Ogromny, opuszczony parking, wjazd do którego dawno temu został zamurowany. Wejść do niego da się jednymi, bocznymi drzwiami, do których to przedostać się można za pomocą jednej z brudnych, wąskich uliczek, jakich to i milion w Karafurunie. Co jakiś czas, nieregularnie, organizowane są tam nielegalne spotkania, na których to do walki stanąć można z każdym, a i każdy ruch jest dozwolony. Istnieje pojedyncza zasada - jedyną bronią, której można użyć, są własne pięści. Wydarzenia te są utajnione, wiedzą o nich zaledwie Ci, którzy wiedzą, gdzie szukać; w wybranych miejscach, barach, klubach Karafuruny odnaleźć można niewielkie wlepy z kodem QR, po zeskanowaniu którego pokazywana jest lokalizacja.
Samo to miejsce, jak nazwa wskazuje, nagryzione jest zębem czasu, pomazane artystycznymi wymysłami stałych bywalców; stare ściany pokryte są wielobarwnymi graffiti, w kątach zniesione, bezpańskie meble. Przy wejściu odnaleźć można zawsze jednego ochroniarza, niezbyt wysokiego, podobnego umięśnionemu Rottweilerowi mężczyznę o takim samym przezwisku.
To przebudzenie się było jednak najgorszym ze wszystkich złych – a dobrych wszakże nie było zbyt wiele – jakich doświadczył w swoim dwudziestopięcioletnim życiu. Czuł się tak, jak gdyby stracił przytomność od uderzenia w głowę, co, delikatnie rzecz ujmując, nie miało za dużo wspólnego z kładzeniem się do łóżka. Właśnie. Nie był w nim. Właściwie to nie był również w swoim pokoju, o mieszkaniu nie wspominając. To odkrył jednak dopiero wtedy, gdy jego zmysłom udało się w końcu ustabilizować na tyle, by zacząć w ogóle odbierać – i przede wszystkim wysyłać – do mózgu jakieś informacje pochodzące z zewnątrz. Podczas standardowego dla siebie przeciągania się, przecierania dłońmi oczu i ziewania, w trakcie którego pokazał całemu światu swoje pełne uzębienie, łącznie z przerośniętymi kłami, dotarła do niego wreszcie mdląca woń śmieci. Dokładniej to uderzyła go w nozdrza z taką siłą, że ledwo powstrzymał się od zwymiotowania na ziemię. Pod rękami poczuł karton, na którym siedział z podciągniętymi pod siebie nogami jak wyrzucony na śmietnik kociak, wciąż czekający, aż jego właściciel się po niego zawróci. Plecami opierał się o kontener, w środku którego – całe szczęście – przynajmniej się nie znajdował. Kiedy uniósł głowę, zobaczył nad sobą pasmo nocnego, pozbawionego gwiazd nieba oddzielającego budynki, między którymi wiodła uliczka, w jakiej z jakiegoś powodu obecnie przebywał. Cóż. Skoro już wiedział, gdzie jest, to…
…co się stało?
Pytanie dźwięczało echem w jego głowie, domagając się odpowiedzi.
Dobrze, w takim razie… upił się? To było jedyne logiczne wyjaśnienie, jakie przyszło mu na myśl, pomimo świadomości, że w jego przypadku nie było to wcale aż takim oczywistym rozwiązaniem problemu. Tyle że o ile jego odporność na działanie alkoholu była, owszem, wyższa niż niższa, to każdy miał przecież swój limit i być może wczoraj właśnie udało mu się go przekroczyć. Wracał do domu, jednak do niego nie trafił, i…
Jakiego domu?
Domu, w którym mieszka! Nie. Nie mieszkał w domu. Miał mieszkanie w bloku, które wynajmował. Co za różnica… To nie miało teraz żadnego znaczenia. Miała je za to lokalizacja owego mieszkania. Oczami wyobraźni widział już strzyżone trawniki, posadzone w równych odstępach od siebie krzaki i drzewa, pastelowe elewacje bloków… Brakowało mu tylko nazwy ulicy. A więc…
Więc?
Niech będzie. Nie pamiętał jej. Ale! Miał wrażenie, że obraz rysował się pod jego powiekami z każdą chwilą coraz dokładniej. Jeśli da sobie czas, to w końcu zobaczy go ze wszystkimi szczegółami, był tego pewien. Byle nie za dużo czasu, bo ona będzie na niego zła – chociaż pewnie i tak już jest, dlatego że nie było go z nią dzisiaj.
Kto?
Ona. To znaczy… Kobieta, która… jest na niego zła?
Nie. Wcale nie mógł sobie niczego przypomnieć. Wmawiał sobie każdą część tej historii, byle tylko móc wypełnić czymkolwiek pustkę, z której istnieniem tak bardzo nie chciał się zmierzyć. Nic nie przychodziło mu na myśl, nieważne, czy sięgał w głąb swojej pamięci, czy też robił to całkowicie powierzchownie. Nie miał pojęcia o kim myślał, bo ta myśl pojawiła się w jego głowie sama z siebie, a z podświadomością zdawał się nie mieć aktualnie żadnego kontaktu.
Ledwo to dotarło do jego mózgu, serce przyspieszyło swoje bicie i w konsekwencji jego oddech stracił równość. W końcu dał się złapać strachowi, który rzucił się na niego z zębami, kiedy tylko zwolnił bieg myśli. Nie mógł go już dłużej trzymać na uwięzi jak wściekłego psa. Świadomość, że praktycznie niczego nie pamięta – niczego z tak podstawowych przecież rzeczy dotyczących jego własnego życia – doprowadzała go na skraj szaleństwa.
Wstał, ale miał problem z utrzymaniem się na nogach. Wybiegł na chodnik przed ruchliwą ulicą. Zatrzymał się, żeby nie wpaść na idących przed nim ludzi, i wtedy kątem oka zobaczył swoje odbicie w witrynie sklepu. Tak bardzo zdziwiło go to, jak wygląda, że na chwilę zapomniał, co się dzieje. Dlaczego jest cały… we krwi? Włosy, skóra, ubranie – wszystko było naznaczone szkarłatem, przy czym lepiącym się do niego płatkom kwiatów udało się zdziwić go jeszcze bardziej. Zdjął jeden z nich ze swojego policzka, z ostrożnością ujmując go między drżące palce, ale na jego miejscu od razu pojawił się taki sam. Zanim jego umysł zdążył przetrawić tę informację, poczuł, jak zbiera mu się w gardle coś, czego zdecydowanie nie powinno w nim być (hot dog?). Zasłonił ręką usta, ale to było na nic; dławił się już substancją i musiał ją z siebie wypluć, zanim jego ciało zrobi to za niego w torsjach. Nie wiedział, czego się spodziewać, ale z całą pewnością nie spodziewał się połyskującej niebieskim odcieniem czerni, która rozlała się po jego dłoniach, kapiąc z nich na kostkę brukową. Dał sobie chwilę na pozbycie się tego z siebie, opierając zakrwawioną dłonią o szybę, zgięty wpół bólem promieniującym z klatki piersiowej. W międzyczasie przesunął ręką w dół, znacząc szkło śladem czerwieni. Nie był jednak w stanie się tym teraz przejmować, zbyt pochłonięty próbą zaprowadzenia porządku w tym bałaganie, jakim stało się nagle wnętrze jego głowy. To był tusz. Nie rozpoznał go po wyglądzie – bo fakt, że wydostawał się z jego płuc, za bardzo odwiódł go od tej absurdalnej myśli – jednak od razu zidentyfikował go po charakterystycznym dla niego zapachu. Kaszlał tuszem.
W odbiciu zauważył jeszcze nieśmiertelnik, który zbliżył do oczu, mając nadzieję na odczytanie z niego sekretu o wadze będącej równowartością poznania sposobu, w jaki zrodził się wszechświat. Błysk metalu, kiedy go odwrócił, ukazał wygrawerowane na nim imię. Ren. Ren, Ren, Ren. Wydawało mu się, że widzi ją, jak stoi zwrócona do niego plecami. Miała długie, czarne włosy, które właśnie czesała szczotką. Słyszał jej śmiech i głos, ale były przytłumione, jak gdyby dochodziły zza ścian zamkniętego pomieszczenia, do którego nie mógł znaleźć drzwi. “To ty, Kurō?”. Chciał jej odpowiedzieć, jednak nie był w stanie; głos uwiązł mu w gardle. Mimo, że miał tylko jej imię, od razu wiedział, że była to właśnie ta osoba, do której chciał wrócić. Ładunek emocjonalny związany z tym… wspomnieniem? miał taką siłę, że nie mógł go po prostu wymyślić. Kiedy już wyciągał do niej rękę, żeby ją dotknąć, cień jej sylwetki rozpłynął się jak dym z papierosa któregoś z przechodniów, którym ten dmuchnął mu w twarz. Zmarszczył nos, oganiając się od niego.
Pamiętał więc swoje imię. Kurō. Jak się po chwili zastanowienia okazało, nazwisko również nie było dla niego tajemnicą. Satō. Nie. Coś jest nie tak. Nie nazywa się wcale Kuro, to znaczy – nazywa, ale… teraz się tak nazywa. Dawniej nazywał się inaczej. “Sora!” – usłyszał w głowie krzyk osoby, kogo – nie wiedział. Nie umiał nawet powiedzieć, czy głos był nacechowany pozytywnie, czy negatywnie, ale jednego był pewien – zwracał się do niego. To było imię, którego z jakiegoś powodu przestał używać. Ale dlaczego pamiętał tak wiele, a przy tym zupełnie niczego ważnego z jego punktu widzenia? Frustrujące. Sięgnął do kieszeni, przypominając sobie nagle o tym, że może mieć przy sobie telefon, z którego mógłby zadzwonić do jednego z zapisanych w książce kontaktów, ale oczywiście go w niej nie było.
Uniósł zmęczone spojrzenie na mijający go tłum, jednak nikt nie zwracał na niego jakiejkolwiek uwagi. Przez jedną piękną, oderwaną od sensu sekundę czuł zadowolenie w związku z tym faktem; nie chciał znajdować się w centrum zainteresowania, a już zwłaszcza nie w takim stanie. Wyglądał jak morderca. Albo ofiara morderstwa. Nie zdążyło jednak upłynąć dużo czasu, zanim przestał je czuć. Przecież zwraca na siebie uwagę najbardziej w życiu. Cała ta sytuacja była do tego stopnia odrealniona, że zaczęło mu się wydawać, że wciąż śni, a przechodnie są tylko wytworami tego snu, i, jak to we snach bywa – nie mieli ani konkretnych rysów twarzy, ani głosu, ani nawet celu innego niż stanowienie tła dla wydarzeń, w których brał udział.
