Opuszczony parking podziemny - Page 2
Haraedo

Join the forum, it's quick and easy

Haraedo
Haraedo
Czy chcesz zareagować na tę wiadomość? Zarejestruj się na forum za pomocą kilku kliknięć lub zaloguj się, aby kontynuować.

Haraedo

Nie 12 Lut - 21:35
First topic message reminder :

Opuszczony parking podziemny


Ogromny, opuszczony parking, wjazd do którego dawno temu został zamurowany. Wejść do niego da się jednymi, bocznymi drzwiami, do których to przedostać się można za pomocą jednej z brudnych, wąskich uliczek, jakich to i milion w Karafurunie. Co jakiś czas, nieregularnie, organizowane są tam nielegalne spotkania, na których to do walki stanąć można z każdym, a i każdy ruch jest dozwolony. Istnieje pojedyncza zasada - jedyną bronią, której można użyć, są własne pięści. Wydarzenia te są utajnione, wiedzą o nich zaledwie Ci, którzy wiedzą, gdzie szukać; w wybranych miejscach, barach, klubach Karafuruny odnaleźć można niewielkie wlepy z kodem QR, po zeskanowaniu którego pokazywana jest lokalizacja.
Samo to miejsce, jak nazwa wskazuje, nagryzione jest zębem czasu, pomazane artystycznymi wymysłami stałych bywalców; stare ściany pokryte są wielobarwnymi graffiti, w kątach zniesione, bezpańskie meble. Przy wejściu odnaleźć można zawsze jednego ochroniarza, niezbyt wysokiego, podobnego umięśnionemu Rottweilerowi mężczyznę o takim samym przezwisku.

Haraedo

Kurō Satō

Pon 6 Mar - 13:33
   “Bingo.”
   Koniec z rozluźnianiem napięcia?
   Bardzo chciał uważać to, co do niego mówił, za kłamstwo, ale na własnej skórze przekonał się przecież, że to wszystko prawda. W końcu zanim go znalazł, spotkał na swojej drodze wielu – zbyt wielu – ludzi, którzy wcale go nie widzieli. Udało mu się jednak wyciągnąć z wypowiedzianego przez niego zdania wiedzę, jakiej jeszcze nie miał; z całą pewnością zobaczyć go była w stanie więcej niż jedna osoba. Była to więc umiejętność, której nie miał tylko ten człowiek. Nie musiał na nim polegać, co – zważając na fakt, że mężczyźnie daleko było do tego, żeby zostać jego przyjacielem – zmniejszało stres. Jeśli nie on, to znajdzie kogokolwiek innego, kto mu pomoże. Kogoś, kto nie jest z założenia jego wrogiem – tak dla przykładu.
   “Różnie was nazywają.”
   Nie mógł się powstrzymać przed wybuchnięciem gardłowym śmiechem, który rozszedł się echem po pustce tego miejsca. Oni. One. Nie ja.
   Oczywiście… To takie ludzkie. Przecież żeby nie wziąć odpowiedzialności za czyn, którego ma się zamiar dopuścić, wystarczy tylko udawać przed samym sobą, że winną tego czynu jest dowolna inna osoba. Bądź, jak w tym przypadku, cała grupa osób. To pozwoli jej uniknąć. Wcale nie zachowywał się teraz jak dziecko, które chowało się przed gniewem swojego rodzica. I przed czyim gniewem tak drżał ze strachu? Swoim własnym? Dlaczego tak mu zależało na odcięciu się od tych innych ludzi? Czyżby jednak był świadom tego, że nie było się czym chwalić, albo wręcz – że powinien się tego wstydzić?
   – A jak ty nas nazywasz? – wszedł mu w słowo, nie czekając, aż skończy. Nie zasłużył na czas, jeżeli chciał go w ten sposób marnować. Powinien mówić wprost. W okolicznościach, w jakich się teraz znajdowali, Kurō był naturalnie jak pies, którego psychologiczne szczekanie było bardziej bolesne, niż jakiekolwiek możliwe fizyczne ugryzienie, ale zdaje się, że już go to nie obchodziło. Przyzwyczaił się do robienia tego za życia i po śmierci się od tego nie odzwyczai, nawet jeżeli jego rozmówca dokładnie wiedział, jak bardzo stępione ma zęby.
   “Nic o mnie nie wiesz”.
   Cofnął się o krok pod wpływem impetu, z jakim rzucił w niego tymi słowami. Więc jednak zadał mu ból. Mężczyzna – przynajmniej na chwilę – odczuwalnie stracił panowanie nad sobą. Może nie byłoby to aż tak oczywiste, gdyby nie kontrastowało do tego stopnia z jego poprzednim zachowaniem. Udało mu się zaburzyć tę taflę spokoju, jaką był, i w której do teraz można było tylko oglądać własne odbicie; w końcu zobaczył pod nią jego prawdziwe ja.
   Czy właśnie powiedział mu, że nie uważa go za człowieka? Dobrze. Jeśli ma być demonem, to nim będzie. Specjalnie dla niego. Nie umknęło jego uwadze, że Nobuo zabrał z powrotem ręce, które wcześniej wyciągnął do niego w geście pojednania. Jeśli kiedykolwiek miało do niego dojść, to wyglądało na to, że była to oferta ograniczona czasowo, która właśnie dobiegła końca. Patrzył na niego spod zmrużonych powiek, pozwalając oczom odpocząć od światła latarni, które w miejscu, w jakim stał, bardziej utrudniało widzenie, aniżeli je ułatwiało.
   – Nie chciałem umrzeć.
   Skoro był tu z nim, nie zaś w niebie, piekle, czy gdziekolwiek indziej Sugiyama go widział (Kurō osobiście stawiał na to drugie), to rzecz jasna nie była to dla niego informacja, jakiej mu brakowało. Poza tym kto – poza samobójcami, a i w ich kwestii można było się kłócić – chciał w ogóle umierać? Mimo wszystko, Satō i tak powiedział to na głos. Nie myślał teraz trzeźwo; równie dobrze mógł wypić pół litra alkoholu przed obudzeniem się dzisiaj na tym pieprzonym śmietniku. Czuł wzbierającą w gardle wściekłość, którą jeszcze chwilę temu próbował przełknąć razem z tuszem. Nie wiedział, co z tego było bardziej gorzkie, ale z całą pewnością żadna z tych rzeczy nie pomagała mu w dalszym słodzeniu Nobuo.
   – Zostałem… – zawahał się. Wciąż nie był pewien tego, co mu się stało. Było tyle możliwych odpowiedzi na to pytanie… więc wybrał taką, która pasowała mu do narracji zakładającej wywołanie współczucia. Bo czemu nie. – …zamordowany.
   Przez kilka sekund milczał, myśląc o tym, jak dziwnie było powiedzieć coś takiego o samym sobie.
   – I nie zrobiłem żadnej z tych rzeczy, o które, jak mi się wydaje, mnie posądzasz. – Dlaczego od razu mu to zarzucał? Czy to coś, przed robieniem czego nie będzie w stanie się w końcu oprzeć jako demon? Póki co nie miał takich… potrzeb. Może to przychodzi z czasem? Potrząsnął głową, żeby uwolnić się od tych głupich myśli. – Nie da się pomóc? Brzmisz jak osoba, która tego próbowała. – Nie starał się powstrzymać od sarkastycznych uwag. Nie było już po co. – Ale nie dziwię się, jeśli ktoś… taki jak ja… robi coś takiego. – Dalej miał problem z nazywaniem rzeczy po imieniu. Cóż. Nie można tak od razu zaakceptować faktu, że się nie żyje – i że nie dość, że się umarło, to jeszcze wróciło się pod postacią ducha. – Pierwszy człowiek, który mnie zobaczył, chce mnie zabić. Bo o to przecież ci chodzi, mimo że tak ładnie to nazywasz. – Przechylił głowę, tym razem w drugi bok. – Ciekawe, czy mój poprzedni morderca też by powiedział, że odesłał mnie do lepszego miejsca. – Ironia w jego głosie z każdym słowem coraz bardziej przypominała po prostu cynizm. – Nie wierzę, że dostaję lekcję moralności od ciebie.
   Jak mógł poświęcać jeszcze uwagę takim detalom, jak poprawność językowa?
   “Nie rozumiem, dlaczego wciąż tu jesteś.”
   …właśnie.
   Mógł zrobić to, co powiedział. Przecież był duchem. Tylko dlaczego dał mu taką podpowiedź? Być może nie spodziewał się, że wskaże mu ona drogę – bądź co bądź była tak oczywista, że powinien był domyślić się jej sam, jeśli nie byłby aż takim idiotą. Ale skoro to mówił, to może wcale nie mógł tego jednak zrobić? To znaczy – był pewien, że może, ale nie tego, co stanie się po tym, jak już to zrobi. Czy ściana nie była przeszkodą również dla niego? Przygryzł wargę, aż poczuł na niej krew. Ból pomagał otrzeźwieć. Może myślał za dużo, a za mało działał.
   Nie widział w jego oczach żadnego zwątpienia. Właściwie to miał wrażenie, że jest w nich więcej determinacji, niż było jej na początku. Czuł, jak mięśnie rwą mu się do ucieczki, ale nie ruszył się z miejsca. Zamiast tego starał się za wszelką cenę utrzymać z mężczyzną kontakt wzrokowy. Co wymagało współpracy, której być może nie powinien od niego oczekiwać. Krok. Dwa. Trzy. Mimowolnie cofał się, kiedy do niego podchodził, dopóki nie miał już za plecami ściany. Ściany, za którą mógł przeniknąć.
   Nie zrobił tego.
   Zamiast tego oparł się o nią jak człowiek.
   Oczywiście, że czuł strach. Nie mógłby go czuć tylko w sytuacji, w której brakowałoby mu jakiegokolwiek instynktu samozachowawczego, a tak – wbrew temu, co sugerował jego brak działania – nie było. Bał się śmierci. Bał się jej równie mocno z precyzyjnych rąk tego mężczyzny, który, mimo emocjonalnego uzewnętrznienia się przed nim, wciąż wydawał mu się być osobą, która nie pozwalała uczuciom wpłynąć na szybkość, z jaką się wszystkim zajmował; łącznie ze ścinaniem łbów. Ale w końcu nie chodziło mu wcale o ból, ani nawet o samą utratę życia. Bądź co bądź raz już przeszedł przez śmierć, mimo że jej nie pamiętał. Problem leżał w tym, jak bardzo chciał dalej żyć. Musiał. Miał coś do zrobienia, chociaż zdaje się, że bawiło to nieznajomego. Cóż. Pewnie większość, jeśli nie wszystkie z dusz, które wracały, robiła to w jakimś celu. Musiała to być dla niego konwencja, jaką zdążył się już znudzić. Ale takie właśnie było życie. Nic nie znaczące, wypełnione schematycznymi do bólu sekwencjami czynności, którym wartość nadawało się samemu. Widocznie pragnienie ducha, które niczym nie różniło się od ludzkiego, było dla niego z jakiegoś powodu bezwartościowe.
   Jak bardzo musiał teraz walczyć ze sobą, żeby nie walczyć z nim. Uspokoił oddech, a wraz z nim puls. Krew przestała szumieć mu w uszach. Nie atakował. Jeśli miał go zabić, to powinien się czuć, jakby zabijał bezbronnego człowieka, bo tak właśnie było. Jak potwór, o bycie którym go bezpodstawnie oskarżał. Być może było to jedyne, co mógł mu zrobić.
   To… żałosne, Kurō.
   – Przynajmniej nie będę cię nachodzić we snach, hm? – wycedził z ironią, pochylając się do niego. Ironią, bo jeśli miał w sobie choć cień empatii, to Satō nie będzie musiał tego wcale robić; zajmie się tym już za niego głowa nieznajomego. Tempo, z jakim zmniejszył dystans między nimi, było na tyle naturalne, że nie powinno wymusić na nim żadnej gwałtownej reakcji. Nie poruszył też przy tym resztą swojego ciała, więc gdyby okoliczności były inne, to mógłby go co najwyżej ugryźć w szyję – a jego zęby, mimo przerośniętych kłów, nie były szczególnie bliskie nazwania ich bronią. Nie przejmował się już, że z takiej odległości musiał widzieć też rozdwojenie języka, jeszcze bardziej upodobniające go zapewne w jego oczach do bestii. – Chociaż tacy jak ty pewnie i tak o niczym nie śnią, bo inaczej musieliby mieć same koszmary.
   Rzecz jasna ta świadoma generalizacja, będąca odpowiedzią na jego poprzednią generalizację, była w stu procentach celowa. Skoro on miał prawo generalizować całe jego istnienie, to czemu nie zrobić tego samego w przeciwną stronę?
   Wnioskując po emocjach, z jakimi mówił – a których wcześniej po sobie nie pokazywał – całe to zabijanie demonów było dla niego czymś na miarę życiowej misji, a przynajmniej czegoś, czego sobie tak zwyczajnie nie odpuszczał. Nienawidził ich. Miał uwierzyć w to, że puściłby jednego z nich wolno? To nie miało żadnego sensu. Zostań, powtarzał sobie w myślach, szukając na odsłoniętej części twarzy mężczyzny śladu poprzedniego, jak mu się zdawało, uśmiechu. Był w stanie wywołać w nim taką reakcję, a mimo tego on nie widział w nim niczego ludzkiego? Co za psychopata wymienia uśmiechy z demonami?
   Wciąż trzymał ręce w górze. Nie opuścił ich, ale poruszył nimi w celu odprężenia mięśni. Bardziej odruchowo niż ze zmęczenia; tego za bardzo nie czuł. Nie był pewien, czy może je czuć. Jeśli nie, to, o dziwo, chciał. Może dlatego, że byłby to dowód na to, że nie umarł. A może po prostu dlatego, że wszystko, co było związane z życiem, łącznie z jego negatywnymi aspektami, traktował teraz z nostalgią. Zwrócił też tym ponownie uwagę Nobuo na fakt, że nie chce podejmować z nim walki. Może potrzebował przypomnienia.
   – Nie chcę ci zrobić krzywdy – poprawił ze spokojem swoją poprzednią wypowiedź.



