Kompozycja obdrapanych fasad, starych budynków niegdyś będących fabrykami. Jeszcze niespełna dekadę temu, wszystkie z wielopiętrowych obiektów przeznaczone były konkretnemu zakładowi. Obecnie duże hale, upstrzone drucianymi, zardzewiałymi drzwiami, wypełnia jedynie słońce. Nieważna jaka jest pora dnia, wewnątrz panuje wszechobecny zachód. Światło zawsze podkreślało naruszone kontury gmachów, czyniąc je bardziej przyjaznymi, mniej martwymi. Jesiennymi wieczorami, kiedy wpadało w odcienie pomarańczy i przejrzałej śliwki, wydawały się abstrakcyjnie romantyczne. Kompozycja pozostawionych samopas budynków jest usytuowana na granicy Nanashi. Urzędnicy - zdaje się - zapomnieli o tej części miasta. Jak trupy po swojej świetności, piętrowce straszą porzuconymi krosnami i prasami drukarskimi. W miejscu tym miesza się wiele wspomnień dawnych robotników, których rodziny zamieszkiwały sąsiednie okolice. Stąd w dystrykcie Kobayashi tak wiele smutku. Po ulicach biegają zapomniane przez rodziców dzieciaki. W małych, klaustrofobicznych bramach chowają się zgarbione od znojnej, wieloletniej pracy sylwetki pracowników. Ich zakrapiane shōchū oczy spoglądają ku powybijanym oknom fabryk, szukając w nich odbicia utraconej młodości. Od paru miesięcy sytuacja w Kobayashi zdaje się zmieniać. Przestrzeń poddawana jest nieśmiałej próbie gentryfikacji. Prócz dotacji na otwarcie biznesu w tych okolicach, władze miasta posłały specjalne oddziały Tsunami. Do tej pory utrzymało się w Kobayashi parę knajp o znośnej renomie wśród mieszkańców. Dla innych dzielnic były to tak szare przybytki, jak fasady okalających je domów. Ulicami rządzą dzieciaki sięgające cudzych portfeli, ale i ich rodzice kibicują tej namiastce kradzieży. Kobayashi tętni dwoma życiami: jedno to ucieleśnienie wspomnień i bólu; drugie roztacza wokół siebie kokon inkubujący odrodzenie.
Przychodząc do Kobayashi ma się wrażenie powrotu z daleka. Choć te budynki zalakowane zmurszałymi deskami, choć ludzie skostniali jak szkielety dawnych fabryk, to jednak wszystko w atmosferze swojskości. Dzielnica jest czysta. Na ogromnych, przecinanych wielkimi oknami fasadach jedynie złuszczająca się farba. Wszystko pozostawione samopas, by się człowiek mógł lęgnąć bez pomyślunku. To wszystko za sprawą biedy. Jak wirus ta przekazywana jest z pokolenia na pokolenie. Coraz mniej tym dzieciom w rękę — i majątku, i ciepła domowego ogniska.
Okalające Kobayashi kamienice, niegdyś kwatery dla pracowników upadłych fabryk, zamieszkują ich potomkowie. Najstarsi jednak pamiętają świetność dawnych zakładów. Piękno nowych, wkładanych we framugi, okien, przyjemny skowyt pracy, buzujące najniższą oktawą maszyny. Rzędami do pracy tak szli, wiedzieni wyidealizowaną ideą przyszłości. Później, już po masowych zwolnieniach, zamknięciach kolejnych wytwórni, światy ich przeklęto. Wpierw zaczęło brakować jedzenia. Na początku zawsze zaczyna brakować jedzenia. Życia się zatrzymały. Technologia nie docierała, bo nie posiadano ku temu finansowego podłoża. Mieszkania skurczyły się, bo wraz z ubóstwem wzrasta chęć na proste erotyzmy. Końcowy etap był tym najgorszym. Dotykał serc bezpośrednio, przeszywał na wylot z głośnym mlaskiem mięśnia. Ludzie zorientowali się, że nad ich głowami nie niebo a szklany sufit. Pozamykani w klitach, nazwani plebsem, wiedzieli, że są za bardzo. Za głośni, za agresywni, za wulgarni, by od tak ten sufit wybić, by skąpanymi w szklanych odłamkach na nowo wypełznąć na powierzchnię.
Tutaj się wychowywał. Pierwsze dziesięć lat życia, gdy Kobayashi zasypywano odpadami — materialnymi, ale i ludzkimi. O umorusanych policzkach, ale uśmiechu szerokim, wybijali okna w postfabrycznych budynkach. Ten obrazek, namaziany farbą olejną, wciąż tam jest. Symbol anarchii przypomina o czasach, kiedy choć buty się rozpadały, to życie było całe. Pełniejsze, teraz stwierdza. Przemierza wąskie ulice Kobayashi jak obcy, bo choć wciąż z Nanashi, to ciuchy nieco lepsze, wzrok trzeźwiejszy, ręce spracowane, ale czyste. Mijają go dzieciaki w gangsterskich podgrupach. Podobno w Kobayashi pałęta się najwięcej sierot. Jednocześnie i duży odsetek dorosłych wraca tu, by już na dobre palnąć sobie w łeb. Bo opasłe budynki najlepiej niosą odgłosy śmierci. Odbijają je niczym w w teatralnej sali, a — przyznajmy — kto nie chciałby umrzeć jak w dramacie.
Jest chłodno, ale nie wszystkim. Przyzwyczajeni do wgryzającego się w kości zimna mieszkańcy chodzą pomiędzy budynkami. Walają się z knajpy w knajpę, szukają najtańszych jajek i tofu, z pełnych dań smakującej niczym, gotowanym ryżem i rybą, furikake. On wyprostowany, ze spojrzeniem w mijanych twarzach. Analizuje ich rysy, czy aby nikt jej nie przypomina. Kto wie, jak wygląda po takim czasie. Nie długim, ale wyżerającym tkankę tłuszczową. Flakka robi z ciebie żywego trupa. Oczy więc śledzą sylwetki nadpobudliwe, pobudzone psychoruchowo. Nigdzie nie widzi Ai.
Wyjmuje fajkę. Jest południe, słońce schowane za pourywanymi chmurami. Choć spokojnie to w oddali krzyki. Nic nowego. Na Kobayashi składa się nie tylko szaro-bura scenografia, ale i równie mało kolorowe dialogi. Marszczy brwi, bo głosy milkną a jak milkną to znaczy, że kogoś skapitulowano albo zmuszono do ucieczki. Kurwa. W sobotnie południe. Lokalsi wciąż spokojni, ale on jak to bite zwierzę już czujny. Fajka niepodpalona, zakleszczona pomiędzy dwojgiem palców. Awantura zbliża się przy krótkich okrzykach, zza rogu. Spodziewa się fali spłoszonych narkomanów, ale w zamian wypada ku niemu duet dzieciaków.
— Jebany Gentaro — palnie tylko i dwa kroki zrobi, by wyjść na środek wąskiej uliczki.
