Ogromny, opuszczony parking, wjazd do którego dawno temu został zamurowany. Wejść do niego da się jednymi, bocznymi drzwiami, do których to przedostać się można za pomocą jednej z brudnych, wąskich uliczek, jakich to i milion w Karafurunie. Co jakiś czas, nieregularnie, organizowane są tam nielegalne spotkania, na których to do walki stanąć można z każdym, a i każdy ruch jest dozwolony. Istnieje pojedyncza zasada - jedyną bronią, której można użyć, są własne pięści. Wydarzenia te są utajnione, wiedzą o nich zaledwie Ci, którzy wiedzą, gdzie szukać; w wybranych miejscach, barach, klubach Karafuruny odnaleźć można niewielkie wlepy z kodem QR, po zeskanowaniu którego pokazywana jest lokalizacja.
Samo to miejsce, jak nazwa wskazuje, nagryzione jest zębem czasu, pomazane artystycznymi wymysłami stałych bywalców; stare ściany pokryte są wielobarwnymi graffiti, w kątach zniesione, bezpańskie meble. Przy wejściu odnaleźć można zawsze jednego ochroniarza, niezbyt wysokiego, podobnego umięśnionemu Rottweilerowi mężczyznę o takim samym przezwisku.
Ale przecież nie był mordercą; odhaczyć można było jednak obecność nastolatka. Idealny materiał na scenę otwierającą tani horror – przecież pojawiło się już ostrze, ciemny zaułek, pierwsza krew tryskająca z rozerwanej kończyny. Scenarzyści na pewno byliby zadowoleni.
Możliwe, że poszłoby szybciej i sprawniej, gdyby użył drugiej ręki, ale ta stanowiła amortyzację – trzymał ją blisko siebie, niemalże przyciskając metal sztyletu do swojego uda. Lewą dłonią nie podjął jakiejkolwiek akcji – chciał być gotowy na odparcie ewentualnego ataku zwrotnego, dlatego utrzymywał ją w pełni gotowości, ale nie dołączyła do poprzedniczki próbującej przeżreć ciało demona.
Wycofał się, pozwalając sobie na kilka większych kroków.
Sam nie wiedział czy próbuje utrzymać bezpieczną odległość w razie gdyby okazało się, że może nadejść jakiś kontratak, czy daje sobie miejsce, by móc jak wziąć rozbieg i jeszcze raz zatopić ostry ząb w duchowej materii.
Jego twarz nie zdradzała zbyt wiele – tylko oczy miał zmrużone, a wokół nich pełno było drobnych zmarszczek. Materiał ciemnej maski poruszył się w momencie, w którym mocniej zacisnął szczękę. Nie starał się wyglądać groźnie – gdyby przyjrzeć mu się dokładniej, to można by było nawet uznać, że pokazuje sprzeczne, gryzące się emocje. Przeważała złość, ale gdzieś między nią skrywał się też ból, niezrozumienie, a może nawet żal. Ale koncentrował się jedynie na gniewie, który przykrywał wszystko to, co zdążyło się wcześniej w nim zatlić. Usilnie tłamsił pozostałe odczucia, nie pozwalając sobie nawet na chwilę słabości. W tym momencie nie mógł.
„Ty skurwysynie.”
Nie prychnął mimo ogromnych chęci. Ale jego spojrzenie stało się bardziej przenikliwe, przeszywające wręcz, świdrujące każdy, nawet najmniejszy detal sylwetki. Zwłaszcza zranioną rękę. Wiedział, że następnym razem trafi w bebechy, przekręcając ostrze w ten sposób, by zdewastować jak najwięcej. Może miał bogate wnętrze.
Po cholerę?
Zakryte usta wygięły się w tak szerokim uśmiechu, że zmiana mimiki była widoczna nawet przez tkaninę. Wiedział, że nie musi się tłumaczyć i nawet nie miał zamiaru tego robić. Cisza miała mówić za niego i jednocześnie pozostawić miejsce na masę domysłów, których prawdopodobnie w głowie nieznajomego nie brakowało. Sytuacja, którą udało im się stworzyć na pewno nie należała do takich, z którym przychodzi mierzyć się na co dzień. Ale życie potrafi zaskakiwać. Nawet te po śmierci.
— Mógłbyś się chociaż próbować bronić — wyjaśnił najprościej jak się dało. Nawet zwierzęta zarzynane przez rzeźników decydowały się na zebranie całych pokładów sił, by spróbować ostatni raz wyswobodzić się i uciec. A on? Stał jak słup soli, zupełnie jakby brakowało mu całkowicie podstawowych, ludzkich odruchów. Kolejny, bardzo dobry powód, by nie uznawać go za człowieka. Nie miał ciała, to myślał sobie, że jest już nie wiadomo kim, że nic nie będzie w stanie mu zaszkodzić.
Niespodzianka, kurwa.
— Taka czerń nie jest ludzką barwą — skomentował tylko, nie nawiązując nawet do tego, że może powinien go dziabnąć jeszcze kilka razy. Wszystko w swoim czasie. Chociaż ta niecierpliwość była doprawy ujmująca. Nie spotkał się z czymś takim wcześniej, co czyniło to niecodzienne spotkanie jeszcze bardziej wyjątkowym. Może nawet specjalnym – bo w tym przypadku nie bałby się użyć tego słowa.