Everything I've ever let go of
has claw marks on it.


Kurō Satō

Sugiyama Nobuo ubóstwia ten post.

Gotō Keita

Sro 8 Mar - 14:55
Powietrze jak delikatna pajęczyna, która choć utkana z ciężkich, zaślinionych agresją głosów to wciąż lekka. Upadająca w gardziel niczym fala, która z brzegu zabiera najcięższe kamienie a wraz z nimi jego ciało, rzucone na brzeg jak ochłap, którego ocean nie chciał a ziemia nie przyjęła. Lgną do rozgrzanej skóry pozostałości po zimie. Mróz zapomniany a zraszający się w chłodnych kropelkach potu. Wilgoć pojawia się na czole i rozgrzanych nie wiedzieć czym policzkach, kiedy kąciki ust, pierwszy raz od dawna, ciągną do góry, naruszają kości jarzmowe i on legnie do tego uczucia jak wieczorem jego ciało ciągnące do pościeli. Spieszy się, ale nie chce uciekać. Spieszy się, ale kroki ma powolne i ręce układa podług spokojnie rozpisanej choreografii. Tylko serce pędzi szalone, głupie, bo nieostrożne. Ono od zawsze na złamanie karku, jego karku, w relacje przynoszące nic więcej a zawód. Nie wie więc, dlaczego dał się ponieść tym oczom brązowym jak mały kamyczek znaleziony nieopatrznie, kopnięty i podniesiony już na zawsze i na własność. Nie jest to miłość, bo miłości wszystkie przespał w tej właśnie pościeli, w podziemiu Nanashi, gdzie wilgoć wyżarła najdelikatniejsze uczucia. Jakim więc cudem wciąż gdzieś, pod tkankami martwymi, które zabił też nieopatrznie, przez nieostrożność, pałęta się wieczorny fiolet letniego dnia. Spokój, który w tym miejscu winien być niczym innym a wspomnieniem. Zastąpiony przez bezpodstawną brutalność, mieniącą się przyjemnymi przekleństwami złość.
  Rozgląda się, kiedy dłoń dziewczyny splata się z tą jego, kiedy paliczki niesione chwilową dziecinadą znajdują ukojenie w obcym dotyku. Bo do tej pory, przez wiele lat wstecz, sięgał jedynie gniewu. Nie ma sobie za złe, bo złość jest potrzebną, by w nawet fiolecie wieczora rozmyć wszystkie niedogodności dni. I chciałby krzyczeć. Zamiast tej maski zamazanej beznamiętnością znaleźć w sobie odwagę na wykrzyczenie niesprawiedliwości, które zbierał na ulicach dzielnicy. Jego dzielnicy, która, choć wyrzucony jak najgorszy z miotu – szczeniak o wadzie serca, z kręgosłupem z natury przekręconym, ledwo dychający aż w końcu nieżywy – to przyjęła jak własne. Nie potrafi. Nie potrafi już podnieść głosu ani też wzroku unieść wyżej, ponad horyzont, gdzie niebo sugeruje, że nie tylko szarość kamienic, ale przyjmie go i wiosenna ciepłota.
  Wzdycha.
  Palce jak liny wsuwają się w drugie, jak u dzieciaków na imprezie, szkolnej dyskotece, gdzie miłostki zbierano pierwszymi pocałunkami, gdzie gumy kleiły się do podeszw butów a w szatniach pijano ojczyma nalewki; gdzie w końcu odnajdywało się swoich w obcych i tak jest teraz. Odnajduje smutek i w niej, kiedy kark kobiety chyli się ku ziemi, kiedy jej oczy zapomniane gubią się w zakrętach Nanashi. Teraz też jej dzielnicy, gdzie tatuaż nieważne jak detaliczny rozmywany zostaje pod ciężkością deszczy i ciepłotą słońca. Jest nieważny tak samo, jak nieważne są rysy wszystkich zebranych. Wszystkich podobnie przez życie naszkicowanych jakby karykaturalnie. Bo za dnia człowiek człowiekowi nierówny. Za dnia demony systemu pożerają ich żywcem, spychają na granicę i wysyłają na szybką śmierć. Ale tutaj, tutaj, gdzie siłę wyznacza prosty gest silnej pięści, jest łatwiej.
  Chodź. Podobne polecenie usłyszało wielu, którzy teraz palce jak strzały wbijają pomiędzy żebra przeciwników. Ich charczenie podobne grzechotu psiego skomlenia, ale i po mięśniach ciągnie się wolność bezpańskich. Kundli o bruzdach większych, niźli to możliwe u człowieka – a jednak – by pod nimi rozmyć dziwną, skołtunioną przez dyskryminację miłość. Bo ona wciąż tu jest. Cierpliwa jak matka czekająca na powrót syna, który Kobayashi wraz z bratem opuścił lata temu.
  Bas podobnie nieprzyjemny jak nasilający się smród złożony z potu i alkoholu, ale on w tym swojski bardziej niż na balach. Przebłysk z przeszłości niczym dzielący niebo na dwoje piorun rozbija myśli. Wspomnienia pędzą ku ich tańcu, ku ucieczce na motorze, ku twarzy usłanej piegami acz poobijanej podobną do ichniejszej nieuczciwością. Ręka zaciska się w drugiej, kiedy spojrzenia pary skaczą po zebranych sylwetkach. Nie jest tutaj ich tak wielu, by przy potrzebie uścisku iść dalej, ale to nie szkodzi. Bo czuły ze strony jej i jego gest jest symptomatyczny. Jak nić zszywająca wyrwę w materiale; łatająca to, co winno być już zawsze niezałatanym. Dlatego, że próba naprawienia niesie nadzieję a on nie powinien dalej na tę czekać. Idiota.
  Kiwa głową a przy tym jasność pomieszczenia łapie i lśniąca na lewym oku blizna. Rozrywa uścisk na jej ręce, by wylądować przy barze, dostać dwa browary i z nimi wrócić krokiem uważnym, czujnym, podobnym wspomnianemu już szczenięciu, które za dzieciaka zwiedzało najczarniejsze z kątów dzielnicy. Podaje jej piwo, sam sobie wlewa haust do gardła, by w końcu świadomością utknąć w czasie teraźniejszym, nie wracać, a spojrzeniem wciąż ostrożnym zlustrować tłum. Mówi wtedy:
  — Wylądowałem w Shingetsu. — Cichość zdania opleciona jest i beznamiętnością, i dużą pewnością podjętych kroków. Za nim głos czaszki ładującej w czyjejś dłoni. Przed nim okrzyk zawodu.



