System kolei w Fukkatsu przewozi dziennie ok. 7,5 mln pasażerów, co niemal sięga wartości, jaką osiąga tokijski odpowiednik. Wielkość sieci metra wynika z rozległości miasta, sama kolej zapewnia szybką i wygodną komunikację na terenie nie tylko centrum, ale wszystkich dzielnic oraz stref podmiejskich. Spośród 11 linii metra 7 z nich ma wyloty i torowiska prowadzone na ziemi lub ponad gruntem na wiaduktach, zwykle na początkowych i końcowych odcinkach. Naziemna trasa ma długość ok. 30 km, co stanowi niecałe 10% całego metra w Fukkatsu. Reszta usytuowana jest pod powierzchnią ziemi.
Centralna stacja metra na linii Migashima-Toshiokoppe jest jedną z największych w mieście. Znikając w tunelu prowadzącym ku podziemnej strefie, przechodzi się do olbrzymiego peronu z masą nowoczesnych sklepów, w których można otrzymać najpotrzebniejsze produkty. Z samego rana nie brakuje tu ludzi spieszących się do pracy i zaspanych uczniów kierujących do szkół. Na miejscu zawsze są także oshiya, choć ich funkcja nie jest już tak potrzebna jak dawniej. Japońscy "upychacze" monitorują jednak przepływ pasażerów i w razie konieczności pomagają wejść im do poszczególnych wagonów.
Przez stację przewijają się dziennie setki tysięcy zabieganych osób. Statystyki normują się dopiero późną nocą, kiedy linie puszczają mniej pociągów. Mówi się zresztą o jednym konkretnym, który przybywa punktualnie o godzinie 4:04 na peron, choć nie ma go w żadnym rozkładzie. Ci, którzy jakimś cudem znajdą się wtedy w okolicy torów, dostrzegą diabelsko szybki pojazd bez żadnego maszynisty wewnątrz. Drzwi otwierają się, zachęcając do wejścia. Pogłoski wspominają jednak o tym, aby nie wsiadać do żadnego z wagonów. Nie można zapominać, że choć oczy dostrzegają metalowego kolosa, podobny pociąg nie istnieje.
Znał umiar czy, zwyczajnie robił co chciał a to była jedna z tych rzeczy. Fikuśnie przechylił głowę pytając swoim wypranym z emocji głosem. - Nie potrzebuję go, zbędne mi toto.
Faktycznie, nasz Sasanka zataczała się, momentami nawet niebezpiecznie blisko znaków drogowych co groziło przywaleniem, obyło się jednak bez obrażeń póki co. Chłopak był coraz bardziej senny a alko szumiało mu w głowie niemożebnie. Minutę zajęło mu ogarnięcie, że Kai gadał coś o taksówce. Trwało to jednak tylko moment bo zaraz ten ich odwrócił tym samym styki się poluzowały i ta kwestia wyleciała mu z głowy. Uniósł twarz nieco do góry praktycznie uderzając Kaia w podbródek. - Mmm ok.. - Bąknął spoglądając na niego pijackimi oczami. Zatoczył się po raz kolejny. Kompatybilni? Może jeszcze w stu procentach. Chociaż, kto tam wie. Może te gatunki coś łączy? Dumanie nad tą kwestią zostawił na potem bo mu się odbiło. Tak solidnie że aż podskoczył. nie było to przyjemne zwłaszcza, że poczuł nieprzyjemny smak kwasu w ustach. Wbrew pozorom to nie to co myślicie! Sasanka nie miała zamiaru wymiotować, aż tak wstawiony nie jest.. Zobaczymy jednak co kac przyniesie za nowiny.
Zaszkliły mu się oczy gdy zgrzytnął zębami. Ugh... Nie było to silne stuknięcie, lecz Kai był wrażliwy. Gdy nieprzyjemny prąd rozszedł mu się po kręgosłupie, przyciągnął rówieśnika by ograniczyć jego ruchy i przekierowywać je tam gdzie trzeba było iść - Zapomnij o taksówce, świeże powietrze może jednak dobrze ci zrobił - wycenił, a właściwie zniechęcił się na myśl że musiałby go wpychać i wypychać z samochodu. Jeszcze okazałoby się, że nie ma pieniędzy i będzie musiał wyłożyć za swoje! Byli zresztą w centrum i typ mieszkał w centrum.
- Jesteśmy już na miejscu, trzymaj się - nie wiedział, czy pocieszał siebie, czy Sasakiego - Które to będzie piętro...? - dopytał, kiedy zaleźli się w windzie. Na ciasnej przestrzeni zapach menelstwa mieszał się z aromatami frytury i potu Asamiego, sprawiając, że tym razem tenże zakręcił nosem. Bez względu na to, czy Sasaki współpracował, czy nie - za którymś razem szczęśliwie udało im się wylądować na odpowiednim piętrze, a magnetyczna karta po zbliżeniu do zamka zrobiła niebiańskie "klik".
zt x2
C h ł ó d.
Czuje chłód — wgryzający się w pobladłe policzki, kąsający zachłannie bolesnymi pocałunkami, drażniący z zawziętością natchnionego rzeźbiarza drążącego ostrością dłuta powierzchowne, jeszcze płytkie korytarze, chociaż te prędzej czy później zostaną przemianowane w bezdusznie wyrzezane wgłębienia pozwalające zimnu wnikać w nerwowe zakończenia, które bezmyślnie zmuszą ciało do drżenia; przy kolejnym oddechu pozwolił mroźnemu powietrzu rozlać się życiodajnością tlenu przez labirynty rozgałęzionych we wszystkich kierunkach odnóg oskrzeli, prawdopodobnie niepoliczalnych. W opuszkach palców dosięgło chłopaka szczypanie charakterystyczne dla delikatnego rozcięcia papilarnych linii brzegiem kartki bądź podrażnieniem ściernym papierem, albo nieprzyjemnie wsiąkłą podskórnie drzazgę, jednak sam Kohaku pozostawał podświadomie wyzuty z niektórych refleksów ludzkiej natury, pozwalał sobie na spowolnione reakcje lub umiejętnie ignorował nasilające się nawoływania ciała. Więzień instynktów wypychających na prowadzenie zmizerniałe ciało i jeszcze bardziej anemiczny umysł w wyścigu o przetrwanie, bowiem odnajdywał w tym coś
p r a w d z i w e g o;
prawdopodobnie tylko w tym.
Walka, którą nieustannie toczył ze światem, ze sobą, wreszcie z wygłodniałymi demonami zasiedlającymi wyjałowione ze wszystkich uczuć oraz podstawowych emocji składających się na przeciętnego człowieka pustkowia serca, była jedyną realną rzeczą; n a m a c a l n ą, żywą, pulsującą nieznośnie przez żyły transportujące każdego dnia to, co podtrzymywało na nogach konstrukcję lekko przygarbionego kręgosłupa obleczonego tkanką mięśni i ścięgien, na które narzucono pobladłe płótno o mlecznobiałej, nieco anemicznej barwie, chociaż powłoce daleko było do ideału. Podświadomie pochwycił jedną dłonią kark oszpecony niezliczonymi bliznami, których chropowatość automatycznie napełniała obrzydzeniem, jakiemu wciąż nie potrafił się postawić, bowiem zaakceptowanie prawdy wyrytej w jego ciele przebrzydłymi, mało artystycznymi ornamentami zeszpeceń byłoby ostateczne, wiążące z przeszłością niejaką kłódką, a na zatrzaśnięte jej nie był gotowy.
Nie był pewien, czy kiedykolwiek będzie.
Niepotrafiący dokładnie nazywać własnych stanów, bowiem uczucia uosabiały niezrozumiałą, dziwaczną syntezę, w której gubił się zaraz po pierwszym kroku prowadzącym w skomplikowane reakcje i nigdy nie próbował przełamać impasu, w jakim się znalazł, nienawykły do pokonywania trudności w sposób bardziej wyrafinowany, bowiem sponiewierany przemocą szczeniak wyrósł w niekończącym się poczuciu zagrożenia. Nieważne było, jak długo próbowano oswoić skundlony ochłap ludzkich namiętności zaprawionych alkoholem, używkami i prawdopodobnie czymś pomiędzy męską żądzą, brakiem zrozumienia cichego „nie”, a kobiecą uległością, Kohaku nawet dla samego Shingetsu pozostawał tworem majaczącym na załamaniu prawdy i fikcji; niby niegroźnie wkomponowany we wszystkie rozkazy oscylujące dookoła prostoty codziennych poleceń — masz obserwować, masz doręczyć, masz zmusić do mówienia — w których odnajdywał namiastkę remedium na nawracające bóle głowy towarzyszące wspomnieniom, na bezsenne noce spędzane na nasłuchiwaniu własnych myśli przetaczających się przez głowę, na studiowanie w milczeniu doskonale znanych blizn skrywanych przed światem, może tylko sobie to wyobrażał, lecz niektóre wydawały się wibrować przy byle muśnięciu, dlatego zawsze błyskawicznie cofał rękę i próbował zasnąć.
Niestety sen nie nadchodził.
Nikt nie tulił do piersi, nie nucił błahych kołysanek czy nie zapewniał o wybujałej wyobraźni, bowiem tak, jak zasłyszał pewnego dnia na mieście, rodzice opowiadali swoim pociechom o potworach mieszkających pod łóżkami albo czającymi się we wnętrzu szafy i komody, jednak tutaj się mylili, potwory istniały i wielokrotnie czaiły się w ciemnościach, ale zdecydowanie częściej wymijały niczego nieświadomych ludzi na ulicach, wędrując dokładnie tym samym chodnikiem. Zaciekawiła go ta abstrakcyjna koncepcja, w której wystarczyło zapalić nocną lampkę bądź wpuścić do pomieszczenia nieco księżycowego światła, by mroczne sylwetki bezcielesnych zjaw i mar rozpływały się w mglistej aurze wyparcia zła; wręcz zaśmiał się sarkastycznie pod nosem, wędrując ulicą z ciężarem nocy przysiadłej na ramionach drgających nieznacznie od tłumionego chichotu, jakże niepasującego do chłopca, w którym wszystko wydawało się zezwierzęcone oraz zniekształcone, szczególnie zmiażdżone człowieczeństwo dogorywające gdzieś nieopodal kurhanu usypanego wszystkimi ciałami, którym wydarł ostatnie tchnienie.
Czy kiedykolwiek żałował?
Czy rozmyślał o popełnionych
Nie przypominał sobie ani jednego takiego momentu albo przypomnieć nie potrafił — wychodziło na jedno i to samo, bowiem porzucał wszystko (
Trochę tak, jak oddychanie organizmu, czy oddawanie we władcze ramiona sennych koszmarów nawiedzających niemalże noc za nocą, niezwykle rzadko pozwalały mu odpoczywać, jak relaksowały się umysły ludzi nietkniętych szaleństwem, a jedynie bezbarwnością rutyny i nudnej codzienności wytyczającej rytm dnia, nocy, kolejnego dnia. Toda, chociaż tym nazwiskiem posługiwał się tak rzadko, iż niemal zapominał o szorstkości jego wydźwięku kaleczącego skronie przed przedostaniem się do uszu, nie rozumiał i tego.
Schematyczności.
Swoistego uporządkowania.
