa.
— Czyżby jaja urosły ci od tamtego spotkania? — rzucił jeszcze drwiąco i podbródkiem wskazał na dotyk, dalej uporczywie drażniący i rozdrapujący we wnętrzu pozornie zabliźnione rany, jednak jeszcze zatrzymany potężnym szarpnięciem smyczy przytwierdzonej do gardła. Nie chciał pozwolić sobie na utratę kontroli, niemniej — na samą myśl uśmiechnął się kącikiem oczu — walka byłaby ciekawym urozmaiceniem tego wieczoru.
@Arihyoshi Hotaru
Shogo Tomomi and Arihyoshi Hotaru szaleją za tym postem.
G o r ą c z.
Czuł podwyższenie temperatury przez które kości jarzmowe pokrył pudrowy róż wypieków. Był zły; rozsierdzony. Mechanizmy implantu skrzypiały przy każdym użyciu; sprężyny napinały się, zastawki ocierały o siebie. Dźwięk przez ludzi postronnych niemożliwy do wychwycenia, dla niego był pazurami werżniętymi w płaszczyznę tablicy. Płytki krzywych paznokci przesuwały się wzdłuż butelkowej zieleni, piszczały, przeszywając umysł jak błyskawica sklepienie. Słyszał tę kakofonię bez ustanku, zaciskając szczęki z mocą, od której linia żuchwy wyostrzała się, a na gładkim fragmencie szyi uwypuklały korzenie tętnicy. Nienawidził tego odgłosu, choć kikut dawno się zagoił, a szkaradna blizna zniknęła pod srebrną obudową żelaznej kończyny. Ciało się zregenerowało — zawsze było silne, jednego dnia czuł piekącą pulsację w kąciku rozbitych ust, drugiego dotykał opuszką szorstkiej jak papier ścierny warstwy strupa, a trzeciego zdawało się, że nie ma nawet śladu, że wszystko już zostało wchłonięte przez organizm i tam meandrami żył wraz z krwinkami przemknęło ku płatom mózgu, jak w przybrzeżnych falach wyrzucone na ląd psychiki. Osad gromadził się stopniowo, ale teraz nie przypominał paru przypadkowych śmieci, które dało się ignorować, zakopać stopą w piasku. Syf piętrzył się kilometrowymi wieżami, a on nie miał szans, aby to ogarnąć. Mógł udawać, że tego nie ma, przechodzić pomiędzy lukami, odwracać od problemu uwagę masą innych, naglących spraw — ale to nie sprawiało, że kłopot przestawał istnieć. Każdy postawiony krok dodawał kolejnego atomu brudu. Nacisk na sztuczną nogę zagłuszał wszystko wokół — wytłumił okolicę, jakby był jedynym akompaniamentem.
Hotaru sprawdził zegarek. Miał jeszcze trochę czasu, aby dotrzeć na umówione miejsce, ale nie znosił się spóźniać równie mocno jak nie znosił swojej niepełnosprawności, więc koniec końców wybrał metro. Podeszwy ciężkiego obuwia odbijały się echem przy uderzeniu o stopnie, szumiało w skroni od ciśnienia krwi. Zdążył jeszcze przesunąć palcami po obliczu, przetrzeć podkrążone, fioletowe sińce otaczające ślepia ewidentnym niewyspaniem...
… a potem wszystko wydarzyło się szybko, jak stop klatki w zacinającym się filmie. W jednym momencie schodził na stację — zmarnowany, choć prężny w ruchach. W drugiej przez linię wodną ślepi przetoczył się wilgotny błysk, zakręcił na szkle rogówki i osiadł w kąciku. Sam nie byłby w stanie doprecyzować czy to zaskoczenie, gniew, frustracja czy może każda z tych emocji po trochę. Nie tracił gardy od kiedy wstąpił w żołdackie szeregi. Znał spiekotę słońca i nieprzystępność ulew, błoto wlewające się za materiał oblepionego brudem t-shirtu, znał pieczenie popękanych odcisków — na stopach i szorstkich dłoniach. Przywykł do nieprzyjemnych bodźców, hałasów, stresogennych sytuacji, do ostrza ślizgającego się wzdłuż tkanki przez jeden głupi błąd, którego efekty będzie później znosić pod ciemniejącym od posoki bandażem. Tym razem było inaczej. Jak nagłe zaślepienie przez błysk świateł nadjeżdżającego samochodu. Flesz go pozbawił zmysłu jak zwierzynę pochwyconą w biały promień jaskrawości. A potem, gdy się wreszcie ocknął, już trzymał czyjeś ramię, gniótł twardymi na granit palcami wyrobiony biceps, wciskał paznokcie w materiał ubrań.