Opuszczony parking podziemny - Page 2 AjTOsbT
Gotō Keita

Zhiva Elin ubóstwia ten post.

Yōzei-Genji Madhuvathi

Sob 11 Mar - 16:57
  Było coś w tym wszystkim, w zachowaniu jej i tym, z jaką łatwością zaufanie wykiełkowało w sercu, co upodabniało ją do dziecka. Naiwnego w swej naturze, pozbawionego blizn znaczących świadomość, boleśnie wyrytych zbierającymi się latami doświadczeniami, jak pazury drapieżnika obdzierające człowieka z tego, co formować go miało jako zdrowo funkcjonującą jednostkę. Bo ludzie, z gruntu, nie są źli - wie to. Wie, że i jej zachowania, mechanizmy obronne, nie są wynikiem przypadku, nie jest nią rosnąca w towarzyszącym jej chłopcu obojętność. Bo, choć zna już go pewien czas, z mężczyzny starszego od niej samej, stał się chłopcem. Nie infantylizuje go.
  Chłopiec ten, na dłoni którego kurczowo zaciskają się jej palce, dla innych nadal jest dorosłym. Starganym przez życie, wymęczony bolączkami, których i ona nie byłaby w stanie zrozumieć, mężczyzną, z ciałem będącym wyrazem tego, co znieść musiał umysł i co rozbijało serce. Pewność, że w sytuacjach tego wymagających, stawał się nim naprawdę posiadała - dowody ku temu miała też fizyczne, gdy opustoszałe z duszy ciało nosił na ramieniu, nie chcąc puścić. Ale wie, że jest chłopcem. Tak jak ona przy nim staje się dziewczynką. Nie większą, niż gdy miała trzynaście lat.
  Bo jest w ich zachowaniu coś, co na myśl przywodzi dziecięca naiwność. Względem siebie, tylko i wyłącznie, zaufanie to i czułość, którą w niewielkich gestach sobie przekazują. W tym dotknięciu policzka, w spojrzeniach, które zdawać się mogą, nie przekazują niczego - są puste. I w pustce tej właśnie, na dnie jej samym, kołtuni się zalążek ckliwy. Niewielki, schowany jak płomyk świecy, który usilnie zakrywają dłonią - pokazując go sobie wzajemnie, tylko i wyłącznie.
  Bo wiedzą, tak myśli, że jeśli zgaśnie, drugie odpali go na nowo.
  Zmysły jej na nów napięte, ostre jak wtedy, gdy widzieli się pierwszy raz. Gdy nagle ich ucieczka stała się wspólną gonitwą przez piekielny odmęty Nanashi, gdy niebo poczynało fioletowieć, rozdzierane krzykiem, by potem na nowo spleść je cichnącą rozmową. A choć nie mówili wtedy o sobie, rozmowę sprowadzając na tory inne, tak obraz ich stał się klarowny. Na tyle, by każda z kolejnych rozmów była podobnie cicha, tłumiona wrzaskiem nocnego życia, tak głosu nie chcieli podnosić. To było ich. Bo tak Madhuvathi mogła tę przyjaźń nazwać - swoją. Chowaną skrupulatnie przed światem, własną, jak nadane przy narodzinach imię, a nie to, które życie zmusiło ją wybrać.
  Zimne szkło obejmują palce, gdy wyrywa ją z nagłego zamyślenia. Twarz jej machinalnie odwraca się ku niemu, gdy chwilę wcześniej wpatrzona była w punkt, którego i tak nie potrafiłaby scharakteryzować.
  Shingetsu.
  Dno żołądka spina się, gdy uszu jej dobiega nazwa. Potrzebuje chwili, gdy każda z sylab odbija się w czaszce, rytmicznie dzwoni między jednym uchem, a drugim. Płuca na nowo wypełnia gęstwina dymu, gdy w kąciku ust odpala skręconego wcześniej papierosa. Osadza go niedbale na dolnej wardze, ręce krzyżując na piersi, z czystej wygody, aniżeli by wyrazić dezaprobatę. Jej chłopiec jest dorosły. I może podejmować własne, dorosłe decyzje.
  — Dlaczego? — unosi ku niemu spojrzenie, to równie miałkie, jak i jego. Ale skrzy się, gdzieś za skrajem źrenicy zmartwienie, małym błyskiem odbitego światła tańczy po twarzy, od mięknącego spojrzenia, po skraj ust, który drga nieznacznie, gdy spina się szczęka. Pyta, bo wie, że sama jest ich coraz bliżej i choć sama rzuciłaby się w toń maniakalnej pogoni za celem, nie chciałby, by ta pierwsza objęła jego i pożarła, zanim dłoń jej nie sięgnie jego.

@Gotō Keita


Ostatnio zmieniony przez Yōzei-Genji Madhuvathi dnia Sob 11 Mar - 22:15, w całości zmieniany 1 raz



The Mother Of Harlots And Abominations Of The Earth
Yōzei-Genji Madhuvathi
Sugiyama Nobuo