Właściwie to miał bardzo podobne problemy z pamięcią po wypadku samochodowym, w którym znalazł się ze swoimi rodzicami. To również pamiętał. Czy znowu uległ wypadkowi? Nie. Wyglądał źle, ale nie w sposób, w jaki wygląda się po zderzeniu z autem. Poza tym jak znalazłby się po tym na śmietniku? To nie miało sensu. Zrezygnował z pójścia w tym kierunku.
Dobrze, w takim razie nie był to wypadek. To może samobójstwo? Skoczył z dachu wieżowca. Nie, nie mógłby tego przeżyć… czy mógł? Ale skoro miał kogoś, kogo kochał, dlaczego odebrałby sobie życie? Czuł głęboko wewnątrz siebie, że byłoby to sprzeczne z jego charakterem.
Poddał się. Może to po prostu nie była właściwa droga, myślał, starając się uspokoić swoje tętno. Powinien się najpierw dowiedzieć, kim był, a dopiero później – co robił. Jeżeli uda mu się to ustalić w takiej kolejności, to znajdzie świadków i wówczas odtworzy bieg wydarzeń na podstawie tego, co mieli do powiedzenia. Nie był pewien, czy rzeczywiście pamięta miejsce, w którym mieszkał, czy tylko je sobie na poczekaniu zmyślił, ale było to lepsze niż nic. Miał więc plan. Teraz trzeba było go tylko wcielić w życie. Nie bardzo wierząc w to, że dostanie odpowiedź od tego beznamiętnego, wpatrzonego przed siebie tłumu, rzucił w przestrzeń:
– Przepraszam?
Żadna z osób nie poświęciła mu dalej swojej uwagi, więc zebrał się w sobie i po prostu zablokował swoim ciałem drogę jednej z nich, powtarzając już dużo bardziej zdecydowanie:
– Przepraszam!
Tym razem człowiek nie dość, że go zignorował, to po prostu przez niego przeszedł.
Kuro cofnął się w szoku, ale o kilka kroków za dużo – upadł na ulicę, czując, jak krawężnik ucieka mu spod nóg. Chciał krzyknąć na widok nadjeżdżającego w jego stronę samochodu, ale głos znowu odmówił mu posłuszeństwa, więc tylko zacisnął powieki, czekając na pisk opon.
Otworzył oczy, kiedy usłyszał, jak szum powietrza cichnie w oddali.
Samochód przez niego przejechał.
Wstał, drżąc już na całym ciele jak w gorączce. Czuł, że jeżeli jeszcze przez chwilę będzie o tym wszystkim myśleć, to jego mózg ulegnie jakiemuś przeładowaniu. Więc przestał. Pobiegł przed siebie, nie zastanawiając się w ogóle nad tym, dokąd właściwie zmierza. Wysiłek zmusił go do skupienia się na fizyczności; na utrzymaniu prawidłowego tempa oddechu. Wiedział jednak, że w tym wyścigu nie ma żadnych szans, i że jego myśli wkrótce go dogonią. Wpadł biegiem do słabo oświetlonej uliczki. Po zmroku cienie chowające się za drzewami zdawały się zmieniać w zwierzęce bestie o lśniących w ciemnościach, dzikich oczach. Przebiegł obok zamurowanego zjazdu do parkingu podziemnego, nie zwalniając ani na moment. Obejrzał się ze strachem za siebie, mając wrażenie, że czuje na karku oddech któregoś z cieni, ale popełnił tym samym błąd; znowu się potknął. Tym razem to natura zainterweniowała i podstawiła mu pod nogi korzeń drzewa. Wpadł na ławkę, a właściwie to zrobiłby to, gdyby ktoś już na niej nie siedział – a nie, przepraszam, jeszcze raz. Od nowa. Zrobiłby to, gdyby nie przenikał przez wszystko jak jakiś cholerny duch. Zetknięcie się z ciałem tego nieznajomego było jednak inne niż w przypadku tych wszystkich ludzi i… samochodów. Poczuł opór. Nie było jak przechodzenie przez powietrze, a bardziej jak przez wodę, chociaż palącą jak płomienie, które nie zadawały bólu. Nowe uczucie otrzeźwiło jego umysł, pozwalając skupić się na tu i teraz. Kiedy spojrzał na niego, wciąż jeszcze klęcząc na ziemi, z której nie zdążył się podnieść, zobaczył na sobie jego wzrok.
Odwzajemnił jego spojrzenie.
Widział go.
@Sugiyama Nobuo
Jest ławka. Romantyczną kolację zostawiam Tobie.
A. Jak potyka się niematerialna postać? Z przyzwyczajenia. Dziękuję za uwagę.
has claw marks on it.
Warui Shin'ya and Sugiyama Nobuo szaleją za tym postem.
Od ostatniego ich spotkania, naznaczonego domowym ciepłem, które zdawać by się mogło, obce było obydwojgu, minęły równe trzy tygodnie. Od dnia, który naznaczony był dziecięcą beztroską, tradycjami skradzionymi z innych części świata, które pozwolili sobie wymieszać jak własne. Kilka to godzin było, zanim nie musieli powrócić do szarej rzeczywistości, do myśli, które wpychały się oczodoły i ciśnieniem rozsadzały czaszkę. Wpływały w pęknięcia, migreną rozszczepiały je głębiej, tylko po to, by po chwili zniknąć całkowicie i powrócić w momencie najmniej odpowiednim. Niewiele potrafiło ją od tych myśli odciągnąć, od czasów, gdy umysł nie potrafił poradzić sobie z nalotem negatywnych emocji, gdy te przylepiły się do niej na stałe, jak pijawki wiercące się za uchem. I ogrom ten ich właśnie, stłumiony mógł być zaledwie garścią rozwiązań, z dnia na dzień kurczącą się, przesypującą przez zmęczone palce. W nich chowała się agresja, w splotach drobnych mięśni, między kośćmi, których strukturę poczynała wyżerać jak choroba, z każdym dniem przedzierając się coraz to bliżej skóry. Gdy co rusz zaciskała na niej zęby w coraz to bardziej masochistycznym wyrazie, bo ból, który sprawiała sobie sama znośniejszy był od tego, nad którym kontroli nie posiadała żadnej.
Drzwi sklepu zatrzasnęły się równo z wyznaczoną na szyldzie godziną, z charakterystycznym skrzypnięciem przekręcił się zamek, a klucz trafił do nieopodal stojącej doniczki. Nie planowała czekać nawet sekundy dłużej, gdy sama wizja tego, jak wieczór ten będzie spożytkowany nakręcała ją coraz to mocniej, nie pozwalała w spokoju usiedzieć w miejscu, gdy mięśnie podrygiwały, jak gotowe, by wyrwać się w bieg i tempem podobnie prędkim puścić się pod umówiony adres. Historie o lokalizacji tej były, właśnie, zaledwie nimi - opowieściami obcych ludzi, miejską legendą, która z lekkością traktowała o walkach na śmierć i życie, o ludziach, zdeformowanych agresją istotach, które spotkać było można w okolicy - podobnych jej samej, wykrzywionych w szale spokojnie rosnącym ciepłotą pod ciężko bijącym sercem. Pięła się wyżej, po przełyku aż do szczytu gardła, gdzie, zdawało się jej nieustannie, paliła żywym ogniem, jakoby tkankę miękką non stop nacinaną garścią tłuczonego szkła.
Mknęła przez miasto jak nocna mara, gdy za rosłym ciałem ciągnęły się na wietrze dwa grube warkocze, prowadzona krokiem ciężkim i stanowczym, jakoby bez obawy o stan znajdującego się pod nią betonu; ruch ten był szybki, w postawie wyłapać dało się nerwowość, widać było, że choć postura prosta, to tak, jakby na skraju przepaści, w którą zepchnąć mógł ją najmniejszy przerywnik. Nikt więc nie śmiał wejść jej pod nogi.
Była przed czasem, dłużej, niż miała w planie, bo chód był jej jak bieg, bieg do wymarzonej wolności, którą pewna była w ciemnościach podziemia znaleźć. W zakurzonych kątach, między obcymi ludźmi, których twarzy nie zarejestruje, nie spamięta podanych imion. Plecy wsparły popękaną ścianę nieopodal niepozornie obdartych drzwi, gdy twarz rozbłysła, oświetlona ekranem komórki. 21:47. Trzynaście minut czekania na zbawienie.
Wolna dłoń nerwowo spłynęła wzdłuż tułowia, w drodze swej analizując zawartość każdej napotkanej kieszeni. Potem druga strona, jeszcze chaotyczniej szukająca niewielkiego, plastikowego opakowania. Nie zapomniała, nie mogła.
Zawartości pozostało niewiele. Biały proszek przesypuje się leniwie, gdy unosi strunowy woreczek pod światło ulicznej lampy, gdy sama stoi tuż poza jej zasięgiem. Idealnie jest go tam tyle, by na zgięciu dłoni ułożyć nieregularną linię, a całą jej długość wprowadzić do krwiobiegu szybkim pociągnięciem nosa. Spływa gorzko po gardle, bo i samo spożycie nie zależy do przyjemnych, ale efekt, a ten przychodzi szybko, rekompensuje wszelaki dyskomfort. Bo płuca nagle jakoś łatwiej napełnić zimnym powietrzem, spojrzenie w końcu skupić może dłużej i dokładniej, by końcem języka badając gładkość zębów, móc mężczyznę wypatrzyć czym szybciej. Ukrytego gdzieś w ciemności, mknącego ku niej.
@Gotō Keita
Z medycznym czepkiem wsuniętym na głowę i dłońmi zanurzonymi w niebieskich, lateksowych rękawiczkach nachylał się nad roztwartym ciałem. Ogromna rana przeszywała pierś trzydziestolatka – jednego z nieostrożnych, znanych mu zaopatrzeniowców, mierzących ponad swe ludzkie możliwości. Kolejny głupiec, którym musiał się zająć.
