Tamura Shoten (田村商店) dawniej był malutkim sklepem rodzinnym specjalizującym się w sprzedaży ryżu — dziś jest to niewielka sieciówka małych sklepów spożywczych rozrzuconych po całym Fukkatsu, oferujących produkty w bardzo przystępnych cenach. Jedni narzekają, że jest ich zbyt dużo, a inni dziękują Bogom, że powstały i są otwarte 24/7. Znaleźć w nim można wszystko; od prasówki po mikrofalówki czekające na podgrzanie instant ramenu, pierożków z wieprzowiną czy pachnącego curry z wielkim kawałem mięcha na stercie ryżu, które czekają w jednej z wielu alejek. Chociaż sklep zdaje się malutki, po wejściu do jego wnętrza, człowiek odnosi wrażenie, że znalazł się w bardzo przestronnym markecie, w którym każda z półek wita innym, bardziej kuszącym produktem. Budynek wciśnięty jest w wąską uliczkę, pobłyskując w nocy rozświetlonym frontem, nęcąc i zapraszając w ciepłe wnętrze choćby na herbatę w tekturowym kubku. Dodatkowym plusem sklepu jest fakt, że w środku znajduje się bankomat; oraz, co zapewne dla wielu nocnych maruderów i imprezowiczów najważniejsze, rozbudowanym asortymentem alkoholi.
Nie był przecież tak głupi. Wiedział, że już niedługo nie odbierze od niego telefonu. Bo nie odbierze go od nikogo. Urządzenie będzie bzyczeć aż do wyładowania baterii, ostatecznie spoczywając gdzieś na podłodze obskurnego strychu w wiecznej ciszy, choć Shin'ya właściwie nie brał pod uwagę, aby ktokolwiek próbował się z nim skontaktować. Wybiegając z mieszkania, z bezcelowymi zapewnieniami śmigającymi na drugą stronę połączenia doskonale zdawał sobie sprawę, że dzisiejszy incydent to wyjątkowa sytuacja. Zapewne też jedyna.
Dźwięki załamującego się w głoskach tonu Seana go jednak motywowały. Truł się abstrakcyjnymi wizjami, w których ma przed sobą jeszcze wiele długich lat na to, aby ubiegać się o zaufanie chłopaka wymiotującego mu teraz prosto do ucha. Co za ironia. Chała. Powinien być wściekły za fakt, że ktoś, kto nie potrafił do niego wystukać jednozdaniowej wiadomości, odzywa się tylko w najpodlejszych kłopotach, ale nie potrafił wściekać się akurat na niego.
Bo w innych okolicznościach byliby przyjaciółmi. Co roku odwiedzaliby ten sam obalony pień, wyciągając z siebie coraz głębiej zakorzenione sekrety. Przyjeżdżałby po niego pod ośrodek, czekając już z dodatkowym kaskiem zawieszonym na kierownicy. Piekłby dwa ciasta na wigilię, może nawet Rimura zaprosiłby go na Nowy Rok jako piąte koło u wozu, przedstawiając przy okazji swoją dziewczynę, a Shin by prawie na nią nie patrzył, bo byłby dobrym kumplem.
Najlepszym.
- Świetna robota. - Komentarz był z pewnością zbędny, ale Warui nie zwracał uwagi na dobierane słowa. Skupił się wyłącznie na tym dokąd zmierzał. Pierwotnie zakładał, że wskoczy na motor, aby zwiększyć prędkość i przyspieszyć poszukiwania, ale uznał, że warto zaryzykować z tym, co wpadło do głowy jako pierwsze. Bo Tamura Shoten znajdowało się kilka minut drogi od jego kamienicy.
Stawianie wszystkiego na jedną kartę to niemal jego naturalny styl bycia. Fabrycznie zainstalowany system, przez który pakował się w tarapaty nie mniejsze niż te, z których teraz próbował wyrwać się Rimura. Wierzyć się nie chciało, że jak raz to nie jemu przypadła rola żałosnej ofiary, zwracającej zawartość żołądka z czystej głupoty przy podejmowaniu działań. Nie on ledwo kontaktował, nie on musiał skomleć o ratunek.