Niby jak miałby podążać za jednym i tym samym? Do końca rdzewiejącego żywota identyfikowałby siebie jako więźnia, człowieka spętanego monotematycznością przeżywanej egzystencji wyzbytej wszelkiej rozrywki, chociaż możliwe — wielce wręcz prawdopodobne — że nie rozumiał również konceptu zabawy, w której największą przyjemnością były rozmowy, wyjścia na miasto i spędzanie czasu ze sobą; razem, jednak na poziomie czysto mentalnym, rzadziej wkraczającym w fazę fizyczności, seksualnego pociągu czy seksu samego w sobie. Dojrzewając pod sztandarem okrucieństwa przepojony był jedynie patologicznością wzorców oraz dewiacjami błędnie interpretowanymi za przejawy powszechności, i kiedy wreszcie wyswobodził się ze skorupy lub, co bardziej trafne, zamienił jedną klatkę na nieco swobodniejszą, o większej powierzchni, poczuł przytłoczenie standardami obowiązującymi dookoła.
Nawet teraz, z rękoma zwisającymi luźno wzdłuż maszerującego przed siebie ciała, zachowywał się we własnym przekonaniu niepospolicie i chociaż każdy z mijanych przechodniów wydawał się chłopaka ignorować, ten podświadomie oplótł opuszkami palców kataną przytwierdzoną do boku.
Wieczór dawno nabrał głębi ciemnego nieboskłonu charakterystycznego dla nocnego nieba, które zawieszone ponad głowami wymrukiwało szelesty nadchodzącej niepogody, przynajmniej takie wrażenie odniósł. Wreszcie zwolnił kroku i nieznacznie rozluźnił boleśnie napięte ramiona, rozglądając się dookoła z wyrazem ulgi — nienawidził tłumów lub, co pozostawiał przemilczane, dotyku kompletnie obcych ciał popychających w różnorodne kierunku, wpadających nań, obijających się o twardość kości i wyrzeźbionych pod luźnym ubraniem mięśni, naruszających bezwstydnie barierę komfortu, za którą zaciskał szczękę tak gwałtownie, iż niekiedy obawiał się pęknięcia własnych zębów; czy to było w ogóle możliwe? wykonalne?, zastanawiał się.
Rozjarzona tarcza słońca co najmniej przed godziną zanurkowała poniżej konturu wyznaczającego linię horyzontu, wtłaczając nieco więcej odwagi w młodociane głowy poszukujące wrażeń, o których będą mogli później opowiadać swoim fałszywym przyjaciołom tylko pozornie gratulujących brawury, na jaką Kohaku najchętniej splunąłby głośno i wyraźnie, najlepiej tak, by przykuć do siebie uwagę wraz z rozdrażnieniem. Rzadko sprawiał problemy podczas wykonywania rozkazów, jednak niekiedy nie potrafił odmawiać sobie tej przyjemności, jakże dziecinnej, aczkolwiek napełniającej iście bezkrytyczną radością, kiedy ktoś chwytał przynętę i pozwalał się sprowokować; przeważnie wystarczyło mu jedno spojrzenie, za którym podążały dwa albo trzy ciosy nokautujące lichego przeciwnika, jego przyjaciele uciekali już przy pierwszym, pozostawiając na pastwę bezimiennego agresora.
Przypominał go nawet bardzo.
Pożądał i chorobliwie pragnął przemocy pozwalającej uciszyć wszystko inne, potrafiącej krótkotrwale nasycić bezgraniczny głód wykrzywiający żołądek w nieludzkich boleściach, dlatego regularnie nurkował w podziemne pandemonium wypalające coraz większe znamię w miejscu przynależnym zarówno sercu, jak i rozsądkowi; wydawało się, że chłopak dawno spopielił pierwsze oraz bezceremonialnie porzucił drugie. Dzisiejsza noc nie była wyjątkiem, dlatego po wykonaniu powierzonego zadania skupionego dookoła nudnych obserwacji wraz ze studiowaniem zachowania i dziennych nawyków potencjalnego celu, skierował wybrzmiewające pewnością siebie kroki wprost w kierunku stacji podziemnego metra, obrysowując w głowie grubym konturem miejsce spotkania, czy prędzej nieistniejącą w jakichkolwiek rejestrach arenę poświęconą nielegalnym walkom, które uzależniły dziewiętnastolatka z precyzją najlepszych narkotyków rozprowadzanych o każdej porze we wszystkich dzielnicach, i pozwolił lekkiemu uśmiechowi wpełznąć na twarz na samą myśl, iż wkrótce ciepło cudzej krwi przyozdobi jego mlecznobiałą skórę.
Wciąż wyczuwał blednące echa poprzednio zdobytych zasinień, chociaż nabiegłe podskórnie wylaną krwią znamiona wygranych i porażek naturalnie znikały bez jakiejkolwiek ingerencji, to zawsze przypominały o sobie; bywały w tym kurewsko irytujące. Wiedział, że wkrótce wyrzeźbione katorżniczymi treningami ciało przyjmie na siebie kolejne ciosy, podczas gdy Kohaku będzie z zaciśniętymi wargami studiował każdy ruch podążający za myślą bądź instynktem — to zawsze było jedno z dwóch, przebłysk rozsądku albo intuicji; nauczył się już sztuki pierwotnej obserwacji, dlatego coraz łatwiej przewidywał wyrzucane ku niemu pięści, na które odpowiadał najlepiej, jak tylko potrafił.
A g r e s j ą,
skrzącą w złotych ślepiach.
S z a l e ń s t w e m
wkomponowanym w niepokojące drgnięcie kącików ust.
B r u t a l n o ś c i ą
uwięzioną w sposób przemyślany i niemal okrutny, jednak wzmagający najgorsze ze wszystkich okrucieństw manifestujących się w niemających końca atakach; uznawał walkę za przegraną dopiero w momencie, w którym przeciwnik krztuszący się własną krwią upadał na chłodny beton, pozbawiony jakichkolwiek oznak życia, chociaż ułamek sekundy wcześniej szkarłatne krople wydobywały się z gardzieli wraz z charczącym oddechem.
W tym czasie zdążył zanurkować głębiej, odhaczając kolejne schody, wychwytując uszami charakterystyczne dźwięki wydawane przez metro i pokonywał ze swobodą drapieżnika, świadomego własnej wyższości, stopnie przybliżającego do wyrwania się stąd — z centrum zaprawionego nudą, zakazami oraz ludźmi zbyt ułożonymi, by mógłby odnaleźć jakąkolwiek przyjemność w łamaniu ich delikatnych kości. Oddany machinalności stawianych przed siebie kroków, zjeżył gwałtownie całe ciało w momencie nieplanowanego kontaktu, o którym nawet nie spodziewał się, że nadejdzie i odruchowo pozwolił ciału naprężyć się z gracją cięciwy przyozdabiającej łuk krótko przed wypuszczeniem śmiertelnej strzały w przestrzeń, gdzie musiała dosięgnąć celu,
jak pochwycono jego,
znajomym ciężarem,
trochę bardziej gniewnym,
nieco mniej kontrolowanym afektem,
z bezbłędnością palców zaciśniętych dookoła ramienia.
Wiedział, do kogo należała precyzja ściskająca poły materiału znoszonej kurtki — błąd, którego dopuścił się jakiś rok wcześniej, wdarł się z zaskakującą niedwuznacznością do uporządkowanej (według standardów Kohaku) teraźniejszości, jak gwałtowny podmuch wiatru wpraszał się przez nierozważnie rozpostartą okiennicę wprost w cztery ściany mieszkania, by siać chaos i dysharmonię.
Wiedział, jaką twarz ujrzy po uniesieniu wzroku;
c z y j ą,
wykrzywioną grymasem,
prawdopodobnie żądzą mordu,
może nawet pragnieniem zadośćuczynienia;
wciąż Go pamiętał, chociaż minęło ponad dwanaście miesięcy, jednak dzisiejsza konfrontacja została złośliwością losu wprawiona w ruch i musiał zareagować w sposób zapewniający mu przetrwanie, które przeciągnęło się pod firmamentem ambicji we władczym geście; nie mógł pozwolić sobie na przegraną, jak Jemu nie zamierzał pozwolić na wygraną, choćby miał zwyciężyć przez wgryzienie się własnymi zębami w pulsującą podskórnie tętnicę, którą zdążył ostentacyjnie otulić spojrzeniem skrzącym wrogością tak namacalną, iż niemalże cięła zgęstniałą w eterze atmosferze.
Od samego dotyku kalekiego reliktu przeszłości furia zawyła przeraźliwie pod sklepieniem czaszki, dlatego podświadomością poprowadził do katany zwisającej u boku palce pokryte nieco szorstką, chropowatą skórą ozdobioną dodatkowo w odciski pozostałe z treningów, zaciskając wokoło rękojeści dłoń gotową wyszarpnąć broń bez jakiegokolwiek zastanowienia i w momencie, w którym wyczuwa pogłębienie ucisku na własnym ubraniu, ostrzegawczo szarpie ostrze o kilka centymetrów ku górze, chłodna stal błyska w cieniu; chwyt emanuje jednak paradoksalną delikatnością, niczym dłonie mężczyzny sunące z czułością przez miękką skórę ukochanej kobiety. Niemniej nic w scenerii milczących schodów prowadzących w głąb stacji metra, w scenerii wyziębłych ścian obserwujących wyjałowionymi oczami plakatów dwójkę młodych mężczyzn nie przypominało romantycznego spotkania wytyczonego przypadkiem.
Ostrość spojrzenia pociemniałego przynajmniej jeden odcień nabrała niebezpiecznego lśnienia, kiedy wpatrywał się nieruchomo, trochę z ciekawością kolejnego ruchu ze strony skurwysyna podległego Tsunami, a trochę z nienawiścią wpojoną przez Shingetsu względem każdego będącego przeciwko nim, by wreszcie głębią własnego tembru poruszyć kurtyną milczenia opadłą pomiędzy nim, a Hotaru, którego wzrok wyrażał więcej niż jakiekolwiek słowa. Nieszczery uśmiech wpełznął na twarz Kohaku, niemogącego odmówić mu jednego — cechowała go głupota proporcjonalna do naiwnej odwagi falującej ewidentnie pod czarnymi taflami zwierciadeł.
— Zamierzasz zabić mnie wzrokiem? — wysyczał jadowicie, oblizując spękane wargi. Nieznacznie, z zachowaniem należytego dystansu ograniczającego zakres potencjalnych ataków, lekko pochylił się ku niemu. — Puść — wycharczał złowrogo, wciąż utrzymując palce na rękojeści katany, której ostrze (zdawać się mogło) łypało jeszcze bardziej bezwzględnie na przeciwnika, a może na jednego i drugiego.
Odetchnął niespiesznie, obserwując każdy ruch okaleczonego przed rokiem ciała.
— Puść — powtórzył, tym razem głośniej, jakby usiłował przepołowić skurwysyna samymi tylko słowami. — Albo tym razem stracisz rękę. W sam raz do kompletu z nogą, nie sądzisz? Chcesz rozważyć tę hojną ofertę, Arihyoshi? — Parsknął krótkotrwałym śmiechem szaleńca rozbawionego własnym dowcipem, jednak — co mogło zaskakiwać — Kohaku jeszcze nie oszalał, wciąż był zaskakująco poczytalny we wszystkich słowach, gestach i postanowieniach, a nawet wyrzucanych spontanicznie obietnicach czy ofertach okaleczenia, sensownych (gdyby go zapytać); musiał za to sięgnąć Hotaru jego nazwiskiem, upokorzyć zdobytą wiedzą, ukazać niewielką wyższość nad potencjalną ofiarą, wyznaczyć niejaką granicę, w której to on — kundel Shingetsu — wiedział zdecydowanie więcej.