Sob 11 Mar - 18:53
Nie podejrzewał, że zadziwi sam siebie w taki sposób. Przecież przez większość rozmówców był uważany za osobę niewylewną, czasami wręcz przesadnie oszczędną w okazywaniu emocji. Tylko wnikliwy obserwator potrafił wypatrzeć drobne niuanse, które zdradzały co tak naprawdę kryje się pod pasmami szarawych włosów. Bo każdy, nawet najmniejszy ruch czy któreś z kolei sięgnięcie ustami po powietrze miało znaczenie – zwłaszcza w ekspresji osoby przez większość czasu kryjącej się za ciemnym jak całun nocy materiałem.
   Wiele razy słyszał o tym, że najłatwiej jest się wygadać komuś nieznajomemu – możliwe, że było w tym dużo prawdy, ale dlaczego musiało trafić akurat na niego? Dlaczego głęboko rozżalony umysł podsunął mu myśl, by dać upust gromadzącym się emocjom przedstawicielowi rasy, której szczerze nie znosił? Zdania, które przed chwilą wypowiadał pojawiały mu się w głowie niemal automatycznie i równie samoczynnie uchodziły z jego ust. Prawie tak, jakby rozmawiał z prawdziwym człowiekiem, z tą różnicą, że rzucony z impetem kamień nie przeleciałby dalej, a rozciął tkankę.
   Ale przecież nie tylko to różniło go od istoty ludzkiej.
   A może jednak tylko to.
   W całej tej nienawiści jaką potrafił obdarować istoty pozaziemskie można było się pogubić. I bardzo możliwe, że on też się w niej gubił. Siewcą całego zamieszania był oczywiście napotkany demon. To właśnie jemu udało się zasiać w medyku ziarno niepewności, które rozwijało się w zastraszającym tempie. Jeszcze trochę i jakby chciał się przejrzeć w lustrze, to miałby kłopot z rozpoznaniem samego siebie.
   Śmiech odbijający się od ścian jak kauczukowa piłka docierał do niego osłabiony, zupełnie jakby najpierw musiał przebić się przez długi korytarz, a później przez taflę wody. Nobuo śledził ruch jego ust, dostrzegając również wystające spomiędzy warg zębiska, ale sam dźwięk przelatywał gdzieś obok. Gdyby prowadzili rozmowę, to nie zrozumiałby sensu wypowiadanych przez mężczyznę słów.
   „A jak ty nas nazywasz?”
   Poczuł się jak wyrwany w środku nocy ze snu.
   — To bez znaczenia — wymknęło mu się, będąc niemalże pewnym, że tak naprawdę odpowiada na postawione pytanie sam sobie, w myślach. Nieprzyjemne pulsowanie w skroni przypominało mu o natłoku informacji, które wirowały w jego głowie jak w pralce. Towarzyszyło mu również dziwne uczucie, którego nie potrafił nawet nazwać, zupełnie jakby było dla niego całkowicie obce. Wzbierała się w nim złość, ale dłonie odmawiały mu posłuszeństwa. Nie mógł albo nie chciał zrobić mu krzywdy. Gdy myślami odpływał za daleko napływało do niego obrzydzenie, mimo którego i tak wytrwale stał w miejscu, mrużąc ślepia i obserwując bacznie oponenta.
   Został wciągnięty w grę, czuł się jak jedna z figur przeskakująca po dwukolorowej planszy – wystarczyło tylko stanąć na odpowiednim polu i zakończyć rozgrywkę.
   Jego dłoń musiała uformować pięść – twarde paznokcie niemal przebijały skórę, a wystające żyły zaczęły odznaczać się na wierzchu. Był zły głównie na siebie. Sytuacje takie jak te pozwalały mu poznawać samego siebie – od strony, której sam nigdy nie poznał. Bo czasami wychodziły z nas wewnętrzne demony. Te uśpione, niewidoczne na co dzień.
   Nie chciałeś umrzeć? Zamordowany?
   Ale stało się.
   — Byłeś nieostrożny — powiedział, powtarzając samego siebie sprzed kilku minut. Słuchał go cierpliwie, gdy mówił więcej. Czuł się prawie tak, jakby rozmawiał ze znajomym albo kimś, kogo zna już od jakiegoś czasu. Uzewnętrzniał się. Czy ciemność i cudze spojrzenie naprzeciw działały tak na każdego? Wydobywały to, o czym zwykle się nie mówiło? Albo o czym nie chciało się mówić?
   Czy go posądzał? Raczej nie, ale bardzo generalizował, wrzucając wszystkie duchy do jednego worka, którego najchętniej pozbyłby się jak najszybciej, byle o tym nie myśleć zbyt wiele. Nie wierzył w dobre intencje istot, którymi straszy się niegrzeczne dzieci. Skądś musiały się wziąć te opowieści, a nie od dziś wiadomo, że w każdej historii jest ziarno prawdy.
   — Zabić? Przecież sam powiedziałeś, że zostałeś zamordowany, anomalio — wytknął mu błędne nazewnictwo z największą przyjemnością, rezygnując z komentowania wszystkich jego słów, na przekór, żeby pokazać mu jak bardzo go ceni. Nie interesowały go jego rozterki, które przedstawiał na głos, bo odpowiedź na główne, najważniejsze pytanie była nieoczywista. A wystarczyłoby potwierdzenie albo zaprzeczenie. — To nie jest lekcja moralności, człowiek dostrzegłby w tym coś zupełnie innego.
   Uwidocznienie czegoś.
   Irytowało go, że nawet rzucając gotowym rozwiązaniem kłopotliwej sytuacji spotkał się z odpowiedzią godną tynkowej ściany. Dlatego pozwalał sobie na więcej, kontynuując wędrówkę w jego stronę. Krok za krokiem, by docisnąć go do muru, przez który mógł uciec. Czy naprawdę nie zdawał sobie z tego sprawy? Był świeżą duszą, chyba nie zdawał sobie sprawy z możliwości jakie posiadał. Może spaczenie nie dotknęło go jeszcze w takim stopniu, może wciąż było w nim o wiele więcej człowieka niż bezdusznej istoty, chcącej wykorzystać wszystkich wokół.
   Jego kroki był pewne – jak u kota człapiącego w stronę rannej zdobyczy. Pod maską nie skrywał się uśmiech, ale oczy miał zmrużone, bo wnikliwe spojrzenie kilkukrotnie omiotło sylwetkę nieznajomego. Scena jak z horroru – choć to duch powinien straszyć. I możliwe, że to drobne porównanie, które pojawiło się w jego głowie coś mu uzmysłowiło. Albo chociaż próbowało uzmysłowić.
   Który z nich był straszydłem? Który był ofiarą w tym zestawieniu?
   Myśl rozwiała się jak papierosowy dym przegoniony stanowczym machnięciem dłoni.
   „Przynajmniej nie będę cię nachodzić we snach, hm?”
   — Nie miałbyś po co.
   Na słowa o koszmarach wywrócił jedynie oczami – szybko powrócił jednak do obserwowania go. Zdrowy rozsądek nakazywał stale wypatrywać ruchów celu, który mógłby zdradzić swoje prawdziwe zamiary, ukrywane pod płaszczykiem zagubionego nastolatka (bo niby ile mógł mieć lat, gdy umarł).
   Potrafił wmówić sobie naprawdę wiele rzeczy, ale w tamtej chwili czuł, że przekonywanie samego siebie co do słuszności podejmowanych działań słabnie z każdą chwilą. Dlatego myślał coraz mniej. Miał nawet ochotę złapać się rękoma za głowę i wykrzyczeć coś w nicość. Wyrzucić z siebie wszystko to, co było niepotrzebne. Całe gromadzące się pod skórą napięcie, by móc nareszcie odetchnąć spokojnie i rozluźnić mięśnie.
   „Nie chcę ci zrobić krzywdy.”
   Chyba po raz pierwszy zaśmiał się na głos, zbijając z tropu samego siebie.
   — Ja na twoim miejscu bym chciał. Powiedziałbym raczej, że chcesz, ale w świecie ludzkim nie możesz. Jesteś poza nim — to krótkie wyjaśnienia miało być lekcją. Lekcją, po której można było się spodziewać niezwykle trudnego sprawdzianu.
   To był impuls.
   Wystrzelił jak z procy. To był falstart, ale nie przejmował się tym. Działał instynktownie, jak zwierzę broniące swojego terytorium. Dłonie błyskawicznie schował za plecami – kiedy znowu były widoczne dzierżył w nich broń. W ostrzach sztyletów sai odbijało się wątłe światło.
   Naparł bez jakiegokolwiek ostrzeżenia, by zatopić w nim jeden z czubów.

rzut na zręczność: 37 - niepowodzenie.

Sugiyama Nobuo

Warui Shin'ya and Kurō Satō szaleją za tym postem.