Gdy wjechali z nim na oświetloną, zachowaną w najbardziej sterylnych warunkach salę był już gotowy. Wtedy nie wiedział jeszcze co go czeka, ale już wcześniej dostał cynk, że zdarzyło się coś, czego nie dało się przewidzieć i będzie miał ręce pełne roboty. Nie dopytywał o cały przebieg historii, ale psychicznie przygotowywał się na najgorsze. Nie spodziewał się jednak, że głos dobiegający z telefonu komórkowego będzie mówił najprawdziwszą prawdę – pełne roboty ręce to mało powiedziane. A i sama dosłowność tego stwierdzenia była tak dobitnie trafna, że brakowało słów.
Podziwiał, że poszkodowanego udało się w ogóle przetransportować w jednym kawałku – wyglądał jakby coś próbowało go przeciąć w połowie, pożreć albo rozerwać. Komuś, kto w pierwszej chwili nie dostrzegł subtelnych ruchów słabnącego organizmu nie przyszłaby nawet do głowy myśl, że ten człowiek wciąż może żyć. Bardziej przypominał mięso przepuszczone przez maszynę – masa ran, flaki wypadające z brzucha i wszechobecna krew, która szybko zaczęła zlatywać na podłogę, brudząc jasne kafelki. Kałuża powiększała się w zastraszającym tempie.
Zostając z nim sam na sam doskonale wiedział, że nie ma żadnych szans, nawet najmniejszych na uratowanie go, ale jakiś głupi heroizm i konserwowane przez lata pokłady empatii kazały mu spróbować. Oczywiście w pierwszej chwili miał ochotę złapać się za głowę, a skalpelem rzucić w pobliską ścianę. Ale wziął głęboki oddech – sekundy później powolnie wypuścił powietrze ze świstem.
Oczy miał nieobecne, źrenice nie reagowały na światło.
Nobuo machnął bezradnie łbem. Dłonie delikatnie wsunął w otwarty bebech – próbował ostrożnie poukładać wnętrzności w środku, by nie wylatywały spomiędzy reszty organów. Wydawało mu się, że z ust na wpół żywego pacjenta wydobył się ledwo słyszalny jęk.
Cholera.
Już ubrudzony w szkarłacie palec podążył w stronę szyi. Lekarz odczekał dosłownie chwilę – tętno było ledwo wyczuwalne, można było śmiało powiedzieć, że praktycznie go nie było. Od razu nachylił się nad klatką piersiową – sam nie wiedział czy słyszy serce, czy to tylko pulsowanie w jego własnej skroni.
Przeraźliwy, ciągły dźwięk aparatury, do której podłączone było pokiereszowane ciało momentalnie wypełnił całe pomieszczenie. Pisk odbijał się od ścian echem, brzęczał w obolałej głowie. Zwiastował najgorsze, ale też nieuniknione, przecież Sugiyama doskonale wiedział jaki będzie finał tego wieczora. Ale nie mógł się poddać, wewnętrzny upór nie pozwalał mu po prostu zrezygnować.
Podwinął rękawy już ubrudzonego w ludzkich wydzielinach fartucha, a rękę wsunął w otwartą pierś. Błądząc między tkanką odnalazł serce, na którym ułożył palce. W tym przypadku masaż i resuscytację musiał przeprowadzić w taki sposób. Rytmicznie ściskał organ – zmęczony wzrok skierował na twarz mężczyzny, jakby ta zaraz miała zadrżeć, dać jakiekolwiek drobny znak, który uświadomiłby doktora, że to co robi ma jakikolwiek sens. Ale to się nie stało.
Wysunął dłoń, która od razu uformowała się w pięść.
Kurwa, coś ty sobie myślał?
Uderzył z całym impetem w kozetkę, zostawiając na zielonkawym materiale krwawy ślad. Nie mógł nic zrobić, od początku wiedział, że nie będzie w stanie pomóc, a mimo to było mu cholernie przykro. Nie było w tym jego winy, ale niesmak zbierający się w ustach i natrętne myśli kłopoczące głowę były nie do zniesienia.
Odwrócił się od zmarłego, zaciskając szczękę tak mocno, że aż zabolały go zęby. Od razu ruszył w stronę łazienki – odgłos ciężkiego obuwia uderzającego o posadzkę roznosił się po całej sali. Szybkim ruchem pozbył się rękawiczek i czepka, które wylądowały w koszu. Zrzucił też z siebie jednorazowy fartuch, zwijając go w rulon, żeby zajmował mniej miejsca, po czym cisnął nim w stronę śmietnika.
Niesamowicie zimny strumień wody lecący z kranu miał go wybudzić z transu, sprawić by odżył. Ale czy najzwyklejsza w świecie woda potrafiła zmazać z niego całą tę marność, która wsiąkała w niego jak w gąbkę?
Mył dłonie kilka minut. Dużo razy, zawsze tak samo dokładnie. Nie spoglądał w swoje odbicie, mimo obecności wielkiego lustra wiszącego naprzeciw. Wiedział, że nie będzie w stanie na siebie spojrzeć. W tamtym momencie nie miał w sobie tyle odwagi i ogarniał go wstręt do samego siebie. Nie powinien czuć się beznadzieje, skoro i tak nie było nic, co można było zrobić. I choć był przyzwyczajony do tego, że ludzie po prostu umierają, tak tym razem przechodził to wyjątkowo trudno. Jakby jakaś granica została przekroczona albo jakby był bliski jej przerwania.
Drżały mu ręce, bo wiedział, że jeśli tylko otworzy drzwi to znów go zobaczy – rozprutego, skąpanego w rubinowej posoce denata, z którym kilka dni wcześniej rozmawiał o dostawie medykamentów i środków czyszczących do gabinetu. Myślami wrócił na chwilę do tamtej rozmowy. Bez problemu mógł sobie wyobrazić jego zachrypnięty głos. Pamiętał nawet jego charakterystyczny sposób chodzenia, bo kuśtykał przez gojącą się nogę. Pamiętał też, że miał się wszystkim zająć do końca tygodnia. Miał zdążyć.
Palcami zaczął rozmasowywać jedną ze skroni – w niczym mu to nie pomagało, ale przynajmniej mógł sobie wmawiać, że działanie to ma jakikolwiek sens.
CHOLERACHOLERACHOLERA.
Wrócił do gabinetu i choć próbował nie spoglądać w jego stronę, to martwe ciało zadziałało jak magnes.
— Nieszczęśniku.
Odwrócił się na pięcie, podchodząc do stołu, z którego zgarnął telefon komórkowy i kilka innych, mniej ważnych pierdół. Wszystko wrzucił do głębokiej kieszeni płaszcza, wiszącego na wieszaku. Zdjął ciuch z haczyka, narzucając go sobie na ramiona. Gdy wychodził z zabiegowego nie pożegnał się. Nie spojrzał się też za siebie. Jego kamienna twarz nie zdradzała żadnych emocji.
Natknął się oczywiście na ludzi, którzy czekali na dobre wieści. Ale tylko głupcy mogli spodziewać się dobrego zakończenia tej historii.
— Przywieźliście trupa, był martwy nim zdołałem włożyć rękawiczki.
Po całym dniu spędzonym w pogrążonym w mroku pokoju nie miał ochoty na nic. Podejrzewał, że w pokoju musiało być już bardzo duszno, ale nie przeszkadzało mu to. Przez większość czasu leżał bez ruchu na plecach, wpatrując się w sufit. Był pogrążony w myślach, oczyma wyobraźni pewnie w zupełnie innym, odległym miejscu. W bezpiecznej, wyimaginowanej bańce, do której całe zło tego świata nie miało dostępu.
Sam nie wiedział, czy stan, w którym się znajdował można było przyrównać do użalania się nad sobą. Nie było w nim nawet trochę żalu, ogarniały go raczej bezradność i beznadzieja, z którymi nie potrafił się uporać. Ale skupianie swoich myśli wokół przeszłych sytuacji nie miało najmniejszego sensu – domysły i rozmyślania wokół domykającego się rozdziału nie przynosiły ulgi, której tak bardzo teraz pragnął.
Ciasne mieszkanie szybko zaczęło go przytłaczać. Miał wrażenie, że ma coraz mniej miejsca, że ściany się zsuwają i zaczyna brakować tlenu. Pospieszne otwarcie okna również nic nie dało – co prawda podmuch świeżego powietrza na chwilę go pobudził, ale energia uzyskana w ten sposób szybko odpuściła jego ciało, skazując zastałe komórki na dalszy marazm.
Opierał głowę o zimną ścianę, nie wiedząc co ze sobą zrobić, żeby całe skupienie przerzucić na coś innego, co skutecznie mogłoby zająć błądzące w ciemnościach myśli. W mieszkaniu odkrywał mrok na każdym kroku. Nóż leżący na blacie przypominał mu skalpel – ten sam, którym wtedy prawie cisnął w kąt. Leżąca na stole maska, którą bardzo często nosił kojarzyła mu się z tą, którą nakłada się podczas operacji. Nawet płaszcz pod odpowiednim kątem zdawał się naśladować pracowniczy fartuch. Cały świat się na niego uwziął.
Nie wyszedł z mieszkania – niemalże z niego wybiegł. Trzaśnięcie drewnianych drzwi mogli słyszeć wszyscy mieszkańcy bloku, tak jak i odgłos stukających o betonowe schody butów. Ale w tamtej chwili nie obchodziło go co sobie mogą pomyśleć sąsiedzi. Nie żeby na co dzień jakoś specjalnie przejmował się zdaniem innych.
Kolejne opuszczone miejsce.
Kiedy chciał pomyśleć i schować się przed światem zawsze wybierał miejsca, do których najrzadziej trafiają ludzie. Pech chciał, że ostatnimi czasy wszystkie jego samotne, nocne eskapady były przez kogoś przerywane. Albo coś się działo, albo okazywało się, że ktoś pomyślał podobnie, albo po prostu natrafiał na towarzystwo przypadkiem. I tym razem zakładał, że będzie ponownie, ale nie mógł zrezygnować, takie wyjścia stały się jego rutyną, której ostatnio się trzymał.
A może po prostu szukał towarzystwa?
Może.