Wyciągnął jedną rękę przed siebie – palce wciąż miał ciasno zaciśnięte na rękojeści. Zamachał sztyletem w powietrzu, kreśląc w powietrzu szpikulcem niezrozumiały symbol. Może po prostu chciał jeszcze raz wyeksponować swoją broń. Nie pokwapił się nawet żeby wytrzeć metal – na gładkiej strukturze wciąż widoczna było czerwone zabarwienie. Może w ten sposób chciał pokazać swoją wyższość.
Albo chciał przekonać się czy krwawi w ten sam sposób co ludzie.
— Czy jest jakikolwiek logiczny powód, który mógłby powstrzymać mnie przed zrobieniem tego ponownie?
Broń przybliżył do swojej twarzy, jakby badał jej stan. Sunął spojrzeniem do samego czubka, chwilowo tracąc zainteresowanie swoim rozmówcą. Aż w końcu skierował dziób w jego stronę. Mięśnie miał napięte – gotowe, by w każdej chwili dokończyć to, co zaczął.
Przechylił łeb.
Czekał cierpliwie, zastygając na chwilę jak ofiara gorgony.
Ale nie był ofiarą w tym zestawieniu.
Warui Shin'ya and Kurō Satō szaleją za tym postem.
Dopóki nie przeszył bronią jego ciała, miał jeszcze wątpliwości.
Wątpliwości, które wyciągnął z niego wraz z jej ostrzem.
…przecież nie popełniłeś samobójstwa. To było lata temu.
Zacisnął dłoń na ranie, powstrzymując się – nie bez problemu – od wyrażenia bólu, jaki przy tym poczuł, na głos. Nie przy nim, nie przy nim, nie przy nim… Uczucie zaczęło obejmować coraz większą część ręki, w miarę jak razem z krwią z tkanek uchodziła adrenalina. Chciał w ten sposób zatamować krwawienie, ale czerwień przeciekała mu przez palce, kapiąc wciąż na ziemię przed nogami nieznajomego. Dla przeciętnego widza horrorów w tej scenie nie było wystarczająco dużo gore, żeby przyciągnąć go przed ekran w kinie, ale po wieczorze spędzonym z egzorcystą nie był już fanem tego gatunku. Czuł się tak… cliché. Jak w motywie z dziewczyną, uzupełniającą braki w inteligencji swoim wyglądem, która jest w filmie tylko po to, żeby zginąć najbardziej groteskową śmiercią. Oczywiście dopiero po scenie seksu, bo aktorka musi obowiązkowo pokazać piersi.
Skoro o rozbieraniu się mowa…
Spojrzał na przeciwnika, upewniając się, że nie ma – póki co – zamiaru ruszyć się w jego kierunku, i sięgnął dłonią do swojej koszuli. Drugą przytrzymał ją przy ciele. Ale tkanina nie porwała się. Poruszył ramionami, zrzucając z nich płaszcz, tak żeby odsłonić zranioną rękę. Nie mógł zawiązać materiału dookoła niej, bo przecież… Westchnął, nie spuszczając przy tym wzroku z sylwetki mężczyzny, która na tle światła latarni wyglądała jak cień. Jak jeden z nich.
Mógłbyś się chociaż próbować bronić.
Bardzo zabawne, przeszło mu przez myśl, ale już się nie śmiał.
– Po tym, jak powiedziałeś mi, że nie mogę?
W przeciwieństwie do zwierzęcia wiedział, że nie warto było rzucać się po rzeźni z tasakiem, który odciął mu łeb dopiero w połowie. Nie chciał, żeby zrobił to do końca. Panował nad swoimi odruchami bardziej od przeciętnego człowieka, być może w tym przypadku aż za bardzo – dlatego teraz stał bez ruchu, wodząc tylko oczami za bronią, której posiadanie eksponował przed nim mężczyzna. Oczywiście, że nie wytarł jej z jego krwi. O to mu chodziło; o to cholerne “patrz na mnie”. Kochał znajdować się w centrum uwagi, co? Nie mogąc odwrócić od niego wzroku – bo przecież mu na to nie pozwoli – patrzył na niego tak, jak gdyby mógł zobaczyć jego twarz przez maskę. Nie musiał jej jednak znać; miał pewność, że byłby w stanie rozpoznać go w tłumie ludzi po samych oczach.
Czuł się jak lew w cyrku, w którego treser strzelał z bicza, każąc mu robić jakieś sztuczki. Inaczej nie mógł określić zachowania nieznajomego, który przed zaatakowaniem go mówił mu jeszcze, jak ma zrobić unik. A przecież był tak blisko – na wyciągnięcie kłów…
Nie. Musiał zachować spokój, mimo że dawno już nikomu nie zdarzyło się wywołać w nim aż takiej frustracji. Czemu nie zostawił go tu samego ze swoimi myślami? Dlaczego tak bardzo zależało mu na tym, żeby zmienić całość jego wyrabianego latami życia światopoglądu? Przecież nie mógł na niego wpłynąć – a gdyby mógł, to po co by w ogóle chciał to robić? Chociaż… Może jednak mógł. Fakt, że nie trafił w niego z broni, którą zdawał się władać bardzo dobrze, co teraz z taką dumą pokazywał… Nie, nie, nie. Takie stwierdzenie było łatwe, a ludzie zmieniają się z trudem. W bólach. Prawda była taka, że Nobuo po prostu spierdolił. Nie wiedział jeszcze tylko jak bardzo.