Przed nimi dwa dzieciaki, za nimi napierdalająca sylwetka. Wokół ludzie ustępujący im drogę, okrzyki zdziwienia i przekleństw rzucanych ku nastolatkom. Zanim ci jednak uniosą wzrok, zanim ich mężczyzna capnie za kark, to jeszcze krzykną za siebie:
— Mówiłaś coś, czy to tylko gnój parował?!
I wtedy widzą go już z fajką z ustach, oczyma wkurwionymi. Na ich żółtych ciuchach plamy potu, teraz jakby większe. Ucieczka ni w tę, ni w tamtą, za nimi wkurwiona laska, przed równie niezadowolony Keita. Szlag by to. Lepiej jednak w paszczę smoka, który zmieli, ale wypluje, a tamta może wypatroszy jeszcze, nie wiedzą. Wpadają więc w objęcia starszego z Kyōken a on tylko w przelocie palnie ich łapą po głowach (z zadyszką to nie tak wcale dobrze, bo powietrze cofa się do płuc).
— Oszalała baba! — krzyczy Gentaro i w rozkroku gotowym do ucieczki staje za nimi; drugie z dzieci kuca w zadyszce.
Na ich zarozumiałe łby jeszcze znajdzie się czas, ale Kyōken ma tę jedną, jebitnie wkuriwającą zasadę: że za rodzinę to i w ogień. Więc Keita ku temu ogniu właśnie patrzy. Żarzące się jak węgiel ciemne oczy i ręka ku niemu startująca z impetem godnym dwumetrowego boksera. On tę rękę w nadgarstku unieruchamia własnymi palcami, fajka z ust wylatuje, więc klnie, ale też trochę ku niej. Ku tym źrenicom pieniącym się złością, ustom obleczonym śliną, z którą wcześniej wypluwane były słyszalne z odległości “kurwy”.
— Spokój — mówi szybko, groźnie i próbuję tę sylwetkę odepchnąć dalej, od jego ciała i źródle jej też wkurwienia, dwójki podjudzających w tle sierot.
@Yōzei-Genji Madhuvathi :heart1:
Dla niej ta dzielnica, o dziwo, była źródłem pewnego rodzaju ukojenia, a przynajmniej tak potrafiła to sobie tłumaczyć. Nawet jeśli narkotyki, które tu odbierała miały finalnie jeden efekt. Drżące dłonie, które nerwowo upychała w kieszeniach, swędzenie nosa, odrobinę zdezorientowane, usilnie szukające celu spojrzenie. Splunęłaby na chodnik, gdyby tylko miała czym. Podniebienie paliło, drapało, jakby połknęła stos igieł.
Mógł to też być efekt kolejnej, nieprzespanej nocy. Jęczące za oknem dusze nie dawały jej spać, nie dawał spać nałóg, koszmary, które lubiły ją nawiedzać gdy tylko przymknęła powieki. Pojawiały się nawet wtedy, gdy nie zmorzył jej sen, płatając figle między wizją zamglonego i zdrowego oka. Poddenerwowany krok przyspieszył znowu, gdy z jednej z uliczek wychyliła się zakapturzona morda, trudno stwierdzić, czy ludzka, czy demoniczna. Każdy jej krok był ciężki, może nawet i za bardzo, jakby próbowała nim wbić się w szary beton i poczuć choć odrobinę stabilności.
Nie tu, nie tu. Za blisko.
Za daleko, cholera jasna.
Cofnęła się dwie przecznice. Każdy z tych budynków był w jej oczach identyczny, nie dając odróżnić się po kolorowych neonach i kiczowatych plakatach. Karafurune znała jak wnętrze własnej dłoni, każdy z jej zakamarków, obejść i tajnych przejść. Wiedziała pod którym płotem prześlizgnąć się, by uciec, za którą ścianką stanąć tak, by mieć przewagę i zaatakować goniącego ją delikwenta z zaskoczenia. Ale nie tutaj. Nanashi przypominało jej miskę pełną rozgotowanego ryżu, każde ziarenko było tak samo mdłe, pozostawiając na ustach dziwne, lepkie wrażenie. Jak smoła.
Pociągnęła nerwowo nosem. Wkurwiał ją ten katar, ciekł do gardła. Wkurwiały ją zimne podmuchy wiatru, pulsujące z bólu zatoki. Nie pomógł w tym odpalony przez nią papieros, gdy ogień zapalniczki na krótki moment rozgrzał policzki i koniuszek krzywego nosa. Słuchawka schowana w jednym uchu dudniła, gdy drugie skupiało się na dźwiękach otoczenia. Krzykach gdzieś w oddali, trąbieniu aut, alarmów samochodowych i wybijanych szybach.
You are in my cage, fill me with your rage
You will do everything, everything I say
Jest. To pewnie głupie, nawet i z pewnością. Miejsce, w którym się spotykali, niby na uboczu, a za każdym razem, gdy przystawała w ciemnej uliczce, czuła na plecach miliony spojrzeń. Może to i przypadłość tej dziury, może to wina nieznajomości okolicy. A może tych rozpalonych, świdrujący skórę spojrzeń, pochowanych w szparach popękanej ściany.
Wyciągnęła z kieszeni odliczoną gotówkę, zapłaciła, dostała to, czego chciała, ot, niewielki pakunek, który już prawie bezpiecznie zniknął w czeluściach portfela…
Dawaj, dawaj, DAWAJ!
Nawet nie zdała sobie sprawy kiedy to się stało. Stężała, czując kłujące napięcie w szczęce, gdy powolnym ruchem odwróciła głowę w stronę dwójki dzieci, szczęśliwie trzymających jej portfel. Gdyby tylko się postarała, zęby pękłyby od nacisku. Z nosa uleciało powietrze jak z balonika. To był zaledwie ułamek sekundy, chwila zawahania. Pisk w uchu przeszył ją jak strzała, gdy ruszyła za nimi, odpychając się od ściany. Za długo na to czekała, na słodkie ukojenie, teraz schowane w lepkich dłoniach dwóch małych złodziei. Nie zważała na to, że to zwykłe dzieci, które próbują przeżyć. Ona też próbowała i zawartość zajebanego portfela od tego zależała.
Nothing can't stop it, you're under my control
I'll get you what I need, I own your body, boy
Stanęła na drugim końcu kolejnej, długiej i wąskiej uliczki, łapiąc powietrze w usta. W oczach odbijało się coś zwierzęco, jeszcze schowanego, pożar nie objął jej całej. Dłonie zaciśnięte w pięści. Przyjrzała się trzem postaciom na końcu swojej drogi, prostując plecy. Odchyliła nieznacznie głowę, czując formujący się na ustach uśmiech. Nie miała na niego wpływu. Ani na to, gdy złapała włosy w luźny kucyk, żeby przestały w końcu wchodzić jej do ust, gdy podsunęła rękawy bluzy. Pełne nastawienie bojowe.
— Witam serdecznie —
Wypluła te słowa z całym zebranym w trakcie gonitwy jadem. Podeszła jeden krok, drugi, z każdym kolejnym coraz dokładniej im się przyglądając. Dzieciaki schowały się za porównywalnie rosłą postacią.