Puść.
I pojawił się kolejny kadr — jak zamiast usłuchać, zamyka dłoń mocniej, postępując krok naprzód, napierając piersią, jakby chciał go zmiażdżyć między sobą a ścianą. Ktoś niedaleko przyspieszył, takt obcasów znikał wraz z pokonywanymi schodkami. Zaszeleściło — może ta osoba szukała w torbie urządzenia, aby zaalarmować odpowiednie służby, ale kogo miałaby wezwać widząc płaszcz reprezentanta Tsunami?
- Zamierzasz zabić mnie wzrokiem?
Gdyby tylko się dało.
- Albo tym razem stracisz rękę.
Omal się nie uśmiechnął; rzadko to robił, w kącikach ust dawien dawno zastygł cement, więc w ostatnich latach krzywiły się kilkakrotnie najwyżej w paru wybiórczych akcjach — nabiegając rozgałęzieniami zmarszczek, kiedy próbował nie zareagować na jakiś głupi żart Yakushimaru, jego niezbyt wyszukaną docinkę. Czasami na marsowym obliczu przemykał cień rozbawienia na zapytanie młodszego rodzeństwa. Nic więcej; jakby świat przestał go zadowalać, stał się nie tyle irytujący, co nudny. A teraz prawie parsknął; w wyniku rozbawienia całkiem szczerego, rozluźnionego, bo przecież ten pokraczny, wychudły kundel, żywiący się rzucanymi od niechcenia strzępkami podgniłych płatów, naprawdę sądził, że byłby w stanie wyrządzić mu szkodę większą niż ta, która spęka w jakimkolwiek grymasie wargi? Nic ponad naciągnięcie nieużywanych mięśni nie mógłby mu uczynić. Odpowiedź przepychała się już zresztą z wnętrza organizmu, wspinała od żołądka, przez długość kręgosłupa, wchłonięta została do naprężanych płuc, a potem wraz z powietrzem uniesiona wyżej; utknęła w gardle, w ściśniętej krtani, której przełyk skurczył się do główki szpilki. Nie przecisnęłoby się przez tę szerokość nic ponad przekleństwo. A nie przeklinał. Obiecał, że będzie trzymać zapędy odziedziczone po ojcu na wodzy, że wędzidło wciśnięte między szczęki naprawdę go pohamuje. Plwocina osiadła jedynie na języku, bo był skory splunąć mu prosto w twarz, ale ta twarz była dziecięca, kompletnie nieukształtowana prawidłowo, nie z winy bezmyślnego gówniarza, a przynajmniej nie tak do końca, i gdzieś z tyłu głowy, zalegając na samym dnie ciemienia, jak skryte pod kocami monstrum, budziła się w nim myśl, że chłopak mógł być w wieku Reiko. Gdyby nie jego rodowód, nie tłuste od krwi dłonie, oszalałe życiem pod dyktandem spojrzenie, gdyby nie irracjonalność posłuszeństwa wobec każdej najżałośniejszej zachcianki Shingetsu, być może pewnego dnia spotkałby go po otwarciu drzwi, w towarzystwie zdeterminowania młodszej siostry, tłumaczącej jak ojcu, że to jej nowy chłopak, że chciałaby, aby się poznali, a on by wyciągnął rękę i ściskając odpowiednik partnera Rei wymówiłby swoje imię.
I wtedy wszystko byłoby w porządku, ale nie było żadnego wtedy, było tylko teraz, a to teraz rozbrzmiewało jego nazwiskiem, którego nie wypowiedział inaczej niż w najdalszych sektorach psychiki. Nie zareagował; potrafił nie reagować, utrzymując źrenice nieruchomo na określonym punkcie, ale coś wewnątrz szarpnęło za czułą strunę, bo już od dawna podejrzewał, że mogą siedzieć mu na ogonie.