– Logiczny dla mnie, czy dla ciebie? Bo to, co uważamy za logiczne, diametralnie się u nas różni – odparł, nie siląc się na ogrzanie swojego naturalnego, zimnego tonu głosu.
Właściwie to cud, że stanął na jego drodze. Wydawał się być idealnym naczyniem na przelanie w niego wszelkich negatywnych emocji, których po śmierci miał w sobie po brzegi.
– Nie ma żadnego powodu – odpowiedział tak wolno, że wręcz sylabizując. Logicznego nie było, a do jego emocji nie będzie się przecież odwoływać, bo, przepraszam, do czego?
Rzucił mu ostatnie, przeciągłe spojrzenie, zanim urwał je, znikając w ścianie, która na moment stała się jakże głęboką metaforą granicy między materialnym i duchowym światem, zanim wróciła do bycia zupełnie zwyczajną elewacją z cegieł.
has claw marks on it.
Warui Shin'ya and Sugiyama Nobuo szaleją za tym postem.
Dlaczego teraz zaczął się nad tym zastanawiać?
Przez niego. Wszystko było jego winą. Prowodyr całego wewnętrznego zamętu Sugiyamy. Nękające głowę myśli stawały się coraz bardziej nieznośne – w każdej sekundzie pojawiały się nowe, by stale zakłócać każdą podejmowaną próbę zachowania spokoju. I choć jego twarz zdawała się nie zdradzać zbyt wiele (częściowo też przez maskę), to wnętrze drżało. Jakby każda pojedyncza komórka ciała próbowała wydostać się na zewnątrz naczynia, zwanego organizmem.
Nieznajomemu udało się nieumyślnie tknąć wcześniej nieznane nikomu rejony psychiki medyka. Te najdalsze, niezbadane tereny, skrywane w najgłębszych czeluściach specjalnie po to, by nikt nie miał do nich łatwego dostępu. Ale jemu udało się przedrzeć przez wszystkie fasady. To był celny strzał, którego nie powstydziłby się żaden wyborowy strzelec. Jakaś cząstka Nobuo została ruszona do tego stopnia, że tylko przyćmienie tego naruszenia kilkukrotnie wyrecytowanymi w głowie zasadami Tsunami pozwało mu zachować względną trzeźwość umysłu. Właściwie to nadal nie był do końca pewny, czy ten nagły atak nie był po prostu impulsem, który wytworzył się w momencie natarcia na siebie wszystkich sprzecznych sygnałów i myśli. Takiej eksplozji nie dało się zatrzymać.
Ale nie żałował, przecież tak trzeba było. Potrafił wmówić sobie naprawdę wiele, zwłaszcza w momencie, w którym pojawiały się największe wątpliwości. Żeby pozbyć się ewentualnych wyrzutów sumienia lub zagłuszyć je na tyle, by w końcu stały się ledwo słyszalne.
„Po tym, jak powiedziałeś mi, że nie mogę?”
Wykrzywił się – nie lubił, gdy w taki sposób łapało się go za słówka. Nie lubił się też tłumaczyć z takich oczywistości, dlatego po prostu nie skomentował tej kwestii jakimikolwiek słowami, nawet jeśli sprawiła, że na skroni wyszła mu żyłka, ukazująca poirytowanie.
No jakoś tam bronić się mógł – w grę zawsze wchodziło złapanie za broń, próba wyrwania jej albo przeniknięcie przez pobliski przedmiot w ramach uniknięcia nadchodzącego uderzenia. Ale możliwości duchów w świecie ludzkim były ograniczone, o czym nieznajomy dotkliwie przekonywał się z każdą, mijającą chwilą. Im dłużej przebywał pośród śmiertelników, tym większą bezradność mógł odczuwać. Mógł jedynie bezczynnie przyglądać się wszystkim tym, których zostawił na świecie po swoim odejściu.
Wycelowana w demona broń nie wyglądała jak śmiertelna broń, ale obaj się przekonali, że potrafiła spełniać swoje zadanie należycie. Całe szczęście, że miał ją przy sobie – tylko dzięki temu narzędziu mógł się z nim rozprawić. Bo musiał tak postąpić, zrobić to co należy.
Zdusił w zarodku coraz bardziej wybrzmiewającą wątpliwość, zaciskając przy tym zęby, jakby mierzył się z ogromnym wewnętrznym bólem i próbował go za wszelką cenę zwalczyć. I może było w tym ziarno prawdy, ale nigdy otwarcie by się do tego nie przyznał. Nie potwierdziłby, że cała ta sytuacja w jakimś stopniu mu ciążyła.
Na kolejne słowa skinął łbem.
Słuszna uwaga, ich myślenie diametralnie się różniło – i całe szczęście, tylko by ktoś spróbował go porównać do tych kroczących po ludzkim padole poczwar. Na samą myśl nim wzdrygnęło. Ale nie ma też co się dziwić, bo gdyby umarł, a jego dusza utknęłaby między światami, to może cały światopogląd by mu runął.