Nie szukał wystukując numer telefonu do któregoś ze znajomych. Nie szukał w kawiarni czy centrum handlowym. Niespodziewane przemawiało do niego najbardziej. Potrzebował bodźca ze świata zewnętrznego. Nawet wymierzony w policzek sierpowy od miejscowego bezdomnego byłby jakąś formą impulsu, który mógłby go wreszcie obudzić. Pomóc mu oprzytomnieć.
Nieoczekiwane przyszło szybciej niż się tego spodziewał – w pierwszej chwili chodził po terenie opuszczonego parkingu z rękoma skrytymi w kieszeniach płaszcza, a w drugiej chwili coś mu przemykało mu przed oczami. Jak niewyraźny obłok przenikło obok. Mimowolnie zrobił kilka kroków w tył, przecierając oczy materiałem rękawic, które miał na dłoniach. Kilka metrów przed nim klęczała jakaś postać.
Głośno przełknął ślinę, mrużąc oczy. W jego spojrzeniu dało się dostrzec niebywałe skupienie – te, które miał w sobie od zawsze, choć od ostatniego incydentu nie potrafił go z siebie wykrzesać. Jakaś blokada puściła. Mimika zmieniła się momentalnie – usta wygięły się w krzywym uśmiechu (którego nie było widać, bo od nosa w dół zakrywała go czarna maska). Nie miał wątpliwości co do tego, że jawił się przed nim demon. Swoją pewność podbudował sięgając po pobliski kamień, którym wymierzył prosto w klęczącą sylwetkę.
— Byłeś nieostrożny — wymamrotał. — Wciąż jesteś.
Kucnął naprzeciw niego, nie spuszczając oczu z błądzących oczu ducha.
Na nogach trapery.
Ekwipunek: plecak z apteczką, sztylety sai przyczepione
z tyłu do paska.
Warui Shin'ya and Kurō Satō szaleją za tym postem.
Po prostu chciał na nie patrzeć.
Nie było żadnego innego powodu.
Przestał to w końcu robić, kiedy przypomniał sobie, że przecież był w trakcie ucieczki; odwrócił gwałtownie głowę, prawie że łamiąc przy tym kręgosłup, i skoncentrował się na ciemnościach za sobą, których nie było w stanie rozproszyć światło ulicznej latarni. Nie zobaczył w nich jednak niczego, co jeszcze przed chwilą zdawało się być częścią jego rzeczywistości. Przywidziało mu się?
O.
Kamień.
Odruchowo zasłonił się ręką, kiedy zobaczył go lecącego kątem oka; wbrew sobie, bo wiedział, że nie może go skrzywdzić. I, zgodnie z oczekiwaniami Satō, pocisk przeszedł przez jego ciało jak przez mgłę, lądując na chodniku kilka metrów dalej. Ale czy mężczyzna również się tego spodziewał? Tego już nie był pewien.
Poczuł, jak wśród tego całego chaosu, który miał teraz wewnątrz siebie, nie mogąc dojść z nim do żadnego ładu, na przód wysunęła się jedna, bardzo konkretna emocja – jedyna, która była w stanie wziąć wszystkie pozostałe razem za pysk. Wściekłość. Nie obchodziło go, że nie mógł go zranić tym, co zrobił. Znaczenie miało to, że w ogóle coś takiego zrobił. Po co? Co chciał w ten sposób sprawdzić? Jego materialność?
Myśli, której tak bardzo nie chciał wpuścić do swojego mózgu, w końcu udało się do niego wedrzeć siłą.
“Byłeś nieostrożny.”
Co?
Ach. Tak.
Potknął się…
Uświadomienie sobie, że mężczyzna był świadkiem jego poniżenia, paradoksalnie złagodziło jego gniew wobec niego. Właściwie to dlaczego czuł go w takim stopniu? Nic się przecież nie stało, a odczuwanie emocji w takiej… skali… nie było zgodne z jego charakterem. Teraz jednak było zupełnie na odwrót; wrażenie pustki w jego klatce piersiowej zdawała się móc wypełnić sobą tylko furia. Kusiło go, żeby sprowokować nieznajomego i dać sobie samemu pretekst do zaatakowania go “w obronie”. Nie zrobił tego jednak.
Jak w ogóle się potknął?
Zamiast poświęcać dalszą uwagę swoim uczuciom – co nie było dla niego zbyt komfortowe – postanowił zająć się szczegółową analizą tego jakże złożonego problemu. Więc… biegł, a w trakcie tego biegu spojrzał przez ramię; po wróceniu wzrokiem do drogi przed sobą zobaczył przed swoimi nogami przeszkodę i – odruchowo – stwierdził, że już nie może niczego z tym zrobić, więc musi się potknąć, co też się stalo. Boże. Jakim był skończonym idiotą.
“Wciąż jesteś.”
Oddał swoje spojrzenie na powrót nieznajomemu, o którego istnieniu na chwilę udało mu się zapomnieć. Wprawdzie mężczyzna zniżył się do jego poziomu, żeby przysiąść na ziemi naprzeciwko niego, ale Kurō wcale nie poczuł się z tego powodu bezpiecznie; wręcz przeciwnie. Wciąż miał nieodparte wrażenie, że nie traktuje go jak równego sobie, a zwyczajnie jak coś, co chciał obejrzeć z bliska. Wstał – tak wolno jak się dało – nie spuszczając z niego wzroku. Dlaczego w jego słowach była ta zawoalowana groźba? Nie zdążył się jeszcze po raz pierwszy w życiu ucieszyć z tego, że ktoś zwrócił na niego uwagę, a już zaczynał żałować, że tak się stało. Właśnie. W jaki sposób go widział, skoro żadna inna osoba nie mogła? Może był taki jak on? Nie. Nie był. Kurō nie miał pewności co do tego, skąd to wie, ale czuł to aż pod skórą – ten człowiek znajdował się na innej… płaszczyźnie… niż on.
Przełknął ślinę przez zawieszone w powietrzu jak przed burzą napięcie. Instynktownie oszacował wzrokiem jego możliwą siłę. Różnili się wzrostem – oczywiście na niekorzyść Satō, bo jakże mogłoby być inaczej? – a tego, czy chociaż porównanie ich sylwetek wychodziło z korzyścią dla niego, nie mógł ocenić przez ubrania, jakie nosił. Wyglądał jednak na zmęczonego życiem, co w tym kontekście brzmiało pocieszająco.
Cóż. To nie było ważne. Dobrą stroną Kurō i tak nie była jego siła, tylko szybkość. Tego kamienia nie uniknął, bo się go nie spodziewał – ale teraz, kiedy był gotów na atak z jego strony, z całą pewnością mógłby się przed nim obronić… a przynajmniej zrobić unik. Tak sobie powiedział, żeby uspokoić to cholerne tętno.
Po co o tym w ogóle myślał?
Przecież nie mógł go dotknąć.
A jednak…
Serce podchodziło mu do gardła, za które miał ochotę chwycić się dłońmi, byle tylko zdusić w nim cierpienie. Postanowił oczywiście – jak zawsze – grać rolę kogoś, kto ma wszystko pod kontrolą, wkładając całą swoją siłę woli w to, żeby nie okazać przed nim żadnej słabości. W życiu jeszcze nie czuł jej aż tak bardzo, jak teraz, znajdując się w sytuacji, jakiej w ogóle nie rozumiał, z obcą dla siebie osobą, która z kolei wydawała się fenomenalnie zorientowana we wszystkim, co się wokół niego działo. Poza tym mężczyzna patrzył na niego z jakimś… rozbawieniem w oczach? Kurō nie był pewien, czy rozpoznaje to uczucie prawidłowo, bo jego twarz w połowie zasłonięta była maską. W każdym razie, kiedy się do niego odezwał, nie drżał mu głos.
– To ty jesteś tutaj sam. – Kłamstwo gładko przeszło mu przez gardło mimo jego ściśnięcia. Gdzie oni w ogóle byli? Rozejrzał się po otoczeniu, stwierdzając, że w zasięgu jego wzroku nie ma nikogo innego. – Zawsze wybierasz takie odosobnione miejsca do nocnych spacerów, czy tylko dzisiaj miałeś ochotę na zastrzyk adrenaliny?
Zmrużył dwukolorowe oczy.
– Widzisz mnie - stwierdził fakt, nie oczekując wcale potwierdzenia z jego strony. W końcu już dostał od niego wiadomość zwrotną. Kamieniem.
Teraz pytanie – jak go widział, skoro nie byli tym samym? Może był…
Łącznikiem między światami?
Medium, Kurō…?
Przez chwilę słyszał tylko szum krwi w swojej głowie. Serce pompowało ją w takim tempie, że czuł ją aż w ustach. Po co to robiło, jeśli nie żył? Po co, do cholery, miał czuć się tak, jak czuł się za życia? W przypływie nadziei sięgnął dłonią do swojej klatki piersiowej, ale od razu ją stracił, kiedy przeniknął przez samego siebie. Jak duch.
Nie żyjesz, Kurō.
Ha.
Hahaha.
Spojrzał na mężczyznę z błyskiem szaleństwa w oczach. Teraz już był pewien, że pod tą maską się uśmiecha. Drwi z niego. Zabij go. Co ci się może stać? Przecież już nie żyjesz. Możesz robić co tylko chcesz. Poczuł, jak ślina napływa mu do ust. Mimowolnie przejechał językiem po kłach, mając wrażenie, że czuje na nim smak krwi. Zasłużył sobie na to. Zobacz tylko, jak na ciebie patrzy. To dla niego zabawne, że nie żyjesz. Będąc martwym, nie mógłby już mieć tego uśmiechu na twarzy. Może jednak jest w stanie cię poczuć. Spróbuj. Zaatakuj go.
Zaatakuj.
Nie.