— Wydaje mi się, że macie coś mojego — kolejny dźwięk, który z siebie wydała był porównywalny do śmiechu. Pełnego buzujących w niej emocji, czystej formy złości. Ta zbierała się w niej od miesięcy. W końcu gdzieś musiała znaleźć ujście. W ciosie wyprowadzonym w pierwszą przeszkodę, która stanęła jej na drodze. Poczuła jedynie uścisk na nadgarstku.
Spokój.
Odwróciła spojrzenie w stronę, z której doszedł do niej dźwięk. Powoli, w pełnym skupieniu, gdy w ciemnych oczach znów coś zapłonęło. Mocniej, jaśniej, goręcej. Wyrwała rękę, ba, pociągnęła za nią na tyle mocno, by i trzymający ją delikwent poleciał na kolano…
Oh. Jednak nie. Najwyraźniej świadomość bycia pozbawionym swojej najważniejszej w tym momencie rzeczy, pozbawiła ją również i resztek pary w rękach. Ciemne spojrzenie przemknęło na twarz chłopaka.
— Oddajecie grzecznie portfel, albo inaczej zaczniemy rozmawiać — wycedziła przez zęby, z resztką papierosowego dymu, który wypadł jej po drodze. Puśćże te pieprzoną rękę…
Słów nie upuszcza zbyt szybko. Daje się dzieciakom w tle wykrzyczeć. Z uliczek zaglądają ku nim przechodnie. Jedni bardziej, drudzy mniej zaciekawieni. Mężczyzna cmoka niezadowolony i kręci delikatnie głową. Znajduje się pomiędzy młotem a kowadłem — z jednej strony powinien skłonić się ku posłuszności, ku Kyōken i dzieciaki już dawno posłać dalej; z drugiej wie, że zapewne znowu coś zajebali, bezdomne szczeniaki bez prawa do jakiekolwiek własności.
Dłoń mocniej zaciska się na tej drugiej i próbuje przeciągnąć kobietę w uliczkę obok. Myślał, że będzie to prostsze, że przy statycznej jej pozycji, mocniejszy chwyt rozwiąże sprawę. Nie rozwiązał. Ale ten jak spust zadziałał, bo zza niego jak małe jaguary wskakują Gentaro z drugim dzieciakiem, rudowłosym i szpakowatym — nie znał go. Najwidoczniej czekali na znak. Gwałtowny ruch ciała Keity stał się niczym innym, jak dla nich wzywającym do boju okrzykiem. Przybrudzone sylwetki dzieciaków jak pojebane gnają do jej łydek. Zęby jednego zatapiają się w kobiecej dłoni, drugie uwiesza się wąskiego pasa by właścicielkę portfela przewrócić bądź, bardziej agresywnie, zrównać z ziemią. Mężczyzna w szoku. Zdziwiony puszcza kobiecy nadgarstek, wycofuje się o krok i w zażenowaniu rozgląda wkoło. Chłopcy w ryku wojennym toczą nierówną walkę, bo przecież wysokości są kuchennego stołu. W wygłodzonych ciałkach z siły pozostało jedynie wspomnienie. Wyglądają jak szczury oblekające swoją ofiarę. Bo przecież walczyć to albo na śmierć, albo wcale.
— Kurwa mać, czy was doszczętnie pojebało?! — Krzyczy, jednego starając się chwycić za kark, ale ten wygina się jak ryba wyrzucona z wody i przekrwionymi oczami spogląda ku niemu.
I widzi Gotō, że to te same oczy co kobiece. Z czerwonymi plamami nadaktywności, przekrwione dragami. Irytacja wzbiera się w głowie. Na nich, na siebie, na ćpunów i ćpunki w ogóle. W końcu udaje mu się chwycić jednego dzieciaka — tego rudego o równie szczurzym ciele, co samej twarzy. Nie zna go i zapewne nie powinien. Nie jest z Kyōken. Sierotom jedynie podobny, bo na ciele ciuchy ciągnące się w porwanych strzępkach, ale zęby czarne, oczy jak zwierzęce. Łapy ma długie, więc gdy go Keita chwyta za przedramię to ten wywija się i go w tę dłoń zaciśniętą na ciele gryzie.
— O ty kurwo — szepce mężczyzna a szept ten jest już wkurwionym pomrukiem.
I on tego dzieciaka — ile może mieć lat? trzynaście, czternaście? — z szarpnięciem wyrzuca na prawą stronę. Tam znikąd materializują się lokalsi, żywe trupy wychodzące z knajpek i patrzą na ten teatr z szokiem na językach. W końcu szok ten przeistacza się w krzyki, że:
— Dzieci bijecie! — Wysoki głos piszczy na wysokości jego bioder i już nie wie, czy to ta starsza pani, czy mężczyzna w średnim wieku z nadwagą.
W tle wołają służby a on się w sobie zapada i chciałby wziąć stąd Gentaro; tego spienionego złością szczura wrzucić w otchłań Kyōken. Niech się nim zajmą. Rudy ucieka a przynajmniej próbuje, bo noga mu się podwija. Upada. Nie wie kiedy i jak to się stało, że Gentaro z krwią już na ustach, rozcięta warga, ale wciąż ku kobiecie skacze, w lewej dłoni portfel ściska i krzyczy:
— Kurwa kurwie łba nie urwie. A jak urwie to po kurwie!
Keita zatrzymany jak w filmowym ujęciu. Językiem przejeżdża po zębach i dłonią sięga tych czarnych, chłopięcych kudłów; sięga sylwetki dzieciaka o niewyparzonym języku. Zatrzymuje go w miejscu.
— Gentaro, skup się — mówi do niego szybko i ostro, portfel próbuje przechwycić, ale ten jak największy skarb przytula go do piersi; dzieciak jest naspidowany.
Krótkie komunikaty docierają do chłopca, chyba, a w międzyczasie on patrzy ku rozjuszonej kobiecie. I zrazu żałuje. Bo za jej sylwetką wyłania się pododdział Tsunami.
@Yōzei-Genji Madhuvathi :heart1:
rzut kością
Yōzei-Genji Madhuvathi ubóstwia ten post.
Choć nie miała siły wyrwać ręki, nie pozwoliła, by i nią miotano jak byle szmatą. Sama w końcu wyrwała rękę z tego stalowego uścisku, chociaż raczej nie było to efektem nagłego przypływu wigoru, a i tego, że obcy jej mężczyzna skupił się na czymś, czego ta jeszcze nie zauważyła.
Dwóch małych agresorów, zapalniki całej tej sytuacji, rzucające się jak morderca na ofiarę w ciemnym zaułku. Chyba i im udzieliła się ogólna atmosfera, przelała na te wątłe, umorusane ciałka. Nigdy nie lubiła dzieci. Nie wyglądało to jako zwykła niechęć czy brak potrzeby własnych, to wyjątkowa awersja do ich nieposkromionej energii i gadatliwości. Najgorzej było właśnie z dzieciarnią w wieku podobnym do tego, w którym byli jej oprawcy. Pyskujące, małe, cholernie wkurwiające…
Było ich dwóch, racja, fakt. Może gdyby sięgali jej wyżej niż do biodra, na coś by się to zdało, a na ten moment podbiło tylko jej irytację. Wyrwała przygryzioną dłoń jak z paszczy wkurwionego chomika, który przez klatkę próbował dobrać się do jej palców. To, że zdzieliła go wychowawczo po policzku było reakcją automatyczną, nie miała na to wpływu. Podobna sytuacja spotyka drugiego dzieciaka, który uwieszony jest w jej pasie, jakby trzymał zabieraną przez policję matkę. Z całą swoją dziecięcą siłą.
