Tamura Shoten (田村商店) dawniej był malutkim sklepem rodzinnym specjalizującym się w sprzedaży ryżu — dziś jest to niewielka sieciówka małych sklepów spożywczych rozrzuconych po całym Fukkatsu, oferujących produkty w bardzo przystępnych cenach. Jedni narzekają, że jest ich zbyt dużo, a inni dziękują Bogom, że powstały i są otwarte 24/7. Znaleźć w nim można wszystko; od prasówki po mikrofalówki czekające na podgrzanie instant ramenu, pierożków z wieprzowiną czy pachnącego curry z wielkim kawałem mięcha na stercie ryżu, które czekają w jednej z wielu alejek. Chociaż sklep zdaje się malutki, po wejściu do jego wnętrza, człowiek odnosi wrażenie, że znalazł się w bardzo przestronnym markecie, w którym każda z półek wita innym, bardziej kuszącym produktem. Budynek wciśnięty jest w wąską uliczkę, pobłyskując w nocy rozświetlonym frontem, nęcąc i zapraszając w ciepłe wnętrze choćby na herbatę w tekturowym kubku. Dodatkowym plusem sklepu jest fakt, że w środku znajduje się bankomat; oraz, co zapewne dla wielu nocnych maruderów i imprezowiczów najważniejsze, rozbudowanym asortymentem alkoholi.
godzina 22:17
Lewa dłoń sięgnęła w kierunku okrągłego kociego łebka, który wystawił się ku zapartemu o poręcz ciału Hinote, jakby futrzak go znał, jakby Isayama przesiadywał tutaj codziennie. A po prawdzie; Shusei nie pamiętał, kiedy ostatni raz wyrwał się od pracy, od Shingetsu, a już w szczególności od tych popieprzonych koszmarów, które zżerały każdą noc w pocie i wymiotach. Był zmęczony, więc obecność kota nie irytowała, a zdawała się nieco łagodzić napięte rysy twarzy.
Między paliczkami palców w prawej ręce tlił się żar papierosa, smugą wijąc się w eterze, które jaśniało od neonowych świateł sklepu. Wiedział, że będzie czekał, bo jak kretyn zawsze wychodził wcześniej, wiedząc przecież, że na niektórych zawsze, ale to zawsze musiał czekać. Cóż, na Jirō mógł czekać. Głupota trochę, ale przyjaźń zawsze rządziła się swoimi prawami. Dlatego, kiedy opuszki siąknęły w miękkie futerko, czas się zatracał. Dlatego przylgnął do tych, którzy jeszcze w jakiś sposób powiązani byli z Shigeo. Dlatego czuł, że nieco słabnie. Odrobinę za bardzo. Kolejna głupota. Jak drzazga trwające wspomnienia, na które już nasunął się nowy naskórek.
Dźwięk dzwoneczka nad drzwiami sklepowymi pobrzękiwał raz po raz, ale nie odwracał uwagi mężczyzny od burego korpusu, który mruczał i łasił się w potrzebie bliskości. Mógłby się zastanowić, ile robactwa ściągnie na siebie, głaszcząc bezpańskie zwierze, ale zanim to nastąpiło, ciepło filtra przypomniało mu, że powinien już zgasić papieros, w którym tytoniu nie było już nawet na milimetr i bliższy był posmakowania filtra, jeżeli zaciągnie się choćby jeszcze raz.
— Ja pierdolę, zacznę po Ciebie karocę wysyłać. — Żachnięcie się w śmiechu opada razem z niedopałkiem na ziemię, bo kiedy Shusei odwraca się od metalowej balustrady, dostrzega znajomą sylwetkę. Piwne tęczówki zapierają się jednak nieco dłużej na twarzy, kiedy podeszwa dogniata niedopałek do ziemi. — Co Ty masz taką minę? Stało się coś? — Ale sylwetka Isayamy już pnie się przez schody, do frontu sklepu, łapiąc za klamkę i wpuszczając przed sobą przyjaciela. — Zmarł ktoś? — Nawet nie wiedział, jak bardzo pożałuje tych słów, które tkał w spokoju, może nawet rozbawieniu, marząc już tylko o otworzeniu puszki piwa i zapomnieniu o całym syfie, który targał go, od kiedy Mirai stanęło w płomieniach... Błąd. Od kiedy puścił Mirai z płomieniami i kłębami smolistego dymu.
