Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
Forbidden fruit that you can bite
Follow temptation like the tide
Why walk when you could fly?
Drink forbidden wine...
Follow temptation like the tide
Why walk when you could fly?
Drink forbidden wine...
Kolejne kroki nie były słyszalne na posadzce sali, którą wypełniały śmiechy i muzyka, gwar był czymś dla czego niemalże żył. Najmłodszy, mając najmniejsze szanse na pozyskanie tego wszystkiego, co posiadał ich ojciec - wcale nie przestawał się starać, niczym hiena licząc na kolejne potknięcie starszego rodzeństwa. Widzieli to w jego oczach, kiedy się zbliżał, choć grał na nosie każdego innego w dowolny sposób, to jego bracia mieli świadomość, że musieli czuć się na baczności.
Nie dlatego, że miał ich zaatakować. Nie fizycznie, jednak czuli na sobie jego spojrzenie. Podczas bankietów, podczas wystąpień publicznych. Żaden z synów Koide nie był tak wytresowany - nie przelewał tak naturalnie wszystkich kłamstw w rzeczywiste obrazy i nie kusił innych do uwierzenia w jego słowa.
Posłał w tłumie spojrzenie jednemu z dwóch braci. Musieli prezentować się podobnie, mając dopasowane stroje do siebie, wyróżniające się drobnymi elementami. Ciemny granat, wpadający w błękity był kolorem, który narzucił im dzisiaj ojciec. Wszyscy musieli ubrać się podobnie. Chociaż on sam nienawidził tych odcieni, tych kolorów, na tle których jego zielone oczy wybijały się jeszcze bardziej. Często zazdrościł braciom brązowych i piwnych, tych które dawały im tak mocniejsze spojrzenie, kiedy on sam musiał odziedziczyć oczy po matce...
Krótkie rozmowy, śmiechy i toasty - a raczej skuteczne ich unikanie, prostym określeniem, że był znów na lekach. W końcu taki był dla opinii publicznej - chorowity, ale o dobrym sercu, najmłodszy a tak zaangażowany publicznie. Młody student ekonomii z pasją i sercem na dłoni, co prawda nie wiedział do czego dokładnie posiadał tę pasję według prasy, ani też czyje dokładnie serce miał mieć na dłoniach, ale tak długo jak ojciec był zadowolony, mógł grać dla prasy tak jak zawsze,
Spryskał się przed bankietem perfumami, które mu polecono, jakby on miał być zainteresowany. Spoglądał na niego, wymienił z nim czasem kilka słów, ale nic ponadto. Nie angażował się, nie dopóki nie był o to poproszony bezpośrednio. A dzisiaj, tutaj w tym miejscu miał do tego doskonały moment. Specjalnie go odwiedziono od tłumu? Nie zdziwiłby się, gdyby nawet miejsce ich rozmowy zostało pieczołowicie wybrane.
- Munehira Aoi, mam nadzieję, że nie stoisz tak na uboczu ze względu na niedostatek dobrej zabawy - powiedział, zachowując odstęp od mężczyzny. Wspomnienie o lewej stronie, zawsze się do niej zwracał - zapamiętał to już z wcześniejszych rozmów, kiedy to właśnie tam się znalazł. - Choć mam przeczucie, że nie zawsze jest przyjemnie być w tłumach... Ale nie mogę pozwolić, abyś źle się bawił na bankiecie rodziny Koide, jakimi by to nas czyniło gospodarzami? - lekkie, przyjazny śmiech wydobył się na końcu z jego warg.
Jakby w zegarku, jakby wszystko było dokładnie zaplanowane, przeszedł przy nich kelner, zatrzymując się tylko na moment - pozwalając Michitoyo przejąć dwie lampki wypełnione czerwonym winem. Mężczyzna po tym ostrożnie wyciągnął dłoń w stronę Munehiry.
- Słyszeliśmy dość sporo pochwał odnośnie bukietu smakowego i walorów zapachowych tego wina, choć z pewnością w imporcie jesteśmy wciąż świeżynkami. Trudno znaleźć coś... interesującego. Mam nadzieję, że podzielisz się swoją opinią?- zasugerował, znów przyjaźnie i niewinnie, nawiązując z nim rozmowę. Nie obserwował go już tak uważnie - nie, jak kiedy robił to kiedy pierwszy raz dostrzegł go między tłumem. Nawet on, urodzony kłamca z darem do zachowania kamiennej twarzy, nie potrafił skrzywić się na widok takiego wynaturzenia. Jasność, biel, jakby coś go pokarało - wyglądał okropnie, pamiętał jak dzisiaj to odtrącenie, które z czasem rosło w przyzwyczajenie, a może i delikatną fascynację? Nie musiał wbijać w niego spojrzenia, wiedząc doskonale czego mógł się spodziewać po jego aparycji i zachowaniu. Widział go w końcu wielokrotnie, zawsze przy nodze rodziców jak uwiązany kundel - on z drugiej strony zawsze mógł swobodnie lawirować między innymi, zajmując się brudną robotą i kontaktami, zachowaniem twarzy przez rodzinę. Najmłodszy, najbardziej niewinny o łagodnych rysach twarzy, wstawiający się tak żywo za tym, co powinno już dawno zdechnąć w Nanashi - ale przecież nawet karaluchy podobno miały swój cel. Gdyby nie ta cicha obietnica dla rządu, że Koide zajmie się śmieciami tak, aby nie były widoczne, niektóre interesy nie szłyby tak gładko...
A tam, gdzie nikt nie chce zaglądać, najłatwiej kryło się wszystko, co nie było piękne i do końca legalne.
@Munehira Aoi
Munehira Aoi ubóstwia ten post.
Pierwszy raz od dawna myśl była rozedrgana w niepewności, że bez obecności Jushi i bez ramienia Ivara, bez świadomości, że na bankiecie spotka jak dawniej Ahane, mężczyzna obawiał się, że nie da rady. "Pies zostaje, Ty idziesz z nami. Ostatni raz Aoi, już nie bądź taki. " Nie bądź jaki? Świadom swojej ułomności, która wypychała go każdorazowo na pierwszy plan, chociaż kazano mu pozostać w cieniu i wypełniać tło? Nie bądź taki jakby smutny, ale nie do końca, bo utkany z dziwnego chłodu, który maskował emocje. A może już ich nie było i lodowata smuga nie miała się wokół czego owijać?
— Przygotowałaś mi ciuchy czy sa- ... — i nie zdążył skończyć, bo przez jego głos już przebijał się gwałtownie drugi, ten, który należy do matki, a który zbliżał się do jego twarzy zgłoskami i wyciągniętymi dłońmi. Palce przesunęły się przez jego skronie nie w okazywanej czułości, a obowiązku poprawienia włosów, które zawinęły się podobno w dziwny sposób.
— Wszystko już przygotowałam i mam ze sobą. O siódmej przyjedziemy, także zejdź tylko na dół. Garnitur przewiesiłam przez sofę. Obok stoi pudełko, więc uważaj.
Blada dłoń już chciała podążyć na pokrowiec, pod którym skrywała się kolejna niepewność, ale rozedrgane opuszki szukając bezpieczeństwa, giną w futrze psiego kołnierza. Powinien brać głębsze oddechy, bo przy tych krótkich zaraz osunie się na podłogę. Nie był aż tak zdenerwowany, nie czuł aż takiego lęku, a jednak ciało walczyło, błagając o otworzenie okien na oścież i wyrzucenie ciała za parapet.
Zanim nasunął na siebie ubranie, w ciszy nakładał na palce złote pierścienie, dbając o to, aby i płatki uszu obciążone zostały równie złotymi obręczami, które ciasno przylegały do skóry. Jeżeli ma już tam być, niech będzie na swoich zasadach; choć minimalnie jego, bo przecież głos rodzicieli jasno określa i formuje każdy dzień, odciągając go od podejmowania jakiejkolwiek decyzji.
I ku jego zdziwieniu do zamka pokrowca przytwierdzony został niewielki bilecik wybity brajlem. Więc to garnitur, który sam wybierał, który skrojony został na jego sylwetkę i z tych tkanin, które przechodziły najpierw przez jego dłonie, a nie paliczki matki. Z brwią uniesioną do góry, wsunął opuszki za poły sztywnej tkaniny, pełznąc nimi przez fakturę marynarki, rozkoszując się łagodnymi splotami materiału. Pierwszy ciemnozielony, butelkowy zestaw z czarną koszulką z kołnierzem w stójkę. Nie jego barwy, przynajmniej tak mu się zdawało, ale ktoś inny uważał inaczej. Spolegliwie zgodził się, przyjmując to za fakt. Jak zawsze. Jak na wszystko.
Trzask drzwi samochodu. Kolejno przesuwający się niski obcas czarnych skórzanych półbutów na schodach, kiedy dłoń ujmowała ciasno poręcz. Przywitanie chmurnym ciepłem sali, narastającym śmiechem ubranym w zapach alkoholu lejącego się w wysoki kieliszek tuż na prawo od jego ramienia. Nie interesowało go to, bo już za moment chciał wycofać się gdzieś pod wysokie okno, zaprzeć biodro na parapecie i obracając między palcami monetą, zamyślić się w niechęci, która błyszczała na tafli ślepego spojrzenia.
W tym spotkaniu nie powinno być nic dziwnego, jednak wszystko, co się na nie składało, było surrealistyczne. Z prawym przegubem owiniętym wokół talii i lewym łokciem zapartym na nadgarstku, moneta sunęła po palcach, wyznaczając rytm myśli Munehiry, które zostały przerwane znajomym, chociaż nadal obcym głosem. Nie chciał go tutaj, chociaż był na jego terenie. Dlatego i płuca wyzwoliły przed słowami krótkie westchnienie, kiedy zimno płaskiego okręgu stanęło między palcem wskazującym a środkowym, w chrzęście metalu obijającego się o szlachetne kruszywo pierścieni.
— Koide Michitoyo... — Aoi odezwał się po krótkiej chwili, czego wymagała grzeczność, a godność rozmówcy była jedyną rzeczą, na którą potrafił się teraz wysilić, pozwalając sztucznemu uśmiechowi rozciągnąć wargi w trwającym chwilę uśmiechu. Chociaż znęcony jego zapachem i bijącym od ciała ciepłem, które podbijało słodką nutę ciętą zagłuszonym zapachami sali cytrusem, darzył go zrezygnowaną awersją. Może przez to, że nie zdążył go poznać, może przez to, że obrzydło mu bycie w czyjejś obecności tym drugim, gorszym, głaskanym po głowie z wyrozumiałym współczuciem, że no tak, biedny Munehira przecież niewidomy. Pochylmy się nad nim z żałością i nacieszmy spojrzenie ewenementem.
Smukłym ruchem ujął kieliszek, słysząc szelest materiału wysuniętego ramienia. Palce przesunęły się najpierw przez fakturę skóry Koide, przez jego palce odnajdując drogę do szklanej nóżki. — Twoja nadzieja może pozostać niewzruszoną w takim razie. Wszystko zdaje się bardziej, niż w porządku, a ja jedynie potrzebuję chwili ciszy — którą właśnie zagłuszasz swoim trajkotaniem.
Zawsze słyszeliśmy, robiliśmy, sądzimy, zorganizowaliśmy. Zawsze jako rodzina. Zawsze jako jedność. Nigdy on sam, jakby nie potrafił być oddzielnym organizmem. Schowawszy monetę w kieszeń marynarki, Aoi kolejno zakręcił nieznacznie kieliszkiem, doskonale wiedząc jak dużej siły musi użyć, aby przypadkiem nie rozlać wina i nie chlapać nim na prawo i lewo. Cóż, lata wprawy w byciu... tym, kim był. Wolna dłoń złożyła się w daszek, kiedy nos na moment schował się w okręgu szkła, wchłaniając w nozdrza zapach alkoholu, rozdrabniając go powoli na poszczególne nuty. Zanim zanurzył usta w napoju, jego twarz skierowała się ku mężczyźnie, wysłuchując jego ostatnich śpiewnych słów, chcąc o nich zapomnieć szybciej, niż te zdążyły wślizgnąć się w ucho. — Pochwały są w takim razie jak najbardziej zasłużone — pełne powietrza słowa opuściły oblizywane powoli wargi, kierując ostatnie krople wina ku podniebieniu. — Pomimo tego, że jest wytrawne, zdaje się wyjątkowo delikatne. Nieco lawendowy aromat przemieszany z nutami przyprawowymi. Krągłe, przyjemnie taniczne. Skąd pochodzi? — nie mógł go jeszcze spławić, ów wymuszone tête-à-tête trwało zbyt krótko, jak na narzucone ramy czasowe obowiązujące na tego typu imprezach. Musiał nauczyć się cieszyć z jego obecności przez kolejne minuty albo przynajmniej wyglądać na takiego, który z tej wymiany zdań czerpie niesamowitą radość. Pergaminowe powieki zsunęły się do połowy wyblakłych tęczówek, które pozostawały wbite gdzieś na wysokości obojczyka Michitoyo, kiedy ramiona nieznacznie rozluźniły się, pozwalając lędźwiom zaprzeć się w nieco nonszalanckiej pozycji na brzegu zaokrąglonego parapetu.
Może i potrafiłby docenić jego obecność, gdyby nie myśl, że za chwilę rozpierzchnie się w tłumie, jak wszyscy. Pozostając przy nim jedynie na krótką chwilę, bardziej pod publikę niż z własnej nawet trywialnej zachcianki i potrzeby poznania go. Może gdyby spróbował być bardziej ludzki. Może gdyby... gdyby to wszystko było inne, ale nie jest i już nigdy dla niego innym nie będzie.
— Przygotowałaś mi ciuchy czy sa- ... — i nie zdążył skończyć, bo przez jego głos już przebijał się gwałtownie drugi, ten, który należy do matki, a który zbliżał się do jego twarzy zgłoskami i wyciągniętymi dłońmi. Palce przesunęły się przez jego skronie nie w okazywanej czułości, a obowiązku poprawienia włosów, które zawinęły się podobno w dziwny sposób.
— Wszystko już przygotowałam i mam ze sobą. O siódmej przyjedziemy, także zejdź tylko na dół. Garnitur przewiesiłam przez sofę. Obok stoi pudełko, więc uważaj.
Blada dłoń już chciała podążyć na pokrowiec, pod którym skrywała się kolejna niepewność, ale rozedrgane opuszki szukając bezpieczeństwa, giną w futrze psiego kołnierza. Powinien brać głębsze oddechy, bo przy tych krótkich zaraz osunie się na podłogę. Nie był aż tak zdenerwowany, nie czuł aż takiego lęku, a jednak ciało walczyło, błagając o otworzenie okien na oścież i wyrzucenie ciała za parapet.
Zanim nasunął na siebie ubranie, w ciszy nakładał na palce złote pierścienie, dbając o to, aby i płatki uszu obciążone zostały równie złotymi obręczami, które ciasno przylegały do skóry. Jeżeli ma już tam być, niech będzie na swoich zasadach; choć minimalnie jego, bo przecież głos rodzicieli jasno określa i formuje każdy dzień, odciągając go od podejmowania jakiejkolwiek decyzji.
I ku jego zdziwieniu do zamka pokrowca przytwierdzony został niewielki bilecik wybity brajlem. Więc to garnitur, który sam wybierał, który skrojony został na jego sylwetkę i z tych tkanin, które przechodziły najpierw przez jego dłonie, a nie paliczki matki. Z brwią uniesioną do góry, wsunął opuszki za poły sztywnej tkaniny, pełznąc nimi przez fakturę marynarki, rozkoszując się łagodnymi splotami materiału. Pierwszy ciemnozielony, butelkowy zestaw z czarną koszulką z kołnierzem w stójkę. Nie jego barwy, przynajmniej tak mu się zdawało, ale ktoś inny uważał inaczej. Spolegliwie zgodził się, przyjmując to za fakt. Jak zawsze. Jak na wszystko.
Trzask drzwi samochodu. Kolejno przesuwający się niski obcas czarnych skórzanych półbutów na schodach, kiedy dłoń ujmowała ciasno poręcz. Przywitanie chmurnym ciepłem sali, narastającym śmiechem ubranym w zapach alkoholu lejącego się w wysoki kieliszek tuż na prawo od jego ramienia. Nie interesowało go to, bo już za moment chciał wycofać się gdzieś pod wysokie okno, zaprzeć biodro na parapecie i obracając między palcami monetą, zamyślić się w niechęci, która błyszczała na tafli ślepego spojrzenia.
W tym spotkaniu nie powinno być nic dziwnego, jednak wszystko, co się na nie składało, było surrealistyczne. Z prawym przegubem owiniętym wokół talii i lewym łokciem zapartym na nadgarstku, moneta sunęła po palcach, wyznaczając rytm myśli Munehiry, które zostały przerwane znajomym, chociaż nadal obcym głosem. Nie chciał go tutaj, chociaż był na jego terenie. Dlatego i płuca wyzwoliły przed słowami krótkie westchnienie, kiedy zimno płaskiego okręgu stanęło między palcem wskazującym a środkowym, w chrzęście metalu obijającego się o szlachetne kruszywo pierścieni.