Nie zrobiła tego mocno. Nie. Nie bawiło ją wyżywanie się na młodszych, słabszych, prawdziwą agresję mogłaby przelać jedynie na równego jej przeciwnika. Ale nie pozwoli sobie na coś takiego. Nie będzie nią dzieciak próbował wycierać betonu.
Zgorszonym mieszkańcom Nanashi, którzy wypełźli ze swoich dziur, rzuciła jedynie wyjątkowo niepochlebne spojrzenie, by przy okazji splunąć gdzieś w bok. Co za syf. Miała być szybka sprawa, dostanie swoje zamówienie i zniknie w odmętach sklepu, na jeden dzień odpuszczając sobie otwarcie. Uspokoiłaby zmysły, zrobiłaby się bardziej produktywna, może nawet wzięłaby się za rozpisywanie należności podatkowych, ale nie. Och, nie.
Kurwa kurwie…
Adrenalina to cudowny wynalazek. Ciało wiedziało, w którym momencie zaprząc neurony do działania, skupić siłę w jednym miejscu tak, by poderwać rzucającego się gówniarza za kark, jak niegrzeczne kocie…
Oh.
To nie jej się tak przestraszył. Nie na widok jej morderczego spojrzenia zmalał. Mogłaby przysiąc, że w tych przerażonych oczach zobaczyła odbicie tego, co pojawiło się nagle za nią. Powolnym ruchem odwróciła głowę, by jej ciemnym oczom ukazał się calutki oddział równie bojowo nastawionego Tsunami. Mimo to, ucisk na ubraniu dziecka nie zelżał. Wszystko działo się jak w zwolnionym tempie, gdy spojrzała na towarzyszącego im mężczyznę.
Jest coś w stwierdzeniu, że nic nie jednoczy tak, jak wspólny wróg. W tym momencie również to zadziałało, gdy nagle jej spojrzenie złagodniało i ze złości przerodziło się w stres. Rozejrzała się krótko po otaczającym ich labiryncie uliczek. Nie wiedziała dokąd ma biec. Nigdy tu przecież nie była.
— Bierz go i spierdalamy — wycedziła przez zęby, popychając dzieciaka w stronę mężczyzny. Chwilę później sama puściła się za nimi biegiem, sama po drodze zgarniając drugie z zagubionych dzieci, porywając co za ciuchy, gdy ten jeszcze zbierał się ze zdartych kolan. Choć nie uważała się za wyjątkowo słabą , nie planowała rzucać się w ogień z zaledwie jednym kubeczkiem wody. Ludzi z Tsunami było za dużo, a nie widziało się jej i im zajść za skórę. Wrogów w tym mieście już jej wystarczy.
Na czele ona i nieznane mu dziecko. Krok mają równy, chociaż chłopak kiwa się to w lewo, to w prawo, stęka pod nosem, że za szybko. Nie widzi jego twarzy, ale słyszy złamany głos i zaślumany nos. On i Gentaro tuż za nimi. Ichniejszej dwójce bieg idzie sprawniej, niż obcemy chłopcu. Wprawdzie Kyōken nie tylko wyciągało dzieciaki z biedy, ale i uczyło podstaw survivalu. W większości więc spierdalania.
Stukot butów nierówny. Za nimi natomiast tempo podobne do końskiego galopu. Nawet w rytmie słuchać, że to Tsunami mknie ku praworządności. Ich oddech rytmiczny, słowa, jeśli już, to konkretne. Krzyczą:
— Zatrzymajcie się, bo będzie jeszcze gorzej!
Wie, że hasło "gorzej" to jedynie parę dodatkowych sińców, da się znieść. Lepiej zaryzykować ucieczką, bo i może oszczędzą połamanych żeber. Traci oddech. Zapomniawszy o utrzymaniu odpowiedniego tempa wdechów i wydechów, wpuszcza w płuca za dużo powietrza. I jak ten kot niesiony własnymi ścieżkami, samozachowawczym odruchem skręca w lewo. Tam ślepa uliczka, ale mur niewysoki. Wspinając się spogląda ku Gentaro. Dzieciak jak wytresowany szczeniak biegnie w drugą stronę. Pozostała dwójka ginie za kolejnym zakrętem. Mężczyzna wspina się dalej. Po schodach, pozostawiających za sobą metaliczny pogłos, na pierwsze piętro opuszczonego budynku. Stamtąd ponownie na dół i przez okno ku drugiemu z obiektów. Jak to przemysłowe budownictwo, wszystko położone blisko siebie. Cisza. On zziajany opiera się plecami o wolnostojącą ściankę działową.
Ojciec mówił, że to tutaj pracował. W tym miejscu. Rozgląda się. Połamane stoły robocze, wydeptane papiery, powybijane okna. Zapomniał jak bardzo miejsce to marzy o lepszych czasach. Drapie go w gardle, ale kaszel rygluje w cichym chrząknięciu zamkniętym w pięść. Na zewnątrz dalekie okrzyki — konkretne i pojedyncze. To Tsunami. Militarna jednostka o agresywno-wojskowym sznycie. Choć większość to skurwiele, z niektórymi dało się wejść w układy. Raz jeszcze oprze głowę o ścianę, odetchnie głośniej, po czym zerknie za wybite okno. Gromadzą się dwie ulice dalej. W łapach mundurowych wyrywające się ciało drugiego z dzieciaków. Trudno. Pozycję ich zdradzają krzyki chłopca — wyzwiska o oryginalnych ozdobnikach, czasami wulgarne przyśpiewki. Dostaje w podbrzusze. Na tym kończą się wulgaryzmy. Zakończone głośnym jękiem informują o spełnionej powinności patrolujących.
Wtedy ją widzi. Kobieta majaczy na drugim piętrze dawniej szwalni. Tuż koło niej Gentaro. Zziajany, wystraszony, trzymający się dziewczęcego ramienia jak ciała nadgorliwej matki.
Znajduje ich kwadrans później. Obserwując oddalający się patrol wolno pokonuje kolejne poziomy dawnego ojcowskiego zakładu pracy, spokojniej przechodzi na drugą stronę ulicy i na wpół zaryglowanym oknem, tym wychodzącym na granicę Kobayashi, wślizguje się do wnętrza dawnej szwalni. Gentaro wzdryga się na szelest z pierwszego piętra. W dłoni tępy nóż, na twarzy równie tępe spojrzenie. Ciało chłopca opada, gdy dostrzega sprawcę odbijającego się w halach echa.
Keita podchodzi do ich dwójki spokojniej, ale wciąż ostrożnie. W międzyczasie sięga butelki z wodą wrzuconej do plecaka. Podaje ją chłopcu, po czym patrzy na kobietę:
— Oddał ci portfel? — pyta widząc i jej, i Gentaro suche, wyżarte narkotykami spojrzenia.