Dziwne uczucie, coś jakby wyrzuty sumienia, oplatało się dookoła jego ciała. W pewnym momencie miał nawet wrażenie, że nie da rady postawić kolejnego kroku naprzód. Wcale nie chodziło o spóźnienie. Nie miał nawet pojęcia czy faktycznie się spóźnił czy może to Isayama był za wcześnie.
Szukanie innej, znajomej twarzy w tej, którą widział teraz przed sobą, było niewłaściwe.
I zbyt delikatnie określone.
Poczuł się jeszcze gorzej, gdy padło kolejne pytanie. Shūsei nawet noszonej przez Jiro maski zauważył, że coś jest nie tak. Może po prostu zgadł, jak podpowiadało mu marne tłumaczenie. Bardziej prawdopodobne, że poznał po przygaszonym wzroku. Hasegawa od razu odwrócił spojrzenie, niby nagle zainteresowany podświetloną nazwą sklepu. Nie mógł udawać, że nie zna tego miejsca, bo znali je wszyscy. Mógł za to zmienić temat, całkiem nieświadomy, że próbując się ratować zatopi kły w otwartej ranie.
– Spłonęło Mirai – wypalił w końcu, przełykając nagromadzoną w pysku ślinę – Taki bar w Nanashi.
Przepuszczony w drzwiach od razu zlustrował wnętrze sklepu, dopadając do najbliższego regału, jak spuszczony ze smyczy purchlak w fabryce zabawek. Jednak nawet to nie sprawiło, że urwał temat, uczepiając się go jak koła ratunkowego.
– Podobno kilka osób się spaliło. Nie wiem kto, tak trochę wolałem nie wiedzieć. Wiem tylko, że Bob przeżył. To właściciel – mówił dalej, całkowicie niewzruszony obecnością innych osób w sklepie, próbując wyłowić z głębi półki jakiś batonik – Czyli jest jakaś nadzieja, że je odbudują.
@Isayama Shūsei
Munehira Aoi ubóstwia ten post.
Gdyby ktoś wertował kiedyś kolorowe czasopisma towarzyskie, a sam Shū byłby wystarczająco zdesperowany, żeby wysyłać do nich listy, na głównej stronie — wielkimi, wytłuszczonymi, spasłymi wręcz literami widniałyby następujące zdania; „Isayama Shūsei, pseudonim Hinote, lat 33, kawaler, były wojskowy, bezdzietny oraz rasowy kretyn. Bezmyślny jak trzon łopaty i tępy jak majzel. Dyskretny, schludny, dobrze zarabiający, ale momentami emocjonalnie przypominający oposa, wytarganego ze śmietnika." Bo w mętnym spojrzeniu Jiro myślał, że dojrzał jakiś mało znaczący problem, a nie coś, co wedrze się pod skórę zimnym dreszczem, który zdusił w sztywnej ramie pleców. Czy wszystko ostatnio musiało gęstnieć tak szybko? Jeden oddech, jeden wydech i nagle atmosfera zmieniała się w gęstą breję, jakby ktoś wepchnął mu łeb w świńskie koryto. Skroń nieznacznie skłoniła się ku obłości barku, który uniósł się w geście zrezygnowania i sztucznej obojętności niknąc w szeleście kurtki. Tak bardzo sztucznej, tkaninie, jak i apatii, że sam starał się w niej zakotwiczyć, jakby to nie w nim leżała wina za chrzęst rozłupywanego szkła z drewnianych ram okien Mirai, który niczym drobny kurz wplatał się w pył ulicy. Ten ogień. Żar, który smagał świadomość. Bliskość Keity. Moment, w którym jakiekolwiek ludzkie odruchy ginęły przytłoczone chorą fiksacją, ale też odgórnym zleceniem, rozkazem, głupim — ale dla kogoś znaczącym. Nie jemu to oceniać. Nie jemu się sprzeciwiać. Nie, kiedy teraz opada z sił, a pod linią wodną oczu układa się siniec niedospania, koszmarów, które nawiedzają go każdej nocy, torsji, które osłabiają organizm. Blady jest jak suche gówno w lato; ale też wie, że Hasegawa rozumie dlaczego. Rozumie... nie główny problem, a sens zbliżającej się daty. Jej ciężar, który, chociaż z każdym kolejnym rokiem powinien stawać się lżejszym, dusi tak samo. — Znam Mirai. Ale Bob? Serio? — Dłoń sięga po sklepowy, niewielki koszyk, zaraz to podstawiając go bliżej Jiro, chociaż paliczki owijające się wokół plastikowej rączki bieleją znacząco. Zbyt znacząco. Na chuj wkładać tyle siły w trzymanie pustego koszyka? — Nie miał jakichś długów? — Nanashi. Praktycznie wszyscy mieli długi. Prawa dłoń sięga bezmyślnie na linię półek, zapierając się na niej, razem ze wzrokiem, który błądzi między ciastkami i żelkami.