— Koide Michitoyo... — Aoi odezwał się po krótkiej chwili, czego wymagała grzeczność, a godność rozmówcy była jedyną rzeczą, na którą potrafił się teraz wysilić, pozwalając sztucznemu uśmiechowi rozciągnąć wargi w trwającym chwilę uśmiechu. Chociaż znęcony jego zapachem i bijącym od ciała ciepłem, które podbijało słodką nutę ciętą zagłuszonym zapachami sali cytrusem, darzył go zrezygnowaną awersją. Może przez to, że nie zdążył go poznać, może przez to, że obrzydło mu bycie w czyjejś obecności tym drugim, gorszym, głaskanym po głowie z wyrozumiałym współczuciem, że no tak, biedny Munehira przecież niewidomy. Pochylmy się nad nim z żałością i nacieszmy spojrzenie ewenementem.
Smukłym ruchem ujął kieliszek, słysząc szelest materiału wysuniętego ramienia. Palce przesunęły się najpierw przez fakturę skóry Koide, przez jego palce odnajdując drogę do szklanej nóżki. — Twoja nadzieja może pozostać niewzruszoną w takim razie. Wszystko zdaje się bardziej, niż w porządku, a ja jedynie potrzebuję chwili ciszy — którą właśnie zagłuszasz swoim trajkotaniem.
Zawsze słyszeliśmy, robiliśmy, sądzimy, zorganizowaliśmy. Zawsze jako rodzina. Zawsze jako jedność. Nigdy on sam, jakby nie potrafił być oddzielnym organizmem. Schowawszy monetę w kieszeń marynarki, Aoi kolejno zakręcił nieznacznie kieliszkiem, doskonale wiedząc jak dużej siły musi użyć, aby przypadkiem nie rozlać wina i nie chlapać nim na prawo i lewo. Cóż, lata wprawy w byciu... tym, kim był. Wolna dłoń złożyła się w daszek, kiedy nos na moment schował się w okręgu szkła, wchłaniając w nozdrza zapach alkoholu, rozdrabniając go powoli na poszczególne nuty. Zanim zanurzył usta w napoju, jego twarz skierowała się ku mężczyźnie, wysłuchując jego ostatnich śpiewnych słów, chcąc o nich zapomnieć szybciej, niż te zdążyły wślizgnąć się w ucho. — Pochwały są w takim razie jak najbardziej zasłużone — pełne powietrza słowa opuściły oblizywane powoli wargi, kierując ostatnie krople wina ku podniebieniu. — Pomimo tego, że jest wytrawne, zdaje się wyjątkowo delikatne. Nieco lawendowy aromat przemieszany z nutami przyprawowymi. Krągłe, przyjemnie taniczne. Skąd pochodzi? — nie mógł go jeszcze spławić, ów wymuszone tête-à-tête trwało zbyt krótko, jak na narzucone ramy czasowe obowiązujące na tego typu imprezach. Musiał nauczyć się cieszyć z jego obecności przez kolejne minuty albo przynajmniej wyglądać na takiego, który z tej wymiany zdań czerpie niesamowitą radość. Pergaminowe powieki zsunęły się do połowy wyblakłych tęczówek, które pozostawały wbite gdzieś na wysokości obojczyka Michitoyo, kiedy ramiona nieznacznie rozluźniły się, pozwalając lędźwiom zaprzeć się w nieco nonszalanckiej pozycji na brzegu zaokrąglonego parapetu.
Może i potrafiłby docenić jego obecność, gdyby nie myśl, że za chwilę rozpierzchnie się w tłumie, jak wszyscy. Pozostając przy nim jedynie na krótką chwilę, bardziej pod publikę niż z własnej nawet trywialnej zachcianki i potrzeby poznania go. Może gdyby spróbował być bardziej ludzki. Może gdyby... gdyby to wszystko było inne, ale nie jest i już nigdy dla niego innym nie będzie.
Był jednym organizmem z całą rodziną - jeśli chciał mieć to, co zostało mu obiecane. Nie miał wyboru, a może już dawno go podjął? Piąć się wyżej i wyżej, może nawet kiedyś ponad braćmi, którzy jako ci starsi musieli więcej? Jemu wystarczyło być i uśmiechać się, poprawić od czasu dłuższe ciemne włosy, dzisiejszego wieczoru ułożone w opadającą kitkę, układającą się pomiędzy jego barkami na plecach. Często był chorowity, a to wyłącznie nadawało mu większej wiarygodności - łagodny, uprzejmy, zawsze pozujący z podobnymi Aoiemu, a może gorszymi? Nawet przy jego wyglądzie, nawet przy jego wszystkich wyraźnych wadach i niedomaganiach, nie byłby w stanie przyrównać go do robactwa, z którym czasem musiał się pokazywać. Nawet jeśli podobno sprawiał kłopoty, nawet jeśli miał się okazać być ręką, która go będzie pilnować - nawet jeśli myślał o nim mniej, nie myślał o nim jak o całym choróbsku, które pożerało Fukkatsu, a które dawało taki łatwy zarobek jego rodzinie. Koide w końcu dbali o swój wizerunek i o to, aby nikt nie zaglądał do Nanashi, które odpowiednio wykorzystane mogło okazywać się całkiem ładnym łupem.
Nie był wzruszony ani jego głosem, ani jego dotykiem, pozwalając przejąć mu kieliszek.
- I świeżego powietrza? - dopytał, zostawiając w swoim głosie sugestię - pewnego rodzaju niedopowiedzianą propozycję, na którą chciał go skusić. Zaraz jednak uśmiechnął się cieplej, obserwując jak ten powoli przystępuje nie tylko do badania bukietu zapachowego wina, ale również i jego smaku. Sam jeszcze go nie kosztował, może dlatego że nigdy nie był zwolennikiem tych wszystkich alkoholi, w których lubowali się inni członkowie Koide? Opanował na bankietach sztukę sączenia jednego kieliszka wina godzinami, również i teraz unosząc swój do nosa, jakby i sam chciał poznać jego zapachy.
Były płaskie dla niego - nudne, nie warto jakiejkolwiek uwagi. Smak? Jak mogły smakować zgniłe owoce z dodatkiem jakiś kwiatków. Okropności. A jednak musiał udawać, jak bardzo je lubi.
- Ah, doskonale to słyszeć. Zgadza się, lawenda była pomysłem mojego najstarszego brata, jest niezwykłym znawcą win - przyznał, gotowy opowiadać dalej na temat najnowszego produktu, z łagodnością i dumą najmłodszego syna swojego ojca. Zupełnie jakby był trzymany w mrokach tego, że to nie na winie jego rodzina się dorabiała - po prostu musiał zachowywać swoje pozory. - Arles, ukochane miasto Vincenta van Gogha, słynie z pięknych lawendowych pól. W przyszłym roku jest rocznica urodzin artysty, a co jest doskonalszego od wina do celebracji tak wybitnych artystów? - zapytał nie oczekując odpowiedzi, a nawet nie dając miejsca na podobną, ciepłym i przyjaznym tonem kontynuując:
- Chociaż szczerze nie mogę się doczekać, aby zobaczyć twoją kreację na bankiecie, kiedy oficjalnie wypuścimy wino na rynek. Nie powinieniem tego mówić... - jego głos jakby się ściszył, zaraz rozejrzał się dookoła jakby sprawdzał czy nikt z jego braci nie kręci się wokół. - Planujemy tematyczne przyjęcie, naturalnie inspiracje spośród prac Vincenta van Gogha - powiedział z lekkim i łagodnym śmiechem na końcu, jakby sam był fanem podobnego pomysłu. Odsunął się po tym jednak znów, prostując. - Naprawdę jestem ciekawy, jaką kreację wybierzesz... - powiedział, znów urywając na moment, jakby dłużej przyglądając się stojącemu przed nim mężczyźnie. - Bo mam nadzieję, że zobaczymy się tam, prawda? - dodał z uśmiechem, zaraz jednak znów zmieniając ton i kręcąc delikatnie głową, mówiąc nieco bardziej cierpiętniczo z cieniem szczerej zazdrości wymieszanej z podziwem w głosie:
- Muszę przyznać, że jestem zazdrosny, zawsze prezentujesz się wszędzie tak... inaczej. Dodatkowo, nie unika wcale, że twoje stroje mają różne tekstury? Niesamowite, naprawdę, a jeszcze dopełnienie biżuterią nie mówiąc o tak dobranych krojach... sam jesteś za to odpowiedzialny? Naprawdę jestem pod wrażeniem - przyznał, kłaniając się delikatnie, jakby w ten sposób chciał oddać swoje rzeczywiste odczucia.
Czy przywiązywał wagę do tego wszystkiego? Starał się to dostrzegać, zauważać i komplementować małe rzeczy, których inni nie dostrzegali - komplementy wtedy były... naturalniejsze. I przyjemniejsze dla ucha.
A skoro miał dzisiejszego wieczoru zarezerwowany czas dla Munehiry, mógł lepiej przyjrzeć się jego manierom i temu, co wybierał w swoich strojach - skoro wybierał sam? A może wszystko było dla niego z góry zaplanowane, tak jak i dla niego? Wcale by go to nie zdziwiło, chociaż jemu osobiście nigdy to nie przeszkadzało. Zaplanowane dobrze życie mogło być przyjemne - mogło spełniać na inne sposoby niż to, w którym wybierało się pełną wolność. Chociaż czy on się czuł ograniczony na tej uwięzi? W tej złotej klatce, w której niczego mu nie brakowało? Ta jego, wisiała z pewnością gdzieś wysoko, tuż przy suficie oranżerii. Ze swojej pozycji mógł dostrzegać wszystko inne; wszystko co było niżej i co było gorsze, a co mógł dowolnie zgniatać i tym pomiatać. Jedno słowo, jeden rozkaz, albo jeden ruch i już miał swoją wygraną. A nawet nie musiał uderzyć, nie musiał kopnąć konającego szczeniaka na ulicach slumsów, aby był martwy - aby przyśpieszyć jego zgon. Mógł się nim tylko napawać. A czym różnił się człowiek od zwierzęcia, kiedy nie miał niczego - potęgi, pieniędzy, godności? Nawet miejsca do spania, nawet nieskradzionej zupki chińskiej, którą chciał zapełnić głód.
Nikomu nie było szkoda śmieci i zdychających kundli.
- Ah! Prawie zapomniałem! - powiedział nieco żywiej, nieco głośniej, krótko i rześko się po tym śmiejąc. Odłożył nieruszony kieliszek z winem na parapet, znajdując się nieco bliżej Munehiry - choć tylko na krótki moment, po tym znów wracając do poprzedniego dystansu między nimi.
- Wspominałeś o ciszy? Mogę zaproponować ci balkon na wyższym piętrze. Dzisiaj jest ono wyłączone z użytku, ale jeśli tylko masz ochotę, mogę cię tam zaprowadzić. Czasem przyjęcia mogą być... męczące - ostatnie słowo rzucił z nutą pewnego rodzaju nostalgii i zrozumienia, jakby chciał powiedzieć, że i on chętnie złapie chwilę na odpoczynek salą i oddech od sali wypełnionej tak wieloma osobami. Nawet wyciągnął w jego kierunku ramię.
- Jeśli masz ochotę... mogę cię tam zaprowadzić. Lub pokierować głosem, jeśli nie chcesz żebym był tak blisko. Nie chcę się narzucać - kolejne kłamstwo padło z jego ust, ubarwione przyjazną nutą.
Nie był wzruszony ani jego głosem, ani jego dotykiem, pozwalając przejąć mu kieliszek.
- I świeżego powietrza? - dopytał, zostawiając w swoim głosie sugestię - pewnego rodzaju niedopowiedzianą propozycję, na którą chciał go skusić. Zaraz jednak uśmiechnął się cieplej, obserwując jak ten powoli przystępuje nie tylko do badania bukietu zapachowego wina, ale również i jego smaku. Sam jeszcze go nie kosztował, może dlatego że nigdy nie był zwolennikiem tych wszystkich alkoholi, w których lubowali się inni członkowie Koide? Opanował na bankietach sztukę sączenia jednego kieliszka wina godzinami, również i teraz unosząc swój do nosa, jakby i sam chciał poznać jego zapachy.
Były płaskie dla niego - nudne, nie warto jakiejkolwiek uwagi. Smak? Jak mogły smakować zgniłe owoce z dodatkiem jakiś kwiatków. Okropności. A jednak musiał udawać, jak bardzo je lubi.
- Ah, doskonale to słyszeć. Zgadza się, lawenda była pomysłem mojego najstarszego brata, jest niezwykłym znawcą win - przyznał, gotowy opowiadać dalej na temat najnowszego produktu, z łagodnością i dumą najmłodszego syna swojego ojca. Zupełnie jakby był trzymany w mrokach tego, że to nie na winie jego rodzina się dorabiała - po prostu musiał zachowywać swoje pozory. - Arles, ukochane miasto Vincenta van Gogha, słynie z pięknych lawendowych pól. W przyszłym roku jest rocznica urodzin artysty, a co jest doskonalszego od wina do celebracji tak wybitnych artystów? - zapytał nie oczekując odpowiedzi, a nawet nie dając miejsca na podobną, ciepłym i przyjaznym tonem kontynuując:
- Chociaż szczerze nie mogę się doczekać, aby zobaczyć twoją kreację na bankiecie, kiedy oficjalnie wypuścimy wino na rynek. Nie powinieniem tego mówić... - jego głos jakby się ściszył, zaraz rozejrzał się dookoła jakby sprawdzał czy nikt z jego braci nie kręci się wokół. - Planujemy tematyczne przyjęcie, naturalnie inspiracje spośród prac Vincenta van Gogha - powiedział z lekkim i łagodnym śmiechem na końcu, jakby sam był fanem podobnego pomysłu. Odsunął się po tym jednak znów, prostując. - Naprawdę jestem ciekawy, jaką kreację wybierzesz... - powiedział, znów urywając na moment, jakby dłużej przyglądając się stojącemu przed nim mężczyźnie. - Bo mam nadzieję, że zobaczymy się tam, prawda? - dodał z uśmiechem, zaraz jednak znów zmieniając ton i kręcąc delikatnie głową, mówiąc nieco bardziej cierpiętniczo z cieniem szczerej zazdrości wymieszanej z podziwem w głosie:
- Muszę przyznać, że jestem zazdrosny, zawsze prezentujesz się wszędzie tak... inaczej. Dodatkowo, nie unika wcale, że twoje stroje mają różne tekstury? Niesamowite, naprawdę, a jeszcze dopełnienie biżuterią nie mówiąc o tak dobranych krojach... sam jesteś za to odpowiedzialny? Naprawdę jestem pod wrażeniem - przyznał, kłaniając się delikatnie, jakby w ten sposób chciał oddać swoje rzeczywiste odczucia.
Czy przywiązywał wagę do tego wszystkiego? Starał się to dostrzegać, zauważać i komplementować małe rzeczy, których inni nie dostrzegali - komplementy wtedy były... naturalniejsze. I przyjemniejsze dla ucha.
A skoro miał dzisiejszego wieczoru zarezerwowany czas dla Munehiry, mógł lepiej przyjrzeć się jego manierom i temu, co wybierał w swoich strojach - skoro wybierał sam? A może wszystko było dla niego z góry zaplanowane, tak jak i dla niego? Wcale by go to nie zdziwiło, chociaż jemu osobiście nigdy to nie przeszkadzało. Zaplanowane dobrze życie mogło być przyjemne - mogło spełniać na inne sposoby niż to, w którym wybierało się pełną wolność. Chociaż czy on się czuł ograniczony na tej uwięzi? W tej złotej klatce, w której niczego mu nie brakowało? Ta jego, wisiała z pewnością gdzieś wysoko, tuż przy suficie oranżerii. Ze swojej pozycji mógł dostrzegać wszystko inne; wszystko co było niżej i co było gorsze, a co mógł dowolnie zgniatać i tym pomiatać. Jedno słowo, jeden rozkaz, albo jeden ruch i już miał swoją wygraną. A nawet nie musiał uderzyć, nie musiał kopnąć konającego szczeniaka na ulicach slumsów, aby był martwy - aby przyśpieszyć jego zgon. Mógł się nim tylko napawać. A czym różnił się człowiek od zwierzęcia, kiedy nie miał niczego - potęgi, pieniędzy, godności? Nawet miejsca do spania, nawet nieskradzionej zupki chińskiej, którą chciał zapełnić głód.
Nikomu nie było szkoda śmieci i zdychających kundli.
- Ah! Prawie zapomniałem! - powiedział nieco żywiej, nieco głośniej, krótko i rześko się po tym śmiejąc. Odłożył nieruszony kieliszek z winem na parapet, znajdując się nieco bliżej Munehiry - choć tylko na krótki moment, po tym znów wracając do poprzedniego dystansu między nimi.
- Wspominałeś o ciszy? Mogę zaproponować ci balkon na wyższym piętrze. Dzisiaj jest ono wyłączone z użytku, ale jeśli tylko masz ochotę, mogę cię tam zaprowadzić. Czasem przyjęcia mogą być... męczące - ostatnie słowo rzucił z nutą pewnego rodzaju nostalgii i zrozumienia, jakby chciał powiedzieć, że i on chętnie złapie chwilę na odpoczynek salą i oddech od sali wypełnionej tak wieloma osobami. Nawet wyciągnął w jego kierunku ramię.
- Jeśli masz ochotę... mogę cię tam zaprowadzić. Lub pokierować głosem, jeśli nie chcesz żebym był tak blisko. Nie chcę się narzucać - kolejne kłamstwo padło z jego ust, ubarwione przyjazną nutą.