Zaciśnięte na urządzeniu palce pobladły od siły, jaką w to wkładał, gdy nagle rozległo się trzaśnięcie. Równolegle gdzieś niedaleko usłyszał bliźniaczy odpowiednik, przenosząc spojrzenie z szyldu sklepu na zaciemnioną, pozbawioną światła latarni okolicę.
- Rimura?
Brak odpowiedzi.
- Odezwij się.
Czuł zgrzany od żwawego marszu organizm. Wiedział zresztą jak wygląda - jak ktoś, kto zerwał się z łóżka. Nie miał pewności czy tylko to sobie wyobraża, czy jednak nawet pomimo maski jest w stanie wchłonąć ten charakterystyczny zapach jaki wytwarzają śpiące osoby; woń wygrzanej pościeli, ciepłych ubrań. Nie przebrał się przecież. Ledwo zarzucił na t-shirt kurtkę. Buty założył na bose stopy. Włosy miał w nieładzie nie tylko od biegu. Pod oczami jeszcze można było dostrzec cienie zmęczenia i choć chłodne, nocne powietrze powinno go orzeźwić to dopiero cisza, jaka zapadła na linii, przywróciła mu pełną jasność umysłu.
I może jak raz los był łaskawszy, litując się i zsyłając pozytywny zbieg okoliczności. Shin'ya zdążył pokonać jeszcze kilka metrów, nim nie dostrzegł leżącej na chodniku komórki. Dioda wciąż migała, sugerując podtrzymanie rozmowy, choć nikt się nie odzywał.
To wzmogło czujność; przymrużyło sine powieki, napięło mięśnie. Nagle, pomimo świszczącego w gardle powietrza, zmusił się do unormowania oddechu. Zwolnił, ostrożniej kładąc kroki. Wpierw pięta, potem reszta stopy. Schylił się, sięgając po telefon. Swój zdążył wrzucić do kieszeni kurtki, z własnością Rimury chciał zrobić to samo - ale zatrzymał się w połowie ruchu, dostrzegając minimalne drgnięcie spod ściany.
Zaułek niemal doszczętnie tonął w mroku, odcedzając wariant na to, aby przyjrzeć się, co mieścił w swoim wąskim odcinku. W rozszerzonych źrenicach yurei czaił się jednak wybitnie wysoki percepcyjny potencjał. Wiele można mu było zarzucić kłamstw, bo wiele swoich cech wyolbrzymiał do przesadnych, gargantuicznych wręcz rozmiarów. Ale spojrzenie miał absolutne; nie umknął mu więc ten o ton ciemniejszy kształt przylegający do zmurszałych, zimnych cegieł.
Kształt, który rozpoznał, od razu ruszając w jego stronę.
- Rimura - nazwisko padło stanowczo, choć z idiotyczną nutą łagodności; jakby nie chciał go bardziej spłoszyć. Albo jakby ledwo stłumił ulgę, że jednak go znalazł. - Jestem. - Dzieliło ich nie więcej niż pół metra, kiedy wyciągnął obandażowaną dłoń w kierunku chłopaka. Palce sięgnęły jego ramienia, kolana odrobinę się ugięły, chcąc pochylić sylwetkę, bardziej zrównać się z jego poziomem. - Możesz wstać? Zabiorę cię do domu.
ubiór; spodnie dresowe; ciuchy ewidentnie pogniecione; sportowe obuwie; włosy w nieładzie; maseczka na twarzy;
Seiwa-Genji Enma and Yakushimaru Seiya szaleją za tym postem.
— Odezwij się.