Pierwszy nerwowy chrzęst, kilka alejek dalej, jakby przewracające się plastikowe butelki, lądujące w przytłumionym huku na wykafelkowaną posadzkę, mkną czysto przez ciszę sklepu. Ten specyficzny dźwięk, obijającego się plastiku wypełnionego gęstą cieczą. Olej? Ktoś się wrąbał w ścianę z olejami? Śmiech dziecka, zmęczony, ale nadal śmiech, unosi się nad regałami łagodnie, kiedy kilka z białych długich żarówek nerwowo błyska. Jak alfabet Morse’a. Jakby ćmy obijały się o zaokrąglone jarzeniówki, zakłócając ich pracę.
– Wyluzuj aż tyle tam nie nawrzucam.
Wystarczyłoby się zamknąć, udawać, że nic nie zobaczył i dalej grać w ich wesołą grę pełną ignorowania oczywistości, co było o wiele łatwiejsze niż stawienie czoła pewnym, nadchodzącym nieubłaganie rzeczom. Może podświadomie specjalnie próbował pociągnąć tygrysa za wąsy, by go sprowokować do ataku. Strach przed konfrontacją mógł być o wiele boleśniejszy niż sama konfrontacja.
– Raczej wszyscy mieli długi u niego. Typ miał pod ladą chyba najdłuższy zeszyt świata, by zapisywać nam coś na krechę. Nie tylko alkohol. Głównie żarcie.
Żarcie. Nie był nawet pewny czy na sam dźwięk tego słowa żołądek nie postanowił dopomnieć się o cokolwiek pełnym oburzenia burczeniem. Przestał na to zwracać uwagę już wieki temu. W końcu wiecznie był głodny, a skręcony z głodu żołądek był najnormalniejszym stanem jaki znał.
– Kochałem to miejsce. Tam poznałem Shigeo – urwał gwałtownie, choć nie na tyle szybko, by powstrzymać słowa, które nie powinny paść
Jiro nawet zastygł na sekundę w całkowitym bezruchu, zdając sobie z faktu co zrobił.
– Jeżeli nie chcesz tego słuchać, możesz zapchać mi pysk ramenem – podpowiedział od razu, całkiem rad, że na końcu języka miał durnotę na każdą okazję; zbyt długie trwanie w ciszy byłoby gorsze – Łagodny z kurczakiem i cebulką.
Śmiech dziecka, o tej porze, w takim miejscu ani trochę go nie zaskoczył. Życie w Nanashi rządziło się trochę innymi prawami, a hodowla nanashiańskich purchląt na wolnym wybiegu nie była niczym dziwnym. Nie musiał nawet widzieć chowającej się za regałami mordki, by wiedzieć z kim miał do czynienia.
– Kojarzę ten rechot. Kimishi pewnie znowu coś kradnie.
Niemal mimowolnie odszukał na półce ze słodyczami niewielkie opakowanie czekoladek czy innych ciastek, całe przyozdobione w rysunkowe psiątka w strojach policji i strażaków. Pudełko wylądowało w koszyku.
– Dostanie na pocieszenie jak mu właściciel spierze dupę za to, co rozpierdala.
Lampy zamigotały ponownie, a Hasegawa szybkim ruchem upewnił się, że w jego kapturze nie znajduje się żadne z kociąt. Specjalnie poodklejał je z siebie starannie niczym rzepy z psiego ogona, by na spotkaniu z Shū zachować resztki dawnej, pozornej normalności. Jednak mimo to wiedział z czym każdemu yurei powinny kojarzyć się ostrzegawcze zakłócenia w urządzeniach elektronicznych.