Tsunami składało się z tak skąpych w żołnierzy oddziałów, że dostrzeżenie jakiegokolwiek ubytku nie było wielkim wyzwaniem, a on sam nie był na tyle próżny, by nie wziąć pod uwagę stalkingu. Zacierał ślady, chodził różnymi ścieżkami, poza garnizonem i za wyłączeniem standardowych obchodów nie reprezentował charakterystycznych ubrań swojej grupy (dziś wszystko było jednak inne — to też go uderzyło; mundur ściskał barki, był nagle nieproporcjonalny do sylwetki, ograniczający swobodę). Więcej nawet — nosił maseczkę, wpierw przez naciski Reiko, jej wieczne przewracanie oczami, komentarze o krzywej gębie brata straszącej koleżanki. Dla świętego spokoju zatykał więc za uszy jednorazówki, materiał zakrywał nos, skórę policzków, zamknięte w obojętności wargi. Mimo tego wolał uznać prawdopodobieństwo, że ktoś z Shingetsu się dowie, bo to nietrudne policzyć członków danej drużyny, dodać dwa do dwóch.
Pchnął go jednak mocniej ku szorstkiej powierzchni, wykonał następny ruch naprzód, jakby nie bał się ostrza wysuniętego na centymetr z pokrowca. Bliźniacza wersja obiła się zresztą o jego udo, przytroczona do paska katana uprzytomniła go, że jest tak
kurewsko
blisko.
— Czyżby jaja urosły ci od tamtego spotkania?
— Ależ ujadasz - przerwa; na sekundę; na to, aby w minimalnej prowokacji unieść ciemną brew, jakby go pytał, czy naprawdę nie potrafił wyciągnąć żadnych wniosków odnośnie swojego zachowania, samodzielnie do nich dotrzeć. Nisko opuszczona broda zakrywała gardło; znał pojęcie gardy, jego postawa o tym świadczyła. Nie odsłaniał wrażliwych punktów, nie dałby sobie trafić kolanem między nogi ani rękojeścią miecza w żebra. Newralgiczne miejsca zakrywał jakby szykował się na konfrontację, ale nawet jeżeli rzeczywiście był na to gotów, odczuwał przede wszystkim rozczarowanie.
Tym biednym, histerycznie dzikim pionkiem.
- Najmniejsze psy najgłośniej szczekają — jeszcze był w tym tonie spokój; zachrypnięty jak zwykle drżeniem osadzającym się w cząstkach powietrza. Ale nie dało się dostrzec furii; nie pobieżnie, nie poza ręką jak kamienny posąg wyrzeźbiony na żywej tkance, trzymającą dzieciaka. Nie poza tarczą ślepi jarzących się w światłach metra, łapiących byle refleks.
- Oddaj co ukradliście, wtedy puszczę cię wolno.
Kiedy ostatnim razem kłamał?
Seiwa-Genji Enma, Shogo Tomomi and Toda Kohaku szaleją za tym postem.
Zastanowił się.
Pozwolił własnemu spojrzeniu nabrać niecodziennej głębi, zabarwić mglistą beznamiętnością przemykającą niczym wpółżywa, wpółmartwa fantasmagoria przez tafle pokryte płynnym złotem upstrzonym wachlarzem nieodgadnionych myśli, za którymi gdzieś głębiej czaiła się wybudzona z przydługiego snu bestia ostrzegawczo obnażająca lśniące ostrością zębiska; prześlizgnął się tymi wypranymi ze wszelkiego człowieczeństwa oczami przez twarz persony trzymającej w uścisku, na który jasnowłosy chłopiec pozwalał, ignorując pierwotne pragnienie wzdrygnięcia i pochwycenia długich, szorstkich palców we własne, byle tylko połamać tamtemu kości.
Jedna po drugiej.
Trzask po trzasku.