Na długość oddechu zastanowił się, czy kiedykolwiek przeszło tamtemu przez myśl, że może być obserwowany, że obserwowane jest rodzeństwo tak bliskie jego sercu, że został pozbawiony nie tylko nogi oraz pełnej sprawności, ale również dumnie dzierżonego tytułu łowcy upodlonego do statusu wciąż krwawiącej zwierzyny, że ktoś po drugiej stronie odkrył prawdziwą tożsamość cudem ocalonego przed wybuchem chłopca, który błądził we mgle we własnych poszukiwaniach — myślałeś o tym, Hotaru? myślałeś kiedykolwiek o mnie?, usłyszał własne myśli Toda.
Odchylił się delikatnie do tyłu, nie wykonując jednak więcej jakiegokolwiek ruchu.
Wciąż czekał, wypatrywał pierwszego ciosu, spodziewanego przekleństwa.
Co dla mnie masz?, krzyczały bezgłośnie złote tęczówki świdrujące mężczyznę po najgłębsze granice ludzkiego jestestwa.
— Czyżby jaja urosły ci od tamtego spotkania? — rzucił jeszcze drwiąco i podbródkiem wskazał na dotyk, dalej uporczywie drażniący i rozdrapujący we wnętrzu pozornie zabliźnione rany, jednak jeszcze zatrzymany potężnym szarpnięciem smyczy przytwierdzonej do gardła. Nie chciał pozwolić sobie na utratę kontroli, niemniej — na samą myśl uśmiechnął się kącikiem oczu — walka byłaby ciekawym urozmaiceniem tego wieczoru.
@Arihyoshi Hotaru
Shogo Tomomi and Arihyoshi Hotaru szaleją za tym postem.
G o r ą c z.
Czuł podwyższenie temperatury przez które kości jarzmowe pokrył pudrowy róż wypieków. Był zły; rozsierdzony. Mechanizmy implantu skrzypiały przy każdym użyciu; sprężyny napinały się, zastawki ocierały o siebie. Dźwięk przez ludzi postronnych niemożliwy do wychwycenia, dla niego był pazurami werżniętymi w płaszczyznę tablicy. Płytki krzywych paznokci przesuwały się wzdłuż butelkowej zieleni, piszczały, przeszywając umysł jak błyskawica sklepienie. Słyszał tę kakofonię bez ustanku, zaciskając szczęki z mocą, od której linia żuchwy wyostrzała się, a na gładkim fragmencie szyi uwypuklały korzenie tętnicy. Nienawidził tego odgłosu, choć kikut dawno się zagoił, a szkaradna blizna zniknęła pod srebrną obudową żelaznej kończyny. Ciało się zregenerowało — zawsze było silne, jednego dnia czuł piekącą pulsację w kąciku rozbitych ust, drugiego dotykał opuszką szorstkiej jak papier ścierny warstwy strupa, a trzeciego zdawało się, że nie ma nawet śladu, że wszystko już zostało wchłonięte przez organizm i tam meandrami żył wraz z krwinkami przemknęło ku płatom mózgu, jak w przybrzeżnych falach wyrzucone na ląd psychiki. Osad gromadził się stopniowo, ale teraz nie przypominał paru przypadkowych śmieci, które dało się ignorować, zakopać stopą w piasku. Syf piętrzył się kilometrowymi wieżami, a on nie miał szans, aby to ogarnąć. Mógł udawać, że tego nie ma, przechodzić pomiędzy lukami, odwracać od problemu uwagę masą innych, naglących spraw — ale to nie sprawiało, że kłopot przestawał istnieć. Każdy postawiony krok dodawał kolejnego atomu brudu. Nacisk na sztuczną nogę zagłuszał wszystko wokół — wytłumił okolicę, jakby był jedynym akompaniamentem.
Hotaru sprawdził zegarek. Miał jeszcze trochę czasu, aby dotrzeć na umówione miejsce, ale nie znosił się spóźniać równie mocno jak nie znosił swojej niepełnosprawności, więc koniec końców wybrał metro. Podeszwy ciężkiego obuwia odbijały się echem przy uderzeniu o stopnie, szumiało w skroni od ciśnienia krwi. Zdążył jeszcze przesunąć palcami po obliczu, przetrzeć podkrążone, fioletowe sińce otaczające ślepia ewidentnym niewyspaniem...
… a potem wszystko wydarzyło się szybko, jak stop klatki w zacinającym się filmie. W jednym momencie schodził na stację — zmarnowany, choć prężny w ruchach. W drugiej przez linię wodną ślepi przetoczył się wilgotny błysk, zakręcił na szkle rogówki i osiadł w kąciku. Sam nie byłby w stanie doprecyzować czy to zaskoczenie, gniew, frustracja czy może każda z tych emocji po trochę. Nie tracił gardy od kiedy wstąpił w żołdackie szeregi. Znał spiekotę słońca i nieprzystępność ulew, błoto wlewające się za materiał oblepionego brudem t-shirtu, znał pieczenie popękanych odcisków — na stopach i szorstkich dłoniach. Przywykł do nieprzyjemnych bodźców, hałasów, stresogennych sytuacji, do ostrza ślizgającego się wzdłuż tkanki przez jeden głupi błąd, którego efekty będzie później znosić pod ciemniejącym od posoki bandażem. Tym razem było inaczej. Jak nagłe zaślepienie przez błysk świateł nadjeżdżającego samochodu. Flesz go pozbawił zmysłu jak zwierzynę pochwyconą w biały promień jaskrawości. A potem, gdy się wreszcie ocknął, już trzymał czyjeś ramię, gniótł twardymi na granit palcami wyrobiony biceps, wciskał paznokcie w materiał ubrań.
Puść.
I pojawił się kolejny kadr — jak zamiast usłuchać, zamyka dłoń mocniej, postępując krok naprzód, napierając piersią, jakby chciał go zmiażdżyć między sobą a ścianą. Ktoś niedaleko przyspieszył, takt obcasów znikał wraz z pokonywanymi schodkami. Zaszeleściło — może ta osoba szukała w torbie urządzenia, aby zaalarmować odpowiednie służby, ale kogo miałaby wezwać widząc płaszcz reprezentanta Tsunami?
- Zamierzasz zabić mnie wzrokiem?
Gdyby tylko się dało.
- Albo tym razem stracisz rękę.
Omal się nie uśmiechnął; rzadko to robił, w kącikach ust dawien dawno zastygł cement, więc w ostatnich latach krzywiły się kilkakrotnie najwyżej w paru wybiórczych akcjach — nabiegając rozgałęzieniami zmarszczek, kiedy próbował nie zareagować na jakiś głupi żart Yakushimaru, jego niezbyt wyszukaną docinkę. Czasami na marsowym obliczu przemykał cień rozbawienia na zapytanie młodszego rodzeństwa. Nic więcej; jakby świat przestał go zadowalać, stał się nie tyle irytujący, co nudny. A teraz prawie parsknął; w wyniku rozbawienia całkiem szczerego, rozluźnionego, bo przecież ten pokraczny, wychudły kundel, żywiący się rzucanymi od niechcenia strzępkami podgniłych płatów, naprawdę sądził, że byłby w stanie wyrządzić mu szkodę większą niż ta, która spęka w jakimkolwiek grymasie wargi? Nic ponad naciągnięcie nieużywanych mięśni nie mógłby mu uczynić. Odpowiedź przepychała się już zresztą z wnętrza organizmu, wspinała od żołądka, przez długość kręgosłupa, wchłonięta została do naprężanych płuc, a potem wraz z powietrzem uniesiona wyżej; utknęła w gardle, w ściśniętej krtani, której przełyk skurczył się do główki szpilki. Nie przecisnęłoby się przez tę szerokość nic ponad przekleństwo. A nie przeklinał. Obiecał, że będzie trzymać zapędy odziedziczone po ojcu na wodzy, że wędzidło wciśnięte między szczęki naprawdę go pohamuje. Plwocina osiadła jedynie na języku, bo był skory splunąć mu prosto w twarz, ale ta twarz była dziecięca, kompletnie nieukształtowana prawidłowo, nie z winy bezmyślnego gówniarza, a przynajmniej nie tak do końca, i gdzieś z tyłu głowy, zalegając na samym dnie ciemienia, jak skryte pod kocami monstrum, budziła się w nim myśl, że chłopak mógł być w wieku Reiko. Gdyby nie jego rodowód, nie tłuste od krwi dłonie, oszalałe życiem pod dyktandem spojrzenie, gdyby nie irracjonalność posłuszeństwa wobec każdej najżałośniejszej zachcianki Shingetsu, być może pewnego dnia spotkałby go po otwarciu drzwi, w towarzystwie zdeterminowania młodszej siostry, tłumaczącej jak ojcu, że to jej nowy chłopak, że chciałaby, aby się poznali, a on by wyciągnął rękę i ściskając odpowiednik partnera Rei wymówiłby swoje imię.
I wtedy wszystko byłoby w porządku, ale nie było żadnego wtedy, było tylko teraz, a to teraz rozbrzmiewało jego nazwiskiem, którego nie wypowiedział inaczej niż w najdalszych sektorach psychiki. Nie zareagował; potrafił nie reagować, utrzymując źrenice nieruchomo na określonym punkcie, ale coś wewnątrz szarpnęło za czułą strunę, bo już od dawna podejrzewał, że mogą siedzieć mu na ogonie.
Tsunami składało się z tak skąpych w żołnierzy oddziałów, że dostrzeżenie jakiegokolwiek ubytku nie było wielkim wyzwaniem, a on sam nie był na tyle próżny, by nie wziąć pod uwagę stalkingu. Zacierał ślady, chodził różnymi ścieżkami, poza garnizonem i za wyłączeniem standardowych obchodów nie reprezentował charakterystycznych ubrań swojej grupy (dziś wszystko było jednak inne — to też go uderzyło; mundur ściskał barki, był nagle nieproporcjonalny do sylwetki, ograniczający swobodę). Więcej nawet — nosił maseczkę, wpierw przez naciski Reiko, jej wieczne przewracanie oczami, komentarze o krzywej gębie brata straszącej koleżanki. Dla świętego spokoju zatykał więc za uszy jednorazówki, materiał zakrywał nos, skórę policzków, zamknięte w obojętności wargi. Mimo tego wolał uznać prawdopodobieństwo, że ktoś z Shingetsu się dowie, bo to nietrudne policzyć członków danej drużyny, dodać dwa do dwóch.
Pchnął go jednak mocniej ku szorstkiej powierzchni, wykonał następny ruch naprzód, jakby nie bał się ostrza wysuniętego na centymetr z pokrowca. Bliźniacza wersja obiła się zresztą o jego udo, przytroczona do paska katana uprzytomniła go, że jest tak
kurewsko
blisko.
— Czyżby jaja urosły ci od tamtego spotkania?
— Ależ ujadasz - przerwa; na sekundę; na to, aby w minimalnej prowokacji unieść ciemną brew, jakby go pytał, czy naprawdę nie potrafił wyciągnąć żadnych wniosków odnośnie swojego zachowania, samodzielnie do nich dotrzeć. Nisko opuszczona broda zakrywała gardło; znał pojęcie gardy, jego postawa o tym świadczyła. Nie odsłaniał wrażliwych punktów, nie dałby sobie trafić kolanem między nogi ani rękojeścią miecza w żebra. Newralgiczne miejsca zakrywał jakby szykował się na konfrontację, ale nawet jeżeli rzeczywiście był na to gotów, odczuwał przede wszystkim rozczarowanie.
Tym biednym, histerycznie dzikim pionkiem.