Złapał się za głowę, za wszelką cenę próbując odróżnić w niej swój głos od innych, których w ogóle nie znał. Wszystkie z nich, poza jego, mówiły mu rzeczy, o których sam z siebie w życiu by nie myślał. Dlaczego miałby go zabić za coś tak błahego? Uspokój się. Nie mógł mu pewnie zresztą zrobić krzywdy, nawet gdyby chciał, a nie chciał. Nie chciał. Poza tym… to była pierwsza osoba, która była świadoma jego istnienia. Co jeśli była też ostatnią? A przecież mógł być jego przepustką do poznania świata, w jakim się znalazł. Jeżeli da sobie czas, to z całą pewnością zrozumie go sam, ale zanim to się stanie… nie chciał już odczuwać bólu wywołanego tą nieświadomością. Kto wie, czy nie mógł mu pomóc z jego uśmierzeniem? Nie miał pojęcia, czemu pokładał w nim aż taką wiarę, dopóki nie dotarło do niego, że udało mu się rozpoznać kilka rzeczy, które składały się na zapach tego dziwnego mężczyzny. Lekarstwa, środki do dezynfekcji i żelazna nuta krwi. Woń szpitala. Impulsywnie uznał go za lekarza, a to skojarzenie pociągnęło za sobą w jego mózgu kolejne – niesienie bezwarunkowej pomocy każdemu żywemu stworzeniu. Dobrze, może z tym “żywym” go poniosło.
Skup się, Kurō. Musisz poprosić go o pomoc, jeśli chcesz jakąś otrzymać. Tylko o jaką pomoc miał prosić? Błagam, powiedz mi, co się ze mną stało, bo nie wiem? Pomóż mi znaleźć moją dziewczynę? Jak się nazywa? Nie pamiętam, ale… Gdzie mieszka? Cóż, nie pamiętam, ale…
Wspaniale.
To na pewno nie sprawi, że pomyśli, że jesteś idiotą. Bo już to wie.
Odkaszlnął.
Od czegoś trzeba zacząć.
Na przykład od milszego tonu, hm?
– Czy mógłbyś mi…
…pomóc.
Jego wzrok zsunął się po ciele nieznajomego aż do jego pasa. Coś mignęło metalicznie pod płaszczem, kiedy zmienił pozycję, przyciągając oko. Satō cofnął się odruchowo, gubiąc płatki kwiatów jak jakaś cholerna walentynka, ale zachował w ten sposób odpowiedni – według niego – dystans. Spiął mięśnie ud, gotując się do skoku. W razie czego.
– Co to jest? – zapytał mniej pewnie; w jego głosie w końcu ujawniło się drżenie, którego tak nie chciał dać mu usłyszeć. Przeklął się za nie w myślach. Nie wskazał nawet na ten przedmiot. Wiedział, że od razu będzie świadom, o co go pyta. Cokolwiek to było, nie miał tego ze sobą bez powodu. Znowu poczuł dreszcz wzdłuż kręgosłupa, jak gdyby od drgań gorącego powietrza, ale zachował spokojną twarz. Machinalnie potarł ją dłonią, starając się zetrzeć z niej wciąż mokrą, drażniącą skórę posokę; oczywiście bezskutecznie. Krople krwi były zawieszone w wieczności razem z nim.
has claw marks on it.
Warui Shin'ya and Sugiyama Nobuo szaleją za tym postem.
Uśmiech bladł mu z każdym niekontrolowanym drżeniem warg. W okolicach blizn okalających usta i częściowo rozsypanych na brodzie, jak i policzkach czuł nieprzyjemne mrowienie. Zawsze porównywał to odczucie do małych owadów osiadających na delikatnej skórze, albo do szorstkich opuszków palców niedbale zahaczających o spierzchnięte wargi. I choć dawno naumiał się z tym żyć, tym razem dygot wydawał się wyjątkowo nieznośny – głównie przez fakt, że naprzeciw stał niematerialny mężczyzna, którego wzrok był taki... zbyt ludzki jak na spojrzenie demona.
Musieli patrzeć tak na siebie przez jakąś chwilę – zdecydowanie zbyt długą. Ale było w tym coś hipnotyzującego, coś czego nie spodziewał się podczas spoglądania w stronę najprawdziwszego yurei. Czuł się tak, jakby mógł celebrować ten moment, ale tylko w zestawieniu z innym człowiekiem. Dlaczego więc podczas tej ciągnącej się w nieskończoność chwili towarzyszyło mu coś, co wpakowało go w wewnętrzny konflikt z samym sobą?
Porzucił tę myśl, pozostawiając ją w uwieszonej w powietrzu niepewności, jakby ponowne zetknięcie się z nią i dalsze rozmyślanie miało zacząć parzyć go od środka. Miał też wrażenie, że jakiś dziwny, obcy, nieprzenikniony ból głowy pulsuje mu pod czaszką.
Za każdym razem, gdy napotykał jakiegoś ducha myślami powracał do dawnych lat – okresu, który pozostawił największą szramę w całej jego pokiereszowanej, aczkolwiek już zasklepionej psychice. Przed oczyma zawsze jawił mu się obraz wychudzonej kobiety, która nikła w ciemnościach. Szczupłe dłonie zatapiały się w czerni, a zapadnięta twarz rozmywała się w powietrzu. Nie pozostawało po niej nic – znikając nie wydawała z siebie nawet najcichszego szeptu, zupełnie jakby pogodzona ze swoim losem. Pogodzona z faktem, że przestaje istnieć. Potem nastawał moment całkowitego wyciszenia i tysiące prób wypatrzenia czegoś w czarnościach. Pojawiała się znienacka, jako zupełnie ktoś inny. Uzbrojone w szpony dłonie chciały złapać wszystko wokół, chciały zabrać w nicość jak najwięcej. Nieludzko świecące oczy osadzone były głęboko w przerażającej mordzie, a powykręcana sylwetka poruszała się gwałtownie, co chwilę zastygając na chwilę, by zaraz nieoczekiwanie znów zaatakować.
Obraz rodzicielki w głowie zawsze przypominał mu dlaczego taką wielką niechęcią darzył wszystkie yurei – bo tak, jeśli chodzi o kwestię istot nieżywych to miał niestety zerojedynkowe myślenie. Przez czyny, których jego matka wtedy się dopuściła skazał w swoim życiu na potępienie wszystkich przedstawicieli tej rasy. Zastanawianie się nad tym czy są jednostki wyróżniające się na tle innych nigdy nie zajmowało jego myśli – odpowiedź była jedna, wciąż ta sama.
To w nim zobaczył namiastkę człowieka.
Ale nie dopuszczał tego do siebie.
Ta myśl mogła próbować się przebijać przez wszystkie iluzoryczne ściany postawione w umyśle, ale w tamtej chwili nie miała takiej siły przebicia. Wciąż pozostawała strzałą wystrzeloną z łuku, próbującą pokonać niezliczoną ilość przeszkód. Dotarcie do centrum wymagało olbrzymiego wysiłku. Albo niewyobrażalnego sprytu, wyszukanego sposobu.
Mógł mu się jednak przyglądać jak widz zasiadający w teatrze, bo w jego zachowaniu było coś, czemu można było z dozą zaciekawienia się przypatrywać. Gdyby tylko w pobliżu było jakieś krzesło to z wielką chęcią złapałby je i przysunął do siebie, by finalnie rozsiąść się na nim wygodnie. Oparłby wygodnie plecy, zakładając nogę na nogę i rozwalając ręce na podłokietnikach. Nieznajomy zachowywał się jak kukiełka sterowana przez lalkarza, który nerwowo szarpał linkami, gdy tylko miał taki kaprys. Ale był to naprawdę wprawny marionetkarz.
Przyglądał się jego sylwetce, gdy wstawał. Tym razem unikał jego oczu (by widzieć w nim potwora, którym był), choć czuł na sobie jego wzrok. Powolne, ostrożne ruchy bliskie były ludzkim – gdyby nie ich przypadkowe zetknięcie na samym początku i ten sprawdzający rzut kamieniem, to mógłby go pomylić z człowiekiem. To wszystko podsuwało mu do głowy myśli, że mężczyzna mógł być stosunkowo młodym yurei, dla którego granice światów wciąż były niejasne, stale rozmywały się. Ale to był tylko jeden z domysłów. Kolejnym było to, że próbował go zmylić swoją grą aktorską – istoty, które niegdyś były ludźmi zachowywały swoje umiejętności, a ta jednostka mogła chcieć go zwyczajnie wykorzystać. Sama myśl o tym wprawiała go w obrzydzenie.
„To ty jesteś tutaj sam.”
Vice versa.
Ten chłystek prawdopodobnie miał rację, ale czujne oko egzorcysty nie wyłapało też w pobliżu żadnych innych duchów, więc obaj byli kompletnie sami. Sami pośrodku niczego. Nobuo był jednak zdecydowanie spokojniejszy – za pasem skrywał narzędzie, które dawało mu ogromną przewagę. Pocieszający był też fakt, że ten naprzeciwko nie mógł mu zbyt wiele zrobić. Przed chwilą przez siebie przeszli.
— Dla mnie to żaden zastrzyk adrenaliny — odpowiedział niemalże od razu. Głos miał wyjątkowo spokojny, jak ktoś, kto wie, że sytuację ma pod kontrolą i żadna nagła ewentualność nie jest w stanie go zaskoczyć. Ale na takiego tylko się kreował, bo nawet jeśli wiedział, że jest na wygranej pozycji, to jednak gdzieś w jego wnętrzu czaił się tłumiony lęk, dla którego wystarczyłby tylko odpowiedni zapalnik, by wyleźć na wierzch i zapalić się całą swoją siłą. Dlatego musiał za wszelką cenę go skrywać, a raczej nie dopuścić do sparaliżowania swojego organizmu.
„Widzisz mnie.”
Nie powiedział nic uznając, że powstała między nimi cisza będzie najlepszą odpowiedzią. Owszem, widział go – gdyby miało być inaczej, to po prostu przeszedłby dalej, nie reagując na niego jak pozostali ludzie, których mijał na ulicy. Właściwie to gdyby tak bardzo nie przepadał za demonami, to może nawet próbowałby stosować metodę całkowego ich ignorowania. Teraz nie był jednak w stanie przejść obok tego rozlewającego się po ulicach miasta plugastwa.
Postanowił wstać – zrobił to powoli i ostrożnie, jakby poruszał po pomieszczeniu pełnym pułapek. Ręce wysunął przed siebie, jakby chcąc pokazać, że nic w nich nie ma, a zamiarów nie ma nieprzyjacielskich, aczkolwiek jego zmrużone oczy wydawały się mówić zupełnie co innego. Były niesamowicie skupione, należały do wnikliwego obserwatora, lubiącego mieć wszystko w garści.
„Co to jest?”
Przechylił łeb w bok, marszcząc przy tym brwi.