Toda wiedział doskonale jak oraz gdzie należało uderzać, by wyrządzić największą szkodę, najboleśniejszą krzywdę i we własnej pamięci niemal machinalnie obrysował ludzki szkielet, plątaninę utwardzonych, zbielałych tkanek tworzących większe gnaty wraz ze stawami, których uszkodzenie przypominało przełamanie niezdobytej barykady, później wszystko było łatwiejsze; ciało posiadało tak wiele kości, iż roztrzaskanie każdej byłoby długotrwałym procesem, dość męczącym, wysysającym niepotrzebnie energię, dlatego zawsze wyprowadzał ciosy tak, by spustoszyć fizycznie przeciwnika w pierwszym pojedynku. Z mieszaniną litości i rozbawienia przesunął spojrzeniem nieco dalej, ostentacyjnie obrysowawszy wyprostowane ramiona Hotaru odzianego mundurem, po czym powiódł oczętami bezwstydnie wprost do implantu, o którego obecności naturalnie wiedział, początkowo ignorując zwężenie przestrzeni pomiędzy ich ciałami; może nawet niekoniecznie zdawał sobie sprawę ze ściany będącej coraz bliżej oraz napierającej nań klatki piersiowej, pochwycony właśnie rozczarowaniem rozlewającym się przez płaszczyzny serca.
Tliła się w nim nieco naiwna nadzieja, że pewnego dnia stoczą pojedynek rekompensujący utracone w przeszłości starcie, jednak dostrzegając z niesamowicie bliskiej odległości słabość w postaci obcego ciała zespolonego ze skórą i mięśniami, przełknął piołunową goryczkę we własnych ustach, implant — teoretycznie oddający utraconą, młodzieńczą sprawność — wciąż czynił mężczyznę niesprawnym.
— Och? — pozwolił strunom głosowym drgnąć, wydobywając z gardła jedynie pojedynczy dźwięk będący prześmiewczą reakcją na niekomfortową bliskość, delikatnie kąsającą monotonnym, podskórnym drganiem nerwowych impulsów, jednak wciąż akceptowalną. Wystarczyło mu zaciśnięcie zębów oraz boleśniejsze napięcie mięśni przygotowanych na
w s z y s t k o,
bowiem sytuacja z niezwykłą łatwością mogłaby wymknąć się spod kontroli obydwojga; jeden zwyczajnie pozwoliłby zakorzenionej we wnętrzu nienawiści wypełznąć na światło dzienne, drugi odpowiedziałby instynktownie pragnieniem przetrwania i pozwoliłby mięśniowej pamięci tak atakować, co bronić. Wystarczyło, by ktoś przekroczył iluzoryczną granicę rozciągniętą przez zanikającą przestrzeń, pierwsze iskry migocące w ciemnych tęczówkach żołnierza Tsunami z łatwością doprowadziłby do wybuchu szaleństwa, które Kohaku pochwyciłby we własne dłonie z radością. Przez materiał ubrań sięgnął jednak jeszcze czegoś. — Serce tak szybko ci bije na mój widok, kto by pomyślał. Schlebiasz mi, Arihyoshi — szept wraz z ciepłem oddechu tańczył w centymetrach oddzielających od siebie ich twarze.
Pozornie zachowywał się niczym dziecko rzucające niegroźnym żartem, jednak ostrze katany wciąż lśniło ostrzegawczo w ciemnościach spływających na ramiona naprężone jeszcze przed potencjalnym pojedynkiem i pozwolił sobie, ze śmiałością człowieka wychowanego rzeczywistością pogardzającą słabymi, zahukanymi smarkaczami, na nieznaczne nadgryzienie fundamentów, na których się zatrzymali, wbrew zakorzenionej w przeszłości awersji na wszelki dotyk; chociaż przekonywał samego siebie, iż lżejsze było dawanie. Palce drugiej dłoni pomknęły z niezwykłą prędkością ku twarzy, pierw samymi tylko opuszkami sięgając materiału maseczki, by finalnie osiąść znacznie niżej, zacisnąć na miękkości szyi, nieznacznie zaczepić paznokciami o delikatną powłokę bladej skóry, obrysowując kciukiem ostro zarysowaną grdykę, jednak nie pojawił się żaden bolesny ucisk czy chociażby groźba takiego gestu, wręcz przeciwnie; sytuacja nabrała dziwnego odprężenia, spokoju charakteryzującego każdą burzę czy sztorm tuż przed nadejściem prawdziwego niebezpieczeństwa. Wszystko sprowadzało się jedynie do subtelnego podkreślenia bycia gotowym;
do działania,
do obrony,
do walki,
do w s z y s t k i e g o, do czego zostanie zmuszony.