@Yōzei-Genji Madhuvathi
Każda z uliczek Nanashi wyglądała dla niej dosłownie tak samo. Te same, obdarte, psu z gardła wyjęte zaułki. Mężczyzna, ciągnący drugiego złodzieja, mignął jej jedynie, gdy krótko obejrzała się za siebie, zanim całkiem nie zniknął w jednej z uliczek. Nie ma sensu biec razem. Oddział Tsunami nie był zbyt duży, była więc szansa, że jeśli się rozdzielą, to da sobie z nimi jakoś radę. No, gdyby nie ten bachor….
Pognała dalej, ledwo łapiąc już oddech. Chroniczne niewyspanie, odstawienie substancji czynnych i stresowa sytuacja nie pomagały w osiągnięciu pełnej prędkości. Czuła, jak znów drapie ją gardło, jak ślina zbiera się gdzieś z tyłu, tworząc wkurwiającą gulę. Sama skręciła w przeciwną stronę, w końcu porywając chłopaka na ostatnie kilka kroków, by podbiec do wybitego okna, przez które miała oficjalny plan wbić do środka opuszczonego budynku. Najpierw ona, potem on. Mogła go podsadzić, faktycznie, głupi błąd…
Bardzo. Złapała go już za dłoń, sama przewieszona przez framugę. Wysoki parter, ale wiedziała, że do niego sięgnie, przecież ręce ma długie, ten też nie był wyjątkowo mały. Ciężkie kroki zbliżały się nieubłaganie, ale wierzyła, sięgając już palcami do jego ręki, że złapie, pociągnie, znikną w ciemnościach budynku i na tym skończy się ich przygoda.
Nienawidziła dzieci, to już było zaznaczone. Nie zmieniło się to nagle, nawet gdy zobaczyła przerażenie na szczurzej mordce, gdy rude włosy mignęły jej przed oczami i zniknęły w czeluściach granatu Tsunami. Potem tylko krzyk przerażenia, niewielkie piąstki wymachujące na wszystkie strony. I jej spojrzenie, choć równie spłoszone, wbite w wykrzywioną w szale buźkę. Odsunęła się dopiero, gdy łapa jednego z mężczyzn sięgnęła w jej stronę. Natychmiast zabrała głowę, odbiła się od okna i pobiegła w przeciwną stronę, jak najdalej od krzyku dziecka. I, choć było okropne, znaczyło, że walczy. Coś w jej brzuchu zapadło się dopiero, gdy ten ucichł. Uciekła wtedy dalej, na górę, do innej kondygnacji schodów. Chyba zbyt mocno zajęło ich wyżywanie się na dziecku, by pognać i za nią. Wychyliła się przez okno, ostrożnie, tyle o ile, by zobaczyć co dokładnie się dzieje. Miała wrażenie, że patrzy w jakieś krzywe lustro. Jak na film z własnego dzieciństwa, przerywany krzykami Tsunami. Odbijały się echem w jej głowie, jak w kompletnie pustej przestrzeni, chłonącej jedynie widok kilka pięter niżej. Poczuła, jak robi się jej niedobrze, żółć już dotknęła przełyku…
Schowaj się.
Drobna ręka pociągnęła ją do tyłu, wyrywając w końcu z zamyślenia. Automatycznie próbowała wyrwać ramię, nie zdając sobie jeszcze sprawy kto się za nią pojawił. Drugie dziecko, może nie tak mocno pokiereszowane, ale wyraźnie przestraszone. Odetchnęła ciężej, kucając przy chłopcu, by bez kompletnie żadnego pomyślunku złapać go za twarz i obejrzeć. Co to strach robi z ludźmi, gdy tworzy poczucie przynależności do grupy, która również go doświadczyła. Narkotykowy głód, szał, który w niej powodował opadł, jak kurz na stare maszyny do szycia schowane gdzieś w kącie. Nie wyglądał, jakby stała mu się większa krzywda, ale nie powstrzymało jej to przed krótkim przyciśnięciem go do siebie. Trudno stwierdzić, czy bardziej miało to uspokoić ją, czy jego. Przestraszonej Madhuvathi nikt nigdy tak nie przytulił. Może chciała tym zrekompensować coś światu, oddać choć tyle. Spytała go jeszcze cicho, gdzie jego wysoki kolega, gdy, jak na zawołanie, z dolnego piętra doszedł dźwięk.
Tyle dobrego, że nadal kucała obok niedoszłego złodziejaszka, gdy ten opadł na nią bezwiednie, jak kłoda. Spojrzała na mężczyznę z poziomu kucków, sama gotowa do dalszej ucieczki, gdyby zza schodów wyłonił się ktokolwiek nieznajomy. W reakcji na pytanie, spojrzała w wyraźną sugestią na dzieciaka, z ledwo widocznym drgnięciem brwi. Portfel, jak na zaufanie, wylądował na jej kolanach, na co zareagowała jedynie cichym parsknięciem. Pokręciła w niedowierzaniu głową, prostując się, by w końcu wyrównać spojrzenie i zlustrować twarz mężczyzny z jednego poziomu. Ukradkiem tylko pomknęła zdrowym okiem w stronę okna, za którym dawno temu zrobiło się już cicho.
- Co z tamtym? - spytała, jakoby to właśnie było dla niej teraz najważniejsze. A nie było, tak sobie wmawiała. To czysta ciekawość, zaledwie - Zresztą, od kiedy tu się tyle psów kręci? - ręce skrzyżowała na piersi, by palce zacisnąć na przedramionach. Adrenalina powoli zaczęła schodzić, efekty głodu wróciły, choć jeszcze nie tak mocne. Uspokajała ją myśl, że portfel spokojnie spoczywał już w kieszeni - Tsunami w końcu poczuło obywatelski obowiązek, żeby się wami zająć?
— Co z tamtym? — słyszy.
— Z tamtym to samo, co z wieloma innymi. Postaram się dowiedzieć, gdzie go trzymają — odpowiada wymijająco.
Choć pytanie pada z ust kobiety to oczy jak kleszcze opinają się wokół dzieciaka z Kyōken. Ten jest roztrzęsiony, brakuje mu tchu, po chłopięcej skórze skaczą dreszcze. Rwą one kończyny. Niepokojące spazmy wywołują u niego nerwowe tiki. Zapewne to narkotyk kaskadą spływa od głowy po same palce.
— Gentaro, ty debilu — mówi do niego, a choć słowa wydają się bezczelnymi, to obleczone w czułość, dłoń kładzioną na głowie, policzku chłopca wskazują na coś innego.
Nie jest w stanie pomóc bardziej, wystarczy przeczekać. Zerka ku kobiecie i po raz pierwszy widzi ją naprawdę. Dobrze zbudowane ciało, charakterystyczne tatuaże o nieznanym mu przekazie, ciemniejsza karnacja i ta blizna od oka po dolną część policzka. Ma ładny nos — ładny, bo z historią wielokrotnych zapewne złamań.