- Najmniejsze psy najgłośniej szczekają — jeszcze był w tym tonie spokój; zachrypnięty jak zwykle drżeniem osadzającym się w cząstkach powietrza. Ale nie dało się dostrzec furii; nie pobieżnie, nie poza ręką jak kamienny posąg wyrzeźbiony na żywej tkance, trzymającą dzieciaka. Nie poza tarczą ślepi jarzących się w światłach metra, łapiących byle refleks.
- Oddaj co ukradliście, wtedy puszczę cię wolno.
Kiedy ostatnim razem kłamał?
Seiwa-Genji Enma, Shogo Tomomi and Toda Kohaku szaleją za tym postem.
Zastanowił się.
Pozwolił własnemu spojrzeniu nabrać niecodziennej głębi, zabarwić mglistą beznamiętnością przemykającą niczym wpółżywa, wpółmartwa fantasmagoria przez tafle pokryte płynnym złotem upstrzonym wachlarzem nieodgadnionych myśli, za którymi gdzieś głębiej czaiła się wybudzona z przydługiego snu bestia ostrzegawczo obnażająca lśniące ostrością zębiska; prześlizgnął się tymi wypranymi ze wszelkiego człowieczeństwa oczami przez twarz persony trzymającej w uścisku, na który jasnowłosy chłopiec pozwalał, ignorując pierwotne pragnienie wzdrygnięcia i pochwycenia długich, szorstkich palców we własne, byle tylko połamać tamtemu kości.
Jedna po drugiej.
Trzask po trzasku.
Toda wiedział doskonale jak oraz gdzie należało uderzać, by wyrządzić największą szkodę, najboleśniejszą krzywdę i we własnej pamięci niemal machinalnie obrysował ludzki szkielet, plątaninę utwardzonych, zbielałych tkanek tworzących większe gnaty wraz ze stawami, których uszkodzenie przypominało przełamanie niezdobytej barykady, później wszystko było łatwiejsze; ciało posiadało tak wiele kości, iż roztrzaskanie każdej byłoby długotrwałym procesem, dość męczącym, wysysającym niepotrzebnie energię, dlatego zawsze wyprowadzał ciosy tak, by spustoszyć fizycznie przeciwnika w pierwszym pojedynku. Z mieszaniną litości i rozbawienia przesunął spojrzeniem nieco dalej, ostentacyjnie obrysowawszy wyprostowane ramiona Hotaru odzianego mundurem, po czym powiódł oczętami bezwstydnie wprost do implantu, o którego obecności naturalnie wiedział, początkowo ignorując zwężenie przestrzeni pomiędzy ich ciałami; może nawet niekoniecznie zdawał sobie sprawę ze ściany będącej coraz bliżej oraz napierającej nań klatki piersiowej, pochwycony właśnie rozczarowaniem rozlewającym się przez płaszczyzny serca.
Tliła się w nim nieco naiwna nadzieja, że pewnego dnia stoczą pojedynek rekompensujący utracone w przeszłości starcie, jednak dostrzegając z niesamowicie bliskiej odległości słabość w postaci obcego ciała zespolonego ze skórą i mięśniami, przełknął piołunową goryczkę we własnych ustach, implant — teoretycznie oddający utraconą, młodzieńczą sprawność — wciąż czynił mężczyznę niesprawnym.
— Och? — pozwolił strunom głosowym drgnąć, wydobywając z gardła jedynie pojedynczy dźwięk będący prześmiewczą reakcją na niekomfortową bliskość, delikatnie kąsającą monotonnym, podskórnym drganiem nerwowych impulsów, jednak wciąż akceptowalną. Wystarczyło mu zaciśnięcie zębów oraz boleśniejsze napięcie mięśni przygotowanych na
w s z y s t k o,
bowiem sytuacja z niezwykłą łatwością mogłaby wymknąć się spod kontroli obydwojga; jeden zwyczajnie pozwoliłby zakorzenionej we wnętrzu nienawiści wypełznąć na światło dzienne, drugi odpowiedziałby instynktownie pragnieniem przetrwania i pozwoliłby mięśniowej pamięci tak atakować, co bronić. Wystarczyło, by ktoś przekroczył iluzoryczną granicę rozciągniętą przez zanikającą przestrzeń, pierwsze iskry migocące w ciemnych tęczówkach żołnierza Tsunami z łatwością doprowadziłby do wybuchu szaleństwa, które Kohaku pochwyciłby we własne dłonie z radością. Przez materiał ubrań sięgnął jednak jeszcze czegoś. — Serce tak szybko ci bije na mój widok, kto by pomyślał. Schlebiasz mi, Arihyoshi — szept wraz z ciepłem oddechu tańczył w centymetrach oddzielających od siebie ich twarze.
Pozornie zachowywał się niczym dziecko rzucające niegroźnym żartem, jednak ostrze katany wciąż lśniło ostrzegawczo w ciemnościach spływających na ramiona naprężone jeszcze przed potencjalnym pojedynkiem i pozwolił sobie, ze śmiałością człowieka wychowanego rzeczywistością pogardzającą słabymi, zahukanymi smarkaczami, na nieznaczne nadgryzienie fundamentów, na których się zatrzymali, wbrew zakorzenionej w przeszłości awersji na wszelki dotyk; chociaż przekonywał samego siebie, iż lżejsze było dawanie. Palce drugiej dłoni pomknęły z niezwykłą prędkością ku twarzy, pierw samymi tylko opuszkami sięgając materiału maseczki, by finalnie osiąść znacznie niżej, zacisnąć na miękkości szyi, nieznacznie zaczepić paznokciami o delikatną powłokę bladej skóry, obrysowując kciukiem ostro zarysowaną grdykę, jednak nie pojawił się żaden bolesny ucisk czy chociażby groźba takiego gestu, wręcz przeciwnie; sytuacja nabrała dziwnego odprężenia, spokoju charakteryzującego każdą burzę czy sztorm tuż przed nadejściem prawdziwego niebezpieczeństwa. Wszystko sprowadzało się jedynie do subtelnego podkreślenia bycia gotowym;
do działania,
do obrony,
do walki,
do w s z y s t k i e g o, do czego zostanie zmuszony.
Ostrzeżenie, właśnie to łaskawie ofiarowywał Hotaru, niemal zakrztuszając się wymuszoną życzliwością drapiącą wściekle w ściankach krtani, dopóki przestroga nieznacznie zarysowana w kącikach ust, które wreszcie przestały prezentować jedynie rozbawienie podparte cierpkim szyderstwem, nie ułożyła się nieco wygodniej gdzieś pomiędzy zębami, skora w każdym momencie wychynąć zza zaciśniętych warg kolejnymi słowami — słodkimi na zewnątrz, jednak obrzydliwie nadgniłych w środku — przeplatającymi szczeniacki animusz z szaleństwem skrywanym gdzieś pośród głosek. Kontrast niemalże oślepiał jaskrawością, kiedy pochłonięci własnym towarzystwem, odciskali się dziwnym niedopasowaniem do świata dziejącego się dookoła i zaraz obok, wylewali zza ciężkiej, dębowej ramy malowanego ciepłymi akwarelami obrazu, prezentując niewłaściwe do konceptu odcienie szarości, niczym puzzle o zbyt kanciastych brzegach niedające się docisnąć do pozostałych elementów, dopóki ktoś nie orientował się, że pochodziły ze skrajnie innego zestawu.
Może gdzieś tam istniała rzeczywistość, w której zdołaliby się zaprzyjaźnić, wymienialiby ludzkie uprzejmości bez uprzedzeń, bez kalumnii wrzeszczących wściekle pod firmamentem czaszki, wyzbyci demonstrowanej teraz nienawiści rozrastającej się bardziej i bardziej, im dłużej spoglądali na siebie oraz w siebie, pod powierzchnię wszystkiego, co przeraziłoby prostego człowieka żyjącego według utartych schematów; od poniedziałku do niedzieli, od nocy do świtu, od utonięcia we śnie do dźwięku budzika zwiastującego kolejny dzień wraz ze spodziewanymi aranżacjami codzienności. Roześmiałby się głośno, jeśli przynajmniej jedna z myśli mężczyzny nabrałaby kształtu wypowiedzianych słów, lecz nic takiego nie nastąpiło, wciąż byli śmiertelnymi wrogami pozbawionymi jakiejkolwiek szansy na posmakowanie
n o r m a l n o ś c i,
która dla kundla Shingetsu i tak miałaby wyjątkowo mdły smak, i błyskawicznie zostałaby wypluta do śmietnika. Rzeczywistość takich jak oni była prosta, zredukowana do rozkazów oraz obowiązków, przedzielona czerwoną krechą niepozwalającą tym dwóm światom na współistnienie, one zawsze dążyły do wzajemnego unicestwienia, jednak po każdej stronie ludzi umierali, ginęli w godnej pozazdroszczenia prostocie lub w niewyobrażalnych cierpieniach. Jedną z pierwszych lekcji przyswojonych przez Kohaku było właśnie umieranie — uśmiercanie człowieka wcale nie oznaczało odebrania życia, wyprucia wnętrzności czy skropienia podłoża szkarłatną posoką, istniało wiele kreatywnych sposobów na wydarcie iskry podtrzymującej płomień istnienia, chociaż płuca wciąż chwytały powietrze, a serce pompowało krew. Zabijanie ducha było niezwykłą przyjemnością, kunsztem, finezją, wyrafinowaniem migocącym na szczycie wysokiej góry, na której wierzchołek pragnął prędzej czy później się wdrapać. Jeśli dusza konała, to wszystko dookoła bledło, by wreszcie utracić wszelki koloryt i sens, właśnie takie nauki wpajano nastolatkowi wyzbytemu ze strachu, okaleczonemu na potworne sposoby, które na zawsze roztrzaskały serce wraz z racjonalnym pojmowaniem otoczenia, rozróżnianiem dobrego od złego, rozmawiającego językiem przemocy oraz karmiącego wygłodniałe wnętrze agresją dotykającą innych. Jak na ironię jego dzieciństwo było perfekcyjnym przykładem tego, czego tak skrupulatnie się uczył i pożądał całym sobą.
Zabijanie bez zabijania, jak często nazywał to chłopak.
Zanim wykonał jednak kolejny ruch, silne pchnięcie zmusiło do zderzenia plecami ze ścianą, do pogłębienia drażniącej bliskości, do zgięcia w łokciu i ostatecznego wycofania wcześniej wyciągniętej dłoni muskającej gardło Hotaru, do zetknięcia sztywnych łopatek z chropowatą powierzchnią obdrapanego betonu i podświadomie pogłębił dotyk oplatający zwisającą u boku broń, pozwalając zakrzywionym pozorom wpełznąć do głębokiej nory, a płynne złoto spojrzenia ochłodziło się do temperatury arktycznych wód. Nienawiść zaskrzyła wyraźnie, zarysowała się konkretnym kształtem spiralnych wiórów, roztłuczonymi fragmentami szkła i wgryzła z niemałą intensywnością w świdrujące go oczy.
— Najmniejsze psy najgłośniej szczekają.
Parsknięcie wyswobodziło się ustom z łatwością, odpowiedź nasunęła się sama.
— To wyjaśnia, dlaczego twoi towarzysze tyle jęczeli, kiedy podrzynałem wszystkim gardła. — Perfidność zatańczyła na wargach, brzdęknięcie katany poniosło się echem przez przestrzeń, umykając pospiesznie w podziemie stacji metra. — Jej właściciela… — Delikatnie przekrzywił głowę, wskazując podbródkiem na broń. — Zostawiłem na koniec.
— Oddaj co ukradliście, wtedy puszczę cię wolno.