Munehira Aoi ubóstwia ten post.
Głos wwiercał się w umysł, chociaż nie był nachalny, zdawał się mamić, a przede wszystkim brzmieć, jakoby chciał być odbierany w taki sposób, z przyczyn Aoiemu niewiadomych. Może to już zmęczenie podsuwało skojarzenia, które nie były prawdziwe. Przebodźcowanie, wpływ zbierającego się pod sufitem budynku ciągłego szumu, jakby znajdowali się w wypełnionym po brzegi pszczelim ulu. Nie istotnym jednak było czy słowa mężczyzny są prawdą, czy tylko kłamstwem; rozmowa oscylująca wokół jego osoby, ale nieskupiająca się na jego znaczącej wadzie zdawała się działać. Nie chodziło o łechtane ego, a o samo zauważenie, że był czymś nawet nie kimś, a czymś więcej niż tylko ślepcem. Chodzącą ułomnością. Najłatwiejszą drogą ku ugłaskaniu znerwicowanej natury Munehiry było pochylenie się nad jego fizycznością. Nie w sposób próżny, a codzienny, punktując to, na co się składał, przywracając mu status normalności, za którym tęsknił, nie potrafiąc ubrać ów uczucia w słowa, pchany wrażeniami, które przez ciągłą izolację zdawały się blednąć i niknąć, stając się wydmuszkami prawdziwego odczuwania.
Wargi zdały się drgać w nieco bardziej szczerym uśmiechu, kiedy Koide trafnie pociągnął zapytaniem jego własne zdanie.
— Tak, i świeżego powietrza — łagodność w głosie, który zabrzęczał perliście po raz wtóry, spijał ze swoich warg przy kolejnym łyku z kieliszka, subtelnie go przechylając, pozwalając aksamitnej cieczy rozlać się na języku. Potrzebował jakiejkolwiek czynności, która zajęłaby jego dłonie. Jeżeli nie mogła to być teraz moneta, jeżeli nie mogła to być zabawa fakturą materiału brzegu koszulki, między długimi palcami, bo przyszło mu być zapakowany w drogi garnitur, niech to właśnie to wysmukłe szkło pozostanie zabawką odciągającą świadomość od skołowanych myśli.
Kpił prawda? A jeżeli nie, czy uważał, że poruszenie tematu obrazów z kimś, kto w życiu nie zobaczył nawet zarysu własnej dłoni, to idealny sposób na nawiązanie przyjacielskiej relacji? Paliczki Munehiry na moment zatańczyły na szkle, obijając się o wysmukłość kieliszka pierścieniami, chwytając go za sam kielich, wiedząc, że jeżeli nadal będzie przytrzymywał nóżkę, może ją w nagłym spięciu odłamać. Intuicyjnie oblizał powoli usta, jak pies znajdujący się w niewygodnej sytuacji, z instynktem podpowiadającym, że zaraz będzie musiał ugryźć i zatopić kły w czyimś gwałtownym przedramieniu, aby się obronić. I te krótkie momenty przypominały mu, dlaczego powinien pozostać zamknięty w czterech ścianach swojego mieszkania. Coś, czego nie rozumiał teraz, a co miało stać się jasnym i klarownym w niedalekiej przyszłości... Że od zawsze targała nim dziwna żądza, początkowo nieśmiała, niepojęta, aby po śmierci zmienić się w rzeczywistość, nabierając znaczenia absolutnego.
— Michitoyo... wydaje mi się, że nie jest to tematyka odpowiednia dla kogoś mojego pokroju, nie uważasz? — Próbował powrócić do oktawy, która przypominała miękki pomruk, niźli zgryźliwy chrzęst, ale było to skrajnie trudne. Czuł, że słowa nagle twardnieją w gardle. — Obrazy nie lubią być dotykane, a przynajmniej nie te, których artyści są cenieni i znajdują się w muzealnych gablotach. A czego nie dotknę, tego nie zobaczę — zakończył, odrywając lędźwie od parapetu, prostując się automatycznie i wolną dłonią poprawiając tył marynarki, prostując ją na swoich ramionach łagodnym szarpnięciem. Jeżeli chciał go ugodzić, powinien obrać za cel coś innego, niż to, po co sięgał każdy. Monotonia. Paskudna, codzienna, monotonia, która już rzygał. Powtarzalność zalegała na dnie jego żołądka gęstą żółcią, która przeżerała ciało.
Kolejne westchnienie zaparło się na linii białych zębów, kiedy objęte bielmem gałki oczne opadły na posadzkę, a czujne ucho podążało za kolejnymi słowami. Mamił go. W dalszym ciągu. Przegryzając się coraz skuteczniej przez pancerzyk okalający wnętrze Aoiego. Karmił się jego słowami, pozwalając im zadrgać na brzegu duszy, ale nie wpełzać w nią. Wszystko balansowało na linii rozedrganego rozkojarzenia, bo jakim cudem chwalił go za takie detale, zapominając o czymś tak ważnym, nagle wyprowadzając tak okrutny cios w jego stronę? Nie chciał mu odpowiadać, ale przez klimat miejsca i ich spotkania, czuł się do tego zobowiązany, dlatego też wysilając się resztką sił i dobrego wychowania, zaparł się w sobie, ponownie otwierając usta:
— Dziękuję, doceniam, że zauważyłeś. Tak jak wspomniałem, to co mogę dotknąć, albo poczuć staje się dla mnie realne, więc materiał ma dla mnie ogromne znaczenie — powtarzał to do znudzenia, przecież już od lat posiadał przygotowany zestaw odpowiedzi, które klepał raz po raz na podobnych bankietach, wszystkich na jedną modłę i na jedno kopyto. Identycznych, jeśli pośród tłumu nie mógł odnaleźć znajomych zapachów i ciepłoty bliskiego ciała. I chociaż te elementy też były identyczne, nadawały sytuacjom znaczenia, bo nie tkwił jak uwieszony dachu sopel, a mógł istnieć, słyszany, widziany, dostrzegany między szarą masą identycznych garniturów i wieczorowych sukni.
Kiedy ciało mężczyzny zbliżyło się nieznacznie w jego kierunku, brwi Munehiry ściągnęły się ku sobie, znacząc czoło skupieniem. — Pachniesz inaczej niż ostatnio... — chociaż mijali się wielokrotnie, spędzając ze sobą jedynie garść śpieszących się minut, ta drobna zmiana nie umknęła uwadze perfumiarza. Zapach był inny, przyjemniejszy, lepiej skonstruowany, uwalniający się na skórze spokojniej. Odnosił wrażenie, jakby pierwszy raz poczuł na Koidzie coś, co do niego pasowało i współgrało nawet nie z charakterem, a ciałem, z którego parowało, roztaczając przyjemną aurę. — ... ach tak, cisza — zapomniał. Udało mu się. Mamił. Nie słowami, te okazały się działać jedynie szczątkowo. Czy powinien się zgodzić? Teraz kiedy w czaszce ścieliła się tylko jego woń? Teraz kiedy nie powinien odczepiać się od stada buczącego w tle, bo stawał się łatwym celem... Brzeg kieliszka zaparł się na pełnej dolnej wardze, trwając na niej przez chwilę, zanim ponownie go uniósł, biorąc drobny łyk. Mielił zastanowienie między zębiskami racjonalności, która nigdy nie była jego mocną stroną. Dopiero brzdęk szklanej stopki kieliszka, który odstawił na parapet i ponowny szelest materiału oznajmiający, że mężczyzna wysunął w jego stronę ramię, pogłębił podjętą decyzję, traktując ją jako słuszną.
Dotyk. Ten, który był mu ofiarowywany, pomocniczy, jak dłoń opadająca na ramię zagubionego w centrum handlowym dziecka, nie był czymś, czego potrzebował. Dotyk, za którym tęsknił, choć go nie znając, znajdował się daleko poza jego zasięgiem. — Spokojnie, przywykłem, że ktoś mi asystuje — asystował; odbiło się w głowie, drąc świadomość na strzępy. Smukły przegub Aoi wsunął się pod ramię Michitoyo, zagarniając je na moment tylko dla siebie, układając delikatnie dłoń na jego wierzchu, oplatając go swoją obecnością. Opuszki przesunęły się przez rękaw marynarki, zagarniając na skórę zapach mężczyzny, chłonąc go już nie tylko węchem, wprowadzając w organizm, ale również i pod dotykiem, wpuszczając go w swoją krew.
Wargi zdały się drgać w nieco bardziej szczerym uśmiechu, kiedy Koide trafnie pociągnął zapytaniem jego własne zdanie.
— Tak, i świeżego powietrza — łagodność w głosie, który zabrzęczał perliście po raz wtóry, spijał ze swoich warg przy kolejnym łyku z kieliszka, subtelnie go przechylając, pozwalając aksamitnej cieczy rozlać się na języku. Potrzebował jakiejkolwiek czynności, która zajęłaby jego dłonie. Jeżeli nie mogła to być teraz moneta, jeżeli nie mogła to być zabawa fakturą materiału brzegu koszulki, między długimi palcami, bo przyszło mu być zapakowany w drogi garnitur, niech to właśnie to wysmukłe szkło pozostanie zabawką odciągającą świadomość od skołowanych myśli.
Kpił prawda? A jeżeli nie, czy uważał, że poruszenie tematu obrazów z kimś, kto w życiu nie zobaczył nawet zarysu własnej dłoni, to idealny sposób na nawiązanie przyjacielskiej relacji? Paliczki Munehiry na moment zatańczyły na szkle, obijając się o wysmukłość kieliszka pierścieniami, chwytając go za sam kielich, wiedząc, że jeżeli nadal będzie przytrzymywał nóżkę, może ją w nagłym spięciu odłamać. Intuicyjnie oblizał powoli usta, jak pies znajdujący się w niewygodnej sytuacji, z instynktem podpowiadającym, że zaraz będzie musiał ugryźć i zatopić kły w czyimś gwałtownym przedramieniu, aby się obronić. I te krótkie momenty przypominały mu, dlaczego powinien pozostać zamknięty w czterech ścianach swojego mieszkania. Coś, czego nie rozumiał teraz, a co miało stać się jasnym i klarownym w niedalekiej przyszłości... Że od zawsze targała nim dziwna żądza, początkowo nieśmiała, niepojęta, aby po śmierci zmienić się w rzeczywistość, nabierając znaczenia absolutnego.
— Michitoyo... wydaje mi się, że nie jest to tematyka odpowiednia dla kogoś mojego pokroju, nie uważasz? — Próbował powrócić do oktawy, która przypominała miękki pomruk, niźli zgryźliwy chrzęst, ale było to skrajnie trudne. Czuł, że słowa nagle twardnieją w gardle. — Obrazy nie lubią być dotykane, a przynajmniej nie te, których artyści są cenieni i znajdują się w muzealnych gablotach. A czego nie dotknę, tego nie zobaczę — zakończył, odrywając lędźwie od parapetu, prostując się automatycznie i wolną dłonią poprawiając tył marynarki, prostując ją na swoich ramionach łagodnym szarpnięciem. Jeżeli chciał go ugodzić, powinien obrać za cel coś innego, niż to, po co sięgał każdy. Monotonia. Paskudna, codzienna, monotonia, która już rzygał. Powtarzalność zalegała na dnie jego żołądka gęstą żółcią, która przeżerała ciało.
Kolejne westchnienie zaparło się na linii białych zębów, kiedy objęte bielmem gałki oczne opadły na posadzkę, a czujne ucho podążało za kolejnymi słowami. Mamił go. W dalszym ciągu. Przegryzając się coraz skuteczniej przez pancerzyk okalający wnętrze Aoiego. Karmił się jego słowami, pozwalając im zadrgać na brzegu duszy, ale nie wpełzać w nią. Wszystko balansowało na linii rozedrganego rozkojarzenia, bo jakim cudem chwalił go za takie detale, zapominając o czymś tak ważnym, nagle wyprowadzając tak okrutny cios w jego stronę? Nie chciał mu odpowiadać, ale przez klimat miejsca i ich spotkania, czuł się do tego zobowiązany, dlatego też wysilając się resztką sił i dobrego wychowania, zaparł się w sobie, ponownie otwierając usta:
— Dziękuję, doceniam, że zauważyłeś. Tak jak wspomniałem, to co mogę dotknąć, albo poczuć staje się dla mnie realne, więc materiał ma dla mnie ogromne znaczenie — powtarzał to do znudzenia, przecież już od lat posiadał przygotowany zestaw odpowiedzi, które klepał raz po raz na podobnych bankietach, wszystkich na jedną modłę i na jedno kopyto. Identycznych, jeśli pośród tłumu nie mógł odnaleźć znajomych zapachów i ciepłoty bliskiego ciała. I chociaż te elementy też były identyczne, nadawały sytuacjom znaczenia, bo nie tkwił jak uwieszony dachu sopel, a mógł istnieć, słyszany, widziany, dostrzegany między szarą masą identycznych garniturów i wieczorowych sukni.
Kiedy ciało mężczyzny zbliżyło się nieznacznie w jego kierunku, brwi Munehiry ściągnęły się ku sobie, znacząc czoło skupieniem. — Pachniesz inaczej niż ostatnio... — chociaż mijali się wielokrotnie, spędzając ze sobą jedynie garść śpieszących się minut, ta drobna zmiana nie umknęła uwadze perfumiarza. Zapach był inny, przyjemniejszy, lepiej skonstruowany, uwalniający się na skórze spokojniej. Odnosił wrażenie, jakby pierwszy raz poczuł na Koidzie coś, co do niego pasowało i współgrało nawet nie z charakterem, a ciałem, z którego parowało, roztaczając przyjemną aurę. — ... ach tak, cisza — zapomniał. Udało mu się. Mamił. Nie słowami, te okazały się działać jedynie szczątkowo. Czy powinien się zgodzić? Teraz kiedy w czaszce ścieliła się tylko jego woń? Teraz kiedy nie powinien odczepiać się od stada buczącego w tle, bo stawał się łatwym celem... Brzeg kieliszka zaparł się na pełnej dolnej wardze, trwając na niej przez chwilę, zanim ponownie go uniósł, biorąc drobny łyk. Mielił zastanowienie między zębiskami racjonalności, która nigdy nie była jego mocną stroną. Dopiero brzdęk szklanej stopki kieliszka, który odstawił na parapet i ponowny szelest materiału oznajmiający, że mężczyzna wysunął w jego stronę ramię, pogłębił podjętą decyzję, traktując ją jako słuszną.
Dotyk. Ten, który był mu ofiarowywany, pomocniczy, jak dłoń opadająca na ramię zagubionego w centrum handlowym dziecka, nie był czymś, czego potrzebował. Dotyk, za którym tęsknił, choć go nie znając, znajdował się daleko poza jego zasięgiem. — Spokojnie, przywykłem, że ktoś mi asystuje — asystował; odbiło się w głowie, drąc świadomość na strzępy. Smukły przegub Aoi wsunął się pod ramię Michitoyo, zagarniając je na moment tylko dla siebie, układając delikatnie dłoń na jego wierzchu, oplatając go swoją obecnością. Opuszki przesunęły się przez rękaw marynarki, zagarniając na skórę zapach mężczyzny, chłonąc go już nie tylko węchem, wprowadzając w organizm, ale również i pod dotykiem, wpuszczając go w swoją krew.
To było niczym więcej jak grą. Dostał zadanie - musiał je spełnić. Mógł się wywinąć, skłamać lub zawalić; skłamać że nie dał rady go do siebie przekonać i zaprzyjaźnić tak, aby rzeczywiście móc pilnować - ale każda porażka miała konsekwencje, na które nie mógł sobie pozwolić. W końcu czy nie o to chodziło, aby zachować swoją pozycję? Swoją złotą klatkę, w którym można było być bezpiecznym - nawet jeśli łańcuszek na którym wisiała, był regularnie szturchany. Jeden zły ruch i wszystko mogło się skończyć.
A on tego nie chciał. Chciał w niej trwać i piąć się wyżej, wyczekiwać właściwego momentu, nie żeby uciec z tego miejsca, a żeby role się odwróciły - żeby to jego ojciec znalazł się martwy na ziemi lub w podobnej złotej klatce; żeby jego bracia byli podlegli jemu, a nie na odwrót.
A działał im na nerwy. Wiedział przecież o tym i przyjmował to ze szczerym zadowoleniem.
Obserwował jego ruch, jak powoli wypija wino. Niech pije, niech tępi zmysły - a może wręcz przeciwnie? Może je wyostrzał? Słuch, węch, dotyk... Nie miał pojęcia nawet jak ten mógł na niego zadziałać, ale też nie byli nastolatkami, którzy mieli zamiar upijać się winem do nieprzytomności.
Przechylił delikatnie głowę, słysząc jego słowa. Uśmiech nie schodził z jego warg - może specjalnie pociągnął go na ten temat, nieco bardziej za język. - To właściciele galerii nie lubią, aby dotykać ich własność. Obrazy... są tylko wspomnieniem - powiedział spokojnie. - Byłoby szkodą, gdyby kiedyś skomponowany utwór miał zostać wyłącznie na papierze w postaci spisanych nut. Nie uważasz, że sztuki powinno się doświadczać innymi zmysłami? Że tylko wtedy można z niej wyciągnąć coś więcej? - zapytał łagodnie, może nieco bardziej żywo jakby był zwolennikiem tematu, który tak bardzo pasował do podobnych bankietów. Sztuka, obrazy i rzeźby - ludzie opowiadali o tym, co widziały ich oczy i co autor miał na myśli, ale czy nie chodziło o jego uczucia, a nie myśli? Chciał przekazać doświadczenie, chciał pokazać coś więcej - wyrazić siebie.