Nie posłuchał. Na przekór zacisnął mocniej szczęki, licząc na to, że w swoim rozedrganiu – z zimna, ze strachu i do cholery ze wszystkiego (bo miał wrażenie, że dzieje mu się wszystko naraz) — nie zacznie szczękać zębami. Nie otwierał oczu w myśl zasady, że dopóki on [Rimura] nie widział jego, ten ktoś też nie był w stanie go odszukać. Gdyby miał cztery lata i bawiłby się w chowanego z kimś znacznie starszym, zakrycie twarzy rękami zdziałałoby cuda, bo przecież nikt nie chciałby sprawić dziecku przykrości z powodu marnej kryjówki. Ale był dorosły i zasady piaskownicy już go nie obowiązywały. Zagrożenie było prawdziwe i właśnie zbliżało się do niego wielkimi (chyba) krokami, a on był w stanie tkwić w swoim durnym przeświadczeniu, że jednak mu się upiecze – cokolwiek miało się z nim stać. Wiedział aż za dobrze, co oznaczało cokolwiek i nie musiał pozostawiać za wiele wyobraźni. Sama myśl działała na niego jeszcze gorzej niż całe go gówno, które wesoło krążyło po jego krwioobiegu, podczas gdy jemu zdecydowanie wesoło nie było.
Rimura.
Pociągnął gwałtownie nosem, w którym też nazbierały się spływające łzy. Czuł ich słony posmak nawet na swoich wargach. To nie dźwięk zdradził jego obecność, ale był przekonany, że to właśnie z jego powodu ktoś właśnie zatrzymał się obok. Nie licząc nieustannego drżenia ciała, nad którym Sean nie był w stanie zapanować, nie ruszył się z miejsca, nie otworzył oczu ani nie odezwał się ani słowem, karmiąc się złudną nadzieją, że mężczyzna zaraz sobie pójdzie. „Jestem” dudniło mu w uszach, choć jednocześnie wybrzmiewało jak zza ściany – stłumione, trochę niezrozumiałe. Czuł się tak, jakby stał twarzą w twarz z potworem, który wypełzł spod łóżka i właśnie próbował zaciągnąć go tam, gdzie zabiera się wszystkich kłamliwych chłopców. Z jakiegoś powodu uznał, że to niemożliwe, by Warui znalazł się tu tak szybko. Nic dziwnego, że sparaliżowany strachem umysł traktował go jak zagrożenie. Zrobiło mu się niedobrze, gdy na ramieniu poczuł ciężar ręki. Nagle przestał się trząść, zamierając przy tym w martwym bezruchu, gdy wszystkie mięśnie jego ciała momentalnie spięły się. Nie słuchał pytań, bo te z trudem przebijały się przez nagle zbyt grubą błonę jego uszu. Miał wrażenie, że galopujące serce zaraz się zatrzyma, choć Shin’ya nie wierzył mu, gdy mówił, że umiera. I czuł, że musi coś zrobić, bo nie potrzebował satysfakcji z tego, że miał rację. Gdyby umarł, nie uraczyłby już rudowłosego pewnym siebie „a nie mówiłem?”. To, że zdawał sobie z tego sprawę świadczyło o tym, że ostatnie szare komórki jeszcze walczyły o przetrwanie, rozsądnie uświadamiając mu, że musi coś zrobić.
Musiał. Coś. Zrobić.
— Nie dotykaj mnie! — wrzasnął, gdy niespodziewanie oderwał rękę od ust i zamachnął się nią na oślep. W tonie jego głosu zdawało się być wszystko – przejmująca złość, strach, niezrozumiałe cierpienie i rozpacz. Wszystkie te emocje prawie rozerwały mu gardło, a na pustej ulicy w środku nocy niemalże odbiły się echem od wyrastających wysoko ponad nimi betonowych budynków. Uderzał byleby uderzyć – chciał go tylko odepchnąć, ale uderzenie było zbyt słabe, by cokolwiek zdziałać. Pod pięścią wyczuł jedynie twardość ramienia.