Przy tych słowach roześmiał się głośniej i dłużej, pozwalając wyraźnym dźwiękom wedrzeć w najmniejszy kąt poszarzałych, nadgryzionych przemijaniem schodów ozdobionych w wyrwy oraz pierwsze pęknięcia, otulić pogłosem wszystkie zakamarki, przemknąć wraz z chłodnym podmuchem wiatru na powierzchnię, by ostatecznie rozpłynąć się w dźwiękach miasta wkraczającego w noc. Przypatrywał się rozmówcy z przydługim milczeniem przeciąganym celowo o kilkanaście sekund, podczas których jedynie obserwował, nie szukając szczególnie słabych punktów, bowiem tych najprawdopodobniej teraz by nie znalazł, nawet wcześniej nie dostrzegł w żołnierskiej postawie jakiegokolwiek błędu — poza przypadkowo odkrytym gardłem, wypadkową człowieczego impulsu, niekontrolowanym szarpnięciem emocji, efemerycznym uniesieniem gniewu ponad wykształconą treningami postawą obronną, jednak pierwotne wzburzenie zostało dawno unieważnione, pogrzebane w przeszłości w kurhanie wspomnień i nawet głupiec wiedział, że Arihyoshi ponownie nie odsłoni się z identyczną prostotą.
— Oddać? — powiedział cicho, stawiając znak zapytania na końcu; natychmiast zrozumiał przesłanie frazesu, ale ze złośliwości zinterpretował prostotę polecenia, którego i tak by nie wykonał, odmiennie. — Mówisz o tym? — Ze swobodą zakrawającą o irracjonalną, jeśli spojrzeć na dziwaczną beztroskę wciąż obecną w głosie czy rozluźnienie przysiadające na załamaniu rzęs, wyjątkowo niegroźnie trącił butem, gdzieś na wysokości dawnej piszczeli, implant może i poprawiający komfort życia, czy przynajmniej codziennego poruszania się, jednak bezsilny wobec przeszłości. — To niewykonalne, Hotaru — wypowiedzenie jego imienia przypominało dźwiękiem rozgryzanie szkła.
Czy naprawdę pozwoliłbyś mi odejść?, wydawało się ironicznie rozrysowane w oczach.
Obydwoje wiedzieli, jak absurdalna i niemożliwa była ta obietnica.
@Arihyoshi Hotaru
Warui Shin'ya and Ejiri Carei szaleją za tym postem.
Z tą wizją prościej było pozwolić, aby szczupłe palce opadły na pierś. Przez materiał koszuli i wojskowego munduru przebijało się słabe bicie serca; nie tłukło się o żebra w tak wycieńczającej gonitwie, ale z pewnością dawało o sobie znać wystarczająco. W normalnych okolicznościach odtrąciłby niepożądany dotyk, strzepując cudzą dłoń jak strzepuje się zaległy na czystej tkaninie pyłek. Próżno szukałoby się u Arihyoshiego zezwoleń na przekraczanie barier; mocno zarysowana linia przestrzeni osobistej sprawiała, że mało kto ośmielał się ją przekraczać. Dziś zrobił wyjątek, pozostając przy tym, by niemal chełpić się tkliwością chłopaka. Tym jak muskał jego tors, jak kładł szept oddechu na zasłoniętej twarzy, najwidoczniej sądząc, że robi jakieś wrażenie.
- Schlebia ci pogarda? - podchwycił w odwecie; nie tak cicho, nie tak skrycie. Kohaku wydawał się w pewien sposób niemal czuły, kiedy ciepłem słów wypowiadał głoski, których brzmienie daleko leżało od prawdziwym intencji. W rzeczywistości każdy jego gest przypominał kłębiące się nad metrem burzowe chmury. Pęczniejące od nagromadzonego wewnątrz deszczu, naelektryzowane wyładowaniami pragnącymi uwolnić się z klatki mętnych oparów mających przykryć cały wewnętrzny chaos.
Był biedny. Był wybrakowany. Był godny litości ilekroć rozchylał usta w następnych próbach umniejszenia. Prowokował w najgorszy sposób; sięgając po kpiarstwo, które wprawdzie nie działało w przypadku Arihyoshiego tak, jak zapewne miało zadziałać, ale wciąż w minimalnym stopniu podkopało naturalną dla żołnierskiej mantry stoicką postawę. Ponieważ mówienie o zmarłych, brutalnie zamordowanych kompanach to zawsze głębszy nacisk na wbity w newralgiczny punkt gwóźdź. Ponieważ to każdorazowo to samo rozdrapanie babrzącej się i tak wystarczająco mocno rany. Ponieważ bywały tematy, które aktywowały zastały, personalny mechanizm; były jak wsunięcie palca po zacinający się klawisz, niby zardzewiały, już niesprawny, a jednak zaskakujący ten ostatni raz pod przypadkowo trafnym ruchu opuszki.
Onyks źrenic i otaczające je tęczówki kolory głębokiego ebonitu zniknął połowicznie pod przymrużonymi powiekami. Na wiele irracjonalnych zachciankowych czynności mu zezwolił. Na przyłożenie śródręcza do ucharakteryzowanej treningami klatki piersiowej; do sięgnięcia wyżej, na krtań. Wszystko z litością, z lekkim wygięciem warg; być może w uśmiechu, w niemym komentarzu na to, jak cholernie mu szkoda kogoś, kto zapomniał o własnej śmiertelności, pchając głowę w paszczę ryzyka ilekroć to ryzyko zjawiało się na horyzoncie. Bez skrupułów musiał pokrzepiać serca wyżej usytuowanych członków Shingetsu, jednak dla całej reszty, dla Hotaru, który zdawał się zezwalać na wszystkie te abstrakcyjne akty, byle ugłaskać choć odrobinę jego pewności siebie, niepotrzebnie pakował się w niebezpieczeństwo. Był łatwowierny. Był prosty w obsłudze. Był posłuszny - jak silny, ale ogłupiony morderczą tresurą ogar. Takie psy bywały groźne; ale takie psy bez skrupułów się zastrzeliwało. Bez potrzeb na argumentację, bo ona sama pisała się w raportach. Znak po znaku zapełniały się rubryki, nikt nie rozgrzebywał takich spraw.
A jednak gdzieś w tym bałaganie, gdy tylko padło nawiązanie do Yakushimaru, pojawiła się reakcja. Drobna, prawie mikroskopijna, polegająca na gwałtowniejszym zwarciu palców, na przybliżeniu się o pół centymetra, z niemym warkotem zalęgłym między plątaniną wiązadeł. - Dobra próba - przyznał, spoglądając na niego spod zmarszczonych brwi. - Ale nie umarł z twojej ręki. Musisz się bardziej postarać. Na razie ocena to mierny.
Mierne było właściwie wszystko - pogoda, która wciąż grzmiała, może poza metrem, może gdzieś nad samym miastem, ale mruczała i w podziemiach, próbowała wedrzeć się nawet w samo centrum stacji; mierne okazało się to spotkanie, te emocje dominujące spokój, zagłuszające go niemal całkowicie; złamanie wszelkich reguł, aby nie odpowiadać agresją, kiedy oponent również jej nie wykazuje, a bądź co bądź nie było tutaj miejsca na faktyczne, fizyczne ataki; mierne wyniki zbierały również gapie, wpatrzone w zajście, ale oddalone na bezpieczną ilość kroków, podszeptem wymieniające komentarze, zawsze za zakrytymi dłonią ustami, aby nic nie dało się wyczytać z ich drgnięć. Ktoś być może wezwał już odpowiednie służby, a może wszyscy czekali na rozwój wydarzeń, usprawiedliwiając swoją bezczynność widokiem wojskowego uniformu. Zakładali w bezsensownej pewności, że jeżeli przedstawiciel prawa kogokolwiek szarpie to ma widocznie pod to żyzną glebę. Przecież go nie tłukł. Przecież tak naprawdę nic się nie działo. Ani kiedy padały jadowite prowokacje, ani przy poszturchiwaniu żelaznej protezy, przy akompaniamencie drażniącego postukiwania podeszwy o metal. Prawie się nie ruszali; nie w inwazyjnym znaczeniu.
Tylko ta dłoń, której dotyk wciąż zdawał się krążyć po szyi; te palce znaczące drogę po obojczyku aż zjechały na pierś, na poziom pracującego serca. Tego samego organu, który każdym uderzeniem pompował krew do mózgu; w ciemieniu pulsowało od irytacji, bo miał gówniarza na wyciągnięcie ręki, mógł go znieść jak pluskwę, chciał to zrobić w kretyński, bezczelnie egoistyczny sposób; pragnął poderżnąć mu gardło ilekroć ten wybuchał śmiechem, zedrzeć z gęby uśmieszek tak bliski psychopatycznym obrazom. Przeszkadzał ciężar niewidzialnych kajdan, ich niemożliwa waga, na którą zgodził się, wstępując do Tsunami.
Nie spuszczając z niego nieruchomej uwagi sięgnął wolną dłonią do kieszeni kurtki. Jeszcze nie tak dawno nie spodziewał się scenariusza, który obecnie rozgrywał. Opuszką palca wskazującego wystukiwał w mozolności treść smsa do dziewczyny, czekającej zapewne w umówionym miejscu, zastanawiającej się, dlaczego ktoś o tak nienagannej punktualności, spóźnia się już dobry kwadrans nie racząc choćby zadzwonić. Czy usprawiedliwiała go teraz naprędce wymyślonymi argumentami? Zrezygnowała z dalszego warowania i umknęła w swoim kierunku, do domu, do pracy, do znajomych, w oburzeniu komentując bezczelność faceta, który nie miał w sobie krzty duszy dżentelmena, żeby poinformować o odwołaniu spotkania? Galop myśli - niekoniecznie tych sensownych, potrzebnych - wybijał wewnątrz psychiki bolesny tętent kopyt, z czego każde uderzenie oznaczało inny problem.
Problem widzenia się z Ejiri. Problem z niezadowoleniem opiekunki. Problem z obrażoną Junniyą, której obiecał wieczorne obejrzenie meczu. Problem swojej moralności, z którą kłócił się nawet pomimo świadomości, że wybrał dobrze (sprawiedliwie, do cholery), kiedy wysunął z kieszeni telefon, kciukiem odblokowując ekran.
Nigdy nie był wielbicielem elektroniki; nie reprezentował zbyt dobrej kondycji, jeżeli chodzi o naturalne odruchy w obsłudze komórki. Widać to było po tym ile czasu potrzebował, aby wdusić losowy przycisk.
- Bądź grzeczny. - Polecenie gnieździło w sobie złość, ale przykrytą warstwą kurzu składającego się z drobin wieloletniego trzymania gardy; spokoju; czynienia powinności. - Wytłumaczysz się z podrzynania gardeł już u nas. - Informacja prześlizgnęła się przez powietrze jak nóż, którym - być może? - rzeczywiście rozcinano aorty. Arihyoshi nie zamierzał zastanawiać się nad tym, czy zaczepki chłopaka miały w sobie coś z prawdziwości. Wolał założyć, że nie, umniejszając każdy z tekstów do próby wytrącenia go z równowagi. Dość skutecznej, skoro dopiero teraz postanowił wykręcić numer alarmowy do Tsunami, wiedząc, że jeden klawisz dzieli go od wysłania wiadomości z możliwością przesłania swoich danych lokalizacyjnych w raptem pół sekundy.
Seiwa-Genji Enma, Ejiri Carei and Toda Kohaku szaleją za tym postem.