@Isayama Shūsei
Isayama Shūsei ubóstwia ten post.
W wyniku długiej stagnacji oraz zmiany kwartału wątek zostaje odgórnie zakończony, a lokacja zwolniona do użytku nowych fabuł. W razie chęci kontynuowania gry, zapraszamy do rozegrania dalszej akcji w retrospekcjach.
noc, okolice 2 godziny
Kap.
Los był przewrotny. Na tyle paskudny w swej arogancji, że nie miało znaczenia, na czyjej drodze stawał – młodych, starców, tych w kwiecie wieków, biednych, bogatych, zdrowych, chorych, nie było żadnej różnicy, każdy miał jednakowo przejebane, gdy przychodziło do wspomnianej przewrotności.
&emspKap.
Późna godzina nie przeszkadzała idącej ciemną uliczką postaci; jedynymi towarzyszącymi jej dźwiękami był odgłos ciężko stawianych kroków oraz miarowe kapanie, które wobec wszechogarniającej ciszy brzmiało jak cegła wypadająca z ostatniego piętra cegła – impakt, z jakim uderzała w ziemię, był równy hukowi strzelającej armaty. Czasem przez noc przebił się pisk jakiegoś szczura lub dłoń przesuwana po szorstkiej ścianie, lecz poza tym zabrakło czegokolwiek innego, panowała martwa cisza typowa dla śpiącego miasta.
Kap.
Sunący przed siebie chłopak odetchnął głębiej, dość ociężale jak na młody wiek, zbyt poirytowanie jak na powrót z pełnego muzyki i alkoholu klubu. Jednostajność kroków ustała; ich odgłos zastąpiło lekkie uderzenie, gdy plecy dla asekuracji podparły ścianę, tę samą, po której jeszcze przed momentem szurały długie palce. Komiksowe "thud" było ostatnim głośniejszym echem, które wypełniło pustość uliczki z mocą morskiej fali. Lepkie od ciemniej cieczy paliczki wyłuskały zippo bliźniacze do tego, które przed laty podarował niższej, czarnowłosej dziewczynce. Przez dłuższy moment lód lśniących neonowym światłem oczu wypatrywał w odbijającej jasny księżyc stali odpowiedzi, nie było ich tam, ani teraz, ani wczoraj, ani tydzień temu. Krótkie westchnienie poprzedziło wpierw pstryknięcie zębatki o krzemień, później syk buchającego płomienia. Lądujący między wargami filtr rozjaśnił bijący z zapalniczki blask; pół sekundy wystarczyło, by zawinięty w papier tytoń zatliły czerwienie, żółcie i pomarańcze, a szary kłąb wykontrasotwał naprzeciw czerni uliczki.
Wolna ręka – dotychczas trzymając uścisk niemal żelazny gdzieś w okolicach brzucha – poderwała się na moment do góry, krótka, niemal ulotna sekunda, w której przetarł blady pysk, pozostawiając na policzku wściekle czerwoną smugę idealnie współgrająca z ciemnymi sińcami w połowie przesłoniętymi kołnierzem szarej koszulki. Przymrużone w połowie ślepia skanowały otoczenia, nieskalany niepotrzebną myślą łeb zastanawiał się zaś, czy było to miejsce, w którym przyjdzie mu zamilknąć na wieki.
Potrząsnął nagle głową na boki w wyraźnym rozbawieniu.
Nie, to by było zbyt łatwe. Uzyskane wcześniej rany nie mogły być na tyle poważne, by pozbawić Blacka ostatniego tchu. Był zresztą pewien, że Fiona jakimś cudem dowiedziałaby się okoliczności, w jakich umarł i pośmiertnie go wyklęła, urządzając prawdziwe piekło z reszty istnienia poza światem ludzi. Wraz z kolejnym kłębem nikotyny płuca opuściły również jakiekolwiek uformowane na moment zmartwienia. Musiał to tylko wyklepać, nic trudnego. Wystarczyło jakoś dotrzeć do mieszkania bez tracenia przytomności po drodze. Wówczas rzeczywiście mógłby się wykrwawić, pozostawiając dla właścicielki sklepu, przy którym akurat stał niemałą niespodziankę tuż przed otwarciem. Mógł sobie jedynie wyobrażać konsternację i lub przerażenie zdobiące jej twarz, gdy chcąc wytrzepać wycieraczkę przed drzwiami wejściowymi, trafia na zimne truchło.