— Czy ty właśnie przyglądałeś się mojemu tyłkowi? — nie krył swojego zażenowania, którym próbował odwrócić sytuację tak, aby wyzbyć się jakichkolwiek podejrzeć ze strony ducha. Owszem, mógł mu powiedzieć prawdę, skoro i tak miał zamiar wymazać jego istnienie albo po prostu mógł rzucić się w jego stronę bez uprzedzenia. Ale po co? Znudzony człowiek też potrzebuje jakiejś rozrywki, nawet podczas takich starć. — Mogę odesłać cię w bezpiecznie miejsce — dodał po chwili, całkowicie zmieniając temat. I oczywiście kłamał, nazywając bezpiecznym miejscem nicość, która czekała na takich jak on.
Sztylety wciąż miał przywiązane do pasa – jednym szybkim ruchem mógł wyjąć chociażby jeden z nich. Jednakowo szybko mógłby zaatakować – najbliższa ściana, przez którą mógłby zbiec była kawałek od nich.
Dlaczego jeszcze tego nie zrobił?
Wstyd się przyznawać, że to te ludzkie spojrzenie tak go urzekło.
Czyżby reszty empatii zachował także dla nich? Duchów?
Kurō Satō ubóstwia ten post.
W większości z tych przypadków jego groźba musiała wydać mu się… śmieszna.
Cóż.
– A powinien nim być – powiedział to prawie tak bezgłośnie, że zabrzmiało jak szept; panująca wokół cisza umożliwiła jednak mężczyźnie usłyszenie każdego miękko wypowiedzianego słowa, które leniwie zeszło z jego warg. – Nie chcielibyśmy, żeby coś ci się stało. Szkoda by było pięknej twarzy.
Za bardzo pochłonęła go próba rozwiązania poprzedniego problemu, żeby zastanowić się nad tym, co do niego mówi – a przecież mogło być równie wiele powodów, dla których zasłaniał twarz maską; między innymi ten, w którym skóra pod nią zniekształcona była bliznami. Skąd miał wiedzieć, że tym zdaniem, na które w ogóle nie zwrócił uwagi, być może właśnie sprzedał swoje życie po śmierci? A może wręcz przeciwnie – kupił sobie czas komplementem, jakiego mężczyźnie w głębi siebie mogło brakować. W końcu ludziom zawsze potrzeba najbardziej tego, czego jeszcze – lub już – nie mają.
Przesunął spojrzeniem wzdłuż wyciągniętych w jego kierunku dłoni, zatrzymując się tam, gdzie kończyła się skóra, a zaczynało ubranie. Co mógł o nich powiedzieć? Przez nałożone na nie rękawiczki – nic. Mimo tego nie mógł przestać analizować każdej z widocznych części jego ciała; zrzucił jednak winę za ten stan na poczucie zagrożenia, przez które – co naturalne – chciał za wszelką cenę znaleźć słabości potencjalnego przeciwnika, zanim dojdzie do walki.
W każdym razie Kurō założył, że mężczyzna jest człowiekiem, a przy takim założeniu potrzebował całkowicie ludzkiego czasu na reakcję, jaką było wyjęcie broni… jeśli ją przy sobie miał, bo tego nie był pewien. Czy w ogóle jej potrzebował? Pokazując mu ręce, zwiększał jednak długość trwania tego czasu jeszcze bardziej, dzięki czemu rzeczywiście udało mu się doprowadzić Satō z powrotem do uczucia względnego spokoju.
– Co? — To miało go wyprowadzić z równowagi? Dobrze, na chwilę tak się stało. Gorąco uderzyło mu w zgięcie łopatek jak szczeniakowi. Ale jak miał się przed tym obronić? Nie spodziewał się takiego… ataku. Pochylił głowę, żeby chociaż na moment schować twarz za włosami. – Tak. To właśnie robiłem. Masz mnie – rzucił już z ironią, odchylając głowę z powrotem i mrużąc powieki. Błysk w jego oczach zdradził, że żartuje – ale też że dobrze się przy tym bawi. – Jak miałbym tego nie robić, skoro tak wygląda?
Nie znał jego wzorca zachowania, więc nie umiał powiedzieć, czy to, co zrobił, było dla niego normalne. Mógł jeszcze powiedzieć coś bez żadnego zastanowienia, ale dlaczego by miał tak postąpić? To nie zdawało się leżeć w jego naturze. Jednak przez przerażenie? Satō przestał już w to wierzyć; a fakt, że w ogóle kiedykolwiek pokładał w to wiarę, wynikał wyłącznie z chęci, żeby tak właśnie było.
– Miejsce? – powtórzył z rozbawieniem. – A cóż to jest za miejsce, które będzie bezpieczne dla kogoś takiego jak ja? Miejsce, w którym ja nie będę stanowić zagrożenia?
Widział, że podchodzi do niego z ostrożnością właściwą komuś, kto znalazł się w klatce z dzikim zwierzęciem. Dopiero teraz jednak zaczęło do niego docierać, że nie było to wcale powiązane z żadną obawą, jaką mógł przed nim czuć, a tylko z chęcią wykonania swojej pracy – zresztą pewnie dla niego standardowej – w odpowiedni sposób. W końcu również osoba, która na co dzień miała do czynienia z drapieżnikiem, nie będzie się do niego lekceważąco odwracać plecami. Czy naprawdę mógł mu coś zrobić, tylko nie wiedział jeszcze jak? Jeśli chciał mieć jakiś wpływ na ich rozmowę, to będzie musiał się tego dowiedzieć, zanim Sugiyama podejmie decyzję, że dobiegła ona końca. Póki co… musiał ciągnąć ją tak długo, jak się będzie dało.
– Twoja oferta brzmi kusząco – odparł aż zbyt uprzejmie, składając ręce na piersi. – Ale będę ci musiał odmówić, bo mam coś do zrobienia tutaj.
Znowu poczuł oddech na karku, ale tym razem powstrzymał się od odwrócenia w jego kierunku; prawdziwe zagrożenie znajdowało się przed jego oczami, i właśnie na nie patrzył. Jeśli coś byłoby za nim, wówczas ta trzymająca się ziemi jednostka, jaką był Nobuo, z całą pewnością by na to zareagowała. To uczucie jednak przywołało w nim oczywistą przecież myśl, która jeszcze nie pojawiła się w jego głowie – z całą pewnością dlatego, że bardzo jej w niej nie chciał. Jak wielu dzisiaj…
– Czy ty mnie masz za… – zawahał się, nie chcąc wypowiedzieć słowa, które mogłoby zrównać jego istnienie z goniącymi go jeszcze przed chwilą bestiami bez ludzkich twarzy, na głos. – …demona?
Roześmiał się, chociaż nie było w tym niczego śmiesznego. Wręcz przeciwnie; śmiech był ostatnią rzeczą, na jaką miał teraz ochotę. Strach jednak rządził się swoimi prawami. Pod jego wpływem ludzie reagowali w nieodpowiedni do okoliczności sposób – i tak też się teraz stało.
Nie jestem taki jak one.
Odrzucił od razu myśl o agresji, z którą zmagał się od początku ich spotkania. Trzymał ją przecież pod kontrolą. To, że musiał walczyć ze zwierzęcą ochotą wbicia w niego pazurów i kłów, nie oznaczało, że jej ulegnie; póki co przecież tę walkę wygrywał. A nawet jeśli ją przegra… to na razie w pełni ograniczało go to, że znajdowali się na tych dwóch różnych płaszczyznach – materialnej i nie. Czego oczywiście Sugiyama nie musiał, a nawet nie powinien, wiedzieć.
– Możesz mnie odesłać… – powtórzył za nim znowu, przechylając głowę w zaciekawieniu. – Możesz.
Wbrew temu, czego spodziewał się Nobuo, temu stwierdzeniu daleko było do opanowania jego nerwów. Perspektywa, że może ot tak wpłynąć na jego los – i to przypuszczalnie wcale nie z jego udziałem, jak próbował mu wmówić przez złożenie jednej z tych propozycji nie do odrzucenia – nie była dla niego uspokajająca. Zwłaszcza, że chciał tu zostać. To znaczy… tak, jedna część niego pragnęła śmierci tak samo, jak ta druga pragnęła życia. Chciał przestać czuć to wszystko, przez co teraz przechodził; przestać się przejmować problemami o skali, która była dla niego zbyt wielka. Właściwie to przez chwilę miał wrażenie, że z nim pójdzie; z tymi słowami na ustach sprawiał wrażenie niemalże anioła oferującego mu podrzucenie do nieba. Ale tego nie zrobił. Wciąż trzymał się uparcie życia, którego już nie miał. Tęsknota za nią paliła go w serce. Nie mógł jej zapomnieć.
Poza tym – dokąd mogli iść tacy jak on? Jeśli życie po śmierci istniało, to jakaś forma piekła zapewne też.
– Pracujesz w szpitalu? – rzucił w akcie desperacji. – Tam też odsyłasz dusze osób, którym nie uda ci się pomóc? W końcu to musi być takie problematyczne – ci wszyscy ludzie wracający jako demony, wściekli, że dałeś im umrzeć.
Nie wiedział, dlaczego chce go zranić z taką siłą. Wmówił sobie, że to dlatego, że się go bał, ale w głębi siebie czuł jakąś perwersyjną przyjemność z tego, że mógł mu zadać ból. Chociaż w ten sposób.
– Czym ty się naprawdę zajmujesz, że możesz sobie robić coś takiego?
Medium…
Egzorcyzmami?
Nie miał pojęcia, jak to mogło działać; za życia nie wierzył w żadnych bogów i z tego powodu za stratę czasu uważał zajmowanie się związanymi z religią tematami. Być może cała ta rozmowa nie miała żadnego sensu i mężczyzna już od dawna mógł z nim zrobić, co tylko chciał, tylko po co by ją wówczas kontynuował? Z nudów?
Satō poszukał wzrokiem drogi ucieczki, jednak, w przeciwieństwie do swojego rozmówcy, nie zauważył żadnego wyjścia z sytuacji, w jakiej się znalazł. Był duchem dużo krócej niż człowiekiem; wciąż miał jeszcze ludzkie przyzwyczajenia, które nie pozwalały mu odruchowo wykorzystać przewagi swojej niematerialności i po prostu zniknąć za ścianą. W jego oczach wciąż stanowiła przeszkodę nie do przejścia – przynajmniej dopóki nie był w stanie zmienić sposobu swojego myślenia.