Niechętnie otworzył niezdrowo migoczące oczy, rozbieganym spojrzeniem próbując namierzyć twarz oprawcy. Wcześniej ściągnięte brwi, nagle uniosły się w zaskoczeniu, gdy przed oczami – teraz nagle szeroko otwartymi – dostrzegł twarz Waruiego. Chwilę zajęło mu łączenie ze sobą wszystkich faktów (z lekko rozchylonymi ustami musiał wyglądać idiotycznie) – zdążył nawet pomyśleć, że mózg właśnie płatał mu figle i podsuwał obrazy, które chciał zobaczyć. Paradoksalnie do wcześniejszego krzyku, zacisnął kurczowo palce na rękawie kurtki rudowłosego, choć w jego obecnym stanie wyrwanie mu się nie było żadnym wyczynem. Do wachlarza emocji dołączyło przytłaczające poczucie winy, gdy dotarło do niego, że niesłusznie się na nim wyżył, ale gdy próbował przeprosić, jego usta w pierwszej chwili poruszyły się bezgłośnie, a później zniknęły za przedramieniem, którym przysłonił twarz, gdy jego ciałem targnął kolejny rozpaczliwy spazm. Był bezpieczny i po tym prawie niekończącym się czasie walki o życie dziwnie było zdać sobie z tego sprawę. Gdyby nie to, że czuł się źle z powodu tego, że wyrwał go z łóżka w środku nocy i kazał oglądać się w tym beznadziejnym stanie, może nawet odczułby ulgę. Ale ta nie nadchodziła, bo było w nim za dużo wszystkiego – prawdopodobnie i tego, co gromadziło się w nim przez ostatnie lata, gdy wmawiał sobie, że nie może się rozpaść. I nadal nie mógł, ale rozpadał się kawałek po kawałku i miał nadzieję, że gdy wytrzeźwieje, coś jeszcze z niego zostanie.
— Nie idź. Przepraszam — wyjąkał we własny rękaw prawie niesłyszalnie. Pomiędzy urywanymi słowami pociągał nosem, choć próbował opanować ten żałosny odruch. — Muszę… chwilę… — chyba sam nie wiedział, czego właściwie potrzebował. Na pewno tego, by się uspokoić, co – sądząc po głębokich oddechach – właśnie próbował zrobić. — Głupie, co? — chyba próbował zdobyć się na szczyptę rozbawienia, ale kompletnie mu to nie wyszło, bo wcale nie było mu do śmiechu.
Warui Shin'ya and Seiwa-Genji Enma szaleją za tym postem.
Doświadczenie takiej negatywnej wylewności zasznurowało gardło Waruiego, który z wykwitającymi w spojrzeniu pytajnikami szukał na obliczu drugiego chłopaka jakiejkolwiek wskazówki na zrozumienie dlaczego dzieje się to, co się dzieje. Nie prosił go sam o pomoc? Nie po niego zadzwonił? Każda z tych oczywistości szczypała podniebienie, ale nigdy nie została wypowiedziana. Widok skulonej, rozedrganej, przede wszystkim jednak wściekłej i przerażonej postaci Rimury odkorkował beczkę jego racjonalności. Wszystkie sensowne motywy, które mógłby tutaj wprowadzić, wypływały właśnie pod niebywałym ciśnieniem, pustoszejąc wnętrze naczynia, w jakim podczas poszukiwań zdążył nagromadzić trochę pomysłów. Był zdolny jedynie do dalszego, nieruchomego wyczekiwania, z dłonią opartą na trzęsącym się, twardym od napiętych tkanek ramieniu, którą zdołał odsunąć dopiero po tym, jak cykl ataków gwałtownie został przerwany. Nieoczekiwane wyhamowanie zdawało się bardziej przerażające niż równie nieoczekiwana próba ewidentnego odepchnięcia. Pobliźnione palce stuliły się w pięści, nadgarstek nieomal zrównał z linią biodra; ale przegub zatrzymał się gdzieś w połowie drogi, napotykając opór naprężonego materiału kurtki.
Chwyt ciemnowłosego był cholernie słaby i byle szarpnięciem można było przerwać kontakt. Jeżeli nawet był zły na narzuconą rolę worka treningowego, nie dał tego po sobie poznać.
Nie idź.
Zacisnął lekko usta.
Przepraszam.
Chciał mu powiedzieć, że nie ma za co; nie było problemu; niech się tym nie przejmuje. To te narkotyki, w każdym razie coś, co mu podano. Czymkolwiek to było przemawiało przez niego; nie był sobą, nie mógł się kontrolować. Ilość powodów, aby winą obarczyć paskudny stan Rimury, a nie jego samego, mnożyła mu się w mózgu jak puszczone w przyspieszeniu nagranie rozkwitających pęków. Podświadomie zakorzeniła się w nim jednak niewygodna, zachwaszczona myśl - przekonanie, że środek odurzający jedynie zwolnił blokady, odsłaniając to, co za sobą mieściły.