„Nie ma żadnego powodu.”
Prychnął niezbyt głośno.
— Tak myślałem.
To był moment, w którym miał się odbić od podłoża i rzucić w jego stronę ze ślepą furią w oczach. I z wysuniętymi przed siebie sztyletami, tym razem dwoma. Odniósł jednak wrażenie, że czas na chwilę się zatrzymał. Potrafili wymienić ze sobą ostatnie, pożegnalne spojrzenia. Nieme pożegnanie – w jego oczach widział, że mogą się już nigdy nie spotkać, że odchodzi tak jak mu nakazano. To był też chwila, w której całe to spotkanie zdawało się nabrać więcej sensu. Myśli znowu zaczęły swój bieg. Każda z nich jak ostrze brzytwy zostawiała po sobie ślad. Każda nawiązywała pośrednio lub bezpośrednio do niego.
Rzucił się w stronę, gdzie kilka sekund wcześniej rysowała się sylwetka. Ostry czub prawie napotkał ceglaną ścianę – z trudem udało mu się cofnąć rękę i zatrzymać tuż przed przeszkodą. Czyli jednak – pozwolił mu uciec. Nie zaatakował na samym początku. Sugerował ucieczkę. Najlepsze wyjścia z sytuacji wskazywał niemal palcem, jak dziecku.
Wtedy poczuł też pustkę, taką, której nigdy wcześniej nie czuł.
— Żałosny — skomentował sam siebie. Gdyby tylko mógł, to uderzyłby siebie znienacka w twarz, tak na otrzeźwienie. — Jesteś pierdoloną, sprzecznością.
Ale przynajmniej uznał, że jesteś warty tego ostatniego spojrzenia.
Kurō Satō ubóstwia ten post.
Smak piwa nie jest przyjemnym. Od tamtego dnia, w którym za pocałunkiem spisał swą duszę na działania ziemskich diabląt — Shingetsu, stara się pozostawać trzeźwym. W każdym możliwym aspekcie. Narkotycznym, alkoholowym, ale przede wszystkim emocjonalnym. Oderwać ostatnie linki wiążące go z ludźmi, szczególnie tymi istotnymi. Nie pamięta, kiedy ostatnio widział Blotkę. W grudniu? Zapewne. Bał się przyznać do podjętych działań. Bał się Abueli wprost spojrzeć w oczy a te choć ślepe — już wiedziały. Kobieta ma teorię, którą od małego powtarzała każdemu z kociąt: wszystko byleby dla ludzi. Jego nowego ugrupowanie jest tego zaprzeczeniem. Jest machinalnym zwróceniem się w drugą stronę. Ku zaświatom. Ku temu, czego obawiał się najbardziej. I jebać rzeczywiście dusze postludzkie, ale najbardziej przerażały duchy przeszłości.
Dzień, kiedy ją poznał — tak dawno — rozmywa się pod grudniowym śniegiem nietrzeźwości. Przysypało go wtedy jak nigdy. Wie, że raz na jakiś czas wpada w cugi nieżycia, gdzie Śmierć goni go z jęzorem przez ramię przewieszonym, ale tym razem było dziwniej. Nierealniej. Przysiągłby, że wtedy umarł i urodził się gdzieś obok. W rzeczywistości na wskroś podobnej, ale na marginesach posiadającej dodatkowe uwagi.
Dlaczego. Mierzi go związka zmartwienia, która drga tuż pod źrenicą jak ta klisza właśnie. Smutek wyciągnięty głęboko z trzewi, ale wstrzymywany przez jej stoicką postawę. Mężczyzna oblizuje dolną wargę i raz jeszcze zalewa ją łykiem piwa, gdy tuż obok jego ramię trąca wysoka, muskularna kobieta o oczach żłobionych przegraną walką. Puszcza ją wolno, bo każdy tutaj łazi jak chce i to jest potrzebne. Wraca ku rozmówczyni z ramieniem opadającym na sąsiadującą ścianę. Nogę podwija pod drugą i koniuszkiem języka sięga prawego kła.
— Znaleźli mnie — Znalazł mnie. — w odpowiednim momencie. Poza tym potrzebuję hajsu, mieszkania, zajęcia. Mam dość wygrzebywania z siebie ostatnich gram zrozumienia dla szczeniaków z Kyōken. Myślę, że Karafurunie nazwaliby to wypaleniem zawodowym. — Śmieje się cicho, gardłowo, bo i tutaj wspomnienie bogatszych kast zdaje się trafionym żartem. — Nie robię nic szczególnego. Na ten moment. Przynieś, wynieś, pozamiataj, ale to zawsze coś. Głowę mam zajętą, ręce też. — Wzrusza ramionami, bo i nie znajduje lepszego wytłumaczenia dla podjętej decyzji. Jak przez sitko pamięta tamtejsze powody wpojenia się w struktury Shingetsu, a nawet jeśli, to ich tutaj i zapewnie nigdzie indziej, nie wyłoży. — Było to łatwiejsze niż myślałem, jeśli mam być szczery. Wystarczy zrobić komuś loda na uboczu. — Ponownie ten śmiech zbierający absurd, jak właśnie się orientuje, z dziesiątego grudnia. A jednak, nie zapomniał dokładnej daty. Zabawne. — Chciałem, żebyś wiedziała.