Śmiech, który wybrzmiał w milczącej przestrzeni, wyrwawszy się rozchylonym nieznacznie ustom, był gorzki, pozbawiony ciepłego refleksu radości, wgryzający się w uszy odgłosem pękającego szkła kaleczącego delikatne powłoki skóry przy rozbryzgu we wszystkich kierunkach, ciskającego w człowieka ostrością milimetrowych opiłków o kanciastych kształtach nadających niejako tożsamość każdemu z fragmentów — właśnie takim wyobrażeniem karmił samego siebie, ilekroć rozmyślał o Shingetsu czy własnym istnieniu w organizacji, określał poszczególnych członków jako kawałki roztrzaskanego lustra bądź wybitego okna, nietracące jednak nigdy niebezpiecznej otoczki raniącej wyszczerbionym brzegiem, szczególnie w momentach ludzkiej nieuwagi; takiej, jak teraz; wszyscy tworzyli większą całość, chociaż posiadali zakres indywidualizmu pozwalający wypełniać rozkazy w pojedynkę, w tym walczyć, żyć oraz wreszcie umierać. Śmierć traktował jako coś naturalnego, zaakceptował dekadę wcześniej codzienną obecność na własnych ramionach owej tajemniczej istoty pozbawionej kształtu, chociaż nierozerwalnie splecionej ze światem śmiertelnych, to wciąż interesującej w oczach mordercy, którym przecież był, nie ukrywał tego ani nie wypierał ze świadomości, wręcz chełpił własnymi dokonaniami i zarazem, co prawdopodobnie odróżniało od mężczyzny stojącego naprzeciw, nie obawiał się długofalowych konsekwencji popełnianych zbrodni, bowiem nie posiadał niczego do stracenia.
Może dlatego się roześmiał, a może uniesione ku górze kąciki ust będące bardziej karykaturą uśmiechu, układające się w kontury szczerego szyderstwa, stanowiły osobliwe preludium do tego, co dopiero nadejdzie, jakby wypowiedziane do tego momentu słowa utraciły znaczenie pochłonięte przez równoległą rzeczywistość albo wepchnięte w wygłuszoną próżnię, skąd żaden dźwięk nie powróci, i sekundę później wszystko umilkło. Coś w białowłosym chłopcu nabrało chłodnego dystansu, płynność złota stężała, niby ciemniejąc o kilka tonów w nagromadzeniu emocji stłoczonych pod czaszką i mrowiąc w naelektryzowanych agresją opuszkach palców zaciskanych w pięści, to ponownie rozluźnianych, chociaż niedawną beztroskość spotkała bezwzględna dekapitacja, to jeszcze zagryzał w zębach wychudłe ciałko zdrowego rozsądku, by nie atakować, by pozwolić wypowiadanym prowokacjom wykonać to, czego nie było wolno samemu Kohaku.
Nie chodziło o strach; dawno przestał się bać.
Nie chodziło o porażkę; w y g r a ł b y, co do tego nie miał wątpliwości.
Niechęć do dotyku wreszcie wybudziła się ze snu; nasilająca się awersja powoli zaczynająca drażnić, szczypać, podduszać, nabierała wyraźności, i prędzej czy później nastąpi utracenie niezachwianej kontroli nad instynktem szczerzącym zwierzęce kły wściekłego drapieżnika — wstręt coraz zachłanniej drapał przydługimi pazurami wewnętrzne ścianki opanowania, kruszejące przy upływie kolejnych oddechów owiewających drobinkami ciepła milimetry przestrzeni oddzielającej od Hotaru.
Defiguracja uśmiechu opadła na posadzkę, rozbiła się bezgłośnie, by bezszelestnie skonać gdzieś pomiędzy szarością schodów a ciężkimi podeszwami obuwia i teraz pozostała miernym wspomnieniem o połamanych kończynach, wybitych zębach, potłuczonych żebrach przebijających płuca, które zalewały się krwią, wreszcie topiąc w szkarłatnych kałużach ułudę wesołości.
— Widzę, jak w a l c z y s z — wyszeptał ze szczerym zaciekawieniem wymalowanym przez przestrzenie złotych zwierciadeł. — Walczysz ze sobą, by nie przekroczyć granicy, by zachować pozory, by nie zmiażdżyć mojej krtani, by nie utracić opanowania, by zachować nieskazitelny wizerunek przed wszystkimi gapiami, o tam! — Dłonią omiótł z ogromną dezynwolturą człowiecze sylwetki przyglądające się tej dwójce ze zmieszanymi uczuciami, wśród których wszystkie były prawdziwe, a zarazem niewłaściwe; nikt z tu obecnych nie rozumiał bowiem historii zalegającej w wypowiedzianych słowach i zawoalowanych spojrzeniach. — Walczysz… Tylko jak długo to jeszcze potrwa? — Tym razem drgnął, oderwawszy napiętość łopatek od chłodnej ściany, wciąż częstowany kuszącą swobodą własnych ruchów, w które wtłoczono energię zupełnie odmienną od poprzedniej.
Ta była zimna oraz beznamiętna, wyzerowana z jakiejkolwiek czułości, nabiegła cząstką drapieżności charakterystycznej dla rosomaka egzystującego zawsze w pojedynkę i zdolnego szczękami o nieprawdopodobnym zacisku przegryźć kość udową stworzenia kilkukrotnie większego od siebie, chociaż zaszczuci ignorancją śmiertelnicy dostrzegali jedynie urocze zwierzę o miękkim futrze oraz zwodniczo sympatycznym pysku, nieświadomi niebezpieczeństwa bądź celowo wypierający je spod firmamentu czaszki, bo łatwiejsze było skupianie się na dobrym — na złe nikt nie chciał spoglądać, dopóki owe zło nie atakowało bezpośrednio.
Teraz białowłosy chłopiec przestał być powarkującym kundlem.
Teraz polował.
W odwecie na wcześniejsze pchnięcie postąpił krok naprzód, zderzając twardość barku z klatką piersiową żołnierza Tsunami wyraźnie, by przeszyły bolesne impulsy, by na długość sekundy zdezorientować zauważalną zmianą w zachowaniu oraz dojmującą niewiedzą tego, co nastąpi, co nadejdzie, co właściwie planuje i ostatni raz przemknąwszy opuszkami palców przez materiał munduru gdzieś w obrębie ostatniego wyczuwalnego żebra, pomknął dłonią do ostrza należącego do Hotaru, oplatając rękojeść katany będącej bliźniaczką tej, której ostrze niedawno własnoręcznie prezentował ciemnościom. — Zgadza się, nie umarł z mojej ręki — mówił cicho, konstruował frazesy na załamaniu szeptu. — Zwyczajnie wykrwawił się od odniesionych obrażeń w ciągu dwóch, może trzech sekund i byłem ostatnim, co wówczas widział. Ja, nie Ty, Arihyoshi. — Dotyk na broni będącej we właściwych dłoniach instrumentem chaosu oraz zniszczenia, narzędziem stworzonym do zadawania bólu, do przynoszenia śmierci tym, którzy znajdowali się naprzeciw chłodnego ostrza, pogłębił się, nie pozwalając mężczyźnie odsunąć się nawet na centymetr bez konsekwencji — tą byłoby wyszarpnięcie katany z bezpiecznych objęć pokrowca i jednoczesne przekazanie jej Kohaku wpatrującego się ze wściekłością oraz dziką intensywnością w tęczówki człowieka, którego istnienie wraz z obecnością w podziemnej stacji metra było solą wcieraną w niewygojoną ranę dzień po dniu; błędem popełnionym przed miesiącami, kiedy zamiast rozpłatania gardzieli nożem, pozwolił mu dogorywać w milczeniu, nadal pamiętając krwistą mozaikę powstałą z rozerwanej kończyny. — Powiedz mi.
Nie powinieneś żyć.
Nie powinieneś (prze)żyć, pragnął to powiedzieć.
Wysyczeć prosto w twarz, splunąć atramentem poczerniałej trucizny w zagłębienia każdej wyrwy pozostałej po tamtym wydarzeniu w sercu, którego harmonijność niedawno wyczuwał pod palcami błądzącymi przez klatkę piersiową, aby zatruć i jego toksykantem pozbawionym jakiegokolwiek antidotum, pragnął wyszarpnięcia tych pogrzebanych pod całunem kurzu pretensji, wtłoczenia między myśli prostego stwierdzenia; jedynym remedium na wszystko, co zagnieździło się we wnętrzu wraz z cząstkami pokruszonych reminiscencji, była agresja, nieugaszona przemoc wydostała ze schematyczności codziennego świata wymagającego dostosowywania się, ślepego podążania za wytyczonymi normami, którym Shingetsu pogardliwie wymierzało siarczysty policzek, zaburzając bezceremonialnie chwiejący się porządek.
— Chcesz mnie stąd zabrać. Kto powiedział, że ci pozwolę? — tembr głosu nabrał ostrości wsiąkniętej w głębokie brzmienia głosek, nieco gardłowe, zdecydowanie nieprzyjemne. Nawet nie zwrócił wcześniej uwagi, czy nagłym poruszeniem wytrącił trzymany przez żołnierza telefon, czy może temu udało się powiadomić jednostkę o własnym położeniu, jednak pozostawało to pozbawione znaczenia — tylko głupiec uwierzyłby, że zdołają dotrzeć na czas. Przybliżył się jeszcze o milimetry, wciąż napierając nań własnym ciałem i ciasnym chwytem trzymając rękojeści, teraz obu mieczy, instynktownie wychylając z pochwy ostrze przytwierdzone do boku. — Obiecuję ci prawdziwą walkę, na śmierć i życie, dopóki jeden z nas nie zacznie dławić się od własnej krwi. Wystarczy, że się cofniesz. — Lekkim szarpnięciem potraktował katanę Hotaru. — Tylko… — urwał na długość oddechu. — Nie zapominaj, w przeciwieństwie do ciebie, mnie nie obchodzą żadne ofiary. Nie przejawiam wyrzutów sumienia względem rykoszetów; jak zginą, to zginą i tyle. — Nieznacznie przekrzywił głowę, kierunkiem wskazując bezbronnych gapiów wciąż zaaferowanych rozgrywającą się sceną z mniejszą lub większą intensywnością, obecnych w stwardniałej scenerii nabierającej trudnego do ignorowania ciężaru rozsiadającego się wśród ścian podziemnej stacji i schodów, na których dalej tkwili.
Sekundy mijały jedna za drugą.
Przestrzeń kurczyła się coraz bardziej.
Przeszłość całkowicie pochłonęła śmiech oraz kłamliwą wesołość.
— Pytanie brzmi, czy tobie losy tych ludzi są równie obojętne?
Ostrze katany wysunęło się o kolejne centymetry, nieubłaganie zbliżała się chwila podjęcia decyzji.
— Czy jesteś gotowy, by kogokolwiek poświęcić?
Krew, szczególnie tę cudzą, podobno zmywało się z własnych dłoni najtrudniej — czyż nie?
Krew, której litry Kohaku beznamiętnie przeleje, jeśli będzie tego wymagało uwolnienie się z tego miejsca.
@Arihyoshi Hotaru (<333)
Ejiri Carei, Arihyoshi Hotaru and Fenrys Umbra szaleją za tym postem.