— Jak masz na imię? — pyta się tej istotny tak bardzo tutaj niepasującej.
Nie przystaje nie tylko z wyglądu, ale i charakter ma narwany. Większość Japończyków miała wokół siebie atmosferę skupienia, czasami i spokoju. Ta tutaj buzowała zdenerwowaniem i nieobliczalnością. Być może to narkotyk mówił przez jej brązowe ślepia. Wstaje, podaje rękę chłopcu, później dłoń kieruje do niej. Dla tej dwójki dystrykt nie jest najlepszym rozwiązaniem, ale to nie szkodzi. Zna lepsze miejsce.
— Tsunami w końcu poczuło obywatelski obowiązek, żeby się wami zająć?
— Nami? — powtarza zdziwiony, gdy raz jeszcze wciska wodę w dłonie chłopca; usta Gentaro są spierzchnięte, ciało suche i szorstkie. — Co masz na myśli przez “nami”? Sama prawie wpadłaś w ich łapska.
Głos ma proporcjonalnie cichy do dźwięków z ulicy. Z niej słychać pojedyncze kroki i dalszą, głośniejszą rozmowę, która niknie po kilku sekundach. Słońce wypełzło zza chmur i grzeje delikatnie, bawi się przez chwilę, by zaraz znowu schować się za wątłym obłoczkiem. Zapowiadali opady w późniejszych godzinach popołudniowych i być może mieli rację. Na horyzoncie chmury ciemniejsze. Jak nitki makaronu płyną ku Nanashi a pod nimi pejzaż rozmazany. Najprawdopodobniej w centrum już pada.
— Chodźmy stąd. Znam kogoś, u kogo na pewno zjecie coś lepszego niż tanie dragi — mówi zostawiając chłopca.
Wygląda za okno. W oddali mały oddział patrolujących, którzy jak w grze wciąż czujni, z oczyma wlepiającymi się we wszystkich kierunkach.
— Musimy pójść trochę naokoło — informuje.
Prowadząc ich przez wszystkie piętra budynku zmierza do piwnic. Te w trakcie i tuż po upadku poszczególnych zakładów łączono w jedno. Trochę na siłę, bo niektóre przejścia przypominają korytarze ciosane kamieniami. Na murach malunki. Niektóre całkiem niezłe. Nic dziwnego. Tam, gdzie bieda, tam i czas na kreatywność. W trakcie powolnego przesuwania się ku piwnicom, wracam do tematu Tsunami:
— Kobayashi wróciło ostatnio do łask. Zarząd Fukkatsu wlewa w hale niebotyczne pieniądze, ogłasza dotacje na otwieranie knajp i kawiarni. Wczesny etap tutejszych zmian jest absurdalny. Motłoch z okolic, w tych samych obdrapanych ubraniach, z głodem wyżerającym żołądki, obserwuje jak serwowane są, nie wiem kurwa, dania świata na przykład.
Opowieść przerywana jest spoglądaniem za okna, ku ulicy. Wejście do piwnicy wymaga znalezienia na wpół zaryglowanych drzwi. Belki wyłamuje z pomocą kobiety. Gentaro jest prawie nieprzytomny. Adrenalina, strach i wycieńczenie fizyczne malują się nie tylko w chłopięcym ciele, ale i twarz spanikowana jakby malowana pędzlem ekspresjonisty.
— Zakusy na to mieli już trzy lata temu. Tak duże budynki stojące bez celu zabierają spojrzenia wielu przedsiębiorców. Położenie tez jest niezłe. Zaraz na granicy Nanashi, gdzie jeszcze szansa na wykształcenie lepszej klienteli. Szkoda, że muszą się pozbyć obecnej. — Nie wiedzieć kiedy spod jednego budynku przechodzą do kolejnego; tam na jego parter, by przez okno wyskoczyć na skraju dystryktu. — Wiesz, najpierw fajne knajpy, ciekawość bogatszych z centrum. Wtedy otwieranie tutaj biznesów, filii większych firm. Wokół Kobayashi, w tych kamienicach tam, mieszkają pracownicy dawnych zakładów, czyli cała bieda, która jest ostatnim elementem do wyeliminowania. To nie jest trudne. Kiedy dzielnica stanie się ciekawsza to i wzrosną ceny życia. Ludzie albo sprzedadzą własne mieszkania, albo ich siłą wypierdolą. Przez podniesienie czynszu, czy dosłownie agresją.
Spogląda za róg sypiącej się, czerwonawej fasady. Słońce ponownie schowało się za chmurami, więc po ziemi nie ciągną się już smugi światła. To jest przygaszone, dające łatwiejsze pole ku rozeznaniu terenu. Nie sądzi, że Tsunami ich szuka. Takich sytuacji jak tamta widują cały czas. Poza tym ich cel jest ciut inny.
— Patrole mają dawać pozorne poczucie bezpieczeństwa, ale też odpędzać najgorszy z plebsów. Pijaków, narkomanów. Normalnie i w centrum by się nami nie przejęli, ale to trochę tak, jak z tresowaniem psa. Chcą raz nam wpierdolić, byśmy nauczyli się i pamiętali, że tak nie można i nie do końca pozwala nam się tutaj być.
Wzdycha.
— Może to twoje “wam” jest równoważnikiem do biedy, po prostu.
Patrzy ku niej wzrokiem uważnym, oceniającym, być może za bardzo krytycznym. A później milknie, bo na ostatniej prostej mniejsze budynki. Te, w których obsadzano administracje. Obiekty więc lgną tutaj ku ziemi. Są niskie, posiadają małe okna, ich przestrzenie podzielone na mniejsze biura. Obszar, na którym gospodarowali głównie dyrektorzy zakładów, ich najwierniejsza służba — księgowość, oraz pomniejsi prezesi. Klienci dawnych zakładów nie wchodzili w głąb Kobayashi, ale zatrzymywali tutaj, pośród najważniejszych. Ojciec opowiadał, że w późnych godzinach wieczornych, kiedy robotnicy tłumami ciągnęli do sąsiadujących z przedsiębiorstwami domów, widział, jak w tych tutaj budyneczkach jeszcze paliły się światła. Małe imprezy firmowe, małe kieliszki z alkoholem, małe kobietki w przykrótkich strojach. Wielkie były tylko mordy dyrektorów. Ulane wizjami wielkiej przeszłości, zarysowane ciepłym światłem padającym z fikuśnych lamp. Tak mówił, ale ojciec często kłamał.
Przed nimi rysują się wysokie ni to bloki, ni kamienice o atmosferze nieprzyjemnej. Nie jest to groźba, nie jest to potencjalne niebezpieczeństwo. Po fasadach pnie się dziwny smutek, jak pozostałość po dawniejszych kłótniach. W powietrzu gęsto od ponurej melancholii, którą podkreślają burzowe chmury sunące z centrum. Dawniejsze nitki deszczu ustępują miejsca kumulującemu się, sztormowemu pejzażowi. Ten skuteczniej niż kilka oddziałów Tsunami zmusi ludzi do schowania się w dziurach nazywanych domami.
— Tędy.