Kurō Satō

Wto 14 Mar - 16:34
   Przewrócił oczami, kiedy usłyszał od niego powtórzenie – a więc miał do czynienia ze ścianą. Oczywiście, że mógł mówić do niej, ile tylko chciał, ale jeśli czekał na odpowiedź, to powinien zamiast tego szukać dla siebie miejsca w szpitalu psychiatrycznym. Postanowił więc zignorować następne zdanie, jakie opuściło jego usta – w czym pomogło mu to, że nie do końca je słyszał przez nałożoną na nie maskę – zaś sugestię (nie pierwszą i nie ostatnią), że nie jest człowiekiem, podsumował tylko oblizaniem warg językiem rozdzielającym się w połowie na dwa, tak jak ogon jednego z kocich yokai. Nie musiał używać słów; inteligencja jego rozmówcy z całą pewnością znajdowała się na wystarczającym poziomie, żeby był w stanie zinterpretować ten ruch bez nich. Finalnie mógł oznaczać tylko jedno – bardzo dziecinne, lecz jakże konkretne “pieprz się”.
   Nie miałbyś po co.
   Kącik ust drgnął mu w zaczepnym uśmiechu.
   Teraz już mam.
   Odgarnął włosy dłonią, przesiewając kontrastujące ze sobą, czarno-blond kosmyki palcami.
   Ja na twoim miejscu bym chciał.
   – Nie jestem tobą – uciął.
   Mimo że widział, jak się do niego zbliża – śledząc go wzrokiem od początku do końca jego tańca z sai – to nie mógł obronić się przed atakiem, który wyprowadził jak dzikie zwierzę. Ze względu na jego zmęczenie, nie spodziewał się po mężczyźnie aż takiej szybkości – ale to i tak było za wolno. Sekundę przed tym, jak wymierzył w niego bronią, dostrzegł napinające się pod skórą mięśnie. Dzięki zarejestrowaniu tego faktu, udało mu się jej uniknąć… a przynajmniej tak mu się wydawało, dopóki ostrze nie przebiło się przez jego ciało na drugą stronę. Przez to, że zmienił pozycję, zrobiło to jednak pod kątem, przy którym od razu – chociaż przy opierających się tej czynności tkankach – się z niego wyciągnęło; broń przesunęła się z nieprzyjemnym dla uszu dźwiękiem po cegłach. Przez zaciśnięte zęby wydał z siebie coś, co zabrzmiało łudząco podobnie do skomlenia kopniętego psa – bez pewności, czy zrobił to z bólu, czy dlatego, że… nie spodziewał się go poczuć. Ostrze było zimne jak lód – miał wrażenie, że wciąż znajduje się wewnątrz niego, mimo że mógł zobaczyć je w rękach Sugiyamy, ze ściekającą z niego krwią – ale rana płonęła ogniem. Cofnął się znowu o kilka kroków przy ścianie, znacząc ją czerwienią, która przeszła przez materiał ubrania.
   Wziął haust powietrza do płuc, wypuszczając na zewnątrz parę, która osiadła kroplami na jego skórze. Temperatura, wbrew panującej porze roku, musiała znajdować się poniżej zera, jednak to nie przez nią drżał. Dotknął dłonią swojego ramienia, a krew została na jego ręce. Przez moment patrzył, jak odbija światło latarni, kiedy nią porusza, dopóki nie wrócił wzrokiem do napastnika. Zlizał szkarłat z dłoni, prawie że delektując się jego smakiem. Rana pulsowała bólem, ale… czuł ją. Dopóki mu jej nie zadał, nie wiedział, jak bliski szaleństwa był tylko dlatego, że niczego nie czuje. Teraz w końcu był w stanie określić problem, z powodu którego tracił kontakt z rzeczywistością. Krew na palcach utrzymywała go przy ziemi z taką samą siłą jak grawitacja. Spojrzał na mężczyznę; źrenice miał rozszerzone do tego stopnia, że ledwo było widać spod nich tęczówki. Być może powinien mu podziękować za dodanie mu chęci do dalszego życia.
   A więc to była rzecz, którą ukrywał za plecami – lub właściwie, jak się okazało już po fakcie, dwie. Cholernie ostre. Co takiego było w tej broni, że mógł go nią zaatakować? Czym różniła się od każdej innej? I czy – skoro był w stanie zadać mu nią ranę – była połączeniem między ich światami, rzeczą materialną w obu, której mógłby użyć, żeby… Utrzymując od nich odpowiedni dystans, oparł się bokiem ciała o ścianę. Nie myśl o tym, Kurō. Powiedział ci już, że w tym miejscu to on ma przewagę w walce, a póki co – mówił tylko prawdę. Nie złapałeś go na żadnym kłamstwie; jeśli już, to na… niedopowiedzeniu.
   – Ty skurwysynie – rzucił gardłowo. Czy zwróci mu również uwagę na to, że jego matka wcale nie trudziła się takim zawodem, czy w tym przypadku jednak zdoła się już powstrzymać i zamknąć pysk? W końcu to też był błąd, który można było poprawić.
   Przynajmniej wycelował w lewe ramię, a nie w prawe. Chociaż, biorąc pod uwagę, że wyglądało na to, że nie trafił, to celował w coś zupełnie innego – a całkiem blisko znajdowało się serce, bijące teraz w jego klatce piersiowej jak oszalałe. Przez ten czas ręka, przytulana do piersi przez drugą, zdążyła mu zdrętwieć, ale nie sądził, że będzie miał z nią problem; w każdym razie nie na stałe. Po prostu nie mógł jej teraz używać, bolała, zaś rana mogła, w teorii, źle się zagoić czy ulec zakażeniu –  jednak to nie było coś, czym był w stanie się teraz przejmować. Później znajdzie czas na opatrzenie jej.
   – I po cholerę to zrobiłeś?
   Mieszasz mi w głowie.
   – Ostrzegasz mnie przed atakiem. Jeśli tak bardzo nie chcesz mnie zabić, to nie próbuj.
   Nie wiedział, dlaczego traktował jego zachowanie jak zdradę – przecież mężczyzna nie dał mu absolutnie żadnego powodu, dla którego miałby mu ufać. Wręcz przeciwnie. Zrobił wszystko, żeby przypadkiem nie zasłużyć na to zaufanie. Paradoksalnie w reakcji na to agresja Satō stała się jeszcze mniej drażniąca; nie dlatego, że logice w końcu udało się zwyciężyć nad emocjami i kazać wycofać mu z tego z góry przegranego starcia. Dlatego, że jej miejsce zajął… smutek. Smutek dziecka, które świat ukarał właśnie za jego naiwność. Ale kiedy patrzył na Nobuo, w jego oczach widać było oczywiście tylko furię. Przecież nie podzieli się z nim tak delikatnym uczuciem – zwłaszcza kiedy dopiero co dobitnie pokazał mu, że do niego trzeba od razu z zębami.
   – Albo zrób to jeszcze kilka razy. Myślę, że tego właśnie potrzebuję. Uświadomienia, kim powinienem być. Jeszcze tego nie rozumiem. Ale ty… – Przerwał, żeby splunąć czarną substancją na ziemię. Tusz wżerał się w śluzówkę gardła jak kwas. – …wyrażasz się tak jasno, że może to do mnie wreszcie dotrze.
   Jeśli będzie trzeba, to użyje ściany, żeby przez nią przeniknąć i uciec, mimo że nie chciał tego robić. Zagra rolę, w której tak bardzo pragnął go zobaczyć. Nie miał zamiaru ginąć tu z rąk człowieka, któremu zachciało się bawić w boga i sędzię ostatecznego. Nie dzisiaj. Ale może powinien mu zostawić swój numer, na wypadek, gdyby jednak nie podobało mu się to całe bycie demonem. Wyglądało na to, że umiał rozwiązywać takie problemy od ręki.
   Teraz jednak czekał jeszcze… nie wiedział znowu, na co. Sprawdzał, czy w kimś takim jak on – w całym tym jego bezlitośnie czarno-białym podejściu do otaczającego go świata – jest w ogóle miejsce na poczucie winy? Czekał, aż wyśle mu list z przeprosinami na perfumowanym papierze? Śmieszne. A jednak stał tu, jak gdyby do mężczyzny przyciągała go siła, która nie pozwalała mu odwrócić się i odejść, co przecież zrobiłby… w każdym innym przypadku. Zignorował własne, drwiące z niego myśli.



Everything I've ever let go of
has claw marks on it.


Kurō Satō

Sugiyama Nobuo ubóstwia ten post.

