Kompozycja obdrapanych fasad, starych budynków niegdyś będących fabrykami. Jeszcze niespełna dekadę temu, wszystkie z wielopiętrowych obiektów przeznaczone były konkretnemu zakładowi. Obecnie duże hale, upstrzone drucianymi, zardzewiałymi drzwiami, wypełnia jedynie słońce. Nieważna jaka jest pora dnia, wewnątrz panuje wszechobecny zachód. Światło zawsze podkreślało naruszone kontury gmachów, czyniąc je bardziej przyjaznymi, mniej martwymi. Jesiennymi wieczorami, kiedy wpadało w odcienie pomarańczy i przejrzałej śliwki, wydawały się abstrakcyjnie romantyczne. Kompozycja pozostawionych samopas budynków jest usytuowana na granicy Nanashi. Urzędnicy - zdaje się - zapomnieli o tej części miasta. Jak trupy po swojej świetności, piętrowce straszą porzuconymi krosnami i prasami drukarskimi. W miejscu tym miesza się wiele wspomnień dawnych robotników, których rodziny zamieszkiwały sąsiednie okolice. Stąd w dystrykcie Kobayashi tak wiele smutku. Po ulicach biegają zapomniane przez rodziców dzieciaki. W małych, klaustrofobicznych bramach chowają się zgarbione od znojnej, wieloletniej pracy sylwetki pracowników. Ich zakrapiane shōchū oczy spoglądają ku powybijanym oknom fabryk, szukając w nich odbicia utraconej młodości. Od paru miesięcy sytuacja w Kobayashi zdaje się zmieniać. Przestrzeń poddawana jest nieśmiałej próbie gentryfikacji. Prócz dotacji na otwarcie biznesu w tych okolicach, władze miasta posłały specjalne oddziały Tsunami. Do tej pory utrzymało się w Kobayashi parę knajp o znośnej renomie wśród mieszkańców. Dla innych dzielnic były to tak szare przybytki, jak fasady okalających je domów. Ulicami rządzą dzieciaki sięgające cudzych portfeli, ale i ich rodzice kibicują tej namiastce kradzieży. Kobayashi tętni dwoma życiami: jedno to ucieleśnienie wspomnień i bólu; drugie roztacza wokół siebie kokon inkubujący odrodzenie.
Keita tłumaczył jej, więcej niż raz, że to, co było kiedyś, nie ma znaczenia. Ale to bariera, którą przeskoczyć będzie musiała sama, która rosła przed nią z każdą sekundą bliżej, gdy od rana cisnęła się w niewielkiej kuchni, przeszukując szafki, by namierzyć tę jedną konkretną korzenną przyprawę, nazwa której dawno już temu starła się ze słoiczka. Nie wiedziała czym jest, wiedziała jednak, że pasować będzie, bo i tym przecież zawsze się niosła - przeczuciem, które niczym konkretnym nie musiało być uwarunkowane.
Dum aloo, danie z ziemniaków gotowanych wolno i długo, aromatycznych i pachnących tak jak cała ona, grzało w brzuch, przytulone do niej jak dziecko do matki, ułożone w ozdobnej misie w kwiaty, gdy przemierzała miasto, dumnie i z upartością godną tragarza - bo i jej plecy obarczone były towarami różnej maści, dużymi i małymi, gdzie w każde włożyła tyle samo uwagi. Gdy chwiejnie wspinała się po wąskich schodach, ciężkim krokiem trafiając pod drzwi, te brzęczały jak dzwonki zwiastujące przybycie Mikołaja - nie tak świętego i pociesznego, jak w europejskich historiach, ale ważne, że jakiegoś.
Drzwi rozpostarły się przed nią zanim jeszcze zdążyła ich sięgnąć, bo i dwójka małych dzieci, jak strażnicy osiedlowego przybytku, rozciągnęli je i Raję, podobnie, zaciągnęli za rękawy do środka, oczekując zapłaty za tę uniżoną usługę. Wcisnęła im jedynie w dłonie po cukierku upchanym gdzieś po kieszeniach, przedzierając się przez falę niskich postaci ku tym, które znała najlepiej, do kuchni, której wygląd mogłaby też już odtworzyć z pamięci. Zapachu jej wypełniającego włącznie. Po drodze jednak wpada na jeszcze dwie przeszkody, znane jej lepiej niż para, która bawiła się w kluczników.