Co zrobić? Jak udowodnić mu, że wciąż jest w nim człowiek? Jeśli rzeczywiście miał do czynienia z lekarzem… Po co się nim zostaje? Dla ambicji? Pieniędzy? Niesienia pomocy innym. Widząc jego zmęczenie, był skłonny wziąć pod uwagę nawet ten idealizm. Boże, jeżeli nie jest lekarzem, a tylko pacjentem, albo w ogóle nie był ostatnio wcale w żadnym szpitalu, to całe to jego pieprzenie było bez sensu. Ale już nie mógł się z tego wycofać; a skoro nie mógł, to zamierzał brnąć w to aż do końca, jak to on. Gdyby nie to, jak bogowie go urządzili, to może by się do nich teraz pomodlił. Póki co zasłużyli sobie tylko na splunięcie w ich stronę.
Podniósł ręce w górę w nic nie znaczącym geście; w końcu i tak nie miał broni. Miał jednak nadzieję, że zadziała tym ruchem na jego psychikę. Postanowił się mimo wszystko nie zbliżać. Może nie musiał wcale do niego podchodzić, żeby mógł mu coś zrobić, ale Sugiyama zachowywał się nieco tak, jak gdyby chciał go do siebie zwabić, więc kto wie. Nie umiał odpowiedzieć na to pytanie. Przez fakt, że nie mógł tak łatwo rozszyfrować zagadki, jaką był, wydawał mu się… nie do końca zrównoważony.
I kto to mówi.
– Nie skrzywdzę cię.
has claw marks on it.
Sugiyama Nobuo ubóstwia ten post.
W ostatnich dniach mało jest w nim wrogości. Ta uleciała jak na zimę upuszczane przez drzewa liście. Oczy ma podobnie puste. Obce. Na tyle mało człowiecze, że jak u lalki jedynie odbijające błyski świata. W nich samych zero żarzących się jak wcześniej płomieni, ni szczypta nadmiernej agresywności czy na przekór, radości. Jest bo jest. Czuje powierzchownie i na tej powierzchowności dryfuje powoli i przed siebie. A jego ciało jak bezwładne truchełko dogorywające na zmurszałej desce; tej, która wraz ze statkiem nie zatonęła. Z opadającą na dno wspomnień łajbą poszły dotychczasowe obawy, przerażenie. Pozostała beznamiętność i uczucia starte na metalowej tarce. W głowie nic jak wspomnienia z poprzedniego roku, które niczym te ziarnka właśnie małe i odległe. Jak płatki śniegu, jak nieostrożnie upuszczona na ziemię sól. Szkoda tego życia, myśli, ale za myślą nie idzie nic więcej. Jedynie posucha emocjonalna jak u alkoholika, który wszystko co ważne zalał tanią wódką.
— Trudno – mówi sam do siebie. Cicho, bo nie wypada światu przeszkadzać, gdy gna swoim rytmem, po swoim torze. Wzrusza ramionami, gdy pod stopami trzeszczy piasek nie jego dzielnicy.
Karafuruna miała stać się miejscem spustu wszystkich tych emocji, które jak agresywna rzeka wpływały do głowy. Ale to było dawno. Jeszcze za momentu balu, w którym nieopatrznie, jak dzieciak nieprzemyślawszy, udał się tamże z Ivarem. Zrodzona tego wieczoru niewygoda szukała ujścia, a że nie potrafiła wtedy – co zmieniło się niespełna miesiąc później – prrzypierdolić partnerowi w twarz, wymyślił inną opcję. Tę tutaj, która w oczach rysuje się czarnymi barwami i martwą jak Nanashi architekturą.
Wiedział, że ona, Raja, w jakiś stopniu, w jakimś nieopisanym procencie zrozumie szarpiące nim wkurwienie. To prymitywne, zrodzone z niesprawiedliwości wkurwienie niżej urodzonych, źle urodzonych, urodzonych w ogóle. Jakby za karę, bo z miejsca zepchnięci zostawali w szarość codziennego cienia i najczarniejszą z czerni nocy. Myśli te malują na męskiej twarzy puste rozbawienie, gdy pasywność wspomnień wdziera się w aktualną sytuację. Tę, która poszarzałe brudem ulic buty zaprowadziła w okolice podziemnego parkingu.
Staje na kilka metrów od rysującej się przy drzwiach sylwetce i oddycha głęboko. Za głęboko, bo powietrze od dawna nie wprowadził aż tak daleko w płuca. Boli naruszający wewnętrzne chłód nocy , więc odchrząkuje go przy kolejnym ku dziewczęciu kroku. Nie wiedzieć kiedy mija go obca postać. Morda jak z rynsztoku, czyli swojska. Brwi malowane grubym pędzlem o czarnej farbie, włosy splecione w mały kucyk a w chodzie przypomina kogoś, kto kiedyś piął się wysoko, ale przy jednym niewłaściwym kroku spadł na ryj i w tym dole już pozostał.
— Hej — mówi krótko, jakby i dzisiaj mieli zostać otuleni ciepłotą innych osób. I być może ma rację. Być może ten rodzaj rodziny, tak bardzo specyficznej, zadziała w sposób konkretniejszy, niż ich ostatnie spotkanie. Te zdaje się być bardziej zaiskrzonym niegdyś wyobrażeniem, niż realnym spotkaniem, ale niech będzie. Niech uzna, że mu narkotyki nie przeżarły przeszłości i ona, jak dokładnie spisana powieść, wciąż trzyma się kupy. — Jeszcze tutaj.
Widzi jak jej dłoń ruchem zbyt uporczywym, zbyt agresywnym pociera czubek krzywego nosa; jak w błysku księżyca skrzy się skrystalizowana dopamina. Kciukiem przeciera jej pozostałości z prawego płatka i w uśmiechu innym niż wszystkie dotychczasowe, kiwa ku drzwiom wejściowym.
— Środek?
A mimo to, mimo usilnej walki z tym, co w niej najsłabsze, pomimo tej mierności, cecha ta zwycięska jest względem prób walki z nią samą. Jej nie tyka miecz, idea jej sama zbyt jest płynna, by coś mogło ją zranić, zatopić, udusić, stłamsić i wyciszyć kompletnie. Choć z ust kobiety nie umyka nic, tak we wnętrzu gotuje się krew, gdy serce pragnie poruszyć mięśnie, ręce wyciągnąć ku temu, co w jej oczach wymaga opieki. Obecności. Choć na głos nie wypowie słowa, wnętrzem targa coś, czego sama nie potrafi nazwać. Czego nie chce nazwać.
Ciemna tęczówka zdrowego oka okalana jest labiryntem krwistych żyłek, gdy oczy leniwie przenoszą się na twarz mężczyzny. Czuła, jak narkotyk leniwie rozchodził się po mięśniach, wpierw rozluźniając ich splot, by po chwili znów go spiąć, choć nie bardziej, niż te były już z natury. Dla tej chwilowej ulgi, tego momentu, gdy gardło nie zaciska się, a płuca pełniej przyjąć chcą powietrze, w stanie jest poświęcić kolejne dni, które z życia będzie mieć wycięte.
Nie rusza się, gdy ten podchodzi, nie odpowiada na przywitanie. Czeka, aż ten znajdzie się bliżej, tym dziwnym, znajomym tylko im wyrazem czułości dotknie twarzy. Wtedy, na ułamek sekundy, powieki nakrywają spojrzenie, ciało na nowo jak ukojone, a policzek jej w naturalnym geście przylega do ciepłego wnętrza dłoni. Pozwala palcom spleść się z własnymi, gdy przyciska ją do skóry; nie na długo, zaledwie na sekundę, na tyle jednak rozciągniętą, by uznać ten gest można było za bardziej znaczący, by wyłapać go było można było jako ten, na którym uwagę powinno się skupić. Dłonie ich, nadal splecione, pozwala opuścić wzdłuż tułowia, gdy głową kiwa na potwierdzenie.
— Chodź —
Polecenie to krótkie jest jak droga, która dzieli ich od wejścia. Zaciąga go do niego za sobą, w progu zaledwie krótkie spojrzenie rzuca pilnującemu go mężczyźnie. To jest porozumiewawcze, nie wymaga od żadnej ze stron wchodzenia w dyskusję. Ona wie, po co tu jest tak samo dobrze, jak krępej budowy ochroniarz.
Do serca Karafuruny, bo i tak o tym miejscu zwykła myśleć, prowadziła gęstwina wąskich schodów, im bliżej piekielnych czeluści, tym gęściej ściany pokrywały różnorakie malunki, tym mocniej w uszach odbijał się bas, kolejny bodziec, który bezpośrednio wyciągał do nich łapska, oddzielał od świata zewnętrznego, nie mniej, niż gęstwina papierosowego dymu, który buchnął w twarz przy kolejnym otwarciu drzwi. Na jego szarych kłębach zgrabnie osadzone były smugi punktowych świateł, spomiędzy których co rusz wyłaniały się kolejne istoty, mniej lub bardziej przerażające.
Dłonie ich nadal splecione, bo mężczyźnie nie pozwoliła jej wyrwać, nawet jeśli próbował. Wyczuć między palcami mógł szorstką teksturę bandaża, niewiele różną od tej, która pokrywała zmęczoną skórę. Gest ten nie zaprzątał jej głowy, bo i gdy wpierw palce weszły w splot, tak od tamtej pory stan ten dla niej był naturalnym. Skupiona była na czym innym.
Odchyliła się nieznacznie do dążącej za nią postaci, spojrzeniem nadal jednak szczycąc wszystko dookoła. To trafia na jeden z kątów wielkiego pomieszczenia, na coś, co przypominać miało prymitywny bar, kilka ustawionych na sobie plastikowych skrzynek pełnych zielonych butelek z grubego szkła.
— Idziemy się napić? — na krótki moment kąt zdrowego oka lustruje postać, doszukując się na twarzy czegoś więcej. Emocji, których przez krótką jej interakcję nie była jeszcze w stanie odczytać, bo, zdawać się mogło, postacie ich postawione były jak przed lustrem; i ona, wszystko upychała coraz to głębiej, czekając tylko na pretekst ku temu, by wybuchem poczęstować widownię.
— Potem się rozejrzymy.