- Z przyjemnością opowiem ci, co można zobaczyć na obrazie. Chociaż tekstura, rozłożenie farby i pociągnięcia pędzlem, to jak wiele pigmentu znajduje się w danym miejscu... to opowiada dużo ciekawszą historię, opowiada o samym twórcy; o człowieku, który nie żyje od ponad stu lat i jedyne co po nim zostało to obrazy włożone za grube szkło, które nawet nie wyglądają już tak jak powinny - powiedział, cicho wzdychając jakby z pewnego rodzaju dozą smutkiem w głosie za czymś, czego nie można było już doświadczyć. - Trudno nie dostrzec cię w tłumie, Aoi. Zawsze prezentujesz się nienagannie, przyciągasz spojrzenia.
Jego wargi drgnęły znów w uśmiechu, który prędko zgasił. Działało? Och, czyli wystarczyły nieco inne perfumy?
- Inaczej? - zapytał, jakby zupełnie nieświadomy o czym Munehira mówiła, traktując to ciągnięcie za język niczym prywatną rozrywkę i grę, z której chciał czerpać, skoro już powierzono mu to zadanie, aby się nim zająć. Przypilnować, niczym dziecko. Tak na niego patrzyli? Nie mógł w końcu sam funkcjonować - a może nie chcieli mu pozwolić? Chociaż czy nie był podobnie do niego w pięknej, złotej klatce? Powinien być wdzięczny - gdyby urodził się w innej rodzinie, możliwe było, że nikt by o niego nie zadbał tak jak dbano teraz i tutaj. Powinien być wdzięczny jak oni wszyscy...
Pozwolił mu przylec do siebie, nie czuł się w ogóle skrępowany jego bliskością, ruszając powoli z sali. Wiedział, że wzrok był na nich skierowany - czy Aoi również mógł to poczuć? Nie musiał się nawet rozglądać, żeby wiedzieć, że starszy brat prawdopodobnie skinął głową w uznaniu, zadowolony że wszystko szło po ich myśli. Dzisiaj to nie głowa ich rodziny go pilnowała - nie w głównej mierze.
Wyprowadzając go na korytarz, z sali w której odbywało się przyjęcie, nie skierował się do windy - mógłby to zrobić, ale jednak wybrał klatkę schodową, na której panował chłód. Wydawało się przez to, że mogli być jeszcze bliżsi, a Michitoyo powoli i cierpliwie prowadził swojego dzisiejszego towarzysza po schodach. Jeden po kolejnym, pozwalając chłodowi jakby specjalnie wyziębionego miejsca przeniknąć do ich skóry i umysłów; mogli poczuć tę delikatną rześkość pozbawionej tłumów przestrzeni.
Przystanął, kiedy znaleźli się na ostatnim schodku.
- Już droga prosta - poinformował go łagodnie, ruszając dalej - sięgając w pewnym momencie do kieszeni po klucze, jakby był w pełni przygotowany na dzisiejsze spotkanie. Ale czy Munehira nie mógł się tego spodziewać? W ich życiu niewiele było pozostawiane przypadkowi; stawka była zbyt wysoka, aby tak działać. Wszystko musiało być dokładnie i pieczołowicie zaplanowane...
Otworzył drzwi z cichym stukotem, wprowadzając po tym mężczyznę do środka. Półmrok nie był dostrzegalny dla Munehiry, ale Koide również nie zdecydował się na zapalenie świateł. Pokój, według niego, lepiej się prezentował w ten sposób. Półmrok sprzyjał ukrytym pod płachtami obrazami i wsuniętymi pod ściany rzeźbami; ceramika, nieco biżuterii i podobne ornamenty.
- Powiedz, Aoi... co z rzeźbami? - zapytał spokojnie, kierując się z nim wgłąb pokoju, przystając przy marmurowej płaskorzeźbie kwiatów o wielu elementach. Ostrożnie ujął wtedy dłoń mężczyzny, kierując ją na dzieło sztuki. - Sam widok... jest piękny. Ale nie oddaje tych myśli. Każdy ruch, każde uderzenie narzędzia można prześledzić drogę pracy artysty, dokładniej ją poznać tylko, kiedy w grę wchodzi dotyk... - zniżył głos niemalże do szeptu, choć tyle wystarczyło w tej sali, kiedy byli tak blisko siebie - do tego sam na sam, a całe zamieszanie z sali bankietowej wydawało się do nich nie docierać.
A on tego nie chciał. Chciał w niej trwać i piąć się wyżej, wyczekiwać właściwego momentu, nie żeby uciec z tego miejsca, a żeby role się odwróciły - żeby to jego ojciec znalazł się martwy na ziemi lub w podobnej złotej klatce; żeby jego bracia byli podlegli jemu, a nie na odwrót.
A działał im na nerwy. Wiedział przecież o tym i przyjmował to ze szczerym zadowoleniem.
Obserwował jego ruch, jak powoli wypija wino. Niech pije, niech tępi zmysły - a może wręcz przeciwnie? Może je wyostrzał? Słuch, węch, dotyk... Nie miał pojęcia nawet jak ten mógł na niego zadziałać, ale też nie byli nastolatkami, którzy mieli zamiar upijać się winem do nieprzytomności.
Przechylił delikatnie głowę, słysząc jego słowa. Uśmiech nie schodził z jego warg - może specjalnie pociągnął go na ten temat, nieco bardziej za język. - To właściciele galerii nie lubią, aby dotykać ich własność. Obrazy... są tylko wspomnieniem - powiedział spokojnie. - Byłoby szkodą, gdyby kiedyś skomponowany utwór miał zostać wyłącznie na papierze w postaci spisanych nut. Nie uważasz, że sztuki powinno się doświadczać innymi zmysłami? Że tylko wtedy można z niej wyciągnąć coś więcej? - zapytał łagodnie, może nieco bardziej żywo jakby był zwolennikiem tematu, który tak bardzo pasował do podobnych bankietów. Sztuka, obrazy i rzeźby - ludzie opowiadali o tym, co widziały ich oczy i co autor miał na myśli, ale czy nie chodziło o jego uczucia, a nie myśli? Chciał przekazać doświadczenie, chciał pokazać coś więcej - wyrazić siebie.
- Z przyjemnością opowiem ci, co można zobaczyć na obrazie. Chociaż tekstura, rozłożenie farby i pociągnięcia pędzlem, to jak wiele pigmentu znajduje się w danym miejscu... to opowiada dużo ciekawszą historię, opowiada o samym twórcy; o człowieku, który nie żyje od ponad stu lat i jedyne co po nim zostało to obrazy włożone za grube szkło, które nawet nie wyglądają już tak jak powinny - powiedział, cicho wzdychając jakby z pewnego rodzaju dozą smutkiem w głosie za czymś, czego nie można było już doświadczyć. - Trudno nie dostrzec cię w tłumie, Aoi. Zawsze prezentujesz się nienagannie, przyciągasz spojrzenia.
Jego wargi drgnęły znów w uśmiechu, który prędko zgasił. Działało? Och, czyli wystarczyły nieco inne perfumy?
- Inaczej? - zapytał, jakby zupełnie nieświadomy o czym Munehira mówiła, traktując to ciągnięcie za język niczym prywatną rozrywkę i grę, z której chciał czerpać, skoro już powierzono mu to zadanie, aby się nim zająć. Przypilnować, niczym dziecko. Tak na niego patrzyli? Nie mógł w końcu sam funkcjonować - a może nie chcieli mu pozwolić? Chociaż czy nie był podobnie do niego w pięknej, złotej klatce? Powinien być wdzięczny - gdyby urodził się w innej rodzinie, możliwe było, że nikt by o niego nie zadbał tak jak dbano teraz i tutaj. Powinien być wdzięczny jak oni wszyscy...
Pozwolił mu przylec do siebie, nie czuł się w ogóle skrępowany jego bliskością, ruszając powoli z sali. Wiedział, że wzrok był na nich skierowany - czy Aoi również mógł to poczuć? Nie musiał się nawet rozglądać, żeby wiedzieć, że starszy brat prawdopodobnie skinął głową w uznaniu, zadowolony że wszystko szło po ich myśli. Dzisiaj to nie głowa ich rodziny go pilnowała - nie w głównej mierze.
Wyprowadzając go na korytarz, z sali w której odbywało się przyjęcie, nie skierował się do windy - mógłby to zrobić, ale jednak wybrał klatkę schodową, na której panował chłód. Wydawało się przez to, że mogli być jeszcze bliżsi, a Michitoyo powoli i cierpliwie prowadził swojego dzisiejszego towarzysza po schodach. Jeden po kolejnym, pozwalając chłodowi jakby specjalnie wyziębionego miejsca przeniknąć do ich skóry i umysłów; mogli poczuć tę delikatną rześkość pozbawionej tłumów przestrzeni.
Przystanął, kiedy znaleźli się na ostatnim schodku.
- Już droga prosta - poinformował go łagodnie, ruszając dalej - sięgając w pewnym momencie do kieszeni po klucze, jakby był w pełni przygotowany na dzisiejsze spotkanie. Ale czy Munehira nie mógł się tego spodziewać? W ich życiu niewiele było pozostawiane przypadkowi; stawka była zbyt wysoka, aby tak działać. Wszystko musiało być dokładnie i pieczołowicie zaplanowane...
Otworzył drzwi z cichym stukotem, wprowadzając po tym mężczyznę do środka. Półmrok nie był dostrzegalny dla Munehiry, ale Koide również nie zdecydował się na zapalenie świateł. Pokój, według niego, lepiej się prezentował w ten sposób. Półmrok sprzyjał ukrytym pod płachtami obrazami i wsuniętymi pod ściany rzeźbami; ceramika, nieco biżuterii i podobne ornamenty.
- Powiedz, Aoi... co z rzeźbami? - zapytał spokojnie, kierując się z nim wgłąb pokoju, przystając przy marmurowej płaskorzeźbie kwiatów o wielu elementach. Ostrożnie ujął wtedy dłoń mężczyzny, kierując ją na dzieło sztuki. - Sam widok... jest piękny. Ale nie oddaje tych myśli. Każdy ruch, każde uderzenie narzędzia można prześledzić drogę pracy artysty, dokładniej ją poznać tylko, kiedy w grę wchodzi dotyk... - zniżył głos niemalże do szeptu, choć tyle wystarczyło w tej sali, kiedy byli tak blisko siebie - do tego sam na sam, a całe zamieszanie z sali bankietowej wydawało się do nich nie docierać.
Munehira Aoi ubóstwia ten post.
Męczył. Podtrzymując niewygodny temat, ze świadomością, że Aoi nie może zareagować w sposób, który nie będzie akceptowalny przez zgromadzenie na bankiecie. Bezpieczne miejsce na wbijanie szpilek, udając, że wcale tego nie robi. Z tym uśmiechem odbijającym się w głosie. A może jedynie próbował zaczepić się czegokolwiek, błądząc, nie wiedząc, co będzie odpowiednią zanętą.
— Problem w tym, że farba reaguje na Twoje ciepło. Koniec końców zacznie rozpuszczać się pod Twoimi palcami i znikać z płótna, kleić się do skóry. Oddzielać od obrazu. Nie mówię, że nie jest to romantyczna wizja; jak prawdziwe wspomnienie, w końcu wyparuje. Ale czy warto? Osobom takim jak ja nie robi to różnicy, nie brakuje mi dzieł van Gogha w życiu. Człowiekowi ciężko tęsknić za czymś, czego nigdy nie poznał. I nie ma w tym też żadnego tragizmu. Nadrabiam to sobie w innych dziedzinach sztuki — wzruszeniem ramieniem kończy swoją wypowiedź, mając świadomość, że od miesięcy nie powiedział za jednym zamachem tylu słów. Nie dlatego, że rozmowa go bawiła i towarzystwo Koide sprawiało, że chciał się dzielić z nim swoimi przemyśleniami. Chciał zakończyć ten teatrzyk. Czyją marionetką był dzisiaj? Swoich rodziców? Braci? A może odwrotnie, zamiast myśleć ciągle o tym, że za tym spotkaniem stoi jego rodzina, Munehira powinien spojrzeć w głąb siebie i zastanowić się, czy to nie jego rodziciele, mącili palcami w dotychczas spokojnej wodzie. Zbyt spokojnej przez zbyt długi czas. Aoi zaczynał się gubić, walczyć z niezdecydowaną myślą próbującą uwolnić się z czaszki.
„Przyciągasz spojrzenia”; ból wgryza się w gałki oczne. Nagła świadomość, że mężczyzna może mieć rację, uderza w potylicę ciepłem. Nie powinien. — Wydaje mi się, że nie tylko ja. Jesteś na językach wszystkich, Michitoyo. Więcej słyszę o Tobie niż od Ciebie — i nie żeby mu to przeszkadzało. Aoiemu nigdy nie zależało, aby być blisko rodziny Koide. Mało tego, czyjakolwiek bliskość, nawet na poziomie stricte przyjacielskim, jawiła się jako obciążenie, którego nie potrzebował. Chociaż izolacja potrafiła być męcząca, miała w sobie swój cierpiętniczy urok.
Pozostań w oczach innych kleszczem. Pijawką przyczepioną między łopatkami życia rodziców.
Nie mógł się wychylać. Nie mógł wyjść przed szereg sztywnych zasad, aby pokazać, że poza powolną, męczącą egzystencją, w jego życiu istnieje jakiekolwiek zajęcie pochłaniające narastającą pustkę. Im mniej inni wiedzieli, tym szybciej zasypiali w swoich łóżkach. Niech ich sen pozostanie niewzruszonym. Niech on sam będzie bezpieczny. Bo był. Tak, był bezpieczny, dopóki istniał w głowach innych jedynie jako widmo człowieka.
„Inaczej?”
Czy Michitoyo mógł wiedzieć, że prowadzi pod rękę samego diabła? Nie śmierdział siarką. Anioła? Skrzydła nie wyrastały z jego pleców. Zbawienie dla tych, którzy już dawno powinni odpuścić kurczowe trzymanie się życia? Ślina przepłynęła przez gardło nieco ciężej, gęstniejąc już na języku, kiedy palce Munehiry nieznacznie zacisnęły się na materiale marynarki mężczyzny. Nie, nie... nie mógł wiedzieć. Wszystko było tajemnicą nie do przeforsowania. Wpadasz w paranoję...; słowa przesypywały się przez myśli niczym piach w klepsydrze. Ziarenko za ziarenkiem. Powoli. Nie wychodź ze swojej roli. Zęby na moment zagryzły wolną wargę, kiedy Aoi poszukiwał odpowiednich słów, o które teraz było tak ciężko. To nie poczucie winy zaciskało się na krtani, a świadomość, że mógłby zawieźć ojca. Jedno słowo za dużo i utraci wszystko to, na co tak ciężko pracował przez ostatnie trzy lata.
— Inaczej — rozpoczął, powtarzając za rozmówcą, łagodnie przeciągając słowo w zamyśleniu nadal zawieszonym na linii brwi. Pachniał czymś, co on sam mógłby stworzyć w przeszłości. Łagodna, nieskomplikowana kompozycja, która rozwijała się na rozgrzanej skórze, nie będąc mdłą i płaską, jak większość komercyjnych pachnideł. Może to jeszcze nie jego zapach, ale gdyby pozwolił mu zbliżyć nos ku szyi, gdyby dał mu sekundę na zapoznanie się z jego czystym zapachem, tym który posiadała jego skóra... zrobiłby dla niego coś piękniejszego, zamykając namiastkę jego duszy we flakonie. Nie wolno. Mógłby go zabić, jeżeli tylko zostałby o to poproszony. Migdałowa gorycz współgrałaby w kontraście z jego słodkimi słowami. — Znacząco inaczej. Pamiętam, że wcześniej pachniałeś ciężej, pieprzem i czymś kadzidłowym... Teraz rozumiem, dlaczego na początku wydawało mi się, że Cię nie ma.
Kto polecił mu tę mieszankę? Wątpił, aby to Michitoyo podjął decyzję w kwestii doboru zapachu, doskonale pamiętając, czym pachniał podczas każdego przelotnego spotkania, jakie mieli za sobą. Rozpoznałby go wszędzie, szufladkując tony woni w swojej głowie, przypisując je do energii, jaką wokół siebie roztaczał. Koide nie musiał się odzywać, aby Munehira wyłowił go z tłumu, kiedy to sprawnie lawirował między gośćmi.
Chłód najpierw polizał odkryte dłonie, wsiąkając w pierścienie, a przez nie tuląc się do samych kości. Zaczynał żałować, że zgodził się na tę wędrówkę. Nie tylko przez fakt, że mieli za sobą spacer przez zapewne środek sali, pod palącymi spojrzeniami gości — ale również przez fakt, że nie przewidział, jak może przedstawiać się trasa na ów balkon. Schody nie były problemem, jeżeli miał się piąć po nich ku górze; stawały się wyzwaniem, kiedy należało z nich zejść. Jeżeli będzie mu to w ogóle dane.