Rozkojarzony czymś przypadkowym, sam nie wie czym, spogląda za prawe ramię.
— Chyba zaczyna się kolejna runda.
Nagminność tych wydarzeń, to jak intensywne były w swojej barwie, uwagę jej zwracało ku szarości Nanashi, ku temu, jak ten chłopiec tu przed nią stojący, mdły w swych kolorach, w sercu jej funkcjonować począł jako ostoja. Stąd właśnie w oczach jej skrzy się coś, co do zmartwienie podobne jest z pozoru, uczucie, które mieszanką jest części innych i sama nie byłaby ich w stanie nakreślić; ale martwi się, niechże to określenie się przyjmie, bo Keita począł nasiąkać czerwienią, krwią wcale własną, pogłosem tej, która znaleźć się może na jego rękach. I choć zmyłaby z jego skóry juchę, gęstą, to tylko wtedy, gdyby i jej paliczki lepiłby się jej gorącem.
Spojrzeniem sięga dłoni jego właśnie, choć słucha, to na twarz nie spogląda. Przytakuje tylko, wysuwając szyjkę butelki z jego ujęcia, ją jak i własną odstawiając na bok. Wpierw pierwszą dłoń rozkłada przed sobą, rozczapierza palce, z delikatnie przechyloną głową z kieszeni spodni wyciągając dwa motki jasnego bandaża. Wpierw dookoła kciuka, a potem miękkim ruchem sunie nim przez nadgarstek, zwija do kości śródręcza a potem na zmianę od niego, ku każdemu z paliczków. Powoli i skrupulatnie opatula materiałem dłoń, skupiona na tym myślała nad odpowiedzą.
— Rozumiem — odpowiada. Bo rozumie, choć nie chce. Wie, że zachowałaby się tak samo, bo pamięta, że bliska była rzucenia się ku szaleństwu, za każdym razem skrajem ręki łapiąc się klifu, tylko po to, by wdrapać się nań i za kilka miesięcy znów zwisać. Na razie spogląda jeszcze, obserwuje fale rozbijające się o wyżłobione w skałach wyrwy i gdzieś pomiędzy nimi wypatruje dwóch szarych kamyczków. Nie powie mu, by uważał, z ust jej nie uciekną żadne moralizatorskie zdania, bo rozpłyną się w duchocie podziemia, nim do niego trafią. Chce, ale usta znów zaciśnięte są w cienką linię, kącik ich drga tylko za koniuszkiem krzywego nosa, gdy z pochyloną głową sięga przeciwległej dłoni. I tę, jak poprzednią, z tą samą uwagą zabezpiecza.
— Myśl o sobie — bandaż ponownie objął nadgarstek i przy nim zawinięty został tak, by nie wysupłał się przypadkiem — Tylko o to proszę.
Nie może prosić. Nie powinna, a robi to, może niekontrolowanie usta znów rozchylają się pod drżeniem strun głosowych, może z wyrwy umykają kolejne demony. Nie wie, ale prosi, krótkim spojrzeniem na twarz, gdy na jej własnej przez sekundę maluje się coś więcej niż podobne Nanashi zobojętnienie. Ściska dłoń, nim puści ją całkowicie, twarz odchylając ku obcym ludziom; bo ich miałkość uspokajała jak nic innego, nawet jeśli źrenice jej nienaturalnie już rozszerzone, a mięśnie spięte.
— Możemy iść kolejni, jeśli nadal chcesz.
@Gotō Keita
Powietrze przecinane jest uderzeniami, głębszymi westchnięciami a przede wszystkim tupotem ukrytym w wielu uniesionych ku górze głosach. Niby to wiwatują, ale nie do końca. Niby to obierają strony, ale też nie. Pomiędzy zgromadzonymi zawiązuje się pakt a nim potrzeba zwyczajnego odpuszczenia. Keita spogląda w te oczy umiejscowione na równi jego spojrzenia i kładzie na płucach głębokie, ciężkie westchnięcie. Wystarczył jeden błysk, jedno zajrzenie w jego wzrok i wiedział, że ta dziewczyna o wypowiedziach ograniczonych do krótkich, niby to urwanych w połowie zdań, potrzebuje podobnego. Podobnych jemu doświadczeń. Najlepiej tych graniczących ze zdrowym rozsądkiem.
Pozwala więc jej jak matce ująć pociachane czasem, zmęczeniem, zwykłym zapomnieniem dłonie i przygotować je do walki. Uśmiecha się ku tej myśli, bo zaplanowane potyczki nijak się mają do tych ulicznych, prawdziwych. Jasne, łamią kości i szarpią mięśnie, ale za obopólną zgodą przegranych. Bo, jeśli by na sytuację spojrzeć szerzej, każdy tutaj znajduje się w swym życiowym dole. Nie chcą się w podziemiach bić przedstawiciele wyższych klanów. Nie spotka się w mdłym, przesiąkniętym wilgocią szkielecie parkingu członków Minamoto, bogatszych mieszkańców Asakury. A jeśli już to ich twarze, członków tejże rodziny, to poobijane niechęcią, smutkiem, wkurwieniem. Spojrzenie mężczyzny spływa na kobiecy kark. Raz jeszcze gładzi ramię Rajki łagodnym wzrokiem, raz jeszcze chwyta płynne zaokrąglenia obcego tatuażu. Parska. Cicho, z wyrzutem, by wyrzucić z siebie chwilową, nagle wezbraną w gardle niechęć. Nic z nią nie zrobi. Z przeszłością. Może jej tylko wpierdolić.