I może rzeczywiście najlepszym pytaniem jakie można zadać było to wypowiedziane przez przyciśniętego do muru chłopaka. Jak długo to jeszcze potrwa, nim wyżynające krew, metalowe nici pękną pod naporem wiecznego nacisku, puszczając go, Arihyoshiego, naprzód jak zerwanego z uprzęży psa? Kiedy nagromadzone iskry, duszone dotychczas pod podeszwą wojskowego buta, wymkną się potęgą żywiołu i otoczą cały plener, oślepią racjonalność błyskiem przerażającego szaleństwa, zaogniając go od wewnątrz nieujarzmionym pożarem? W twardej piersi od lat trzymał wszystkie emocje; traktował jak niesforne zwierzęta, próbujące wymknąć się z kartonowego pudełka, wyściubiające stamtąd ruchliwe nosy, wystawiające małe łapki, stale zgarniane i umieszczane ponownie w środku, dokarmiane oszczędnie, słabnące, ale bez szans na wymarcie, bo mimo wszystko żal mu było uśmiercać coś tak bezbronnego; nie był tym typem. Wmawiał sobie, że nim nie jest, ale może chodziło o coś więcej niż litość w ogólnym znaczeniu; może żałował sam siebie, tych setek wycieńczających treningów, po których oczekiwał uznania i go nie otrzymywał, tych dawnych śmiechów podczas musztry, tłamszonych za zaciśniętymi lekko wargami, wychwytywanymi nie w powietrzu, nie jako dźwięk i szereg gardłowym brzmień, ale jako lśnienie oczu, drgnienie kącika ust, żałował wesołości jaką mu odebrano wraz z morderstwem Yakushimaru. Może chodziło o uczucie jakie potrafił z siebie wydobyć nim to nie zostało pogrzebane pod ciężarem straty.. Z tego przecież powodu do niej przychodził. Godzinami otaczały go więzienne mury, w których kurczącym się obrębie oglądał tłuste strąki czarnych kłaków, klejących się do jej spoconej skóry, chorowicie żółtej, zmizerniałej, z wątrobianymi plamami na dłoniach, próbującymi przykrywać jego ręce w beznadziejnej aktorskiej grze, w której wcielała się w rolę matki. I wpierw jej na to pozwalał, ale z każdą kolejną wizytą były to coraz krótsze epizody, aż wreszcie nie kładł już palców na metalowym blacie, choć widział na stole jej chude nadgarstki zakleszczone w za dużych obręczach kajdanek, dostrzegał drżenie rozdrapanych do krwi knykci, bo tak sobie radziła z brakiem narkotyków; tylko tak sprowadzała się do porządku, do przytomności. Powinien żywić do niej przede wszystkim żal, ale w egoizmie żal mu było siebie; że musiał tam przychodzić, że musiał jej tłumaczyć kim powinna, ale nigdy nie była. Żal mu było straconego czasu jaki na to przeznaczył i nikłość rezultatu, bo kiedy pozwalał sobie w naiwnej wierze sądzić, że wreszcie dotknął tkliwego miejsca i ruszył jej sumienie, zaszczepiając w zdegradowanym mózgu przynajmniej najmniejsze ziarno samorefleksji, ona nagle znów pytała czy może ją stąd wyciągnąć; mamrotała farmazony, ale w oczach dostrzegał zamglenie przyjemności na samą perspektywę wyrwania się z lochów i dopadnięcia do kolejnej dawki.
Nie znosił matki, bo była słaba. Miała szansę poddać się rehabilitacji i rezygnowała z niej, bo nie dostrzegała wyboru danego przez życie; okoliczności sprawiły, że uwierzyła w ten najbardziej bezczelny sposób, że jest ofiarą i nic już na to nie może poradzić. Urodziła się na kolanach i na kolanach zamierzała umrzeć. Tymczasem chłopak naprzeciw miał opcję na resocjalizację, ale ją ignorował; świadomie wybrał szaleństwo, własny nałóg i truciznę, którą łykał ilekroć kłapał ozorem i być może to było powodem, dla którego Arihyoshi nie nienawidził go tak prymitywnie.. W pokrętności nawet go fascynował; to jak był zbudowany, jak działały jego wadliwe mechanizmy, których rytm powinien dawno doprowadzić urządzenie do wybuchu, a jednak funkcjonowało, jakoś wymykało się rozklekotaniu. Stawało się przez to niezrozumiałe; więc niebezpieczne.
Prosta konkluzja, dzięki której garda nigdy nie została opuszczona. Hotaru nie sprawiał wrażenia wielce przerażonego perspektywą konfrontacji, ale miał się na baczności. Najmniejsze gady mają najsilniejsze trucizny; poza tym prościej trafić w krtań gargantuicznego niedźwiedzia niż w giętkie ciało salamandry i przez to nie spuszczał z niego spojrzenia; potrzebował czasu, aby odnaleźć alarmowy przycisk, wysłać automatyczną wiadomość z pobranymi danymi lokalizacji do rejestratorów. W Tsunami ktoś właśnie przekazywał sygnał dalej; stawiał na nogi jeden z przechadzających się po centrum oddziałów patrolujących. Ktoś inny przyjmował zlecenie: zaraz tam będziemy, jakby to miało trwać kilka sekund, a nie kwadrans rozwleczony do miana godzin.
Czy naprawdę potrzebował jakiegokolwiek pozwolenia?
Próba przybliżenia się przeciwnika jedynie uniosła jedną z ciemnych brwi. Przypatrywał się jego źrenicom, ale choć w skupieniu studiował poczynania, w gruncie rzeczy zwracał uwagę na coś innego. Czuł przecież przemknięcie po żebrach opiętych mundurem; dotyk przesadnie subtelny, rezerwowany dla kochanków, zainteresowanych, ale niepewnych na to, jak daleko można się posunąć. Byłoby w tym coś romantycznego, gdyby nie dzika aura buzująca pod cienką cerą chłopca; gdyby nie to wariactwo skłębione w żołądku, trawione i rozsyłane do wszystkich komórek organizmu. Infekcja ogarniała wszystko — sylwetkę, umysł. Bystry, ale zbyt pewny siebie. Brawura go zgubi; wiedział to. Łatwo było poznać po zbytniej pewności siebie, zakrawającej o arogancję. Jakby wszystko musiało mu się udać; jakby miał plan na każdą okazję, rozgryzł wszystkie ruchy wroga; jakby poruszał się nie zwracając uwagi. Dlaczego teraz nikt się nie śmiał? Bo przecież dopiero to było zabawne.
Mógł go powstrzymać przed wezwaniem wsparcia, a zamiast tego próbował przestraszyć. Zdominować kogoś, kto — jak on — nie miał nic do stracenia. Kto na dźwięk groźby o życie niewinnych istnień nieomal się uśmiechnął. Ulotny skurcz szczęki na ćwierć sekundy zmienił wyraz, jakby naprawdę można założyć, że pozwoli sobie parsknąć, pokręcić głową, wyszeptać: naprawdę sądzisz, że mnie obchodzą? — ale nic takiego nie miało miejsca, bo liny wciąż wżynały się w napęczniałe, przerośnięte mięso żywych instynktów, wciąż trzymały to wszystko w kupie, pozwalały zachować kamienną twarz. Działać po swojemu. Jak należy.
Telefon komórkowy trafił więc na dawne miejsce; wsunięty niespiesznie w kieszonkę na piersi, zamknięty za kliknięciem guzika o przesadnej mocy zacisku. Zaraz po tym dłoń, obleczona w rękawiczkę, opadła na wierzch smukłej ręki nastolatka, palce wczepiły się pod zgięcia stawów, wciskając między skórę a pochwyconą rękojeść katany.
— Dajesz mi powód. Ruszysz się jeszcze, a przecież nie będę mieć wyboru — tonem zszedł do cichych brzmień ironii; niemal zagłuszonych odgłosem ocierających się o siebie ubrań, oddechów, szeptów zgromadzonych w tle gapiów. Musiało być ich tu kilkunastu, może nawet kilkudziesięciu; jakiś dzieciak, mimo reprymend matki, filmował właśnie całe zajście, z kadrem idealnie ustawionym na żołnierski mundur zakrywający muskularne plecy, z komentarzem na temat organów prawa przesłanym do przyszłych oglądaczy. Ktoś inny w oczekiwaniu oglądał spektakl i nie zakładał, że być może zaraz rozpocznie się tu rzeź.
Ale czy to nie głupia psychologiczna gra frajera opuszczonego przez kolegów? Czy nie tak działało Shingetsu; mocne tylko w grupie, z poparciem kumpli?
Tym razem to Arihyoshi nieco się pochylił; zatrzymał się o krok; o ostatnią papierową barierę akceptowalności. Palce zamknęły się wtedy mocniej na dłoni chłopaka, kciuk wcisnął w śródręcze, ciało przechyliło naprzód, napierając w odwecie, jakby znów chciał przygwoździć go do ściany, wbić w jej chropowatą fakturę, scalić z nią na gładki fresk w kolorze krwistej miazgi. — Uznajmy, że właśnie to zrobiłem. Wiesz czemu ludzie się cofają, idioto? — Jeszcze bliżej, jeszcze szelestliwej. Gdyby nie maseczka okrywająca twarz, dotknąłby płatka jego ucha. — Żeby wziąć rozbieg.
Ejiri Carei, Toda Kohaku and Fenrys Umbra szaleją za tym postem.
O czymś zapomniała? Coś... się stało?
Wyrwała się z nieruchomej pozy, która nadawała jej ciału aury porcelany. Zdawała się ignorować osadzaną na niej od czasu do czasu, zaciekawią uwagę. Nie trudno było uznać, ze na kogoś czekała, a ów ktoś - najwyraźniej - wg widzów pobliskiej kawiarni - ją wystawił. Zrozumiała nawet, ze dwójka prawdopodobnie studentów, znacząco zerka w jej stronę, jakby ze współczuciem, albo - chęcią pomocy. Nerwowo, poprawiła rękawy białej koszuli, obleczonej koronką przy rozszerzonych rękawach i dekolcie. ostatni raz zerknęła na wyświetlacz, decydując się na wiadomość, której zwięzłą treść wystukała i wysłała, przez kilka uderzeń serca przyglądając się, jak sms miga, a opuszka kciuka drga nad ekranem z wahaniem.
Czekałam przy umówionej kawiarni. Mam nadzieje, że się nie minęliśmy. Mam nadzieję, wszystko w porządku? Będę wdzięczna za wiadomość, jeśli coś się zmieniło
Oderwała skupienie od wyświetlacza, ale komórki nie wsunęła do kieszeni spodni, jakby w obawie, że umknie jej odpowiedź. Równocześnie tez z ruchem dwójki chłopców w jej stronę, zrobiła zwrot w kierunku uliczki, którą - jeśli się nie myliła (a działała w pośpiechu analizy), mógł iść Hotaru. Coś niespokojnie wierciło się w klatce piersiowej, podsycając spieszność płynącej krwi i jej żywo łaskoczące dudnienie w skroni. Scenariusze, co mierzyły się o status realności w umyśle, odrzucała po kolei, wciąż nie mogąc ustalić właściwej racji emocji zadartego wysoko lęku. A może smutku? Nie miała podstaw wierzyć, że faktycznie została wystawiona. Nie łączyła wymykającej uchwyceniu, zalążków nadziei, z faktycznie, niemal zleceniowym spotkaniem. Umysł płatał nieskończoność scenariuszowych kombinacji, finalnie - zawsze zatrzymując się na oferowanym od wojskowego, kolejnym fakcie, który racjonalizował wszystko to, co zdawało się początkowym niedopowiedzeniem.