Po chwili zastanowienia... kusiło. Dla samej idei zrujnowania dnia komuś innemu, żeby to chociaż raz on nie łamał nóg na rzuconych przez życie kłodach. Kolejne zaciągnięcie papierosem wybiło mu z głowy podobne myśli. Zamiast tego odbił się niemal bez skrzywienia od ściany, kontynuując toporną wędrówkę; dzieląca go od domu odległość nie zmaleje od pełnych knowań myśli. Im dalej szedł, tym bardziej był przekonany, że krew która zdążyła już umknąć przez szerokie rozcięcie oraz usta osłaniane podczas kaszlu naznaczonego czerwienią było już na tyle mało, że przed oczami wirowały majaki. Mógłby przysiąc, że zarys idącej w oddali sylwetki wyglądał znajomo, bardziej znajomo niż chciał to przyznać – delikatnie rozkołysane podczas stawiania kroków biodra, wirujące przy każdym z nich pasma czerni (wciąż miała tak długie włosy? nie mógł dojrzeć), pewny siebie chód kogoś, kto ciągnął za sobą spojrzenia zarówno mężczyzn jak i kobiet. Nie tylko ze względu na niecodzienną, odstająca od japońskich norm urodę ale i aurę mroku oraz tajemnicy, które towarzyszyły jej nieprzerwanie. Nagle więc, wcale nie taki tym zdziwiony, poczuł uderzenie adrenaliny, całkiem jak wpuszczonego w krwioobieg narkotyku dającego chwilowe poczucie nadludzkiej siły. Nie wiedział jak ani kiedy, lecz wysforował naprzód z mocą zerwanego z łańcucha psa – nogi, nawet jeśli pozbawione zwyczajowej energii i nieco chwiejne poniosły go naprzód tuż do dziewczyny, którą ujrzał między migoczącymi cieniami. Zakrwawione ręce oplotły jej sylwetkę – chwyciły za materiał ubrań, otuliły palce wokół ramienia i wąskiej talii jakby jutra miało nie być, jakby w każdej chwili miała się rozpłynąć tuż przed jego oczami, tak samo, jak tytoniowe chmury ulatujące w nocne niebo jeszcze przed kilkoma minutami. Pysk nieznajomego, nie wiadomo kiedy, znalazł się w zgięciu między barkiem a szyją, wtulony w miękkość zaplątanych między nimi włosów.
Nawet nie drgnął, wypowiadając naznaczone angielszczyzną słowa, jeszcze nim ona sama zdołała cokolwiek z siebie wykrztusić.
– W końcu cię znalazłem...
A dzisiaj wypuścili mnie z aresztu, wiesz?
Uniosła wzrok ku górze. Porażona nagłym światłem odwróciła jednak spojrzenie z powrotem na chodnik, mrużąc mocniej przemęczone powieki. Dobrze, że choć Jego wypuścili, że na krótki moment poczuł się wolny. Nie znalazłaby liczby na to, ile razy starała się przeanalizować postać zamkniętą w kilkunastu mniej i bardziej szczegółowych zapętleniach; ile razy, gdy rozlegał się huk wystrzału, w głuchej ciszy obserwowała nocne cienie płomienną falą drgające na ścianie akademickiego pokoju. Z zakrwawionymi od zagryzania wargami spluwała sobie w twarz, ściskając w palcach akrylowe brzegi umywalki i wpatrując się we własne oczy, jakby mogła przebić się przez ich szarą, nijaką barwę, rozbić jak tanie szkło i sięgnąć tego, co chroniły; złapać we mgle barwne wspomnienia. Wmawiała sobie najróżniejsze scenariusze - przeważał jeden, najsensowniejszy. Bo przecież, gdyby był dla niej tak ważny, jak twierdził, nigdy nie dałaby rady go zapomnieć. Tymczasem nie kojarzyła imienia; znała jego wydźwięk, wychwyciła wplątane w monologi głoski, ale wydawały się obce i kanciaste. Szeptała je jednak wystarczającą ilość razy, aby osiadły na języku miękkim, melodycznym atłasem. Byłaby w stanie wymawiać je z czułością, której nie znało serce; aktorska gra wyszlifowana do perfekcji. A jednak, choć naciskała na absurd całej sytuacji, stale kręciła się po uliczkach Karafuruny; nawet po tym, co się wydarzyło, jakby kompletnie nie dostrzegała w odbiciu małej, bladej smugi tuż pod okiem. Yakushimaru miał rację, ilekroć powtarzał, jak głupio się zachowywała. Wiedziała o tym. Znała wagę swoich irracjonalności, a mimo tego stale je powielała. Bo nie przejrzała jeszcze wszystkich zaułków. Bo nie przepytała każdej osoby. Bo nie zajrzała za kurtynę wszystkich mrocznych zasłon. Niebezpieczeństwo wspinało się na jej ramiona dreszczem niepokoju, ale czy byłaby w stanie zrezygnować?