Przestępuje z nogi na nogę, uciska palce do wnętrza dłoni i przytakuje jej nie wiedzieć, czy do prośby, czy propozycji zarezerwowania kolejki. Dla pewności dodaje po chwili:
— Możemy. — I z tym możemy już całkiem gubi poszerzające się jej źrenice, na które nic a zareagować może jedynie niechcianą troską. Chwilę później emocja zmieni w coś gorszego. Gorszego? Jednak nie. Z pewnością brutalniejszego.
Stają naprzeciwko siebie z pewnością charakterystyczną wszystkim tutejszym. Tą, która z przyjaciół tworzy automatycznych wrogów, rywali. Gnąc plecy acz napinając mięśnie, spogląda ku kobiecie, ku twarzy nie tylko złamanej w nosie, ale w spojrzeniu teraz zbyt pobudzonym. Uśmiecha się. Jest to uśmiech porywczy, dziecięcy, głupio nastoletni. Taki, który w żyły pompuje nagłą adrenalinę.
— No to hop.
W wyniku długiej stagnacji oraz zmiany kwartału wątek zostaje odgórnie zakończony, a lokacja zwolniona do użytku nowych fabuł. W razie chęci kontynuowania gry, zapraszamy do rozegrania dalszej akcji w retrospekcjach.
Zawieszony u sufitu worek zadrgał od uderzenia; łańcuch zaszeleścił, sprawiając, że wypchnięty siłą wypluł z siebie chmurę zalegającego kurzu.
Ciemność. Zawsze była to ciemność. Tchnienie nocy stało się prześcieradłem, osłoną kładącą się w łóżku każdej nocy. To ona jako jedyna pieściła knykcie i skronie, odgarniała włosy; sprawiała, że budził się o poranku, podnosił powieki i spoglądał w śnieżnobiały sufit. To ona utrzymywała go przy życiu. To przez nią nie czuł się komfortowo w świetle; oduczył się życia w promieniach dnia. Ostatnie smugi znikały właśnie pod kotarą aksamitnego kobaltu, rozcierały pastelowe barwy, budziły nowe koszmary. Wielokrotnie zastanawiał się, ile grozy mógł tak naprawdę znieść ludzki umysł, aby zachować niezłomną, nieugiętą łączność z rzeczywistością? Może tylko jemu wydawało się, że wciąż ją posiada?
Po silnym kopniaku rozległ się kolejny ciężki pogłos ciosu, a po nim kolejny, spawając, że ogromną, pustą przestrzeń wypełnił świt wyprowadzanych naprzemiennie agresywnych ataków; dźwięk pękających pod gołymi stropami drobinek żwiru, świstu wyrywającego się spomiędzy warg. Mężczyzna znajdował się blisko centrum — gdzie szara wylewka już dawno przesiąkała szkarłatną krwią. Plamy, choć przykryte brudem, nadal tworzyły ścieżkę pociągłych smug, dróg, którymi niejednokrotnie ciągnięto znokautowane ciała. Niezliczona ilość wylanych wiader wody nie była w stanie wymyć ring z zalegającej przemocy i śmierci; pamięci o wiwatach na cześć gości prężących zwiniętą, okaleczoną dłoń aż po sufit.
Tutaj od zawsze miała lać się krew, miały pękać kości.
Musiał ktoś umierać.
Srebrne więzy zaszeleściły ostatni raz, kolebiąc się żałośnie pozbawione werwy. Fenrys podszedł do przewieszonej przez barierkę koszulki. Materiałem przetarł mokrą twarz. Już dawno pozbył się tkaniny, ujawniając swoje szerokie barki i stwardniałe mięśnie pleców; każdy fragment podkreślała wilgoć; kropla tocząca się w napiętych żłobieniach. Pomiędzy łopatkami widoczna była pieczęć kontraktu — godność Shirai Asami. Kiedy odrzucał ubranie, wyjrzał przez ramię — w kierunku kilkunastu ustawionych w rzędzie filarów. Na ściągnięte brwi opadały stronki posklejanych włosów; skroń obsiadał świeży pot. W otaczającej go zimnej przestrzeni konstrukcje sprawiały wrażenie weneckich luster — były niczym miejsca, zza których mógł kryć się każdy. Ale czy naprawdę przeszkadzało mu to ryzyko? Nowe życie nauczyło go, że jest w stanie zniknąć w każdej chwili. Mógł zarzucić na siebie płachtę utkaną z cieni i pozornie rozpuścić się przed każdym możliwym wzorkiem. Nie prosił o tę moc, tak jak o życie, które przyjdzie mu spłacać do momentu, aż przesypujący się w klepsydrze piasek nie wskaże jego czas. Jakiekolwiek zdanie mężczyzny już dawno zostało mu odebrane. Zepchnięty na samo dno hierarchii, mógł jedynie tańczyć, jak mu zagrają. Nie mieli na muszce jedynie jego. Narażając się, narażał również Tsubame, a do tego nie mógł dopuścić.