“Tędy” prowadzi ich do jednej z kamienic. Taka sama jest ona jak i inne. Z okien sporadycznie ulewają się głośne słowa. Niekoniecznie przekleństwa, choć i tych nie brakuje. Są śmiechy, są dziecięce zdenerwowania, są zmęczone krzyki matek. Powiedziałby, że niewiele się zmieniło, ale jest w błędzie. Z miesiąca na miesiąc coraz mniej w domach nadziei; jakby wszyscy tutaj, proporcjonalnie do rozwijającego się, nowego życia sąsiadujących zakładów, tracili własne.
Wchodzą na klatkę schodową, w której stęchlizna panoszy się już na wejściu. Pod nogami przebiega bury kot o wypatroszonej sierści. Syczy ku mężczyźnie i biegnie dalej. Gentaro bardziej wystraszony, ale wie gdzie jest. Wyprzedza ich na schodach i susami biegnie ku trzeciemu piętru. W zmizerniałym ciałku chłopca rozlewa się ostatnia z dawek energii. Wraz z odbijającymi się po schodach krokami otwierają się drzwi sąsiadki. Uchylone jak w kryminale, jedno zezujące oko ku gościom spoza dzielnicy.
— Wy kto? — pyta oko.
— Pani Yoshi, dzień dobry — odpowiada święcącej tęczówce.
Drzwi zamykają się a z piętra wyżej dobiega ciche, ciepłe przywitanie. To Abuela. Lokalna ciotka wszystkich przybłęd — kocich i ludzkich. Po wpuszczeniu do mieszkania chłopca czeka na nich na szczycie schodów. Jest niską kobietą o czarnych, związanych w koczek włosach, szerokim uśmiechu i zaszłych bielą oczach. Na ciele ubrania o jasnych, floralnych wzorach, w dłoni łycha wielkości jej głowy.
— W samą porę, Keita, w samą porę! — mówi a on podchodząc do niej daje się przytulić i z grymasem przyjmuje kobiecego całusa. — Miso już gotowe!
— Przyprowadziłem jeszcze kogoś — informuje cicho, coby nie niepokoić sąsiadów, choć wie, że ich uszy już przy drzwiach, ich oczy w wizjerach.
— Tak, czuję — I rzeczywiście czuje, bo pociąga nosem i dodaje: — Czy my się, kochanie, już gdzieś nie spotkałyśmy?
To powiedziawszy odwraca ku kobiecie wyblakłe źrenice i poważnieje.
— Zero wspominania o narkotykach, alkoholu, papierosach — Cmoka. — A ty Keita idź się wywietrzyć na balkon, bo wciąż czuć od ciebie te samoróbki.
@Yōzei-Genji Madhuvathi
Yōzei-Genji Madhuvathi ubóstwia ten post.
Odpowiedź mężczyzny nie pomogła z jej roztrzęsionym stanem. Choć ten zgrabnie maskowała, jak przez większość życia, nerwowo uciekające przez nos powietrze dało wyraźnie znać, że nie jest zadowolona z wymijalności tego, co właśnie usłyszała. Tak na dobrą sprawę nie powinno mieć to dla niej żadnego znaczenia, a jak na złość, szczurze ślepia wypaliły w jej głowie znak podobny do tego, co ze skórą robi rozgrzane żelazo.
Zdrowe oko spoczęło najpierw na twarzy chłopca. Wiedziała, że wyglądał tak samo jak ona, gdy nie mogła dostać się do tego, czego najbardziej jej brakowało. Nerwowe ruchy, spazmatyczne drgnięcia twarzy, kompletnie niczym niekontrolowane. Zagubione spojrzenie. Jakby znów spoglądała na swoje własne odbicie.
Z chwilowego zamyślenia ponownie wyrwał ją głos starszego z dwójki. Spojrzenie pomknęło w jego stronę, zdrowe oko tuż za tym, które nawet nie miało czego wypatrywać. Zabielone oko objęło tylko niewyraźny zarys jego ciała, nie dopatrując się w nim niczego więcej. Wyższy, zmęczony. Oczy miał idealnie pasujące do okolicy. Uwagę złapał jedynie niewielki tatuaż tuż obok, zaledwie na krótką chwilę. Nie miała siły rozwodzić się nad jego sensem.
— Raja — odpowiedziała w końcu, gdzie za słowami od razu przyszło zmęczone odchrząknięcie, wyraz dającego się w znaki gardła. Ramiona skrzyżowała na piersi, pozwalając, by spomiędzy rozsuniętych łopatek wyjrzał skraj tatuażu. Posłała mu jedynie pytające spojrzenie, chcąc się dowiedzieć jak i on ma na imię.
— Wami — powtórzyła z pewną formą dosadności w głosie. Nie oddzielała się od nich na płaszczyźnie tego, kto jest lepszy, a kto gorszy. Zwyczajnie, tak po prostu, są inni. Nie łączyło ich nic. Nie wydawało się jej, by musiała tę różnicę werbalnie zaznaczać.
Ruszyła za mężczyzną w równym tempie, po drodze ciągnąc za sobą Gentaro. Złapała go na początku za nadgarstek, a w momencie, gdy za bardzo zaczął słaniać się na nogach, poderwała go po prostu na ręce, dopóki miała w sobie jeszcze tyle siły.
Podążyła za Goto przez labirynt korytarzy, tajnych przejść i budynków, jednym uchem przysłuchując się jego wywodowi. Nie odzywała się, nie widziała na razie takiej potrzeby. To wyraźnie monolog, nie dyskusja. Własne przemyślenia względem całej dzielnicy i jej mieszkańców wolała zostawić dla siebie. Czy raczej, cóż, ich brak. Poza kilkoma sytuacjami, gdy odwiedzała Nanashi w celach wiadomych, nie miała z okolicą nic wspólnego. Nie znała nikogo, kto by z niej pochodził, nie znała jej realiów, gonitwy i bólu.
Wolność wymieszana z biedą była porównywalnie chujowa co jej brak i bogactwo. Wygoda. Takie właśnie stwierdzenie uformowało się w jej głowie, chociaż mógł być to wynik najczystszej w świecie ignorancji.
I ona się na niego obejrzała, gdy skończył, zatrzymując się na krótki moment. Odstawiła już wtedy chłopca na nogi, choć nadal trzymała go za rękę. Ułamek sekundy poświęciła, by spojrzeć również na niego.
— Miałam na myśli was, jako dzielnicę. Nie szukałabym w tym stwierdzeniu więcej głębi — przechyliła głowę, odwzajemniając krytyczne spojrzenie. Jak dwóch szermierzy, walczących o to, kto drugiemu wbije igiełkę w źrenicę.
Dalsza podróż pozbawiona jest już jej komentarzy, nie żeby wcześniej w nie obfitowała. Dłoń chłopca wyślizgnęła się z jej uścisku, gdy pomknął w swoją stronę. Zakładała, że do domu, nie było więc sensu trzymać go na siłę. Nie miała przecież nad nim żadnego zwierzchnictwa.