Pewnie mnie zapomnisz.
Sznur na gardle ścieśnił się, nogi przyspieszyły kroku.
Wiedz, że cię...
Huk, od którego uniosła dłoń. Palce musnęły słuchawkę wsuniętą do ucha, ale nie było sensu jej wyciągać; na nagraniu nie było nic więcej. Tylko ostre, chropowate szuranie, tylko upadek. Za każdym razem miała wrażenie, że gdy ciało po drugiej stronie zwalało się na glebę w łoskocie martwych mięśni, jej własne wspomnienia równie ciężko opadały na dno świadomości. I tam, jak pozostawiona gdzieś (gdzie? na litość boską GDZIE?) sylwetka mężczyzny z nagrania, gniły także wszystkie sytuacje, jakie z nim spędziła. Każdy jeden raz, gdy przychodziła do niego pod więzienie z tą samą twarz znaczoną powściągliwą reprymendą; gdy łapała go za ręce, ilekroć sięgał po nieswoją rzecz. Gdy kładła się z głowa na jego kolanach, pozwalając gładzić własne włosy, nos zanurzając w zapachu perfum.
Tęsknię.
Chciała powiedzieć, że też tęskniła; był jej częścią, fantomowym przyjacielem, urojeniem, od którego wariowała, narażała się, podkładała kark pod gilotynę, rżąc śmiechem szaleńca.
Cholerne, niezmienne przeznaczenie...
Nie wierzyła w przewrotności losu. W fatum. W przykrości powodowane przez z góry ustalone schematy. Nie wierzyła w krnąbrnych bogów, którzy z wysokich niebios przypatrywali się słabym, ludzkim pionkom, na firmamencie nieba tkając przyszłość. Nie wierzyła, a mimo tego, gdy nieoczekiwanie dostrzegła ruch, gdy ledwie uniosła głowę, wytrącona z zamyślenia, i poczuła cudzy zapach z mocnym dodatkiem nikotyny, gdy silna dłoń objęła ją w talii, przyciągając do siebie i przyciskając nagi brzuch do mokrej, gorącej powierzchni (huk wystrzału; tłuste krople krwi wsiąkające w piach); gdy szorstkie usta oparły się o zagłębienie w szyi, odsłoniętej przy nieoczekiwanym ruchu, podczas którego jeden z rękawów bluzy zsunął się z barku aż do łokcia, oddając pod dotyk smukłość obojczyków; wreszcie - gdy stanęła w kamiennym zaskoczeniu, przestała wierzyć nawet w swoją niewiarę.
Dała upust wyobraźni; pozwoliła, aby słowa - przecież obce, Jego głos znała na pamięć, różnił się od aktualnego, ale może jej się wydawało, może został zniekształcony przez jej własną skórę, o którą ocierały się ciepłe wargi? - nabrały magicznej barwy. Stały się symbolem tego, na co czekała; wstępem do prymitywnego, ckliwego: W końcu cię znalazłem, Maurie. Zmieniłem przyszłość.
Odetchnęła bezdźwięcznie, poruszając jedynie czernią kosmyków, łaskoczących w policzek. Zgrabiałe palce, po całej wieczności, odnalazły swoje miejsce na koszuli... kogo? Ryūjiego?
Chwyt w piersi nie puszczał; żebrowa klatka wydawała się pusta, podobnie jak umysł, z którego wywiało wszystkie opadłe liście huraganem wydarzeń.
To nie ten głos.
Obce nuty.
Angielski.