W pierwszej chwili odruchowo przylgnął bardziej ramieniem do ciała mężczyzny, reflektując się jednak szybko; odsuwając się nieznacznie od jego ciepła. Zająć myśli czymś innym, nie tą przeraźliwą zmianą temperatur, która niczym za uderzeniem siekierą, nagle rozdzieliła ich od bankietowej atmosfery.
Czuł ciemność pomieszczenia. Wrażenie, którego nikomu nie potrafił wytłumaczyć, a które dla niego było wyraźne i wręcz namacalne. Tak jak i chłód marmuru, który wyczuł pod opuszkami. Wzdrygnął się nieznacznie, kiedy jego dłoń została ujęta przez Koidę; nienawidził tego. Braku wcześniejszej informacji, zapytania, czy wolno, czy wypada, czy tego chce. Bycie marionetką, lalką, która można układać wedle własnej zachcianki. Był tym już zmęczony.
Pozwolił mu mówić, nie przerywając, pomimo dyskomfortu, który zaciskał się na powoli bijącym sercu. Subtelnie skierowawszy swoje ślepe wejrzenie ku ziemi, starając się wychwycić słuchem nie tylko wijące się w eterze słowa, ale to, jak rozbijają się w pomieszczeniu; Aoi przebrnął palcami przez płatki piwonii, którą przecież tak dobrze znał. Krągłość kwiatu, nakładające się na siebie kolejne warstwy, zaciśnięte na zamkniętych jeszcze kwieciach, obok tych w pełnym rozkwicie. — Rzeźby są jak ludzie. Dopóki nie dotkniesz czyjejś twarzy, nie możesz powiedzieć, że kogoś znasz. Drobne blizny, zmarszczki, niedoskonałości. Nie jesteś w stanie dojrzeć wszystkiego, ale wrażliwe palce odnajdą wspomnienie każdej myśli, jaka kiedykolwiek narodziła się w głowie — głos Aoi niczym w lustrzanym odbiciu tonu Michitoyo przeszedł w szept, muskając podniebienie. Palce odnalazły długi zarys łodygi, zwieńczony strzelistym konturem niewielkich, kielichowych główek kwiatów. Mieczyki? — Co widzisz? — Dopiero teraz uświadomił sobie, że jego przedramię nadal jest owinięte wokół przeguby rozmówcy. Nie powinno tak być. Nie, kiedy są ze sobą sam na sam. Dziwne ciepło przebiło się na cienką skórę pod oczami, spływając na policzki łagodną falą. Subtelnie wysunął dłoń, próbując odnaleźć dla niej nowe miejsce bliżej własnego ciała.
— Problem w tym, że farba reaguje na Twoje ciepło. Koniec końców zacznie rozpuszczać się pod Twoimi palcami i znikać z płótna, kleić się do skóry. Oddzielać od obrazu. Nie mówię, że nie jest to romantyczna wizja; jak prawdziwe wspomnienie, w końcu wyparuje. Ale czy warto? Osobom takim jak ja nie robi to różnicy, nie brakuje mi dzieł van Gogha w życiu. Człowiekowi ciężko tęsknić za czymś, czego nigdy nie poznał. I nie ma w tym też żadnego tragizmu. Nadrabiam to sobie w innych dziedzinach sztuki — wzruszeniem ramieniem kończy swoją wypowiedź, mając świadomość, że od miesięcy nie powiedział za jednym zamachem tylu słów. Nie dlatego, że rozmowa go bawiła i towarzystwo Koide sprawiało, że chciał się dzielić z nim swoimi przemyśleniami. Chciał zakończyć ten teatrzyk. Czyją marionetką był dzisiaj? Swoich rodziców? Braci? A może odwrotnie, zamiast myśleć ciągle o tym, że za tym spotkaniem stoi jego rodzina, Munehira powinien spojrzeć w głąb siebie i zastanowić się, czy to nie jego rodziciele, mącili palcami w dotychczas spokojnej wodzie. Zbyt spokojnej przez zbyt długi czas. Aoi zaczynał się gubić, walczyć z niezdecydowaną myślą próbującą uwolnić się z czaszki.
„Przyciągasz spojrzenia”; ból wgryza się w gałki oczne. Nagła świadomość, że mężczyzna może mieć rację, uderza w potylicę ciepłem. Nie powinien. — Wydaje mi się, że nie tylko ja. Jesteś na językach wszystkich, Michitoyo. Więcej słyszę o Tobie niż od Ciebie — i nie żeby mu to przeszkadzało. Aoiemu nigdy nie zależało, aby być blisko rodziny Koide. Mało tego, czyjakolwiek bliskość, nawet na poziomie stricte przyjacielskim, jawiła się jako obciążenie, którego nie potrzebował. Chociaż izolacja potrafiła być męcząca, miała w sobie swój cierpiętniczy urok.
Pozostań w oczach innych kleszczem. Pijawką przyczepioną między łopatkami życia rodziców.
Nie mógł się wychylać. Nie mógł wyjść przed szereg sztywnych zasad, aby pokazać, że poza powolną, męczącą egzystencją, w jego życiu istnieje jakiekolwiek zajęcie pochłaniające narastającą pustkę. Im mniej inni wiedzieli, tym szybciej zasypiali w swoich łóżkach. Niech ich sen pozostanie niewzruszonym. Niech on sam będzie bezpieczny. Bo był. Tak, był bezpieczny, dopóki istniał w głowach innych jedynie jako widmo człowieka.
„Inaczej?”
Czy Michitoyo mógł wiedzieć, że prowadzi pod rękę samego diabła? Nie śmierdział siarką. Anioła? Skrzydła nie wyrastały z jego pleców. Zbawienie dla tych, którzy już dawno powinni odpuścić kurczowe trzymanie się życia? Ślina przepłynęła przez gardło nieco ciężej, gęstniejąc już na języku, kiedy palce Munehiry nieznacznie zacisnęły się na materiale marynarki mężczyzny. Nie, nie... nie mógł wiedzieć. Wszystko było tajemnicą nie do przeforsowania. Wpadasz w paranoję...; słowa przesypywały się przez myśli niczym piach w klepsydrze. Ziarenko za ziarenkiem. Powoli. Nie wychodź ze swojej roli. Zęby na moment zagryzły wolną wargę, kiedy Aoi poszukiwał odpowiednich słów, o które teraz było tak ciężko. To nie poczucie winy zaciskało się na krtani, a świadomość, że mógłby zawieźć ojca. Jedno słowo za dużo i utraci wszystko to, na co tak ciężko pracował przez ostatnie trzy lata.
— Inaczej — rozpoczął, powtarzając za rozmówcą, łagodnie przeciągając słowo w zamyśleniu nadal zawieszonym na linii brwi. Pachniał czymś, co on sam mógłby stworzyć w przeszłości. Łagodna, nieskomplikowana kompozycja, która rozwijała się na rozgrzanej skórze, nie będąc mdłą i płaską, jak większość komercyjnych pachnideł. Może to jeszcze nie jego zapach, ale gdyby pozwolił mu zbliżyć nos ku szyi, gdyby dał mu sekundę na zapoznanie się z jego czystym zapachem, tym który posiadała jego skóra... zrobiłby dla niego coś piękniejszego, zamykając namiastkę jego duszy we flakonie. Nie wolno. Mógłby go zabić, jeżeli tylko zostałby o to poproszony. Migdałowa gorycz współgrałaby w kontraście z jego słodkimi słowami. — Znacząco inaczej. Pamiętam, że wcześniej pachniałeś ciężej, pieprzem i czymś kadzidłowym... Teraz rozumiem, dlaczego na początku wydawało mi się, że Cię nie ma.
Kto polecił mu tę mieszankę? Wątpił, aby to Michitoyo podjął decyzję w kwestii doboru zapachu, doskonale pamiętając, czym pachniał podczas każdego przelotnego spotkania, jakie mieli za sobą. Rozpoznałby go wszędzie, szufladkując tony woni w swojej głowie, przypisując je do energii, jaką wokół siebie roztaczał. Koide nie musiał się odzywać, aby Munehira wyłowił go z tłumu, kiedy to sprawnie lawirował między gośćmi.
Chłód najpierw polizał odkryte dłonie, wsiąkając w pierścienie, a przez nie tuląc się do samych kości. Zaczynał żałować, że zgodził się na tę wędrówkę. Nie tylko przez fakt, że mieli za sobą spacer przez zapewne środek sali, pod palącymi spojrzeniami gości — ale również przez fakt, że nie przewidział, jak może przedstawiać się trasa na ów balkon. Schody nie były problemem, jeżeli miał się piąć po nich ku górze; stawały się wyzwaniem, kiedy należało z nich zejść. Jeżeli będzie mu to w ogóle dane.
W pierwszej chwili odruchowo przylgnął bardziej ramieniem do ciała mężczyzny, reflektując się jednak szybko; odsuwając się nieznacznie od jego ciepła. Zająć myśli czymś innym, nie tą przeraźliwą zmianą temperatur, która niczym za uderzeniem siekierą, nagle rozdzieliła ich od bankietowej atmosfery.
Czuł ciemność pomieszczenia. Wrażenie, którego nikomu nie potrafił wytłumaczyć, a które dla niego było wyraźne i wręcz namacalne. Tak jak i chłód marmuru, który wyczuł pod opuszkami. Wzdrygnął się nieznacznie, kiedy jego dłoń została ujęta przez Koidę; nienawidził tego. Braku wcześniejszej informacji, zapytania, czy wolno, czy wypada, czy tego chce. Bycie marionetką, lalką, która można układać wedle własnej zachcianki. Był tym już zmęczony.
Pozwolił mu mówić, nie przerywając, pomimo dyskomfortu, który zaciskał się na powoli bijącym sercu. Subtelnie skierowawszy swoje ślepe wejrzenie ku ziemi, starając się wychwycić słuchem nie tylko wijące się w eterze słowa, ale to, jak rozbijają się w pomieszczeniu; Aoi przebrnął palcami przez płatki piwonii, którą przecież tak dobrze znał. Krągłość kwiatu, nakładające się na siebie kolejne warstwy, zaciśnięte na zamkniętych jeszcze kwieciach, obok tych w pełnym rozkwicie. — Rzeźby są jak ludzie. Dopóki nie dotkniesz czyjejś twarzy, nie możesz powiedzieć, że kogoś znasz. Drobne blizny, zmarszczki, niedoskonałości. Nie jesteś w stanie dojrzeć wszystkiego, ale wrażliwe palce odnajdą wspomnienie każdej myśli, jaka kiedykolwiek narodziła się w głowie — głos Aoi niczym w lustrzanym odbiciu tonu Michitoyo przeszedł w szept, muskając podniebienie. Palce odnalazły długi zarys łodygi, zwieńczony strzelistym konturem niewielkich, kielichowych główek kwiatów. Mieczyki? — Co widzisz? — Dopiero teraz uświadomił sobie, że jego przedramię nadal jest owinięte wokół przeguby rozmówcy. Nie powinno tak być. Nie, kiedy są ze sobą sam na sam. Dziwne ciepło przebiło się na cienką skórę pod oczami, spływając na policzki łagodną falą. Subtelnie wysunął dłoń, próbując odnaleźć dla niej nowe miejsce bliżej własnego ciała.
- Cieszyć się pięknem tylko przez chwilę... - urwał nagle, z łagodnym uśmiechem, nie chcąc jednak przeczyć jego potokowi słów jaki się wylał. Był wzburzony? - Muzyka? Rzeźba? Moda? - dopytał spokojnie, jakby był szczerze zainteresowany - jednocześnie domyślając się odpowiedzi. Ale chciał ją wyciągnąć z niego, nie ze swojej własnej głowy i domysłów.
- Mhm... prasa chyba mnie lubi po prostu - stwierdził bez większych emocji, chociaż prawdą było, że taki stan rzeczy mu odpowiadał. Być w centrum uwagi i wypowiadać słowa układające się w piękne i zmyślone historie, a następnie obserwować jak każdy z czytelników i słuchaczy mu wierzy - bo dlaczego by nie miał? Dlaczego jego rozmówcy mieliby nie wierzyć temu, co opowiadał i w jaki sposób opowiadał? Szczególnie, kiedy znajdywał się z kimś sam na sam, jak teraz z Aoim.
Nie naciskał jednak na niego w słowach, w ciągnięciu mocniejszym za język - nie tak mocno jakby tego chciał, nie w taki sposób jakby tego chciał. W końcu musiał skupiać się ściśle na swoim głosie, to z niego mężczyzna mógł wyczytywać najwięcej - i to w nim chciał go zwodzić. Mimika była drugorzędna, choć wiedział doskonale, że pomagała przy kłamstwach i tym jak się brzmiało. Musiał być ostrożny, możliwe że nawet podwójnie...
- A teraz? - zapytał, choć kiedy znaleźli się na pustym korytarzu, nieco bardziej nachylił się do jego karku. - Bardziej ci się podoba mój zapach dzisiaj? - szepnął, na moment pozwalając sobie zdjąć maskę z głosu i z mimiki, brzmiąc nie tak przyjaźnie, a bardziej złowrogo. Choć tylko na krótki moment, tylko na jedną chwilę, kiedy wszystko wróciło do normy, jakby nic przed chwilą nie miało miejsca.
- Ten zapach... został mi polecony. Podobno lepiej się komponuje ze mną - wyjaśnił znów przyjaznym tonem, wcale nie przejmując się chłodem czy schodami. Wręcz czuł się nawet całkiem komfortowo, dostrzegając to jak Munehira do niego przylega. Zerknął w jego kierunku ostrożnie, kierując wzrok na jego nogi. Potknął się? Przewrócił i próbował ratować przed upadkiem? Nie wydawało mu się - przynajmniej nie wskazywało mu to.
- Nie przeszkadza mi bliskość - powiedział spokojnie, jakby Aoi potrzebował pozwolenia na przylgnięcie do niego. Było mu zimniej? Bał się? A może zwyczajnie w świecie potrzebował tego dotyku, jakiegoś rodzaju ciepła? Nie był pewny i nie wiedział czy potrzebował pytać. Możliwe, że właśnie od tego był - od zaspokajania potrzeb i zachcianek. Prezentował się zawsze pięknie i nienagannie przed kamerami i w prasie, opowiadał o tym o czym ludzie chcieli usłyszeć, tworząc obraz najmłodszego syna rodziny Koide, który miał najmniej obowiązków, a jego serce najbardziej było oddane sprawom najwyższej wagi, bo w końcu tym charytatywnym. Ludzie to uwielbiali, słyszeć że ładny i zdolny chłopiec dedykuje swe życie i zasoby pomocy innym. Ładne zdjęcia, ładne uśmiechy i wywiady, a wszystko pieczołowicie zaaranżowane według scenariusza.
Nikt nie musiał wiedzieć o żadnym z innych zadań, które były mu powierzane.
- Chcesz dotknąć mojej twarzy? - zapytał w cichej propozycji, nie zdziwieniu czy szoku. Złożył mu ofertę po tym jak skończył opowiadać - o tym jak się kogoś poznaje, o badaniu każdego zgłębienia w ludzkiej twarzy, która zawsze była nieidealna, ale czy nie miał odrobiny racji? Po zmarszczkach można było poznać, ile człowiek się śmiał lub martwił - w zależności gdzie one się pojawiały. Rany i blizny nie opowiadały historii z przeszłości? Uderzeń i zadrapań, drobnych wypadków?
- Kamień. Jasny... też jesteś bardzo blady, wiedziałeś o tym? - zapytał spokojnie, wbijając wzrok w rzeźbę. - Różnorodne liście i kwiaty, mające imitować naturę. Kunszt i pieczołowitość artysty w oddawaniu kształtów i perfekcyjności matki natury, chociaż nie wiem czy kiedykolwiek widziałem tak doskonałe kwiaty... piwonie tak nie wyglądają, nie na żywo. Są mniej... przewidywalne. A te tutaj zdają się być wykonane z dokładnością i linijką, jakby artysta obliczał na nie wzór - dalej opowiadał, powoli i spokojnie, kryjąc znużenie za łagodnością. Widząc jak powoli dłoń Aoi dalej płynie po jednym z kwiatów, badając go, podsunął własną wolną dłoń na jego kielich. Jakby specjalnie, jakby szukał tego dotyku, który zdawał się na niego działać... inaczej? Nie był pewny czego był świadkiem dokładnie - chociaż w końcu Munehira powinien mieć wyczulony dotyk, prawda?
- A z dłoni? Jak wiele możesz wyczytać z nich? - zapytał znów. - Ja mogę zobaczyć... czy są suche, jasne skórki przy niezadbanych paznokciach. Przebarwienia, czasem jeśli ktoś je maluje to zdobienia... Ranki, czasem prześwitujące żyłki... - kontynuował, dostrzegając to wysunięcie się z jego uchwytu. Nie podążał jednak za nim z powrotem, nie chcąc go zatrzymywać, za to uważnie wzrok przesuwając po dłoni, która szukała nowego miejsca dla siebie. Mógł w końcu trwać w takiej chwili, tak blisko.