Spojrzenie spadło znacznie niżej, niż w zwyczaju miało spoczywać, na czuprynę czarną i drugą, jak na złość, wściekle rudą. Na krótki moment coś ją zakuło, gdzieś głęboko i boleśniej, niż kiedykolwiek pozwoliłaby się sobie przyznać, do tego stopnia, że szczęka napięła się z niebezpiecznym zgrzytem zębów. Ból ten jednak szybko ustąpił, tak samo, jak prędko się pojawił, rozchodząc się po kościach zaledwie nieprzyjemnym dreszczem.
Wolna dłoń sięgnęła włosów, palce przesuwając przez nie w geście przywitania, bliższym, niż można by zakładać — Hej chłopcy — pochyliła się ku nim, nieznacznie, by upewnić się, że usłyszą ją w tym rozgardiaszu — Gdzie Keita? — dopytuje, przy okazji ściągając z pleców tobołek, a za nim kurtkę i gruby szalik.
Urocza była jej osoba, tak rosła i postawna, odziana w sweter ze wzorem iście infantylnym, ale czy to właśnie nie teraz, w tym świątecznym czasie, nie było miejsce na takie ubrania? Poprawiła go zaledwie, gruby kołnierz i schowany jeszcze pod spodem golf, powoli przeciskając się w stronę kuchni. Odstawiła rzeczy na bok, ramię wspierając na framudze drzwi, odchrząknięciem informując o swoim przybyciu, podobnie jak zderzeniem zdobionej miski z blatem, z charakterystycznym jej stuknięciem.
— Wesołych świąt — usta rozciągnęły się w uśmiechu, nieznacznie kpiącym, ale głównie, o dziwo, miękkim. Ciepłym jak wnętrze mieszkania, do tego stopnia, że w starciu ze zmarzniętą skórą, wyciągnęło na policzki rumieńce, te uniesione w przyjaznym wyrazie. Podchodzi do niego, po drodze gdzieś kradnąc zagubioną łyżeczkę, by na koniec jej skraść skrytykowany przez mężczyznę słodycz — Smaczne, nie czepiaj się.
Nagai Blotka Kōji, Gotō Keita and Ivar Hansen szaleją za tym postem.
Chociaż teraz w tym miejscu... tutaj zmiana powoli się rozpoczynała. Żmudnie. Boleśnie powoli. Wieloletnia operacja na żywym organizmie.
Bez względu na wszystko Blotka zawsze wracał. Co jakiś czas, nie tak często jakby chciał, nie tak mało jakby mógł. Wiedział, że korporacja miała swoje oczy wszędzie, a chociaż nie dało się ukryć, że był podatny na wpływy i nie należał osób o dużej sile woli, a maskowane ADHD też nie ułatwiało mu oceny interakcji, to jednak pomimo tego wszystkiego nie był naiwny. A już z całą pewnością nie był głupi. Obie strony świetnie o tym wiedziały, więc Blotka udawał, że nic nie jarzy, a oni nie wtrącali się bez potrzeby.
A za to udawanie też potrafił wysępić coś dodatkowo. Na przykład prezenty, które teraz tachał na wózeczku przez gruzy na ulicy, a zadrapania na dłoniach i lekkie otarcia na spodniach świadczyły o tym, że zdecydowanie zabrał ze sobą zbyt dużo w stosunku do tego, co mógłby bez uszczerbku na własnym zdrowiu dostarczyć. Trudno. Akurat tutaj nikogo już specjalnie nie dziwiło ani to, że potykał się o własne nogi, ani że w progu stawał zdyszany, jakby co najmniej przebiegł maraton. Nie zamierzał ryzykować taszczenia paczek po schodach, ale nie musiał. Ledwo otworzył drzwi, pod nogami przemknęło mu dwójka dzieci, która wiedziała, że akurat jego nie można zostawiać samemu sobie.
— A dzień dobry to gdzie, nicponie? — Wydął wargi w udawanym oburzeniu, muskając dłonią czyjeś rozczochrane włosy. — TYLKO BEZ OTWIERANIA JESZCZE.