W plecaku trzymała paralizator; był ciężki jak obietnica złożona Yakushimaru, ale jednocześnie, gdzieś głęboko w skrzyni prawdziwych cech, leżały szczątki naiwności. Pojawiły się nieoczekiwanie, wtargnęły do żył, ciśnieniem docierając do mózgu, wprawiając ciało w ruch. Nie wyrwała się - jeżeli ten
(obcy...)
mężczyzna chciał jej zrobić krzywdę, jedynie zaostrzyłaby apetyt jego agresywności.
- Puść mnie - głos, stalowy jak barwa lśniącej rogówki, miał w sobie spokój rozkazu. - Proszę. To pomyłka.
Chciała usłyszeć, że nie.
like a flower;
She was fragile like
a b o m b.
Sullivan Black ubóstwia ten post.
Jasnowłosy uniósł dłoń, którą pokrywała zakrzepła krew od startego naskórka i przesunął jej wierzchem po policzku, ścierając z niego nieproszoną, brunatną plamę. Beznamiętny wzrok pozbawiony blasku, tak bardzo charakterystycznego dla żywych osób, utkwiony był w wykręcone ciało nieznajomego mężczyzny. Chłopaka? Może nastolatka. Ciężko było oszacować ile miał lat, ale dopiero wkraczał w dorosłość. Tego Yuzuha był pewien. Chyba. Może. Kto wie.
Był jednak wyższy. I cięższy. Do tego silniejszy. Dlatego też Yuzuha nie odczuwał jakiegokolwiek wstydu względem szczeniaka.
Zresztą, jakby kiedykolwiek odczuwał podobne emocje i uczucia.
Walka była krótka, zdecydowanie za szybka. Chociaż ostatecznie walką nazwać tego nie mógł. Nie potrafił się bić. Nie w bezpośrednim starciu. Jego ruchy były gwałtowne, chaotyczne, nastawione tylko i wyłącznie na jeden cel: wygrana. Ewentualnie zabicie. Bez większego zastanowienia chwycił za kamień i zdzielił nim napastnika. Prosto w czoło. Ot co, cała historia.
Uniósł obie dłonie ku górze, aby przeciągnąć się i wydać przy tym cichy jęk zadowolenia, który po chwili przekształcić się w sapnięcie pełne niezadowolenia. Zdał sobie sprawę, ze obity bok będzie dawał o sobie znać przez najbliższe dni, może i tygodnie. Nieznajomy miał mocną pięść. To musiał mu przyznać.
Podszedł bliżej i kucnął przed nim, wpatrując się przez dłuższą chwilę w nieprzytomną twarz. Żył. Jaka szkoda.
Sięgnął do kieszeni po telefon, przesunął kciukiem po ekranie, nakierował i zrobił zdjęcie. Ach, słodki turpizm. Najwyższy szczyt wszelakiej sztuki. Może powinien zrobić kolaż Maurze i jej wysłać?
Chłodne i brudne, zarówno od ziemi jak i krwi, palce opadły na kobiece ramie. Uścisk nie był mocny, ale na tyle stanowczy, że wyczuwalne było niedopuszczenie sprzeciwu, gdy szarpnął jej ciałem w swoją stronę, wciskając drobniejsze plecy ciemnowłosej wprost w swoją klatkę piersiową. Ostry zapach ziemi, zmieszany z krwią i czymś dziwnie słodkim opadł na jej ciało, gdy przycisnął policzek do jej głowy.
- Nie dotykaj jej. - ciche, gardłowe i ostrzegawcze warknięcie wyrwało się z gardła, przypominające bardziej dźwięk dzikiego zwierzęcia, niż człowieka. Wpatrywał się w nieznajomego, a mięśnie napięły się ostrzegawczo. Palce zsunęły się z ramienia, obejmując dziewczynę tuż przy obojczykach w geście obronnym, stawiając wyraźną barierę między nieznajomym.
- Naprzykrza ci się? Mogę się go pozbyć. - wyszeptał, tym razem o wiele łagodniej, kierując słowa bezpośrednio do niej. Bo oto przybył i on, wyłaniając się z nocnej ciemności. Cerber, stający na straży swojej pani, gotowy do ataku. Wystarczyło jej jedno słowo. Gest. Skinienie głową. Cokolwiek, by zaatakował. To ona trzymała smycz i zapięcie kagańca. I to ona decydowała, kiedy spuścić z łańcucha dziką bestię.