- Wzrok jest zwodniczy, wiesz? Mogę ci opowiadać, co widzę, ale czasem sam nie jestem pewny... Wzrok pokazuje czasem rzeczy, których nie ma... barwy i odcienie, które nie istnieją. Dotyk ciężej oszukać... - mówił łagodnie, stonowanie i powoli, nie śpiesząc się nigdzie. Może dlatego jego kolejne słowa wydały się nieco cięższe? - Boisz się go? Dotyku?
- Mhm... prasa chyba mnie lubi po prostu - stwierdził bez większych emocji, chociaż prawdą było, że taki stan rzeczy mu odpowiadał. Być w centrum uwagi i wypowiadać słowa układające się w piękne i zmyślone historie, a następnie obserwować jak każdy z czytelników i słuchaczy mu wierzy - bo dlaczego by nie miał? Dlaczego jego rozmówcy mieliby nie wierzyć temu, co opowiadał i w jaki sposób opowiadał? Szczególnie, kiedy znajdywał się z kimś sam na sam, jak teraz z Aoim.
Nie naciskał jednak na niego w słowach, w ciągnięciu mocniejszym za język - nie tak mocno jakby tego chciał, nie w taki sposób jakby tego chciał. W końcu musiał skupiać się ściśle na swoim głosie, to z niego mężczyzna mógł wyczytywać najwięcej - i to w nim chciał go zwodzić. Mimika była drugorzędna, choć wiedział doskonale, że pomagała przy kłamstwach i tym jak się brzmiało. Musiał być ostrożny, możliwe że nawet podwójnie...
- A teraz? - zapytał, choć kiedy znaleźli się na pustym korytarzu, nieco bardziej nachylił się do jego karku. - Bardziej ci się podoba mój zapach dzisiaj? - szepnął, na moment pozwalając sobie zdjąć maskę z głosu i z mimiki, brzmiąc nie tak przyjaźnie, a bardziej złowrogo. Choć tylko na krótki moment, tylko na jedną chwilę, kiedy wszystko wróciło do normy, jakby nic przed chwilą nie miało miejsca.
- Ten zapach... został mi polecony. Podobno lepiej się komponuje ze mną - wyjaśnił znów przyjaznym tonem, wcale nie przejmując się chłodem czy schodami. Wręcz czuł się nawet całkiem komfortowo, dostrzegając to jak Munehira do niego przylega. Zerknął w jego kierunku ostrożnie, kierując wzrok na jego nogi. Potknął się? Przewrócił i próbował ratować przed upadkiem? Nie wydawało mu się - przynajmniej nie wskazywało mu to.
- Nie przeszkadza mi bliskość - powiedział spokojnie, jakby Aoi potrzebował pozwolenia na przylgnięcie do niego. Było mu zimniej? Bał się? A może zwyczajnie w świecie potrzebował tego dotyku, jakiegoś rodzaju ciepła? Nie był pewny i nie wiedział czy potrzebował pytać. Możliwe, że właśnie od tego był - od zaspokajania potrzeb i zachcianek. Prezentował się zawsze pięknie i nienagannie przed kamerami i w prasie, opowiadał o tym o czym ludzie chcieli usłyszeć, tworząc obraz najmłodszego syna rodziny Koide, który miał najmniej obowiązków, a jego serce najbardziej było oddane sprawom najwyższej wagi, bo w końcu tym charytatywnym. Ludzie to uwielbiali, słyszeć że ładny i zdolny chłopiec dedykuje swe życie i zasoby pomocy innym. Ładne zdjęcia, ładne uśmiechy i wywiady, a wszystko pieczołowicie zaaranżowane według scenariusza.
Nikt nie musiał wiedzieć o żadnym z innych zadań, które były mu powierzane.
- Chcesz dotknąć mojej twarzy? - zapytał w cichej propozycji, nie zdziwieniu czy szoku. Złożył mu ofertę po tym jak skończył opowiadać - o tym jak się kogoś poznaje, o badaniu każdego zgłębienia w ludzkiej twarzy, która zawsze była nieidealna, ale czy nie miał odrobiny racji? Po zmarszczkach można było poznać, ile człowiek się śmiał lub martwił - w zależności gdzie one się pojawiały. Rany i blizny nie opowiadały historii z przeszłości? Uderzeń i zadrapań, drobnych wypadków?
- Kamień. Jasny... też jesteś bardzo blady, wiedziałeś o tym? - zapytał spokojnie, wbijając wzrok w rzeźbę. - Różnorodne liście i kwiaty, mające imitować naturę. Kunszt i pieczołowitość artysty w oddawaniu kształtów i perfekcyjności matki natury, chociaż nie wiem czy kiedykolwiek widziałem tak doskonałe kwiaty... piwonie tak nie wyglądają, nie na żywo. Są mniej... przewidywalne. A te tutaj zdają się być wykonane z dokładnością i linijką, jakby artysta obliczał na nie wzór - dalej opowiadał, powoli i spokojnie, kryjąc znużenie za łagodnością. Widząc jak powoli dłoń Aoi dalej płynie po jednym z kwiatów, badając go, podsunął własną wolną dłoń na jego kielich. Jakby specjalnie, jakby szukał tego dotyku, który zdawał się na niego działać... inaczej? Nie był pewny czego był świadkiem dokładnie - chociaż w końcu Munehira powinien mieć wyczulony dotyk, prawda?
- A z dłoni? Jak wiele możesz wyczytać z nich? - zapytał znów. - Ja mogę zobaczyć... czy są suche, jasne skórki przy niezadbanych paznokciach. Przebarwienia, czasem jeśli ktoś je maluje to zdobienia... Ranki, czasem prześwitujące żyłki... - kontynuował, dostrzegając to wysunięcie się z jego uchwytu. Nie podążał jednak za nim z powrotem, nie chcąc go zatrzymywać, za to uważnie wzrok przesuwając po dłoni, która szukała nowego miejsca dla siebie. Mógł w końcu trwać w takiej chwili, tak blisko.
- Wzrok jest zwodniczy, wiesz? Mogę ci opowiadać, co widzę, ale czasem sam nie jestem pewny... Wzrok pokazuje czasem rzeczy, których nie ma... barwy i odcienie, które nie istnieją. Dotyk ciężej oszukać... - mówił łagodnie, stonowanie i powoli, nie śpiesząc się nigdzie. Może dlatego jego kolejne słowa wydały się nieco cięższe? - Boisz się go? Dotyku?
Munehira Aoi ubóstwia ten post.
Munehira subtelnie przechylił głowę w zamyśleniu, kiedy usłyszał pytanie, a zanim zaśmiał się krótko, dźwięcznie, jakby w delikatnym zrezygnowaniu. — Muzyka... nie sądziłem, że ją wspomnisz. Nie powiedziałbym, że jestem wirtuozem, ale zacząłem grać na pianinie jako dzieciak. Ale nie, to zdecydowanie nic z tego, co udało Ci się wymienić. Możesz zawsze próbować dalej — czy powinien spróbować i zaczął grać podobnymi kartami? Podchodzić go, nęcić, sprawdzać, na co mu pozwoli? Podnieść rzuconą rękawicę. Przecież musiał zdawać sobie sprawę, że nie otworzy się przed nim ot, tak, nie przyzna się do szczegółów swojego życia, jeżeli tak skrupulatnie ukrywał je przez te wszystkie lata. Nie ufał mu. Nie ważne jak cudownie nie przedstawiałby się przed innymi, brak zaufania był jeszcze zbyt silny. Najpierw sam przekona się, jak wiele wie i od kogo, jeżeli wie cokolwiek. Myśli wirowały, nie mogąc odnaleźć pionu. Czuł się przeciążony jak pilot w odrzutowcu, tracąc rozeznanie, gdzie znajduje się horyzont.
W pierwszej chwili próbował zignorować tę nagłą zmianę, przebłysk czegoś innego, jakby kogoś innego. Było w tym jednak coś dziwnie pociągającego, słaniającego się ciepłym oddechem na karku, tak nieznajomym, nieprzewidzianym. — Nie jest Twój, ale... uznajmy, że jest bliżej temu odpowiedniemu — subtelne oczyszczenie gardła przed odezwaniem się, próba pozbycia się wrażenia pustyni, jakby ktoś przymusem otworzył mu usta i wsypał w nie wiadro piachu. — Cóż... jeżeli ktoś tak uważa. Perfumy powinno dobierać się pod pH skóry. Wtedy dopiero można uznać, że dany zapach do kogoś pasuje, że jest jego. Nie chodzi o to, aby tuszować własną woń, a pozwolić jej współgrać z innymi tonami. Dopełnić. To, co na jednej osobie wydaje się poezją, na drugiej będzie śmierdziało jak zdechły pies — dlaczego nie potrafił odpowiedzieć konkretniej? Dlaczego nie potrafił zdecydować czy zapach, który czuje, podoba mu się lub nie? Przecież nigdy nie miał z tym najmniejszych problemów. Tak lub nie. Prosta odpowiedź. Bez komplikowania, bez lawirowania między słowami, kręcąc odpowiedzią, jak na kole fortuny.
— Nie sugerowałem tego, Michitoyo... Chyba że odczuwasz niesamowitą potrzebę, żebym wiedział, jak wyglądasz — źle sformułowane zdanie, które po wypowiedzeniu, przyniosło świadomość, że wróci niczym bumerang i uderzy rykoszetem. Chyba że uda się je zamaskować, przykryć, albo ubiec mężczyznę, zanim odpowie.
— Czy to źle? Tak. Już to słyszałem. Tak samo, jak to, że mam równie blade i niewyraźne spojrzenie. Ciężko, żeby było inne. Wiem też, że ludzie omijają mój wzrok. Nie ma to dla mnie większego znaczenia, ale czuję to — krzywy uśmiech przewinął się przez wargi, kiedy ciało o dziwo zaczęło się subtelnie, jeszcze nieśmiało rozluźniać. Przez grzbiet Munehiry przesunęło się przyjemne wrażenie odpuszczenia, dając odpoczynek spiętym mięśniom, które tak usilnie starały się przez cały czas kontrolować sytuację, ściągać paranoiczne myśli na samo dno, w odmęty ciszy; która okalała ich z każdej możliwej strony, napierając na ciała, przebijając się przez fałdy drogich materiałów.
— Mieczyki... — powietrze na moment zastygło w płucach, kiedy koniuszki palców napotkały na miękką przeszkodę. Nerwy szybko przesłały do mózgu informację, że to nie część rzeźby, przed którą stał, że ów ciepło wybijające się ponad chłód gładkiego marmuru, nie należy do niej; nie jest częścią bezimiennego, florystycznego dzieła. Powoli i delikatnie, paliczki Aoi nasunęły się na knykcie mężczyzny, pnąc się najpierw niepewnie ku górze, przez długie palce, pozwalając, aby delikatna skóra łaskotała opuszki, które chwilę wcześniej wchłaniały fakturę kamiennych kwiatów. — Czasami wydaje mi się, że więcej niż z twarzy. Wiek zależny od sprężystości skóry. Szorstkość decydująca o tym, gdzie kto pracuje. Czy ktoś gra na instrumencie, czy gotuje, jeżeli skóra pachnie przyprawami... Ale tak, zapach też jest ważny. Jeżeli nie ważniejszy — palce błądzące na szczycie dłoni Michitoyo, powoli wycofały się w dół, ku jego nadgarstkowi, trafiając na linię mankietu koszuli, wystającej delikatnie ponad rękaw marynarki, kończąc swoją wędrówkę. Zaniepokojony tym, jak długo trwał omamiony jego ciepłem, zerwał kontakt, zbliżając dłoń ku sobie, bliżej torsu, bliżej bezpiecznej strefy, wodząc kciukiem przez brzeg wskazującego palca. Aoi próbował się uziemić w sytuacji, która z każdym kolejnym pytaniem padającym z ust Koide, stawała się coraz bardziej dusząca. I jak grom z jasnego nieba, dobijając wszystkie niepewności, na ustach rozmówcy rozścieliło się kolejne pytanie, takie, które w ominięciu stawało się wręcz niemożliwe.
Bielmo nasunięte na błękitne tęczówki przesunęło się przez rzeźbę, jakby na ułamek sekundy udało się Aoi ją dojrzeć. Nic jednak bardziej mylnego. Chwilowe wrażenie trzeźwości umysłu, zakazujące zwrócić twarz w kierunku łagodnego głosu zaparło się na karku. — Nie. To nie lęk. To trochę jak z obrazami van Gogha — w kąciku ust schował się delikatny uśmiech, wyciągając go nieznacznie ku górze, kiedy to wejrzenie z marmuru, przesunęło się w przestrzeń ponad nim, celując w gęste wrażenie półmroku. — Mój dotyk jest funkcjonalny. Nic ponadto. Więc dlaczego ktoś, kto może mnie zobaczyć, ma mnie dotykać? Możemy po prostu uznać, że nie jestem do niego przyzwyczajony — i znów ten ruch ramieniem; obojętny, rysujący się smugą ciemnozielonej tkaniny opinającej łagodnie ciało w przestrzeni. To nie tak, że nikt nigdy nie dotykał go z czułością, kilkukrotnie pozwolił Nikko na pogładzenie po włosach, czy objęcie, złapanie za dłoń, aby coś pokazać, nakierować w odpowiednim kierunku. Jednak zawsze wiązało się to z szeregiem pytań, upewniania się, czy na pewno, czy jest pewien, że taka forma kontaktu mu odpowiada, czy nagle nie zmieni się jego nastrój, nie wybuchnie, nie wycofa się, jak wystraszone zwierze. Z czasem przestał rozumieć, dlaczego mu to przeszkadza. Dlaczego coś, co powinno być chwalone, jako forma dbałości o poczucie bezpieczeństwa, jest dla niego irytujące.
W pierwszej chwili próbował zignorować tę nagłą zmianę, przebłysk czegoś innego, jakby kogoś innego. Było w tym jednak coś dziwnie pociągającego, słaniającego się ciepłym oddechem na karku, tak nieznajomym, nieprzewidzianym. — Nie jest Twój, ale... uznajmy, że jest bliżej temu odpowiedniemu — subtelne oczyszczenie gardła przed odezwaniem się, próba pozbycia się wrażenia pustyni, jakby ktoś przymusem otworzył mu usta i wsypał w nie wiadro piachu. — Cóż... jeżeli ktoś tak uważa. Perfumy powinno dobierać się pod pH skóry. Wtedy dopiero można uznać, że dany zapach do kogoś pasuje, że jest jego. Nie chodzi o to, aby tuszować własną woń, a pozwolić jej współgrać z innymi tonami. Dopełnić. To, co na jednej osobie wydaje się poezją, na drugiej będzie śmierdziało jak zdechły pies — dlaczego nie potrafił odpowiedzieć konkretniej? Dlaczego nie potrafił zdecydować czy zapach, który czuje, podoba mu się lub nie? Przecież nigdy nie miał z tym najmniejszych problemów. Tak lub nie. Prosta odpowiedź. Bez komplikowania, bez lawirowania między słowami, kręcąc odpowiedzią, jak na kole fortuny.
— Nie sugerowałem tego, Michitoyo... Chyba że odczuwasz niesamowitą potrzebę, żebym wiedział, jak wyglądasz — źle sformułowane zdanie, które po wypowiedzeniu, przyniosło świadomość, że wróci niczym bumerang i uderzy rykoszetem. Chyba że uda się je zamaskować, przykryć, albo ubiec mężczyznę, zanim odpowie.
— Czy to źle? Tak. Już to słyszałem. Tak samo, jak to, że mam równie blade i niewyraźne spojrzenie. Ciężko, żeby było inne. Wiem też, że ludzie omijają mój wzrok. Nie ma to dla mnie większego znaczenia, ale czuję to — krzywy uśmiech przewinął się przez wargi, kiedy ciało o dziwo zaczęło się subtelnie, jeszcze nieśmiało rozluźniać. Przez grzbiet Munehiry przesunęło się przyjemne wrażenie odpuszczenia, dając odpoczynek spiętym mięśniom, które tak usilnie starały się przez cały czas kontrolować sytuację, ściągać paranoiczne myśli na samo dno, w odmęty ciszy; która okalała ich z każdej możliwej strony, napierając na ciała, przebijając się przez fałdy drogich materiałów.
— Mieczyki... — powietrze na moment zastygło w płucach, kiedy koniuszki palców napotkały na miękką przeszkodę. Nerwy szybko przesłały do mózgu informację, że to nie część rzeźby, przed którą stał, że ów ciepło wybijające się ponad chłód gładkiego marmuru, nie należy do niej; nie jest częścią bezimiennego, florystycznego dzieła. Powoli i delikatnie, paliczki Aoi nasunęły się na knykcie mężczyzny, pnąc się najpierw niepewnie ku górze, przez długie palce, pozwalając, aby delikatna skóra łaskotała opuszki, które chwilę wcześniej wchłaniały fakturę kamiennych kwiatów. — Czasami wydaje mi się, że więcej niż z twarzy. Wiek zależny od sprężystości skóry. Szorstkość decydująca o tym, gdzie kto pracuje. Czy ktoś gra na instrumencie, czy gotuje, jeżeli skóra pachnie przyprawami... Ale tak, zapach też jest ważny. Jeżeli nie ważniejszy — palce błądzące na szczycie dłoni Michitoyo, powoli wycofały się w dół, ku jego nadgarstkowi, trafiając na linię mankietu koszuli, wystającej delikatnie ponad rękaw marynarki, kończąc swoją wędrówkę. Zaniepokojony tym, jak długo trwał omamiony jego ciepłem, zerwał kontakt, zbliżając dłoń ku sobie, bliżej torsu, bliżej bezpiecznej strefy, wodząc kciukiem przez brzeg wskazującego palca. Aoi próbował się uziemić w sytuacji, która z każdym kolejnym pytaniem padającym z ust Koide, stawała się coraz bardziej dusząca. I jak grom z jasnego nieba, dobijając wszystkie niepewności, na ustach rozmówcy rozścieliło się kolejne pytanie, takie, które w ominięciu stawało się wręcz niemożliwe.