Sugiyama Nobuo

Sob 25 Mar - 19:44
Czuł jak palce oplatające rękojeść jednego ze sztyletów zaczynają mu drętwieć. Zaciskał je na uchwycie broni naprawdę silnie, jakby nie chciał pozwolić by w jakikolwiek sposób mogła mu wypaść z rąk. Albo żeby nie można mu było jej wyrwać, bo taki scenariusz również nieco wcześniej zarysował się w jego umyśle. Nawet podczas tych kilku naprawdę szybkich sekund potrafił wziąć pod uwagę pewne ewentualności, by przygotować się na kilka możliwych scenariuszy. Prawie jak zabójca z jednego z amerykańskich slasherów, będący zawsze krok przed grupką lekkomyślnych nastolatków.
   Ale przecież nie był mordercą; odhaczyć można było jednak obecność nastolatka. Idealny materiał na scenę otwierającą tani horror – przecież pojawiło się już ostrze, ciemny zaułek, pierwsza krew tryskająca z rozerwanej kończyny. Scenarzyści na pewno byliby zadowoleni.
   Możliwe, że poszłoby szybciej i sprawniej, gdyby użył drugiej ręki, ale ta stanowiła amortyzację – trzymał ją blisko siebie, niemalże przyciskając metal sztyletu do swojego uda. Lewą dłonią nie podjął jakiejkolwiek akcji – chciał być gotowy na odparcie ewentualnego ataku zwrotnego, dlatego utrzymywał ją w pełni gotowości, ale nie dołączyła do poprzedniczki próbującej przeżreć ciało demona.
   Wycofał się, pozwalając sobie na kilka większych kroków.
   Sam nie wiedział czy próbuje utrzymać bezpieczną odległość w razie gdyby okazało się, że może nadejść jakiś kontratak, czy daje sobie miejsce, by móc jak wziąć rozbieg i jeszcze raz zatopić ostry ząb w duchowej materii.
   Jego twarz nie zdradzała zbyt wiele – tylko oczy miał zmrużone, a wokół nich pełno było drobnych zmarszczek. Materiał ciemnej maski poruszył się w momencie, w którym mocniej zacisnął szczękę. Nie starał się wyglądać groźnie – gdyby przyjrzeć mu się dokładniej, to można by było nawet uznać, że pokazuje sprzeczne, gryzące się emocje. Przeważała złość, ale gdzieś między nią skrywał się też ból, niezrozumienie, a może nawet żal. Ale koncentrował się jedynie na gniewie, który przykrywał wszystko to, co zdążyło się wcześniej w nim zatlić. Usilnie tłamsił pozostałe odczucia, nie pozwalając sobie nawet na chwilę słabości. W tym momencie nie mógł.
   „Ty skurwysynie.”
   Nie prychnął mimo ogromnych chęci. Ale jego spojrzenie stało się bardziej przenikliwe, przeszywające wręcz, świdrujące każdy, nawet najmniejszy detal sylwetki. Zwłaszcza zranioną rękę. Wiedział, że następnym razem trafi w bebechy, przekręcając ostrze w ten sposób, by zdewastować jak najwięcej. Może miał bogate wnętrze.
   Po cholerę?
   Zakryte usta wygięły się w tak szerokim uśmiechu, że zmiana mimiki była widoczna nawet przez tkaninę. Wiedział, że nie musi się tłumaczyć i nawet nie miał zamiaru tego robić. Cisza miała mówić za niego i jednocześnie pozostawić miejsce na masę domysłów, których prawdopodobnie w głowie nieznajomego nie brakowało. Sytuacja, którą udało im się stworzyć na pewno nie należała do takich, z którym przychodzi mierzyć się na co dzień. Ale życie potrafi zaskakiwać. Nawet te po śmierci.
   — Mógłbyś się chociaż próbować bronić — wyjaśnił najprościej jak się dało. Nawet zwierzęta zarzynane przez rzeźników decydowały się na zebranie całych pokładów sił, by spróbować ostatni raz wyswobodzić się i uciec. A on? Stał jak słup soli, zupełnie jakby brakowało mu całkowicie podstawowych, ludzkich odruchów. Kolejny, bardzo dobry powód, by nie uznawać go za człowieka. Nie miał ciała, to myślał sobie, że jest już nie wiadomo kim, że nic nie będzie w stanie mu zaszkodzić.
   Niespodzianka, kurwa.
   — Taka czerń nie jest ludzką barwą — skomentował tylko, nie nawiązując nawet do tego, że może powinien go dziabnąć jeszcze kilka razy. Wszystko w swoim czasie. Chociaż ta niecierpliwość była doprawy ujmująca. Nie spotkał się z czymś takim wcześniej, co czyniło to niecodzienne spotkanie jeszcze bardziej wyjątkowym. Może nawet specjalnym – bo w tym przypadku nie bałby się użyć tego słowa.
   Wyciągnął jedną rękę przed siebie – palce wciąż miał ciasno zaciśnięte na rękojeści. Zamachał sztyletem w powietrzu, kreśląc w powietrzu szpikulcem niezrozumiały symbol. Może po prostu chciał jeszcze raz wyeksponować swoją broń. Nie pokwapił się nawet żeby wytrzeć metal – na gładkiej strukturze wciąż widoczna było czerwone zabarwienie. Może w ten sposób chciał pokazać swoją wyższość.
   Albo chciał przekonać się czy krwawi w ten sam sposób co ludzie.
   — Czy jest jakikolwiek logiczny powód, który mógłby powstrzymać mnie przed zrobieniem tego ponownie?
   Broń przybliżył do swojej twarzy, jakby badał jej stan. Sunął spojrzeniem do samego czubka, chwilowo tracąc zainteresowanie swoim rozmówcą. Aż w końcu skierował dziób w jego stronę. Mięśnie miał napięte – gotowe, by w każdej chwili dokończyć to, co zaczął.
   Przechylił łeb.
   Czekał cierpliwie, zastygając na chwilę jak ofiara gorgony.
   Ale nie był ofiarą w tym zestawieniu.

Sugiyama Nobuo

Warui Shin'ya and Kurō Satō szaleją za tym postem.

Kurō Satō

Wto 28 Mar - 1:10
   Być może już był w szpitalu psychiatrycznym – a ściślej rzecz ujmując, w życiu nie przestał w nim być – tylko że w końcu udało mu się wziąć te wszystkie leki, które dzień za dniem, z cierpliwością właściwą organizującemu sobie drogę ucieczki więźnia, ukrywał pod językiem. Pamiętał ich smak na podniebieniu; ślina rozpuszczała cukrową otoczkę, zanim zdążył wypluć je na złożone dłonie. Jeszcze kilka dni. Jeszcze kilka tabletek. Musiał mieć pewność, że tyle wystarczy. Bo jeśli nie… “To tylko środek na uspokojenie, Sora” – szum krwi w głowie zagłusza jej słowa, kiedy mężczyzna przytrzymuje go siłą, żeby mogła podać mu lekarstwa do gardła. Jak zwierzęciu. Zmusza go do przełknięcia tego koktajlu psychotropów, po którym zawsze miał wrażenie, że jego mózg topi się jak rdzeń reaktora. Że rzeczywistość rozszczepia się przed nim na atomy, których nie potrafi już złożyć z powrotem w nic, co ma jakiekolwiek znaczenie.
   Dopóki nie przeszył bronią jego ciała, miał jeszcze wątpliwości.
   Wątpliwości, które wyciągnął z niego wraz z jej ostrzem.
   …przecież nie popełniłeś samobójstwa. To było lata temu.
   Zacisnął dłoń na ranie, powstrzymując się – nie bez problemu – od wyrażenia bólu, jaki przy tym poczuł, na głos. Nie przy nim, nie przy nim, nie przy nim… Uczucie zaczęło obejmować coraz większą część ręki, w miarę jak razem z krwią z tkanek uchodziła adrenalina. Chciał w ten sposób zatamować krwawienie, ale czerwień przeciekała mu przez palce, kapiąc wciąż na ziemię przed nogami nieznajomego. Dla przeciętnego widza horrorów w tej scenie nie było wystarczająco dużo gore, żeby przyciągnąć go przed ekran w kinie, ale po wieczorze spędzonym z egzorcystą nie był już fanem tego gatunku. Czuł się tak… cliché. Jak w motywie z dziewczyną, uzupełniającą braki w inteligencji swoim wyglądem, która jest w filmie tylko po to, żeby zginąć najbardziej groteskową śmiercią. Oczywiście dopiero po scenie seksu, bo aktorka musi obowiązkowo pokazać piersi.  
   Skoro o rozbieraniu się mowa…
   Spojrzał na przeciwnika, upewniając się, że nie ma – póki co – zamiaru ruszyć się w jego kierunku, i sięgnął dłonią do swojej koszuli. Drugą przytrzymał ją przy ciele. Ale tkanina nie porwała się. Poruszył ramionami, zrzucając z nich płaszcz, tak żeby odsłonić zranioną rękę. Nie mógł zawiązać materiału dookoła niej, bo przecież… Westchnął, nie spuszczając przy tym wzroku z sylwetki mężczyzny, która na tle światła latarni wyglądała jak cień. Jak jeden z nich.
   Mógłbyś się chociaż próbować bronić.
   Bardzo zabawne, przeszło mu przez myśl, ale już się nie śmiał.
   – Po tym, jak powiedziałeś mi, że nie mogę?
   W przeciwieństwie do zwierzęcia wiedział, że nie warto było rzucać się po rzeźni z tasakiem, który odciął mu łeb dopiero w połowie. Nie chciał, żeby zrobił to do końca. Panował nad swoimi odruchami bardziej od przeciętnego człowieka, być może w tym przypadku aż za bardzo – dlatego teraz stał bez ruchu, wodząc tylko oczami za bronią, której posiadanie eksponował przed nim mężczyzna. Oczywiście, że nie wytarł jej z jego krwi. O to mu chodziło; o to cholerne “patrz na mnie”. Kochał znajdować się w centrum uwagi, co? Nie mogąc odwrócić od niego wzroku – bo przecież mu na to nie pozwoli – patrzył na niego tak, jak gdyby mógł zobaczyć jego twarz przez maskę. Nie musiał jej jednak znać; miał pewność, że byłby w stanie rozpoznać go w tłumie ludzi po samych oczach.
   Czuł się jak lew w cyrku, w którego treser strzelał z bicza, każąc mu robić jakieś sztuczki. Inaczej nie mógł określić zachowania nieznajomego, który przed zaatakowaniem go mówił mu jeszcze, jak ma zrobić unik. A przecież był tak blisko – na wyciągnięcie kłów…
   Nie. Musiał zachować spokój, mimo że dawno już nikomu nie zdarzyło się wywołać w nim aż takiej frustracji. Czemu nie zostawił go tu samego ze swoimi myślami? Dlaczego tak bardzo zależało mu na tym, żeby zmienić całość jego wyrabianego latami życia światopoglądu? Przecież nie mógł na niego wpłynąć – a gdyby mógł, to po co by w ogóle chciał to robić? Chociaż… Może jednak mógł. Fakt, że nie trafił w niego z broni, którą zdawał się władać bardzo dobrze, co teraz z taką dumą pokazywał… Nie, nie, nie. Takie stwierdzenie było łatwe, a ludzie zmieniają się z trudem. W bólach. Prawda była taka, że Nobuo po prostu spierdolił. Nie wiedział jeszcze tylko jak bardzo.
   – Logiczny dla mnie, czy dla ciebie? Bo to, co uważamy za logiczne, diametralnie się u nas różni – odparł, nie siląc się na ogrzanie swojego naturalnego, zimnego tonu głosu.
   Właściwie to cud, że stanął na jego drodze. Wydawał się być idealnym naczyniem na przelanie w niego wszelkich negatywnych emocji, których po śmierci miał w sobie po brzegi.
   – Nie ma żadnego powodu – odpowiedział tak wolno, że wręcz sylabizując. Logicznego nie było, a do jego emocji nie będzie się przecież odwoływać, bo, przepraszam, do czego?
   Rzucił mu ostatnie, przeciągłe spojrzenie, zanim urwał je, znikając w ścianie, która na moment stała się jakże głęboką metaforą granicy między materialnym i duchowym światem, zanim wróciła do bycia zupełnie zwyczajną elewacją z cegieł.