Wiedział, że na zaproszeniu była mowa o jednym, dwóch prezentach, ale jednocześnie zarówno on, jak i Abuela zdawali sobie sprawę, że przyniesie więcej. To była jedna z nielicznych okazji, gdzie dostawał na to przyzwolenie, i mógł przynieść rzeczy, które ogółem przydawały się na co dzień. I przynajmniej raz nie było to niezręczne.
Znajdując się w końcu w środku ściągnął płaszcz, po czym oczywiście zaplątał się w swój własny szalik, ale po pięciu minutach mocowania się udało mu się uwolnić. Rozczochrana fryzura i zaczerwienione policzki z pewnością świadczyły o zażartej bitwie, ale ostatecznie Blotka mógł wejść głębiej w budynek, gdzie zimno przestawało już tak bardzo dokuczać. Na palcach obydwu jego dłoni błyszczały różnorodne pierścionki, paznokcie były muśnięte bezbarwnym lakierem, a kolczyki imitowały świąteczne dzwoneczki. Na niebieskim swetrze pląsały w zimowym tle renifery, bo ostatecznie zrezygnował z pomysłu przebrania się za elfa. To już byłaby przesada, więc postawił na bycie sobą. W równie barwnym opakowaniu jak zawsze.
Nogi same zaniosły go do kuchni, gdy próbował starannie uniknąć jeszcze spotkania z Abuelą. Starał się tam przemknąć szybko, poza zasięgiem jej słuchu, bo wiedział, że jest już świadoma jego obecności, ale musiał tylko zostawić jedzenie i będzie bezpiecz...
— Kōji — Był już jedną stopą za progiem, właśnie ściągał plecak i chciał go rzucić w stronę Keity, by zostać wyratowanym od oskarżeń. — Nie przyniosłeś jedzenia, prawda?
Blotka skrzywił się i widać było, że siłą woli powstrzymał się od szczeniackiego przewrócenia oczami.
— Podwiń rękawy i pokaż ręce — Blondyn łypnął żałosnym wzrokiem na Raję, jakby licząc na ratunek, gdy Abuela zacmokała w międzyczasie z niezadowoleniem, palcami sprawdzając stan jego przedramion. — Aha. Oparzenie. Pięć plastrów. Gotowałeś.
Oskarżenie w jej głosie jest podszyte jednocześnie naganą i rozbawieniem. Odkąd nie przyjechał na jedne święta, bo spędził je w szpitalu (TO WSZYSTKO BYŁA WINA KOTÓW), miał zakaz robienia czegoś od serca w kuchni. Co najwyżej mógł przynieść gotowce. Teraz więc robił za rozrywkę, gdy dostawał po łapach, ale wiedział, że szybko zostanie mu wybaczone. Chociaż spojrzenie Ryuk'a wypalało mu dziurę w plecach, nie po raz pierwszy i nie po raz ostatni.
— Mi też miło was wszystkich widzieć — wymamrotał pod nosem. — Co to za nielegalne próbowanie potraw przed kolacją?
Próbuje zrzucić uwagę z siebie na prawdopodobnie dwie najwyższe osoby w pomieszczeniu. A w międzyczasie o jego nogi zaczęła ocierać się kotka, która zawsze bez względu na okoliczności cieszyła się na jego widok. Prawdopodobnie to Abuela była powodem, dla którego Kōji wybrał sobie właśnie te czworonogi za towarzyszy. Nie, żeby kiedykolwiek myślał o posiadaniu psa... znaczy myślał, ale wizja trzymania smyczy i szorowania twarzą po bruku jakoś na razie średnio mu się widziała.
@Ivar Hansen @Keita Gotō @Yōzei-Genji Madhuvathi
Yōzei-Genji Madhuvathi, Gotō Keita and Ivar Hansen szaleją za tym postem.
W wyniku długiej stagnacji oraz zmiany kwartału wątek zostaje odgórnie zakończony, a lokacja zwolniona do użytku nowych fabuł. W razie chęci kontynuowania gry, zapraszamy do rozegrania dalszej akcji w retrospekcjach.