Bielmo nasunięte na błękitne tęczówki przesunęło się przez rzeźbę, jakby na ułamek sekundy udało się Aoi ją dojrzeć. Nic jednak bardziej mylnego. Chwilowe wrażenie trzeźwości umysłu, zakazujące zwrócić twarz w kierunku łagodnego głosu zaparło się na karku. — Nie. To nie lęk. To trochę jak z obrazami van Gogha — w kąciku ust schował się delikatny uśmiech, wyciągając go nieznacznie ku górze, kiedy to wejrzenie z marmuru, przesunęło się w przestrzeń ponad nim, celując w gęste wrażenie półmroku. — Mój dotyk jest funkcjonalny. Nic ponadto. Więc dlaczego ktoś, kto może mnie zobaczyć, ma mnie dotykać? Możemy po prostu uznać, że nie jestem do niego przyzwyczajony — i znów ten ruch ramieniem; obojętny, rysujący się smugą ciemnozielonej tkaniny opinającej łagodnie ciało w przestrzeni. To nie tak, że nikt nigdy nie dotykał go z czułością, kilkukrotnie pozwolił Nikko na pogładzenie po włosach, czy objęcie, złapanie za dłoń, aby coś pokazać, nakierować w odpowiednim kierunku. Jednak zawsze wiązało się to z szeregiem pytań, upewniania się, czy na pewno, czy jest pewien, że taka forma kontaktu mu odpowiada, czy nagle nie zmieni się jego nastrój, nie wybuchnie, nie wycofa się, jak wystraszone zwierze. Z czasem przestał rozumieć, dlaczego mu to przeszkadza. Dlaczego coś, co powinno być chwalone, jako forma dbałości o poczucie bezpieczeństwa, jest dla niego irytujące.
Może za bardzo przepadał za gierkami, słysząc, że może próbować dalej. Mógł z nim rywalizować, mógł spróbować pokonać go w jego własnej gierce. Wystarczyło dłużej z nim porozmawiać, odrobinę dłużej...
- Muzyka jest... całkiem istotna. Na bankietach, na przedstawieniach i innych wystąpieniach. Zawsze słychać muzykę - i łatwa w odbiorze, i nie wymagająca wzroku. Instrument można było w końcu poznać, powoli i dzień za dniem przy odpowiednich praktykach. W końcu widział muzyków, którzy nie tylko grali, ale też i czuli swój instrument - dziwne, po części zupełnie niezrozumiałe dla niego. Inne? Na pewno. Chociaż czy tak nie było łatwiej? Nie zastanawiać się w pełni nad tym co się słyszało i widziało, żeby nie obedrzeć wszystkiego dookoła z odrobiny magii mistycyzmu?
Choć jego zadanie na tym polegało, na rozbieraniu tej magii na drobne kawałki i odtwarzanie jej. Może dlatego tak niemożliwie nudziło go tak wiele rzeczy i spraw...
Znów mówił dużo - dużo więcej niż zdawkowe słowa, którymi niechętnie go przywitał. Ale to przecież nie oznaczało w żadnym stopniu, że się łamał - może wręcz przeciwnie? Czasem to płynące słowa świadczyły o zaufaniu, a czasem komfort w milczeniu. Pytaniem było, które z tych dwóch rzeczy wolał Munehira?
Opowiadał o zapachach, na co mógł odczuć ciche kiwanie czy skierowany na siebie wzrok. Udawane zainteresowanie przychodziło mu tak swobodnie i naturalnie - mówienie o pH, o tuszowaniu i wybijaniu woni miało w jego głowie sens, ale równie dobrze mogło być zmyślone na miejscu przez Aoiego - nie mógł się mniej troszczyć o to. Informacja, która gdzieś ułoży się w głowie, a przy następnej rozmowie o zapachach z kimś innym, prawdopodobnie zostanie użyta jako jedna z kart na podtrzymanie rozmowy.
- Podoba ci się mój zapach bardziej dzisiaj? - ponowił spokojnie pytanie, jakby tylko ta jedna rzecz na tle wszystkich innych informacji go interesowała. Chciał poznać odpowiedź, co takiego interesującego było w perfumach, które otrzymał? Które polecono mu użyć na spotkaniu z Aoim?
Może dlatego nie przejmował się i nie troszczył o tak wiele spraw - bo wiedział, że musiał postępować zgodnie z cudzym życzeniem, a nie swoim. Naturalnie, jeśli chciał zachować swój status i wszystkie przywileje, a niczego innego nie chciał bardziej niz tego. Podejmował i pytał innych, wiedział że oni to lubią; być w centrum uwagi, kiedy byli zalewani falami pytań coraz to dokładniejszych. Dawało im to wrażenie, że ktoś się o nich martwił i troszczył; ktoś się nimi przejmował i nie byli tylko bytem, który prędko przeminie.
- Nie przeszkadza mi bliskość, ani dotyk - znów się powtórzył z delikatnym uśmiechem. Podniósł wzrok na jego twarz, uważnie mu się przyglądać. Jego odbarwieniom, przypudrowanemu czołu - musieli oboje się dobrze prezentować za wszelką cenę, kiedy byli wypuszczani w podobne miejsca pod publikę...
- Pytam, bo może dla ciebie to będzie większy komfort, wiedząc z kim dokładnie rozmawiasz... - dodał, urywając na moment. Wyraźnie zawiesił swój głos, dodając znów tym nieco bardziej niebezpiecznym tonem, który wybijał się na tle miłego głosu i pozorów, którymi cały czas się kierował. - Tutaj jesteśmy sami, więc nie musisz się martwić pozorami.
Nie odrywał wzrok od jego twarzy, choć powoli, nie odrywając swojej dłoni od rzeźby, przeszedł naprzeciwko niego, na drugą stronę rzeźby.
- Podobno kwiaty mają sporo znaczeń, w zależności od barwy... ale te tutaj jej nie mają. Artysta o niej zapomniał, może to jest to dowolna interpretacja dzieła? - powrócił jego łagodny i spokojny głos, kiedy wzrok padł na ich dłonie. Nie przerywał mu wcale tej wędrówki po własnej skórze, ani nie ponaglał. Zdawało się, że Michitoyo jest zupełnie spokojny, jakby przyzwyczajony do podobnego dotyku. Nie stresował się, był zupełnie zrelaksowany.
- Czerwone kwiaty często symbolizują miłość... - szepnął, chociaż czy kolory cokolwiek mówiły Aoiemu? Czy kiedykolwiek był w stanie je zobaczyć? Nie pytał nigdy od kiedy nie widział - nigdy wcześniej nie potrzebował tej informacji. - Żółte niosą pozytywną energię - dodał, a jego głos odpowiednio się dostosował, zdając się nieco bardziej radosnym. - Białe... oznaczają niewinność. Często są na ślubach, wiesz? - dodał znów, na krótką chwilę milknąć, kiedy Aoi sięgał już ku jego rękawowi, powoli kończąc wędrówkę po jego dłoni. Nieco się nachylił przez marmurowy bukiet. - Ale to fiolet chyba jest najbardziej intrygujący, symbolizujący tajemnicę... napięcie... - szepnął cicho, a na jego wargi znów wysunął się uśmiech. - I jak wiele wyczytałeś z moich dłoni? - dopytał się zaraz, jakby zupełnie zmieniał temat - jakby przed chwilą nie opowiadał o kolorach i ich znaczeniu, a od początku czekał na analizę własnych, zadbanych i nawilżonych dłoni. Nie pracował fizycznie, nawet jeśli często w prasie było podawane jak wielkodusznie pomaga tym o gorszym stanie materialnym; jego skórki były miękkie i zadbane, a paznokcie krótko przycięte. Nie zdawało się, żeby miał jakieś blizny czy nierówności, a przynajmniej nie więcej niż na zgięciach palców.
- Bo wzrok jest zdradliwy - powiedział spokojnie, unosząc delikatnie dłoń, kiedy skończył mówić - tę samą, którą Aoi jeszcze przed chwilą badał własnym dotykiem. - Jasne oczy, jasna cera może nieco zabarwiona czerwienią... - powiedział, końcówkę zdania wypowiadając może nieco z lekkim rozbawieniem? Zaraz jednak wrócił do bardziej neutralnego tonu, kiedy powoli wysunął dłoń w kierunku jego policzka. - Człowiek wydaje się być twardy, tak jak ta rzeźba... ale wiesz co widzę spoglądając na tę rzeźbę? Zakłamaną miękkość płatków kwiatów, liści... a po dotknięciu zwodniczego bukietu jest tylko chłód... - mówił, sunąc opuszkami palców po policzku mężczyzny, zakradając się w poły na jego linię szczęki, i na policzek. Palce zakradły się delikatnie za jego ucho, czując zaraz w pełni ciepło jego twarzy - a on mógł poczuć ciepło jego miękkiej dłoni, które nie przyległo tak do końca w pełni do jego skóry. Dotyk był delikatny i kruchy, jakby zaraz mógł zniknąć. - Też się taki wydajesz... ale to tylko zwodniczy obraz, jaki pokazuje mi mój wzrok - szepnął znów, po tym powoli odsuwając dłoń i układając ją na rzeźbie, na jednym z niewiele znaczących liści, których były tam dziesiątki, a wszystkie w identyczny sposób dopracowane.
- Dotyk może być przyjemny, to nie tylko narzędzie. Tak jak wzrokiem podziwia się piękno, dlaczego nie dotykiem? - zapytał, jakby przed chwilą nic się nie wydarzyło.
- Muzyka jest... całkiem istotna. Na bankietach, na przedstawieniach i innych wystąpieniach. Zawsze słychać muzykę - i łatwa w odbiorze, i nie wymagająca wzroku. Instrument można było w końcu poznać, powoli i dzień za dniem przy odpowiednich praktykach. W końcu widział muzyków, którzy nie tylko grali, ale też i czuli swój instrument - dziwne, po części zupełnie niezrozumiałe dla niego. Inne? Na pewno. Chociaż czy tak nie było łatwiej? Nie zastanawiać się w pełni nad tym co się słyszało i widziało, żeby nie obedrzeć wszystkiego dookoła z odrobiny magii mistycyzmu?
Choć jego zadanie na tym polegało, na rozbieraniu tej magii na drobne kawałki i odtwarzanie jej. Może dlatego tak niemożliwie nudziło go tak wiele rzeczy i spraw...
Znów mówił dużo - dużo więcej niż zdawkowe słowa, którymi niechętnie go przywitał. Ale to przecież nie oznaczało w żadnym stopniu, że się łamał - może wręcz przeciwnie? Czasem to płynące słowa świadczyły o zaufaniu, a czasem komfort w milczeniu. Pytaniem było, które z tych dwóch rzeczy wolał Munehira?
Opowiadał o zapachach, na co mógł odczuć ciche kiwanie czy skierowany na siebie wzrok. Udawane zainteresowanie przychodziło mu tak swobodnie i naturalnie - mówienie o pH, o tuszowaniu i wybijaniu woni miało w jego głowie sens, ale równie dobrze mogło być zmyślone na miejscu przez Aoiego - nie mógł się mniej troszczyć o to. Informacja, która gdzieś ułoży się w głowie, a przy następnej rozmowie o zapachach z kimś innym, prawdopodobnie zostanie użyta jako jedna z kart na podtrzymanie rozmowy.
- Podoba ci się mój zapach bardziej dzisiaj? - ponowił spokojnie pytanie, jakby tylko ta jedna rzecz na tle wszystkich innych informacji go interesowała. Chciał poznać odpowiedź, co takiego interesującego było w perfumach, które otrzymał? Które polecono mu użyć na spotkaniu z Aoim?
Może dlatego nie przejmował się i nie troszczył o tak wiele spraw - bo wiedział, że musiał postępować zgodnie z cudzym życzeniem, a nie swoim. Naturalnie, jeśli chciał zachować swój status i wszystkie przywileje, a niczego innego nie chciał bardziej niz tego. Podejmował i pytał innych, wiedział że oni to lubią; być w centrum uwagi, kiedy byli zalewani falami pytań coraz to dokładniejszych. Dawało im to wrażenie, że ktoś się o nich martwił i troszczył; ktoś się nimi przejmował i nie byli tylko bytem, który prędko przeminie.
- Nie przeszkadza mi bliskość, ani dotyk - znów się powtórzył z delikatnym uśmiechem. Podniósł wzrok na jego twarz, uważnie mu się przyglądać. Jego odbarwieniom, przypudrowanemu czołu - musieli oboje się dobrze prezentować za wszelką cenę, kiedy byli wypuszczani w podobne miejsca pod publikę...
- Pytam, bo może dla ciebie to będzie większy komfort, wiedząc z kim dokładnie rozmawiasz... - dodał, urywając na moment. Wyraźnie zawiesił swój głos, dodając znów tym nieco bardziej niebezpiecznym tonem, który wybijał się na tle miłego głosu i pozorów, którymi cały czas się kierował. - Tutaj jesteśmy sami, więc nie musisz się martwić pozorami.
Nie odrywał wzrok od jego twarzy, choć powoli, nie odrywając swojej dłoni od rzeźby, przeszedł naprzeciwko niego, na drugą stronę rzeźby.
- Podobno kwiaty mają sporo znaczeń, w zależności od barwy... ale te tutaj jej nie mają. Artysta o niej zapomniał, może to jest to dowolna interpretacja dzieła? - powrócił jego łagodny i spokojny głos, kiedy wzrok padł na ich dłonie. Nie przerywał mu wcale tej wędrówki po własnej skórze, ani nie ponaglał. Zdawało się, że Michitoyo jest zupełnie spokojny, jakby przyzwyczajony do podobnego dotyku. Nie stresował się, był zupełnie zrelaksowany.
- Czerwone kwiaty często symbolizują miłość... - szepnął, chociaż czy kolory cokolwiek mówiły Aoiemu? Czy kiedykolwiek był w stanie je zobaczyć? Nie pytał nigdy od kiedy nie widział - nigdy wcześniej nie potrzebował tej informacji. - Żółte niosą pozytywną energię - dodał, a jego głos odpowiednio się dostosował, zdając się nieco bardziej radosnym. - Białe... oznaczają niewinność. Często są na ślubach, wiesz? - dodał znów, na krótką chwilę milknąć, kiedy Aoi sięgał już ku jego rękawowi, powoli kończąc wędrówkę po jego dłoni. Nieco się nachylił przez marmurowy bukiet. - Ale to fiolet chyba jest najbardziej intrygujący, symbolizujący tajemnicę... napięcie... - szepnął cicho, a na jego wargi znów wysunął się uśmiech. - I jak wiele wyczytałeś z moich dłoni? - dopytał się zaraz, jakby zupełnie zmieniał temat - jakby przed chwilą nie opowiadał o kolorach i ich znaczeniu, a od początku czekał na analizę własnych, zadbanych i nawilżonych dłoni. Nie pracował fizycznie, nawet jeśli często w prasie było podawane jak wielkodusznie pomaga tym o gorszym stanie materialnym; jego skórki były miękkie i zadbane, a paznokcie krótko przycięte. Nie zdawało się, żeby miał jakieś blizny czy nierówności, a przynajmniej nie więcej niż na zgięciach palców.
- Bo wzrok jest zdradliwy - powiedział spokojnie, unosząc delikatnie dłoń, kiedy skończył mówić - tę samą, którą Aoi jeszcze przed chwilą badał własnym dotykiem. - Jasne oczy, jasna cera może nieco zabarwiona czerwienią... - powiedział, końcówkę zdania wypowiadając może nieco z lekkim rozbawieniem? Zaraz jednak wrócił do bardziej neutralnego tonu, kiedy powoli wysunął dłoń w kierunku jego policzka. - Człowiek wydaje się być twardy, tak jak ta rzeźba... ale wiesz co widzę spoglądając na tę rzeźbę? Zakłamaną miękkość płatków kwiatów, liści... a po dotknięciu zwodniczego bukietu jest tylko chłód... - mówił, sunąc opuszkami palców po policzku mężczyzny, zakradając się w poły na jego linię szczęki, i na policzek. Palce zakradły się delikatnie za jego ucho, czując zaraz w pełni ciepło jego twarzy - a on mógł poczuć ciepło jego miękkiej dłoni, które nie przyległo tak do końca w pełni do jego skóry. Dotyk był delikatny i kruchy, jakby zaraz mógł zniknąć. - Też się taki wydajesz... ale to tylko zwodniczy obraz, jaki pokazuje mi mój wzrok - szepnął znów, po tym powoli odsuwając dłoń i układając ją na rzeźbie, na jednym z niewiele znaczących liści, których były tam dziesiątki, a wszystkie w identyczny sposób dopracowane.
- Dotyk może być przyjemny, to nie tylko narzędzie. Tak jak wzrokiem podziwia się piękno, dlaczego nie dotykiem? - zapytał, jakby przed chwilą nic się nie wydarzyło.