@Raikatsuji Shiimaura @Sullivan Black
Raikatsuji Shiimaura and Sullivan Black szaleją za tym postem.
Dłonie zadrżały od nagłego napięcia mięśni; palce stuliły się w pięści, a nerwowy oddech wymknął spomiędzy delikatnie rozchylonych ust, łaskocząc ciepłem odsłonięty skrawek dziewczęcego barku. To nie była ona, to nie miała prawa być ona. Z początku wymęczony utratą nadmiaru sił i energii umysł przeplótł jawę z wyobraźnią, stawiając przed błękitem oczu znajomą sylwetkę, tak dobrze pamiętane sploty miękkich włosów, lśniące niczym dwa neony, zadziorne oczy i uśmiech, którego żaden inny człowiek na świecie nie był w stanie odtworzyć. Kształt sylwetki również się nie zgadzał, dotarło to do niego w momencie, w którym obce dłonie wyszarpały dziewczę z uścisku jego własnych rąk.
Wtedy też dokładniej jej się przyjrzał i dotychczas ożywione ślepia zmatowiały, gdy ostateczny argument trafił na swoje miejsce, uświadamiając go o popełnionym błędzie. To nie była ona, to nie miała prawa być ona i nie zmieni tego zamajaczony utratą krwi umysł. Oddałby wszystko, żeby to była ona, ale świat nie miał tak cudownej mocy sprawczej, los był zaś zbyt przewrotny i kąśliwy, by pójść komukolwiek na rękę.
Miękkość zniknęła ze zmęczonych oczu obcojęzycznego chłopaka; zastąpiła ją ciężka do określenia pustka, jakby sam nie był do końca pewien jaką maskę powinien akurat założyć.
— To rzeczywiście pomyłka, najmocniej przepraszam — zaśmiał się krótko, dość luźno jak na skalę nieporozumienia, którą tą pomyłką wywołał. Dłoń, która jeszcze przed chwilą trzymała talię dziewczyny w miejscu powędrowała na tył głowy, mierzwiąc czarne kosmyki w niezręcznym geście. — Moja wina, jest ciemno i z kimś cię pomyliłem.
Zawiódł się, nie ukrywał tego; nawet w pozornie rozbawionym głosie dało się wyczuć przebijające na wierzch rozżalenie. Może to i lepiej, pomyślał po chwili. Bo i co by zrobił, gdyby to rzeczywiście była jego siostra? Jaką miał pewność, że pod napływem nagłej wściekłości nie wepchnie go pod najbliższy samochód? Nie zrobiłaby tego, wiedział to przecież, niemniej jednak bardziej niż aranżowanego wypadku obawiał się jej reakcji. Byłaby zła? Rozdrażniona? Zawiedziona tak mocno jak on tym, że z kimś ją pomylił? A może neonowe ślepia wypełniłyby łzy radości? Może rzuciłaby mu się w ramiona, tak jak zawsze to robiła gdy wracał po pozalekcyjnych zajęciach?
Dotychczas tkwiąca w ciemnych kosmykach dłoń wylądowała na twarzy, przemykając po napiętej skórze zmęczonym gestem — ubrudzone gęstą masą opuszki pozostawiły na licu ciemne smugi rozsmarowanej przypadkiem juchy. No tak, zapomniał o tym elemencie, wzdychając zaraz z rezygnacją. Drażnił go siedzący na ramieniu pech. Nie miał zamiaru zamiaru użerać się z wyglądającym na gotowego do potyczki chłopakiem, w ogóle nie zamierzał wchodzić nikomu w drogę, a patrząc na to, że z rany na brzuchu wciąż płynęła czerwień, to nawet nie powinien tego robić. Potrzebował jedynie odrobiny świętego spokoju, czy naprawdę wymagał zbyt wiele? Najwyraźniej.
— Głupia sprawa ale... — zaczął niespodziewanie, choć na nich nie patrzył. Wzrok utkwił w wyłuskanej z kieszeni paczce papierosów; wyjęcie papierosa i odpalenie go metalowym zippo zajęło ledwie kilka marnych sekund. — Nie wiecie w którą stronę do najbliższego szpitala?
@Raikatsuji Shiimaura @Raikatsuji Yuzuha
Raikatsuji Shiimaura and Raikatsuji Yuzuha szaleją za tym postem.