Mógłby się zaczerwienić, gdyby nie miał pokiereszowanych i szpetnie rozerwanych ust. I gdyby komplement był szczery, wypowiedziany przez kogoś żywego i w zupełnie innych okolicznościach. Słysząc te słowa nie udało mu się wykrzesać żadnej normalnej reakcji – wargi zadrżały nieznacznie pod ciemnym materiałem; tylko wprawny obserwator mógł dostrzec ten ruch.
Wcześniej każdy komentarz dotyczący jego mordy wprawiał go w dziwny nastrój – od razu przypominał sobie tamten dzień. Nie mógł zapomnieć oślepiającego blasku szpitalnych świateł skierowanych prosto na swoje łóżko. Wywoływały tępy ból głowy – taki, który bardzo ciężko było znosić, gdy utrzymywał się przez większość południa. Wtedy nie sądził też, że kiedykolwiek będzie mógł ponownie spojrzeć na lekarski fartuch, a już na pewno nie wyobrażał sobie, że w przyszłości kilka takich fartuchów wyląduje w jego szafie. I choć teraz nie rozpamiętywał tamtego dnia tak często, to nienawiść, którą darzył swoją rodzicielkę nie zmalała nawet odrobinę. Odnosił wręcz wrażenie, że całą tę niechęć pielęgnował przez lata, traktował ją jak psa uwiązanego na łańcuch, którego specjalnie się głodziło, by w odpowiednim momencie wypuścić go na żer.
To nie był ten moment.
Duszona, głęboko zakopana wściekłość musiała cierpliwie zaczekać na swój upust. Na tę konkretną duszę, od której wszystko się zaczęło, która była prowodyrem całego wewnętrznego zamętu i bólu rozdzierającego wnętrzności. Co prawda rany, które w sobie nosił zdążyły się już zasklepić, ale naprawdę niewiele trzeba było, by znów się roztwarły i trysnęły najprawdziwszą czerwienią. Szkarłatem niewidocznym dla innych.
Doskonale widział jak przygląda się pustym dłoniom.
To znak pojednania, tłumaczył w myślach. Możliwe, że bardziej chciał przekonać do tego siebie niż jego.
„Jak miałbym tego nie robić, skoro tak wygląda?”
Mógł się spodziewać takiej odpowiedzi – nieznajomy wyglądał na takiego, który sprytnie odbił piłeczkę. Ta krótka, nic nieznacząca wymiana zdań pozwoliła mu częściowo rozluźnić atmosferę i napięcie odczuwalne pod każdym mięśniem gotowym do natychmiastowego napięcia się. I wcale nie chodziło o prężenie się czy pokazywanie swoich muskułów.
Zmrużył oczy, gdy tylko wyczuł rozbawienie w jego głosie. Wydawało mu się, że wciąż pozostawał nieświadomy, zagubiony i dodatkowo nie wierzył w to, że można było go bezpowrotnie odesłać. Skazać na zapomnienie. Przekreślić jego istnienie na zawsze.
„Miejsce, w którym ja nie będę stanowić zagrożenia?”
— Bingo — skomentował od razu, gdy tylko zostało zadane właściwe pytanie. Odpowiedź czaiła się za jego zębami od samego początku. Mógł się ucieszyć, że jego kompan był na tyle domyślny, że sam doszedł do tego, co Nobuo chciał osiągnąć. Nie bez powodu zdradził swoje zamiary od razu. Nie bez powodu wszedł też z duchem w polemikę – na co dzień zajmował się przecież likwidowaniem istot takich jak on. I robił to bez najmniejszego zawahania, przecież w taki sposób był szkolony. Ale każdy mechanizm na swoje słabości – zwłaszcza jeśli o maszynę, którą ktoś kiedyś dumnie nazwał człowiekiem.
Musiał parsknąć cicho, gdy dowiedział się, że mężczyzna ma coś do załatwienia. Zmierzył go wzrokiem, wciąż trzymając przed sobą otwarte dłonie – robił to tak, jakby nie odczuwał jakiegokolwiek zmęczenia utrzymywaniem kończyn w takiej pozycji. Wprawne ręce chirurga, lekarza.
— Nieliczni wiedzą o twoim istnieniu, możesz co najwyżej podglądać ludzi i łudzić się, że ci, których uwagę chcesz na siebie zwrócić kiedykolwiek dowiedzą się, że utknąłeś między światami — wytłumaczył bez ubierania swojej wypowiedzi w zbędne upięknienia, bo prawda musiała zostać wypowiedziana na głos. Przecież nie miał wpływu na otaczający go świat. Już nigdy nie dotknie swojej ukochanej, nigdy nie wyszepcze nikomu do ucha miłych słów, nigdy nie ugotuje swojego ulubionego makaronu. Nigdy nie zostanie częścią świata, do którego już nie należy, nawet jeśli nie został jeszcze całkowicie wykluczony.
Demona?
— Różnie was nazywają — odpowiedział niemalże od razu, nie używając formy my, jakby chciał zachować czystość swoich rąk, skoro już tak pięknie pokazywał, że nie ma złych zamiarów. W gwoli ścisłości – w swoim mniemaniu jego zamiary były dalekie od złych, był przekonany, że pozbywając się kolejnego ducha zrobi światu kolejną przysługę. I choć myśli w głowie miał różne, z każdą chwilą coraz bardziej się gryzące to wciąż próbował sobie wmówić, że przecież robi to od zawsze i w stojąc przed nim również powinien to zrobić. Wystarczyło tylko sięgnąć po broń i sięgnąć nią celu. Wykorzystując doktorską precyzję i skumulowaną siłę poszłoby szybko. Następnego dnia nie pamiętałby jego twarzy. Ale te oczy.
Tracił kontrolę? W tym śmiechu dało się wyczuć nerwowość, która chciała z niego ujść.
Współczułby mu, gdyby tylko był człowiekiem.
„Możesz mnie odesłać…”
To podstęp – podpowiadał umysł. Nie był w stanie uwierzyć w tak szybką zmianę zdania. No może byłby, gdyby był kobietą, ale bez wątpliwości miał do czynienia z osobnikiem płci męskiej. W pierwszych chwilach tego spotkania mógł nie być pewny. Ale tylko wtedy.
Kolejnych pytań totalnie się nie spodziewał – nic dziwnego, że szerzej otworzył oczy, wyraźnie zaskoczony przebiegiem rozmowy. Próbował nie dać po sobie poznać, że słowa, które właśnie usłyszał odrobinę wytrąciły go z równowagi, pozbawiając czegoś, co dotychczas dawało mu przewagę – pierdolonego spokoju i opanowania. Drganie ust uspokoiło się. Wzrok pozostawał czujny, a ślepia wciąż zmrużone. Czy wciąż miał wszystko pod kontrolą? Podskórnie czuł, że pies, którego trzymał na smyczy powoli mu się wyrywał, a materiał nieprzyjemnie wbijał się w dłonie, pozostawiając po sobie podłużne, bolesne szramy.
Chwilę później usłyszał o podejrzeniach demona.
— Nic o mnie nie wiesz, nie staraj się zrozumieć czegoś, co jest poza twoim zasięgiem — zaczął, wylewając z siebie całą pasywną agresję, która zalegała mu pod językiem. — Leczenie ludzi jest czymś zupełnie innym. Was nie da się wyleczyć. Uważam, że każda śmierć należy do przeszłości, a martwi nie powinni wracać. Dusze, które zawisły między światami są abstrakcją, która nie powinna mieć racji bytu. Zombie nie istnieją, wy też nie możecie nas bezkarnie niepokoić. Nachodzicie w snach, niszczycie słabszych psychicznie, by ostatecznie postradali zmysły i pociągnęli ze sobą na dno wszystkich wokół. To absurd, że większość z was zdolna jest do czegoś takiego. W życiu nie pomyślałbym, że mogliście być kiedyś ludźmi.
Miał napiętą szczękę – wyglądał, jakby powstrzymywał się przed powiedzeniem czegoś więcej. W każdej chwili mógł wybuchnąć i kontynuować swój słowotok. Uznał jednak, że już i tak wystarczająco dużo się naprodukował. Z żadnym duchem nie rozmawiał nigdy tak długo.
Na skroni mogła wyjść mu jedna z bardziej widocznych żył. Ręce opadły wzdłuż ciała. Nie było już śladu po jego znaku pojednania. Przerwał ten symbol w ciszy – po swoim monologu nie mógł nawet swobodnie spoglądać w stronę nieznajomego.
„(...) możesz sobie robić coś takiego?”
Nie przeniósł wzroku na migającą sylwetkę mężczyzny. Z braku chęci – bo nie ze strachu.
— Tobie — poprawił go natychmiast, brzmiąc prawie jak nauczyciel karcący ucznia, z tym wyjątkiem, że nie postanowił posłać mu jednego z karcących spojrzeń, na które bez problemu mógłby się zdobyć. Ale w innych okolicznościach.
Ostatnie dwa słowa, które dotarły do jego uszu odbijały się echem w zajętej myślami głowie. Każdy najpierw tak mówi. Obiecuje, zapewnia. To dzwonek alarmowy – ktoś, kto nie ma zamiaru skrzywdzić, tak nie mówi. Ale nie obawiał się go – w tym całym starciu sam był dla siebie największym wrogiem. W innym wypadku bez jakiegokolwiek zawahania chwyciłby za broń, by przebić się przez tkankę. Tym razem na każdym kroku pojawiały się wątpliwości. Gdy jednych się pozbywał, na ich miejsce wskakiwały inne, by niekończący cykl nie przerwał swej ciągłości. W takich momentach czuł się naprawdę słaby – tracił czucie w palcach, a w głowie zaczynało mu szumieć.
Ja nie mogę tego obiecać.
Wiedział, że myślami nie może go zranić – mógł zadać trud tylko sobie.
— Nie rozumiem dlaczego wciąż tu jesteś. W każdej chwili mógłbyś się odwrócić i zniknąć w którejś ze ścian, a ty uparcie wciąż przede mną stoisz, nawet jeśli nie kryję się z tym, że nie mam pokojowych zamiarów.
Bez zastanowienia ruszył w jego kierunku.
Najpierw jeden, leniwy krok.
A później dwa następne, by mieć go prawie na wyciągnięcie ręki.
Kurō Satō ubóstwia ten post.