Munehira Aoi ubóstwia ten post.
Źrenica, chociaż oddzielona od możliwości poznawania przestrzeni i kształtów, nadal potrafiła raz za razem zareagować w skurczu mięśnia biegnącego przez krągłość gałki ocznej. Tak, jak i teraz, zwężając się niebezpiecznie. — Muzyka nabiera nieco innego wymiaru, kiedy przesuwa się przez szum samotność... — kiedy słyszysz, ją tylko Ty. Kiedy grasz ją, tylko i wyłącznie dla samego siebie. Język zaparł się na moment na wewnętrznej stronie gładkiego policzka, wybrzuszając go, jakoby Aoi starał się powstrzymać w sobie falę śmiechu. Powoli, mozolnie wychodził ze swojej skorupy, którą przecież jeszcze chwilę temu chciał tak usilnie na sobie utrzymać.
— To dla Ciebie, aż tak ważne, Michitoyo? — Aoi wypuścił słowa z głębokim westchnieniem, zagarniając na moment dolną wargę ku wnętrzu ust, chowając ją za linią białych zębów, które zacisnęły się na niej, pozwalając delikatnej skórze nabrać różanego odcieniu, kiedy krew uderzyła o cienką skórę, buzując pod nią w przyśpieszeniu. Powinien grać tak jak i On. Chociaż w jego grze, w odróżnieniu od Koide, skryta była prawdziwość, zapomniana tęsknota, którą teraz Michi rozgrzebywał, wyciągał spośród gruzów, rozdmuchując osiadły na każdej pojedynczej myśli pył osypującego się konstruktu istnienia Munehiry. — Nie i tak. Pachniesz bardziej jak ja... A przecież nie o to chodzi, prawda? Tak, wyczuwam na Twojej skórze zapachy, które lubię, ale one z Tobą nie współgrają. Chcesz znać prawdę? Ktoś spartolił nieco swoje zadanie. Pachniesz tak, jak musisz pachnieć. I wiele osób się na to złapie, ale nie ja. Powinieneś pachnieć ciężko i przytłaczająco. Tak, podoba mi się ten zapach. Tak, jak każdy inny, który mi kiedyś podsuwano. A przecież, nie jesteś, jak każdy inny, prawda? — czubek języka ugrzązł pod kłem, badając jego ostry kształt, przesuwając się przez szkliwo ze spokojem. Wiedział, że igra z ogniem, czuł to. Nie kłamał. Mężczyzna nie powinien nieść się łagodną nutą cytrusów, w jego woni nie powinien znajdować się nawet gram figi i frezji, które Aoi tak silnie kochał. — Jesteś gorczycą, żywicą i piżmem. Czy właśnie to chciałeś ode mnie usłyszeć? — tak rzadko był rozumiany, oceniany przez pryzmat tego, w jaki sposób wyglądał, jak się zachowywał. Tłum ludzi zapominał jednak, że pod skórą znajdował się szkielet, na który owinięta została mamiąca powierzchowność, utkana przez zmyślnych rodziców. Skrzywiony kręgosłup moralny, zbutwiałe kości, przesiąknięte swądem trucizny. Skąd, ów biedni ludzie mieli o tym wiedzieć? Jeżeli przewijał się przez szarą masę niewinnym westchnieniem.
”Nie przeszkadza mi bliskość ani dotyk". Powinien się zamknąć i po prostu wziąć to, czego chciał. Jeżeli to, co widział, było faktycznie tym, czego potrzebował.
Ten głos... Znów to zrobił. Powoli rozciągał się na smycz, na której się znajdował, pozwalając prawdziwemu obliczu raz za razem wyglądać spoza parawanu łagodności. Nęcił. A Aoi nauczony, że jest narzędziem, przedmiotem, produktem czyichś pragnień, łaknął tego. Dziwnej zawiści, niebezpieczeństwa i niepewności kolejnego ruchu, które ocierało się o wcześniej słodkie słowa, układane z rozwagą, wyważone i dokładnie ociosane pod tą konkretną sytuację. Ciszę pokoju, w którym się znajdowali; która była ciszą jedynie z pozoru, hucząc w uszach rozpędzoną krwią.
Przysłuchiwał mu się z uwagą, chociaż w zwojach myśli, jego własna interpretacja już zdążył się nawarstwić i przejąć prym nad racjonalnością. — Kolory nie mają dla mnie zbyt dużego znaczenia. Tak samo, jak abstrakcja przezroczystości. Jeżeli coś nie posiada barwy, dlaczego jesteście w stanie ją zauważyć. Załamujące się w niej światło... Jeżeli coś jest przezroczyste, nie powinno istnieć. Rozumiem to z fizycznego punktu, ale nie poznawczego — siekacze zagryzły się na miękkiej tkance policzka, nieco za mocno, nieco silniej niż zakładał, wypuszczając na język gęstą kroplę krwi. Nie skrzywił się. Przyjął to z łagodnością, nie pierwszy raz pozwalając metalicznemu posmakowi przylgnąć do podniebienia. Po krótkiej pauzie, przerwanej subtelnym uśmiechem, który jedynie podbił zaróżowienie policzków, przemówił ponownie półszeptem, przysuwając swój tors bliżej płaskorzeźbie. — Piwonia zawsze jest symbolem szczęścia, natomiast mieczyki, które Twoim zdaniem są jak spod matematycznego wzoru, są nieco bardziej skomplikowane. Mieczyk jest współczuciem, delikatną matczyną miłością lub zwycięstwem, silną, niepojednaną mocą. Sęk w tym, że oba kwiaty sprowadzają się do tego, że cholernie długo trzeba czekać, aż spłynie z nich zapachowa esencja.
Nie przypominał sobie, aby kiedykolwiek udało się im spotkać poza bankietową atmosferą, w codziennym życiu. W krótkim odmęcie trzeźwej jeszcze świadomości zastanowił się, czy kiedykolwiek widział go w kolorach, które zazwyczaj na sobie nosił. Błękity, fiolety... Brwi Munehiry na moment ściągnęły się ku sobie, nie tylko przez fakt, że doskonale wyczuł przemieszczenie się ciała mężczyzny chwilę temu, ale również przez to, że w pełni wiedział, dlaczego to zrobił. Nie, Aoi nie miał zamiaru zmieniać trajektorii swojego spojrzenia. Niech zamglone, zimne, stalowo błękitne spojrzenie rozrywa przestrzeń, trafiając swoim kryształem na twarz Koide.
" I jak wiele wyczytałeś z moich dłoni?"
Uśmiech zaparł się najpierw na języku, który przesunął się przed słowami pomiędzy wargami. — To samo co z moich. Nasze dłonie nie są dla nas, są dla innych. — Nie mógł znajdować się już bliżej płaskorzeźby, czując, jak jej kamień opiera się na miednicy, wbijając się w biodro. I zignorowałby nacisk marmuru na swoim rozgrzanym ciele, gdyby nie wysmukła dłoń, która zdawał się ledwie muskać skórę, a jednak wypalać sobie ścieżkę przez twarz, naznaczając ją nieco obszerniejszym rumieńcem, kontrastującym ze szronem oczu, kiedy każde z kolejnych słów, wsuwało się w ucho, przedzierając się przez złakniony pieszczoty umysł. Chciał być bliżej, pomimo dzielącej ich zimnej płyty.
— Tak myślisz? Czy wiesz? Jak dobrze mnie znasz? — Aoi wyrzucił z siebie po krótkiej pauzie, obie dłonie układając subtelnie opuszkami na linii kości jarzmowych mężczyzny, schodząc nieco niżej przez miękkość policzków, do płatków nosa, łagodnym, delikatnym ruchem zarysowując jego prostą linię. Spodziewał się tego. Spodziewał się symetryczności, wędrując ku brwiom i skroniom, kolejno na krótki moment wsuwając palce w zagarnięte do tyłu, spięte w kitę miękkie włosy. Koniuszkami palców masując skórę, jakby w skupieniu, jakby w badaniu ich struktury, koniec końców jednak nie wiedząc, co tak naprawdę robił i dlaczego. Żołądek nieznacznie zacisnął się, kiedy w klatce piersiowej, między żebrami, narodził się pierwszy niezrozumiały język ognia. Który nakazał palcom spłynąć w dół, przez zarys szczęki i brody, ku miękkim wargom, które musnął jedynie wskazującym palcem lewej dłoni, prawą opierając pod brodą Koide. Wiedział, że pozostawia na jego skórze swój zapach, od kilku lat nagromadzającą się wonność olejów i ekstraktów, wciśniętą w pory skóry subtelną wonią kwiatów, ziół, drewna i chłodu zgarnianego z próbówek, do których zlewały się gęste krople przyszłej trucizny, która rozścielała się ropną raną na szyjach ofiar, we wnętrzu ich krtani, rozrywając pęcherzyki płuc. Czoło Munehiry zbliżyło się nieznacznie ku czołu Michitoyo, prawie się na nim zapierając, kiedy głowa, niby w zaproszeniu do pocałunku, przechyliła się nieznacznie w bok.
— Dotyk może być przyjemny, pytanie brzmi, czy chcesz, żeby mój dotyk takim był.
— To dla Ciebie, aż tak ważne, Michitoyo? — Aoi wypuścił słowa z głębokim westchnieniem, zagarniając na moment dolną wargę ku wnętrzu ust, chowając ją za linią białych zębów, które zacisnęły się na niej, pozwalając delikatnej skórze nabrać różanego odcieniu, kiedy krew uderzyła o cienką skórę, buzując pod nią w przyśpieszeniu. Powinien grać tak jak i On. Chociaż w jego grze, w odróżnieniu od Koide, skryta była prawdziwość, zapomniana tęsknota, którą teraz Michi rozgrzebywał, wyciągał spośród gruzów, rozdmuchując osiadły na każdej pojedynczej myśli pył osypującego się konstruktu istnienia Munehiry. — Nie i tak. Pachniesz bardziej jak ja... A przecież nie o to chodzi, prawda? Tak, wyczuwam na Twojej skórze zapachy, które lubię, ale one z Tobą nie współgrają. Chcesz znać prawdę? Ktoś spartolił nieco swoje zadanie. Pachniesz tak, jak musisz pachnieć. I wiele osób się na to złapie, ale nie ja. Powinieneś pachnieć ciężko i przytłaczająco. Tak, podoba mi się ten zapach. Tak, jak każdy inny, który mi kiedyś podsuwano. A przecież, nie jesteś, jak każdy inny, prawda? — czubek języka ugrzązł pod kłem, badając jego ostry kształt, przesuwając się przez szkliwo ze spokojem. Wiedział, że igra z ogniem, czuł to. Nie kłamał. Mężczyzna nie powinien nieść się łagodną nutą cytrusów, w jego woni nie powinien znajdować się nawet gram figi i frezji, które Aoi tak silnie kochał. — Jesteś gorczycą, żywicą i piżmem. Czy właśnie to chciałeś ode mnie usłyszeć? — tak rzadko był rozumiany, oceniany przez pryzmat tego, w jaki sposób wyglądał, jak się zachowywał. Tłum ludzi zapominał jednak, że pod skórą znajdował się szkielet, na który owinięta została mamiąca powierzchowność, utkana przez zmyślnych rodziców. Skrzywiony kręgosłup moralny, zbutwiałe kości, przesiąknięte swądem trucizny. Skąd, ów biedni ludzie mieli o tym wiedzieć? Jeżeli przewijał się przez szarą masę niewinnym westchnieniem.
”Nie przeszkadza mi bliskość ani dotyk". Powinien się zamknąć i po prostu wziąć to, czego chciał. Jeżeli to, co widział, było faktycznie tym, czego potrzebował.
Ten głos... Znów to zrobił. Powoli rozciągał się na smycz, na której się znajdował, pozwalając prawdziwemu obliczu raz za razem wyglądać spoza parawanu łagodności. Nęcił. A Aoi nauczony, że jest narzędziem, przedmiotem, produktem czyichś pragnień, łaknął tego. Dziwnej zawiści, niebezpieczeństwa i niepewności kolejnego ruchu, które ocierało się o wcześniej słodkie słowa, układane z rozwagą, wyważone i dokładnie ociosane pod tą konkretną sytuację. Ciszę pokoju, w którym się znajdowali; która była ciszą jedynie z pozoru, hucząc w uszach rozpędzoną krwią.
Przysłuchiwał mu się z uwagą, chociaż w zwojach myśli, jego własna interpretacja już zdążył się nawarstwić i przejąć prym nad racjonalnością. — Kolory nie mają dla mnie zbyt dużego znaczenia. Tak samo, jak abstrakcja przezroczystości. Jeżeli coś nie posiada barwy, dlaczego jesteście w stanie ją zauważyć. Załamujące się w niej światło... Jeżeli coś jest przezroczyste, nie powinno istnieć. Rozumiem to z fizycznego punktu, ale nie poznawczego — siekacze zagryzły się na miękkiej tkance policzka, nieco za mocno, nieco silniej niż zakładał, wypuszczając na język gęstą kroplę krwi. Nie skrzywił się. Przyjął to z łagodnością, nie pierwszy raz pozwalając metalicznemu posmakowi przylgnąć do podniebienia. Po krótkiej pauzie, przerwanej subtelnym uśmiechem, który jedynie podbił zaróżowienie policzków, przemówił ponownie półszeptem, przysuwając swój tors bliżej płaskorzeźbie. — Piwonia zawsze jest symbolem szczęścia, natomiast mieczyki, które Twoim zdaniem są jak spod matematycznego wzoru, są nieco bardziej skomplikowane. Mieczyk jest współczuciem, delikatną matczyną miłością lub zwycięstwem, silną, niepojednaną mocą. Sęk w tym, że oba kwiaty sprowadzają się do tego, że cholernie długo trzeba czekać, aż spłynie z nich zapachowa esencja.
Nie przypominał sobie, aby kiedykolwiek udało się im spotkać poza bankietową atmosferą, w codziennym życiu. W krótkim odmęcie trzeźwej jeszcze świadomości zastanowił się, czy kiedykolwiek widział go w kolorach, które zazwyczaj na sobie nosił. Błękity, fiolety... Brwi Munehiry na moment ściągnęły się ku sobie, nie tylko przez fakt, że doskonale wyczuł przemieszczenie się ciała mężczyzny chwilę temu, ale również przez to, że w pełni wiedział, dlaczego to zrobił. Nie, Aoi nie miał zamiaru zmieniać trajektorii swojego spojrzenia. Niech zamglone, zimne, stalowo błękitne spojrzenie rozrywa przestrzeń, trafiając swoim kryształem na twarz Koide.
" I jak wiele wyczytałeś z moich dłoni?"
Uśmiech zaparł się najpierw na języku, który przesunął się przed słowami pomiędzy wargami. — To samo co z moich. Nasze dłonie nie są dla nas, są dla innych. — Nie mógł znajdować się już bliżej płaskorzeźby, czując, jak jej kamień opiera się na miednicy, wbijając się w biodro. I zignorowałby nacisk marmuru na swoim rozgrzanym ciele, gdyby nie wysmukła dłoń, która zdawał się ledwie muskać skórę, a jednak wypalać sobie ścieżkę przez twarz, naznaczając ją nieco obszerniejszym rumieńcem, kontrastującym ze szronem oczu, kiedy każde z kolejnych słów, wsuwało się w ucho, przedzierając się przez złakniony pieszczoty umysł. Chciał być bliżej, pomimo dzielącej ich zimnej płyty.
— Tak myślisz? Czy wiesz? Jak dobrze mnie znasz? — Aoi wyrzucił z siebie po krótkiej pauzie, obie dłonie układając subtelnie opuszkami na linii kości jarzmowych mężczyzny, schodząc nieco niżej przez miękkość policzków, do płatków nosa, łagodnym, delikatnym ruchem zarysowując jego prostą linię. Spodziewał się tego. Spodziewał się symetryczności, wędrując ku brwiom i skroniom, kolejno na krótki moment wsuwając palce w zagarnięte do tyłu, spięte w kitę miękkie włosy. Koniuszkami palców masując skórę, jakby w skupieniu, jakby w badaniu ich struktury, koniec końców jednak nie wiedząc, co tak naprawdę robił i dlaczego. Żołądek nieznacznie zacisnął się, kiedy w klatce piersiowej, między żebrami, narodził się pierwszy niezrozumiały język ognia. Który nakazał palcom spłynąć w dół, przez zarys szczęki i brody, ku miękkim wargom, które musnął jedynie wskazującym palcem lewej dłoni, prawą opierając pod brodą Koide. Wiedział, że pozostawia na jego skórze swój zapach, od kilku lat nagromadzającą się wonność olejów i ekstraktów, wciśniętą w pory skóry subtelną wonią kwiatów, ziół, drewna i chłodu zgarnianego z próbówek, do których zlewały się gęste krople przyszłej trucizny, która rozścielała się ropną raną na szyjach ofiar, we wnętrzu ich krtani, rozrywając pęcherzyki płuc. Czoło Munehiry zbliżyło się nieznacznie ku czołu Michitoyo, prawie się na nim zapierając, kiedy głowa, niby w zaproszeniu do pocałunku, przechyliła się nieznacznie w bok.
— Dotyk może być przyjemny, pytanie brzmi, czy chcesz, żeby mój dotyk takim był.
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
maj 2038 roku