Dojrzał przesuwającą się w półmroku wysoką sylwetkę. Błysk pojedynczych nonowych świateł walał się tajemniczo po nierównej warstwie betonu, podstępnie wydłużając ich cienie. Fenrys skupił na chłopaku całą swoją uwagę. Milczał, czując ciężar wetkniętego za pas pistoletu oraz wciśniętego noża chłodzącego mu biodro. W ciszy sięgnął do twardej rękojeści i zaciskając wokół niej dłoń, wysunął ją ostentacyjnie, hacząc paliczkiem kciuka po ostrej końcówce; bez wyczucia, bo w niepowstrzymanej fascynacji, pozwolił, aby spełzła po ostrzu szkarłatna kropla krwi.
Zastanawiał się, czy poprzez te brązowe oczy — jak przez szyby w oknie — chłopak miał wgląd w tę ukrytą w nim ciemność. Czy dostrzegał prawdziwego potwora, który się tam czaił?
UBIÓR:
Czarne, dresowe spodnie; bez koszulki; boso. Lewy nadgarstek zdobi pleciona, skórzana bransoletka. Prawe ramię pokryte bezbarwnym tatuażem sięgającym od ramienia aż do knykci. Pistolet wetknięty za pas - po prawej stronie kości krzyżowej.
Toda Kohaku ubóstwia ten post.
Do przemocy.
Do wymierzanych ciosów.
Do dewastowania ludzkich myśli (czasem też mienia).
Do posłusznego nurkowania w głębiny największego okrucieństwa.
Przyjmował każde polecenie z radością, trochę jak dorastający szczeniak opanowujący kolejne komendy i wyjątkowo spektakularne sztuczki, i wielokrotnie przyłapywał samego siebie na nazywaniu kundlem, wiernym oraz spragnionym upodlającej atencji od kogoś, kto dostrzegał w nim jedynie narzędzie; element niezbędny do zapolowania na zwierzynę. Paradoksalnie odnajdywał się we wspomnianej służalczości, wyzbyty jakiegokolwiek poczucia własnej godności i nienauczony prawdziwej decyzyjności, której został pozbawiony niezauważalnie jeszcze we wczesnym dzieciństwie, kiedy przesypiał mozolnie wlokące do przodu dnie wymalowane makabrą, krzykami katowanej matki, szlochem starszej siostry, tłuczonym szkłem kolejnych butelek rozpryskujących się o ściany. Za to później była już tylko czerń rozsmarowana smolistym smarem przez codzienność.
Ciemność wychowała chłopca o srebrnych włosach i złotych ślepiach drapieżnika — takiego, co zawsze walczył jedynie po to, aby przeżyć, jakby przetrwanie było dlań odrębnym powodem istnienia odizolowanym od pozostałych nasiąkniętych absurdalnością wyjętą ze zgrubiałych powtarzalnością motywów książek albo prowadzących donikąd filmów nieróżniących się od siebie, pomimo odrębnych tytułów i scenariuszy. Ciężkie kroki zakłóciły niedawny spokój brutalnym wkroczeniem w przestrzeń należącą do człowieka, którego wzrok pochwycił silnym kleszczem własnego spojrzenia i trzymał tak z bezczelnością, nie zamierzając odpuścić; nie przepadał za bycie tym
s ł a b s z y m,
nawet jeśli w pojedynku z Fenrysem rzeczywiście był drugim.
Niemalże parsknął na widok ciała napinającego się machinalnie w czymś pomiędzy obronnym gestem a łykowatym ostrzeżeniem ciśniętym w przeciwnika inherencją groźby i przestrogi, z których żadna nie była Kohaku obca. Niezliczone wizyty w betonowej klatce podziemnego parkingu wciąż wybrzmiewały natrętnym echem ciosów wyprowadzonych niecierpliwością chłopięcych pięści, połamanych kilkukrotnie palców zrastających się tygodniami, zasinień barwiących podskórnie przerażająco ciemnym fioletem spęczniałej krwi, zwinnych uskoków drażniących przeciwników pozbawionych młodości, za to zwilgotniałych z nadmiernego wysiłku, za jakim podstarzałe mięśnie nie nadążały; w każdym razie te ludzkie. Nie ignorował go — nie mógłby. Mężczyzna uosabiał agresję zaległą w skostnieniu narkomana przed przyjęciem kolejnej dawki ambrozyjskiego remedium ćpuna i najwyraźniej to uzależnienie od zdegenerowanych używek oscylujących dookoła bestialstwa nurzającego rozsądek we krwi, brodzącego w brutalizmie po łokcie, podtapiającego wyjałowione wygłodzeniem człowieczeństwo, splatało grubym węzłem zrozumienia niepojmowanego dla kogokolwiek, kto egzystował w świetle.