Ostrzeżenie, właśnie to łaskawie ofiarowywał Hotaru, niemal zakrztuszając się wymuszoną życzliwością drapiącą wściekle w ściankach krtani, dopóki przestroga nieznacznie zarysowana w kącikach ust, które wreszcie przestały prezentować jedynie rozbawienie podparte cierpkim szyderstwem, nie ułożyła się nieco wygodniej gdzieś pomiędzy zębami, skora w każdym momencie wychynąć zza zaciśniętych warg kolejnymi słowami — słodkimi na zewnątrz, jednak obrzydliwie nadgniłych w środku — przeplatającymi szczeniacki animusz z szaleństwem skrywanym gdzieś pośród głosek. Kontrast niemalże oślepiał jaskrawością, kiedy pochłonięci własnym towarzystwem, odciskali się dziwnym niedopasowaniem do świata dziejącego się dookoła i zaraz obok, wylewali zza ciężkiej, dębowej ramy malowanego ciepłymi akwarelami obrazu, prezentując niewłaściwe do konceptu odcienie szarości, niczym puzzle o zbyt kanciastych brzegach niedające się docisnąć do pozostałych elementów, dopóki ktoś nie orientował się, że pochodziły ze skrajnie innego zestawu.
Może gdzieś tam istniała rzeczywistość, w której zdołaliby się zaprzyjaźnić, wymienialiby ludzkie uprzejmości bez uprzedzeń, bez kalumnii wrzeszczących wściekle pod firmamentem czaszki, wyzbyci demonstrowanej teraz nienawiści rozrastającej się bardziej i bardziej, im dłużej spoglądali na siebie oraz w siebie, pod powierzchnię wszystkiego, co przeraziłoby prostego człowieka żyjącego według utartych schematów; od poniedziałku do niedzieli, od nocy do świtu, od utonięcia we śnie do dźwięku budzika zwiastującego kolejny dzień wraz ze spodziewanymi aranżacjami codzienności. Roześmiałby się głośno, jeśli przynajmniej jedna z myśli mężczyzny nabrałaby kształtu wypowiedzianych słów, lecz nic takiego nie nastąpiło, wciąż byli śmiertelnymi wrogami pozbawionymi jakiejkolwiek szansy na posmakowanie
n o r m a l n o ś c i,
która dla kundla Shingetsu i tak miałaby wyjątkowo mdły smak, i błyskawicznie zostałaby wypluta do śmietnika. Rzeczywistość takich jak oni była prosta, zredukowana do rozkazów oraz obowiązków, przedzielona czerwoną krechą niepozwalającą tym dwóm światom na współistnienie, one zawsze dążyły do wzajemnego unicestwienia, jednak po każdej stronie ludzi umierali, ginęli w godnej pozazdroszczenia prostocie lub w niewyobrażalnych cierpieniach. Jedną z pierwszych lekcji przyswojonych przez Kohaku było właśnie umieranie — uśmiercanie człowieka wcale nie oznaczało odebrania życia, wyprucia wnętrzności czy skropienia podłoża szkarłatną posoką, istniało wiele kreatywnych sposobów na wydarcie iskry podtrzymującej płomień istnienia, chociaż płuca wciąż chwytały powietrze, a serce pompowało krew. Zabijanie ducha było niezwykłą przyjemnością, kunsztem, finezją, wyrafinowaniem migocącym na szczycie wysokiej góry, na której wierzchołek pragnął prędzej czy później się wdrapać. Jeśli dusza konała, to wszystko dookoła bledło, by wreszcie utracić wszelki koloryt i sens, właśnie takie nauki wpajano nastolatkowi wyzbytemu ze strachu, okaleczonemu na potworne sposoby, które na zawsze roztrzaskały serce wraz z racjonalnym pojmowaniem otoczenia, rozróżnianiem dobrego od złego, rozmawiającego językiem przemocy oraz karmiącego wygłodniałe wnętrze agresją dotykającą innych. Jak na ironię jego dzieciństwo było perfekcyjnym przykładem tego, czego tak skrupulatnie się uczył i pożądał całym sobą.