Echo stłumionych kroków krótkiego obcasa botka, znikał w uliczce, gdy w oddali, dostrzegła co najmniej nienaturalne zbiegowisko gapiów. Mimowolnie przyspieszyła, zgarniając na bok częściowo rozpuszczone włosy, zwinięte na górze i spięte zdobioną szpilą. Zainteresowanie, jakim zebrani widocznie darzyli rozgrywającą się scenę przy jednej ze ścian, wywołała w niej momentalny skok ciśnienia. Dwie, niemal splecione w zwarciu sylwetki, z czego rozpoznawała tylko jedną zbyt dobrze. Nie musiała nawet widzieć obleczonego w maseczkę oblicza, by rozpoznać postawną sylwetkę, szerokie plecy i charakterystyczny, czarny mundur Tsunami. Zamarła na kilka sekund, próbując w zawieszeniu zwolnionego nagle czasu zrozumieć, co właściwie działo się w uliczce i kim... jasnowłosy chłopak, który wyraźnie musiał prowokować (całkiem skutecznie) żołnierza. Co wydarzyć się musiało, by doprowadzić dwie sylwetki do maskowanego ognia, które burzą odzwierciedlało się na spiętych niemożliwie sylwetkach. Żadna nie wydawała się ustępować miejsca, a Carei ze zdumieniem własnego poruszenia orientowała, że wyjątkowo zwinnie przemknęła między zebraniami, gdzieś po drodze, trącając rękę kogoś, kto właśnie próbował nagrywać rozgrywającą się scenę. Serce obijało się w klatce żeber nierównomiernie, płochliwie, gdy wysunęła się z tłumu, stawiając kroki wprost między zwarte sylwetki.
Czy była w stanie w ogóle poruszyć dwie splecione w walce, stalowe statuy?
- Hotaru - z malowanych błyszczykiem usta umknęło imię. Z niewyraźnym pytaniem i prośbą jednocześnie - jeszcze chwilę przed tym jak w miękkim półbiegu, znalazła się przy dwójce. Ryzykowała. Wiedziała to tak klarownie, być może z głupotą dudniącej w żyłach krwi i wezbranego niepokoju. Dopiero z bliskiej odległości, była w stanie zerknąć na wyraźnie młodszego, obleczonego maską chłopaka, ale ledwie prześlizgnęła ciemne ślepia przez malowane obliczem, by całą uwagę skupić na czarnowłosym. Dłoń z jakimś rozpaczliwym wyzwaniem zaprała na męskim przedramieniu, nie dając się odsunąć. Drobne palce zwinęły się wokół napiętej skóry, ale nie miała zamiaru puścić. Całe ciało obróciła w stronę żołnierza, szukając rozognionych turmalinów źrenic. Nie znała go takiego. Nie widziała do tej pory szumiącego jak burzowe iskry gniewu, który wydawał się trzymać w ciele mężczyzny tylko na rwących nitkach silnej woli. Nie miała pojęcia, czy ingerowała w misję, konsekwencje umykały w napierającej boleśnie potrzebie przerwania widowiska. Zgromadzona publiczność podpowiadała co najmniej, że cos było bardzo nie tak.
- Chodźmy stąd - melodyjny głos zabrzmiał nienaturalnie miękko - Puść go. Proszę - kolejne wyrazy zdawała się niemal szeptać, rozchylając drżące wargi w tłumionym oddechu, zadzierając brodę, odsłaniając jasną szyję i zwijając palce ręki już nie na skórze przedramienia, a na samym materiale munduru. Zawieszona w półkroku, całkowicie zapomniała o przerzuconej przez bark torbie, co zakołysała się porzuconym wahadłem, obijając brzegiem o znajdującego się tuż za jej plecami nieznajomego.
@Arihyoshi Hotaru @Toda Kohaku
Arihyoshi Hotaru and Toda Kohaku szaleją za tym postem.
w y o b r a ź n i a
uboga oraz nieszczególnie rozwinięta w dzieciństwie sprowadzała się do prostoty, do klarowności wymierzanych sierpowych, do niezastanawiania się na przyszłość, jednak we śnie rozrastała się do niebotycznych rozmiarów, których nie obejmował palcami za szyję, chcąc zadusić, dlatego powracając do rzeczywistości zabierał w podręcznym bagażu wszystko, co poszukiwało ujścia. Wytchnienia od dźwiganego ciężaru, od prześladujących upiorów, od abstraktów zatrzymanych we własnej głowie, skąd przecież nie mogły uciec, jednak niezauważenie przejmowały władzę i splatały wściekliznę zapieniającą wyszczerzone zęby z szaleństwem wibrującym podskórnie w korytarzach żył. To była jedna z tych chwil, kiedy nicie kontroli pękały jedna po drugiej, trzask za trzaskiem, włókno za włóknem, a przyczajony w kącikach prześmiewczo uniesionych warg spokój zaczynał krwawić, bo oto właśnie ostrze krótkiego noża rozpłatało cienkie powłoki skóry pomiędzy chrząstkami tchawicznymi a krtanią, wypuszczając na wolność drapieżną furię o przyczajonym kształcie i bezszelestnych krokach. Tutaj właśnie każdy mógłby obrysować wyraźną różnicę pogłębiającą się w milimetrowej przestrzeni oddzielającej dwie, wysokie sylwetki od siebie; Kohaku szczerze chwytał za wypełnioną poczerniałą cieczą szklankę i wychylał w gardziel miksturę wysklepiającą agresję w pęczniejących arteriach, kiedy Hotaru wciąż się wahał, wciąż walczył, wciąż hamował nieznośnie rozrastające pod sklepieniem czaszki uczucie, w którym pozwalał sobie na bycie tym, czym może gardził, a może czego się obawiał.
I — co najdziwniejsze — współczuł.
Srebrnowłose szczenię nie potrzebowało ani tego współczucia, ani litości wyzierającej z cudzego spojrzenia, bo wbrew wszystkim pozorom jeszcze nie postradało zmysłów, spuszczało jedynie ze smyczy pierwotne instynkty o powykręcanych wieloletnimi kopniakami kończynach i kręgosłupach trzaskających złowrogo przy przeciąganiu zdeformowanych grzbietów, jednak nie czyniło tego nieprzemyślanie, raczej naciągało cięciwę cudzej cierpliwości i przez niebezpieczne drażnienie drugiej strony wychwytywało stopą grunt pod pierwszy atak niekoniecznie pochodzący od Tody. Spijał ambrozję zwycięstwa ilekroć doprowadzał kogoś na krawędź tylko po to, by zepchnąć w bezdenną otchłań wynaturzonych pragnień — takich, o których nie mówiło się wcale albo dopiero po północy, kiedy miasto nakrywała podziurawiona płachta zezwierzęcenia. Zachłannie pożądał destrukcyjności przebijającej przez posyłane spojrzenia, palącego żaru do wyrządzenia mu krzywdy, bowiem w ten sposób człowiek posiadający jakąkolwiek moralność i zasady, których namiętnie się trzymał, krzywdził samego siebie, i chłopak odnajdywał w tym niejakie szczęście, jakby w przełamywaniu korpusu zachowanej w fundamentach jestestwa etyczności dostrzegał coś pięknego, omamiającego zmysły, może nawet uwodzicielskiego.
W tych ulotnych sekundach tlących w ciasnocie dwóch ciał splecionych pojedynkiem spojrzeń mógłby wiele i wcale nie ze względu na protezę Hotaru, bolesną pamiątkę wydarzeń, które przecięło ich ścieżki pierwszy raz, prędzej przez pozostawioną swobodę, jaką wciąż odnajdywał w jednoznacznej sytuacji, gdzie cisza dookoła krzyczała tylko o tym, że zaraz dojdzie do
p r z e m o c y, do rozlewu krwi, wybijania sobie zębów i przez efemeryczność mrugnięcia zastanowił się, czy było to celowe, takie pozostawienie uchylonej furtki na wykonanie pierwszego kroku, po którym żaden nie musiałby dłużej udawać, podtapiać się w upodlającym uczuciu zachowywania się; przecież ludzie patrzyli, jednak srebrnowłosy gówniarz najchętniej splunąłby na wszystkim albo chlusnął żrącym kwasem w ciekawskie spojrzenia. To nie tak, że obydwoje zasługiwali na jakąkolwiek samotność, chociaż dzielili wypaczoną intymność skumulowaną w napiętych mięśniach i wysuniętych ostrzach wciąż w kontroli szczeniaka szczerzącego zęby.
Mógłby umrzeć
t u
i
t e r a z.
Bez wyrzutów sumienia, bez pretensji, ze szczerym uśmiechem zatrzymanym na ustach, bo przecież umarłby na własnych warunkach — w a l c z ą c — a nielicznym przysługiwał ten luksus, szczególnie kiedy na horyzoncie powiewała chorągiew przynależności do kogoś bądź czegoś, może nawet rekrut Tsunami wyczuwał tę gotowość, może dostrzegał w oczach, które wreszcie spoglądały szczerze, nieosłonięte dłużej zakłamanymi fasadami wymalowanymi powierzchownie grubą warstwą tanich akwareli skrywającymi pod sobą całą prawdę niewidzialną dla pozostałych.
Drgnął nieznacznie na dotyk, spodziewany (oczywiście…) i zarazem drażniący jak każdy inny kontakt z drugim człowiekiem, szczególnie ten przeciągający się w bliskości mezalians, którego właśnie się dopuszczali, nie wycofał jednak własnych palców nawet o milimetry, chociaż ucisk cudzych palców wgryzał się w podświadomość i nawoływał do gwałtownego zareagowania, do krwawej rebelii, do pochwycenia za broń, by zdecydowała o wszystkim. Parsknął na jego słowa, chyba z uciechy, trochę ze zniecierpliwienia, na pewno z ekscytacji, machinalnie wyciągając katanę przytwierdzając do swego boku o kolejne milimetry, pozwalając przyjemnemu dźwiękowi ostrze tnącego powietrze wedrzeć się w uszy.
— Więc… — szepnął w odpowiedzi, pozwalając Hotaru tylko do pewnego momentu napierać ciałem, które wreszcie musiało zderzyć się ze stwardniałą sylwetką Kohaku wtłaczającego w labirynt arterii drapieżność pulsującą podskórnie wraz z delikatnym wyrzutem adrenaliny, kiedy uniósł podbródek wystarczająco, by spotkali się spojrzeniami w połowie. — … niech się zacznie.
Boisz się?, chciały zapytać roziskrzone głodem oczy.
Nie zrobił tego jednak.
Nagłość niespodziewanego wtargnięcia, wyraźnie konfundującego, wycofała o centymetry w bezpieczeństwo miejsca, z którego jeszcze mógł zaatakować i jednocześnie oszacować zmienną sytuacji, nie rozumiejąc co właściwie się wydarzyło ani kim była nieznajoma; czyżby oderwała się od stada gapiów? I wówczas dosłyszał wypowiedziane słowa, prośbę wycelowaną w żołnierza będącego o krok od wyszarpnięcia katany spod palców kundla Shingetsu, a dziwaczna uczuciowość wtłoczona w ciche dźwięki wywołała smugę uśmiechu na twarzy chłopaka.
— Co mówiłeś o rozbiegu? — wyszeptał na granicy słyszalności i chociaż teraz nie posuszył się o milimetr, obydwoje doskonale wiedzieli, o czym mówił; o Kim. — Zaryzykujesz kolejne życie? — dorzucił ze świadomością, że Arihyoshi zrozumie.
Ostrze katany wciąż lśniło w półmroku groźbą, ale — co zaskakujące — ucisk oplatający drugą rękojeść nieznacznie zelżał, wystarczająco dla wystosowania bezgłośnego komunikatu, w którym obydwoje zrezygnują i odnajdą się innego dnia.
T y l k o
czy na pewno tego chcieli, czy może wszystko zaszło za daleko?
Nikomu nie okazywał miłosierdzia, po prostu nieplanowana ingerencja zaburzała czasoprzestrzeń oraz kompozycję walki, gdzie nie było miejsca na nieznajomą.
@Ejiri Carei @Arihyoshi Hotaru <333
Ejiri Carei and Arihyoshi Hotaru szaleją za tym postem.