— Staruszku, nie przemęczaj się… — drwina, jakżeby inaczej, wypluta z rozkoszą. Odczłowieczeni wymazaniem imion zastąpionymi pseudonimami, jednak wciąż umiejętnie wgryzający złośliwościami we wszystkie wyszczerbienia kości czy nerwowe sploty drgające nieznośnie przy przesadnym nacisku. Okuri-inu przesuwał się powoli wzdłuż sztywnych filarów, naznaczał obecnością betonową powierzchnię nielegalnego wybiegu chłonącego tak krew, co śmierć. Obnażał zęby, podgryzał, prowokował. — Nawet nie jesteś w moim typie. — Parsknął chłodno śmiechem pozbawionym namacalnego rozbawienia.
Przystanął w odległości trzech metrów od niego, ze ściągniętymi łopatkami i lekko przekrzywioną głową, wymalowując szczerość zniecierpliwienia w podejrzliwie subtelnym uniesieniu kącika ust, i z wyuczeniem wkomponowanym w mięśniową pamięć pozbył się kruczoczarnej bluzy ciśniętej za plecy. Przedramiona pokryte zabliźnionymi wyżłobieniami ciągnącymi przez skórę komponowały się w szkaradną mozaikę, jednak zachowały drażniącą Kohaku delikatność w kontraście dla umięśnionej sylwetki przeklętego mężczyzny, którego twarz najchętniej rozkruszyłby własnymi dłońmi.
— Z a c z y n a m y ?
Pytanie najeżone rozdrażnieniem wystrzeliło naprzód, zderzając się z milczeniem brązowych oczu pochłoniętych bezdenną ciemnością łudząco podobną do tej, jaką dziewiętnastoletni kundel każdego poranka dostrzegał we własnym spojrzeniu.
@Fenrys Umbra (oto jestem <3)
Fenrys Umbra ubóstwia ten post.
Cisza, jaka zapadła po słowach Okuri-inu, zdawała się martwa, a w martwocie dało się słyszeć coś więcej — może stłumiony śmiech, może szelest materiału? Na pewno pierwszy krok. Każdy dźwięk rozchodził się tu echem, odbijając od nierównych ścian, jakby ktoś lub coś niewidzialnego szeptało za każdym razem do ucha, zapraszając do wejścia głębiej — w mrok, gdzie znikali ludzie.
Kurz unosił się przy każdym stawianym kroku Umbry, a łypiące spod nieprzystrzyżonej długiej grzywki oczy, cięły w milczeniu jak nóż. Oceniał chłopaka. Jego dobrze zbudowane ramiona, które skrywał dotąd pod grubym, materiałowym odzieniem. Wydawać się mogło, że yurei dostrzega każdy zarys na jasnym przedramieniu, że czyta z jego blizn, że nozdrza poruszają się przy tym w ekscytacji; że powietrze wypełniające przepalone tytoniem płuca, choć geste, ciężkie od wilgoci i zapachu pleśni, mówiło mu wszystko o stojącym przed nim shenkenshy. Był spowitym kiepską reputacją. Czy tak złą, jak jego? Bliskość chłopaka, jaką łapał wraz z oddechem, smakowała jak ziemia. Jak rozkład.
Zatrzymał się.
Stał przed dzieciakiem przez moment niczym zjawa. Wytwór wyobraźni. Jak potwór z szafy, jak trup, który wyczołgał się ze swojego grobu. Jak śmierć czająca się w zaułku. Byli siebie warci. Tylko podczas marnych walk, czuł, że jest w stanie zerwać więzy, którymi został opleciony wiele miesięcy wcześniej. Tylko podczas spoglądania w to płynne złoto, czuł, że nie obowiązują go żadne ograniczenia. Mógł go zabić. Tak samo, jak Okuri-inu mógł zabić jego. W tych dzielących ich teraz żałosnych metrach odległości zadarł szczeciniasty podbródek. Obie dłonie trzymał przy sobie, jedna z nich była zaczerwieniona od treningu, druga zaciskała rękojeść krótkiego ostrza.
Dopiero w tej odległości Toda mógł dojrzeć litościwy uśmiech kształtujący się na popękanych, szarych ustach.
— Ty mógłbyś być w moim — odezwał się tajemniczo; chrypa przecięła gęste powietrze. — Lubię słabeuszy.
W powietrzu unosił się zapach spoconego ciała.
— Zacznijmy — zarządził. — Zanim się rozmyślisz i zwiejesz.
Nie czekał na odpowiedź. Słowa były tylko preludium do tego, co miało nastąpić. Zadrgał, jego ciało napięło się w ułamku sekundy, a potem wystrzeliło naprzód. Fenrys uniósł swoją lewą rękę, zaczerwienioną od poprzednich ciosów. Pięść przecięła powietrze niczym pocisk; skierowała się prosto w twarz przeciwnika. Cios miał być brutalny, niekontrolowany, napędzany gniewem i żądzą krwi.
W momencie, gdy pięść zbliżyła się do celu, Kansatsusha zamierzał wykonać błyskawiczny ruch drugą ręką — krótki nóż, który dotąd pozostawał niemal niezauważony, miał mignąć ostrzem w słabym świetle. Ostry błysk stali miał wbić się w prawy bok Okuri-inu, jakby Fenrys nie tylko chciał go osłabić, wylać z niego krew, ale też rozerwać go na strzępy.
Tak jak na potwora przystało.
Warui Shin'ya ubóstwia ten post.