Zabijanie bez zabijania, jak często nazywał to chłopak.
Zanim wykonał jednak kolejny ruch, silne pchnięcie zmusiło do zderzenia plecami ze ścianą, do pogłębienia drażniącej bliskości, do zgięcia w łokciu i ostatecznego wycofania wcześniej wyciągniętej dłoni muskającej gardło Hotaru, do zetknięcia sztywnych łopatek z chropowatą powierzchnią obdrapanego betonu i podświadomie pogłębił dotyk oplatający zwisającą u boku broń, pozwalając zakrzywionym pozorom wpełznąć do głębokiej nory, a płynne złoto spojrzenia ochłodziło się do temperatury arktycznych wód. Nienawiść zaskrzyła wyraźnie, zarysowała się konkretnym kształtem spiralnych wiórów, roztłuczonymi fragmentami szkła i wgryzła z niemałą intensywnością w świdrujące go oczy.
— Najmniejsze psy najgłośniej szczekają.
Parsknięcie wyswobodziło się ustom z łatwością, odpowiedź nasunęła się sama.
— To wyjaśnia, dlaczego twoi towarzysze tyle jęczeli, kiedy podrzynałem wszystkim gardła. — Perfidność zatańczyła na wargach, brzdęknięcie katany poniosło się echem przez przestrzeń, umykając pospiesznie w podziemie stacji metra. — Jej właściciela… — Delikatnie przekrzywił głowę, wskazując podbródkiem na broń. — Zostawiłem na koniec.
— Oddaj co ukradliście, wtedy puszczę cię wolno.
Przy tych słowach roześmiał się głośniej i dłużej, pozwalając wyraźnym dźwiękom wedrzeć w najmniejszy kąt poszarzałych, nadgryzionych przemijaniem schodów ozdobionych w wyrwy oraz pierwsze pęknięcia, otulić pogłosem wszystkie zakamarki, przemknąć wraz z chłodnym podmuchem wiatru na powierzchnię, by ostatecznie rozpłynąć się w dźwiękach miasta wkraczającego w noc. Przypatrywał się rozmówcy z przydługim milczeniem przeciąganym celowo o kilkanaście sekund, podczas których jedynie obserwował, nie szukając szczególnie słabych punktów, bowiem tych najprawdopodobniej teraz by nie znalazł, nawet wcześniej nie dostrzegł w żołnierskiej postawie jakiegokolwiek błędu — poza przypadkowo odkrytym gardłem, wypadkową człowieczego impulsu, niekontrolowanym szarpnięciem emocji, efemerycznym uniesieniem gniewu ponad wykształconą treningami postawą obronną, jednak pierwotne wzburzenie zostało dawno unieważnione, pogrzebane w przeszłości w kurhanie wspomnień i nawet głupiec wiedział, że Arihyoshi ponownie nie odsłoni się z identyczną prostotą.
— Oddać? — powiedział cicho, stawiając znak zapytania na końcu; natychmiast zrozumiał przesłanie frazesu, ale ze złośliwości zinterpretował prostotę polecenia, którego i tak by nie wykonał, odmiennie. — Mówisz o tym? — Ze swobodą zakrawającą o irracjonalną, jeśli spojrzeć na dziwaczną beztroskę wciąż obecną w głosie czy rozluźnienie przysiadające na załamaniu rzęs, wyjątkowo niegroźnie trącił butem, gdzieś na wysokości dawnej piszczeli, implant może i poprawiający komfort życia, czy przynajmniej codziennego poruszania się, jednak bezsilny wobec przeszłości. — To niewykonalne, Hotaru — wypowiedzenie jego imienia przypominało dźwiękiem rozgryzanie szkła.
Czy naprawdę pozwoliłbyś mi odejść?, wydawało się ironicznie rozrysowane w oczach.
Obydwoje wiedzieli, jak absurdalna i niemożliwa była ta obietnica.
@Arihyoshi Hotaru
Warui Shin'ya and Ejiri Carei szaleją za tym postem.