Everything I've ever let go of
has claw marks on it.


Kurō Satō

Warui Shin'ya and Sugiyama Nobuo szaleją za tym postem.

Sugiyama Nobuo

Sob 1 Kwi - 22:08
Nigdy wcześniej nie zastanawiał się jak to u nich (duchów) jest – jak czują emocje i ból. Jak się goją ich rany. Jakie to uczucie zetknąć się w końcu z czymś materialnym, z czymś, co potrafi rozniecić najbardziej dotkliwy i przeszywający ból.
   Dlaczego teraz zaczął się nad tym zastanawiać?
   Przez niego. Wszystko było jego winą. Prowodyr całego wewnętrznego zamętu Sugiyamy. Nękające głowę myśli stawały się coraz bardziej nieznośne – w każdej sekundzie pojawiały się nowe, by stale zakłócać każdą podejmowaną próbę zachowania spokoju. I choć jego twarz zdawała się nie zdradzać zbyt wiele (częściowo też przez maskę), to wnętrze drżało. Jakby każda pojedyncza komórka ciała próbowała wydostać się na zewnątrz naczynia, zwanego organizmem.
   Nieznajomemu udało się nieumyślnie tknąć wcześniej nieznane nikomu rejony psychiki medyka. Te najdalsze, niezbadane tereny, skrywane w najgłębszych czeluściach specjalnie po to, by nikt nie miał do nich łatwego dostępu. Ale jemu udało się przedrzeć przez wszystkie fasady. To był celny strzał, którego nie powstydziłby się żaden wyborowy strzelec. Jakaś cząstka Nobuo została ruszona do tego stopnia, że tylko przyćmienie tego naruszenia kilkukrotnie wyrecytowanymi w głowie zasadami Tsunami pozwało mu zachować względną trzeźwość umysłu. Właściwie to nadal nie był do końca pewny, czy ten nagły atak nie był po prostu impulsem, który wytworzył się w momencie natarcia na siebie wszystkich sprzecznych sygnałów i myśli. Takiej eksplozji nie dało się zatrzymać.
   Ale nie żałował, przecież tak trzeba było. Potrafił wmówić sobie naprawdę wiele, zwłaszcza w momencie, w którym pojawiały się największe wątpliwości. Żeby pozbyć się ewentualnych wyrzutów sumienia lub zagłuszyć je na tyle, by w końcu stały się ledwo słyszalne.
   „Po tym, jak powiedziałeś mi, że nie mogę?”
   Wykrzywił się – nie lubił, gdy w taki sposób łapało się go za słówka. Nie lubił się też tłumaczyć z takich oczywistości, dlatego po prostu nie skomentował tej kwestii jakimikolwiek słowami, nawet jeśli sprawiła, że na skroni wyszła mu żyłka, ukazująca poirytowanie.
   No jakoś tam bronić się mógł – w grę zawsze wchodziło złapanie za broń, próba wyrwania jej albo przeniknięcie przez pobliski przedmiot w ramach uniknięcia nadchodzącego uderzenia. Ale możliwości duchów w świecie ludzkim były ograniczone, o czym nieznajomy dotkliwie przekonywał się z każdą, mijającą chwilą. Im dłużej przebywał pośród śmiertelników, tym większą bezradność mógł odczuwać. Mógł jedynie bezczynnie przyglądać się wszystkim tym, których zostawił na świecie po swoim odejściu.
   Wycelowana w demona broń nie wyglądała jak śmiertelna broń, ale obaj się przekonali, że potrafiła spełniać swoje zadanie należycie. Całe szczęście, że miał ją przy sobie – tylko dzięki temu narzędziu mógł się z nim rozprawić. Bo musiał tak postąpić, zrobić to co należy.
   Zdusił w zarodku coraz bardziej wybrzmiewającą wątpliwość, zaciskając przy tym zęby, jakby mierzył się z ogromnym wewnętrznym bólem i próbował go za wszelką cenę zwalczyć. I może było w tym ziarno prawdy, ale nigdy otwarcie by się do tego nie przyznał. Nie potwierdziłby, że cała ta sytuacja w jakimś stopniu mu ciążyła.
   Na kolejne słowa skinął łbem.
   Słuszna uwaga, ich myślenie diametralnie się różniło – i całe szczęście, tylko by ktoś spróbował go porównać do tych kroczących po ludzkim padole poczwar. Na samą myśl nim wzdrygnęło. Ale nie ma też co się dziwić, bo gdyby umarł, a jego dusza utknęłaby między światami, to może cały światopogląd by mu runął.
   „Nie ma żadnego powodu.”
   Prychnął niezbyt głośno.
   — Tak myślałem.
   To był moment, w którym miał się odbić od podłoża i rzucić w jego stronę ze ślepą furią w oczach. I z wysuniętymi przed siebie sztyletami, tym razem dwoma. Odniósł jednak wrażenie, że czas na chwilę się zatrzymał. Potrafili wymienić ze sobą ostatnie, pożegnalne spojrzenia. Nieme pożegnanie – w jego oczach widział, że mogą się już nigdy nie spotkać, że odchodzi tak jak mu nakazano. To był też chwila, w której całe to spotkanie zdawało się nabrać więcej sensu. Myśli znowu zaczęły swój bieg. Każda z nich jak ostrze brzytwy zostawiała po sobie ślad. Każda nawiązywała pośrednio lub bezpośrednio do niego.
   Rzucił się w stronę, gdzie kilka sekund wcześniej rysowała się sylwetka. Ostry czub prawie napotkał ceglaną ścianę – z trudem udało mu się cofnąć rękę i zatrzymać tuż przed przeszkodą. Czyli jednak – pozwolił mu uciec. Nie zaatakował na samym początku. Sugerował ucieczkę. Najlepsze wyjścia z sytuacji wskazywał niemal palcem, jak dziecku.
   Wtedy poczuł też pustkę, taką, której nigdy wcześniej nie czuł.
   — Żałosny — skomentował sam siebie. Gdyby tylko mógł, to uderzyłby siebie znienacka w twarz, tak na otrzeźwienie. — Jesteś pierdoloną, sprzecznością.
   Ale przynajmniej uznał, że jesteś warty tego ostatniego spojrzenia.

z tematu oboje.

Sugiyama Nobuo

Kurō Satō ubóstwia ten post.