Po schodach wspięła się bez większego problemu, unikając stanięcia na bardziej krzywe stopnie czy co jakiś pojawiający się koci pyszczek. Spojrzenie uniosła ku górze, skąd dochodził obcy, kobiecy głos. Był przyjemny, tak samo jak jej aparycja. Ciepła, starcza, przypominała jej garść korzennych przypraw.
Czy my się, kochanie, już gdzieś nie spotkałyśmy?
Zmarszczyła delikatnie brwi, słysząc pytanie. Mogłaby to zrzucić na wiek kobiety, niepełnosprawność. Na kolejne zdanie również nie zareagowała, przechodząc za nią po prostu w głąb mieszkania. Keita zniknął na moment z pola widzenia, gdy ta usiadła przy stole, spojrzeniem wodząc za wzorzystą chustą Abueli. Twarz oparła na dłoni, skupiona na sobie jedynie znanych rzeczach. Przełknęła ślinę, bo zdarte gardło nadal dawało się jej we znaki.
Poczekała w ciszy, dopóki w pomieszczeniu nie pojawił się przewodnik po turystycznych cudach Nanshi. Rzuciła mu wyraźnie pytające spojrzenie, odnoszące się do słów starszej kobiety.
— Ona tak zawsze? — spytała, starając się być na tyle cicho, by jej nie usłyszała, gdy nachylona nad uchem Goto zadała pytanie.
@Keita Gotō
Chłopiec pokiwał głową w ten sam sposób, w jaki robi to teraz. Nachylony nad małą dziewczynką o miniaturowych jak kamyczki oczach przytakuje jej niezrozumiałym słowom. Najwidoczniej to w nich — innych dzieciach — odnajduje gramy spokoju. Gentaro opada na tyłek, plecy przykleja do ściany za nim i przymyka oczy. Oddech uspokaja się a myśli wracają do kolegi. Ma na imię Fori i jest jego pierwszym chłopakiem. Gentaro przysypia z ciężkim oddechem połykającym zawiązki łez.
Dom Abueli przypomina ją samą. Poprzecinany zmarszczkami, które wyrwami w ścianach pną się od podłóg po sufity. Dystrykt ma swoje lata i tutejsze budynki zapadają się w sobie, jakby wyprzedzając zakusy urzędników — same zrównują się z ziemią. Każde z mieszkań kurczy się z ilością gromadzonych rzeczy a wiadomo, że czym człowiek biedniejszy, tym więcej posiada. Dwa duże pokoje zapierdolone więc bibelotami. Są porcelanowe figurki kotków machających łapą, już dawno zużyte odświeżacze powietrza na patyczkach, brudne talerze, pęknięte w rogach szklane ramki na zdjęcia. Fotografie pokazują głównie ją — Abuelę — z dzieciakami w różnych fazach rozwoju. Pod nogami pałętają się małe berbecie o dużych głowach i krótkich, chudych jak patyczki nóżkach. Ramion sięgają nastolatkowie o ryjkach przybrudzonych podwórkowymi zabawami a wyżej to już tylko starsi i wyrośnięci. Na jednym zdjęciu jest on — Keita, Yukida, jego brat oraz Ivar na chwilę przed pogłębieniem ich znajomości. Twarze ich młodsze i uśmiechnięte. Jego najmniej, bo oczy skierowane poza kadr, gdzieś w bok. Uśmiech spłynął z widokiem napierdalających na nich wtedy dzieciaków z osiedla obok. Widać, bo jedna noga skierowana już w drugą stronę, by tam hen przez bramę i dalej, ku zamkniętym zakładom.
Widzi zdjęcie w drugim z pokojów. Sypialni, która połączona jest z szerokim balkonem. W łóżku śpią dwie osoby. Spleciona ze sobą para dzieciaków o jasnych jak śnieg włosach. Zmęczone, bo pod oczyma zacieki z mieszanki nieprzespanych dni i głodu. Skąd ich brała? Zewsząd. Po zakamarkach szukała jak zawieruszonych kociąt i sprowadzała w te cztery kąty. Stara i samotna, postrzegająca dzieciaki jak swoją własność, ale w tym kochana, opiekuńcza i sprytna. Musiała taka być, by pieniędzmi rozporządzać w sposób logiczny.
Keita wraca do wnętrza a stół — w zasadzie to trzy stoły ustawione w długą, nierówną linię, bo blaty na różnych wysokościach — przykryty jest białawym obrusem. Białawym, bo bardziej wpada w tony szare niż śnieżne. Za oknem leje, ale deszcz zgrywa się z cichą muzyką przerywaną komentarzami spikera radiowego. Audycja śnieży, ale przerwy te zastępowane są rozmowami. W salonie łączonym z jadalnią około szóstki osób włącznie z nimi i Abuelą. Najstarsi siedzą, gdy młodsze dzieciaki przynoszą pod nosy talerze z ciepłą zupą. Tylko tyle i aż. Każde naczynie jest inne, łyżki wykrzywione i obgryzione zębami niezliczonej ilości dotychczasowych kociąt Abueli.
— Tak, to samozwańcza samarytanka. Choć ślepa to słyszy lepiej niż zapewne my — odpowiada jej szeptem, jedną z dłoni chwytając sztućców, drugą zakrywając usta. — Dzieciaki śmieją się, że to echolokacja.
Nikt nie zwraca na nich uwagi. Najwidoczniej cała zgraja jest sobie nieznana, ale cisza, jak ta w rodzinie, zdaje się mieć lekki charakter. Pośród dzieciaków w różnym wieku i ona, zasiadająca w głębokim, starym fotelu i siorbiąca zupę z kubka. Włącza telewizor, który na sytuację nakłada kolejną warstwę dźwięków. Gdy stukot łyżek o naczynia zmniejsza swą częstotliwość, przestrzeń zajmują gwałtowniejsze rozmowy pomiędzy resztą. Każdy ze swoim, z nikim obcym.
— Wychowywałem się tutaj przez trzy lata, może cztery — mówi w końcu, gdy sam kończy posiłek. — To jedyne miejsce, do którego Tsunami nie ośmieli się przyjść. Poza tym wiedzą, że Abuela odwala robotę urzędników. Mniej dzieci na ulicach to lepsza wizytówka.
Wzrusza ramionami i patrzy ku niej po raz kolejny. Odchyla się na krześle i choć dłoń sięga skrytej w kieszeni paczki fajek, to nie wyciąga ich. Nie tutaj.
— Jesteś stąd? — zagaduje, choć domyśla się odpowiedzi; ma cichy, przyjemny ton głosu. — Zresztą, chodź do kuchni. Zrobię kawę.
Wstaje z miejsca.
Kuchnia jest mała. Za mała, by zmieściło się tam troje istor, więc wyprasza panoszącego się tam gościa — rudego psa wielkości piłki do kosza. Wstawia wodę na gaz i odwracając się do niej, opiera dłonie na białym, śmierdzącym chemią blacie.
— Przepraszam za niego, za Gentaro. Ostatnio ma gorszy okres. W jakiejś małej rekompensacie mogę cię odwieźć gdziekolwiek w granicach Fukkatsu.
@Yōzei-Genji Madhuvathi
Yōzei-Genji Madhuvathi ubóstwia ten post.