Gotō Keita

Sro 5 Kwi - 11:29
Jeszcze miesiąc temu nie przyznałby, ale teraz już tak, że na świecie brakuje czułości. Prostej, bardzo naturalnej czułości wobec drugiego człowieka. Tej, która mości w dłoniach bolączki spod serca i pozwala je ugładzać. Nie wobec wszystkich miał podobne uczucia. Stał się wybredny po latach spędzonych tuż pod pieczą Kyōken i w otoczeniu przygarniętych przez nich szczeniąt. Płochliwych, ugiętych ku ziemi sylwetek, które, jasne, oferowały pomoc, ale wsparcie wydarte było z innych. Z niego też. Dlatego wie, że jego serce jest nadszarpnięte; jak drewno powygryzane przez korniki. Emocje, w tym zrozumienie, ludzką empatię, ma więc nad wyraz spłaszczone. Istnieją, to jest pewne, ale w swojej skarłowaciałej wersji. Nie wobec każdego może więc wyciągnąć tę dłoń z bruzdami weń trzymającymi całą złość. Bo jest zły. Zwyczajnie, bardzo dziecinnie zły. Tak, gdy dziecku nakazuje się robić rzeczy niedziecinne. Tak, gdy temu samemu dziecku nikt nie położy gazy na obdarte kolana. Dlatego cały jest zabrudzony i nijaki, choć nijaki tylko w Nanashi, bo już poza będący ciekawostką z tej gorszej dzielnicy. Keita kręci głową i niemal z wyrzutem patrzy w te oczy nasiąknięte smutkiem i powagą jednocześnie. Wydaje mu się kobieta nad wyraz dzielną, chociaż wie o niej tyle co nic. Wie, kiedy ukrywa prawdę w kącikach ust zbyt wesoło biegnących do oczu. Wie, że przy wspomnieniach jej oczy zachodzą mgłą. Nie tyle łzawą a podobną transparentności celuloidowej kliszy filmowej. Tej, która cofa źrenica hen w tył, daleko do wydarzeń na co dzień przymkniętych ciężkim wiekiem wyparcia.
  Smak piwa nie jest przyjemnym. Od tamtego dnia, w którym za pocałunkiem spisał swą duszę na działania ziemskich diabląt — Shingetsu, stara się pozostawać trzeźwym. W każdym możliwym aspekcie. Narkotycznym, alkoholowym, ale przede wszystkim emocjonalnym. Oderwać ostatnie linki wiążące go z ludźmi, szczególnie tymi istotnymi. Nie pamięta, kiedy ostatnio widział Blotkę. W grudniu? Zapewne. Bał się przyznać do podjętych działań. Bał się Abueli wprost spojrzeć w oczy a te choć ślepe — już wiedziały. Kobieta ma teorię, którą od małego powtarzała każdemu z kociąt: wszystko byleby dla ludzi. Jego nowego ugrupowanie jest tego zaprzeczeniem. Jest machinalnym zwróceniem się w drugą stronę. Ku zaświatom. Ku temu, czego obawiał się najbardziej. I jebać rzeczywiście dusze postludzkie, ale najbardziej przerażały duchy przeszłości.
  Dzień, kiedy ją poznał — tak dawno — rozmywa się pod grudniowym śniegiem nietrzeźwości. Przysypało go wtedy jak nigdy. Wie, że raz na jakiś czas wpada w cugi nieżycia, gdzie Śmierć goni go z jęzorem przez ramię przewieszonym, ale tym razem było dziwniej. Nierealniej. Przysiągłby, że wtedy umarł i urodził się gdzieś obok. W rzeczywistości na wskroś podobnej, ale na marginesach posiadającej dodatkowe uwagi.
  Dlaczego. Mierzi go związka zmartwienia, która drga tuż pod źrenicą jak ta klisza właśnie. Smutek wyciągnięty głęboko z trzewi, ale wstrzymywany przez jej stoicką postawę. Mężczyzna oblizuje dolną wargę i raz jeszcze zalewa ją łykiem piwa, gdy tuż obok jego ramię trąca wysoka, muskularna kobieta o oczach żłobionych przegraną walką. Puszcza ją wolno, bo każdy tutaj łazi jak chce i to jest potrzebne. Wraca ku rozmówczyni z ramieniem opadającym na sąsiadującą ścianę. Nogę podwija pod drugą i koniuszkiem języka sięga prawego kła.
  — Znaleźli mnieZnalazł mnie. — w odpowiednim momencie. Poza tym potrzebuję hajsu, mieszkania, zajęcia. Mam dość wygrzebywania z siebie ostatnich gram zrozumienia dla szczeniaków z Kyōken. Myślę, że Karafurunie nazwaliby to wypaleniem zawodowym. — Śmieje się cicho, gardłowo, bo i tutaj wspomnienie bogatszych kast zdaje się trafionym żartem. — Nie robię nic szczególnego. Na ten moment. Przynieś, wynieś, pozamiataj, ale to zawsze coś. Głowę mam zajętą, ręce też. — Wzrusza ramionami, bo i nie znajduje lepszego wytłumaczenia dla podjętej decyzji. Jak przez sitko pamięta tamtejsze powody wpojenia się w struktury Shingetsu, a nawet jeśli, to ich tutaj i zapewnie nigdzie indziej, nie wyłoży. — Było to łatwiejsze niż myślałem, jeśli mam być szczery. Wystarczy zrobić komuś loda na uboczu. — Ponownie ten śmiech zbierający absurd, jak właśnie się orientuje, z dziesiątego grudnia. A jednak, nie zapomniał dokładnej daty. Zabawne. — Chciałem, żebyś wiedziała.
  Rozkojarzony czymś przypadkowym, sam nie wie czym, spogląda za prawe ramię.
  — Chyba zaczyna się kolejna runda.



Opuszczony parking podziemny - Page 2 AjTOsbT
Gotō Keita
Yōzei-Genji Madhuvathi

Sro 5 Kwi - 20:04
  Blizna znacząca jej policzek, która wiła się od grzbietu brwi, aż po skraj szczęki, zagojona była od miesięcy. Mówi się czasem o fantomowych bólach, ta reaguje, gdy ciśnienie w czaszce rośnie, gdy na dworze hyc i znaczy się mrowieniem aż w głąb gałki ocznej; zdarzało się. Ale ta poczęła pękać, zdaje się jej coraz mocniej, wtedy we wrześniu się to zaczęło, gdy i ją, i fioletowe niebo rozdarł dziecięcy krzyk, na wskroś przeszył tkanki i zalążkiem swym ostał się w neuronach. Skacze po nich, płynie z przekaźnikami, odbija się echem. Szczelina, którą po sobie pozostawił wżynała się w ciało coraz to zacieklej, a każdy kolejny dzień rozszerzał ją i pogłębiał, gdy z niewielkiej tej czeluści zionąć poczęły emocje które wcześniej, jak w szklanej butelce, upychane były i zapominane. Pożerały ją dusze, których nie chciała rozumieć, jej własna wyrwana była z wewnątrz, a cielesność jej pogwałcona obecnością czegoś, co również było dla niej niepojęte - wszystko to, jak wygięte pazurska dzikiego psa wpajało się w miękkie tkanki i szarpało, z psykiem zwróconym ku górze, a skowyt jego nie pozwalał zmrużyć oka.
  Nagminność tych wydarzeń, to jak intensywne były w swojej barwie, uwagę jej zwracało ku szarości Nanashi, ku temu, jak ten chłopiec tu przed nią stojący, mdły w swych kolorach, w sercu jej funkcjonować począł jako ostoja. Stąd właśnie w oczach jej skrzy się coś, co do zmartwienie podobne jest z pozoru, uczucie, które mieszanką jest części innych i sama nie byłaby ich w stanie nakreślić; ale martwi się, niechże to określenie się przyjmie, bo Keita począł nasiąkać czerwienią, krwią wcale własną, pogłosem tej, która znaleźć się może na jego rękach. I choć zmyłaby z jego skóry juchę, gęstą, to tylko wtedy, gdyby i jej paliczki lepiłby się jej gorącem.
  Spojrzeniem sięga dłoni jego właśnie, choć słucha, to na twarz nie spogląda. Przytakuje tylko, wysuwając szyjkę butelki z jego ujęcia, ją jak i własną odstawiając na bok. Wpierw pierwszą dłoń rozkłada przed sobą, rozczapierza palce, z delikatnie przechyloną głową z kieszeni spodni wyciągając dwa motki jasnego bandaża. Wpierw dookoła kciuka, a potem miękkim ruchem sunie nim przez nadgarstek, zwija do kości śródręcza a potem na zmianę od niego, ku każdemu z paliczków. Powoli i skrupulatnie opatula materiałem dłoń, skupiona na tym myślała nad odpowiedzą.
  — Rozumiem — odpowiada. Bo rozumie, choć nie chce. Wie, że zachowałaby się tak samo, bo pamięta, że bliska była rzucenia się ku szaleństwu, za każdym razem skrajem ręki łapiąc się klifu, tylko po to, by wdrapać się nań i za kilka miesięcy znów zwisać. Na razie spogląda jeszcze, obserwuje fale rozbijające się o wyżłobione w skałach wyrwy i gdzieś pomiędzy nimi wypatruje dwóch szarych kamyczków. Nie powie mu, by uważał, z ust jej nie uciekną żadne moralizatorskie zdania, bo rozpłyną się w duchocie podziemia, nim do niego trafią. Chce, ale usta znów zaciśnięte są w cienką linię, kącik ich drga tylko za koniuszkiem krzywego nosa, gdy z pochyloną głową sięga przeciwległej dłoni. I tę, jak poprzednią, z tą samą uwagą zabezpiecza.
  — Myśl o sobie — bandaż ponownie objął nadgarstek i przy nim zawinięty został tak, by nie wysupłał się przypadkiem — Tylko o to proszę.
  Nie może prosić. Nie powinna, a robi to, może niekontrolowanie usta znów rozchylają się pod drżeniem strun głosowych, może z wyrwy umykają kolejne demony. Nie wie, ale prosi, krótkim spojrzeniem na twarz, gdy na jej własnej przez sekundę maluje się coś więcej niż podobne Nanashi zobojętnienie. Ściska dłoń, nim puści ją całkowicie, twarz odchylając ku obcym ludziom; bo ich miałkość uspokajała jak nic innego, nawet jeśli źrenice jej nienaturalnie już rozszerzone, a mięśnie spięte.
 — Możemy iść kolejni, jeśli nadal chcesz.

@Gotō Keita



The Mother Of Harlots And Abominations Of The Earth
Yōzei-Genji Madhuvathi
Sponsored content
maj 2038 roku