NIE DOTYKAJ MNIE!
Wrzask odbijał się echem, niknął w otchłani pamięci, ale wciąż rozbrzmiewał, rezonował u dna ucha, tłukł się gdzieś po kątach, wracając, z każdą sekundą słabiej, ale jeszcze nie cichnąc kompletnie. Po tym jednym rozkazie Shin nie wiedział co powinien koniec końców zrobić; sondował zakrywane oblicze, szukając wszelkich luk, w których dojrzałby fragment nakrapianej piegami twarzy. Zdawało się, że Rimura wrócił do swojego ja, przynajmniej na tyle, na ile było to możliwe w obliczu przeżywanej tragedii. Powoli wyciągnął więc ku niemu niepochwyconą rękę; wciąż trzymał w niej upuszczoną niedawno własność.
- Głupie, co?
- Ważne, że nie uszkodziłeś mej boskiej twarzy dandysa. - Odchrząknął. - Świat by ci tego nie wybaczył. - A potem, bez względu na to, jak napięta była sytuacja; jak bardzo starał się patrzeć wszędzie, tylko nie na łkającego Seana, ile wyrzucał sobie za brak obycia i dostosowania do niewyobrażalnie skomplikowanych emocjonalnie scen jak ta, w której nagle również był aktorem, zdobył się na przejście do sedna. - Jeżeli... - znów musiał odchrząknąć; bardziej nerwowo. - Wiesz, potrzebujesz... - brakowało jedynie chaotycznej gestykulacji, ale byłaby marnym pomysłem w kontekście nadmiernie bojaźliwych symptomów z jakimi mogłaby się spotkać. Shin'ya przełknął ślinę, zaraz wzdychając; z rozdrażnienia na siebie, na słowa, które nagle okazały się zbyt trudne, na Rimurę, bo nic mu nie wyjaśniał, na zaułek, bo znajdował się 7 minut drogi od niego, a nie jedynie dwie. - Mogę się odsunąć, dać ci chwilę na oddech - skwitował wreszcie, mimowolnie zatrzymując rozbiegane spojrzenie na palcach zamkniętych na rękawie kurtki. - Albo wręcz przeciwnie.
Seiwa-Genji Enma and Yakushimaru Seiya szaleją za tym postem.
— Najwyżej byś mi oddał — wydukał wreszcie, bo było to dla niego jedyne sensowne rozwiązanie. Byle mocno. Jak na kogoś, kto przed momentem zaciekle walczył o życie, zaskakująco szybko się poddał. Może dlatego, że zaczynało do niego docierać, że właściwie nie wiedział, dlaczego się bronił, skoro od jakiegoś czasu wszystko zaczynało mu ciążyć. Za dużo wstydu, za dużo kłamstw, za dużo obowiązków, za dużo porażek. Na każdym kroku tylko zawodził i często myślał, że jego brak wyświadczyłby światu przysługę.
Chłopak od razu pokręcił głową i trudno powiedzieć, czy nie chciał, żeby się odsuwał, czy może nie potrzebował już chwili na oddech, co kłóciło się z tym, jak łapczywie wtłaczał powietrze w płuca. W palcach jeszcze chwilę miętolił jego rękaw, dopóki nie dotarło do niego, że może powinien go wypuścić. Przez moment sam wpatrywał się w swoją rękę dziwnie nieobecnym wzrokiem, co i tak wyglądało tak, jakby zapoznawał się z fakturą materiału. Musiał odzyskać rezon, bo nagle wzdrygnął się nieznacznie i cofnął rękę, mamrocząc pod nosem coś, co brzmiało jak kolejnego przeprosiny. Przyszło mu do głowy, że skoro zasugerował, że może się odsunąć, to na pewno chce to zrobić, a Rimura nie chciał przysparzać więcej problemów niż już zdążył mu przysporzyć.
— Jest okej — rzucił, choć nie brzmiało to zbyt przekonująco. Nic nie było okej, ale przynajmniej było już trochę lepiej. Przynajmniej nie był już sam i przynajmniej nikt nie siedział mu na ogonie, choć tego nie był do końca pewny, gdy przygryzłszy nerwowo dolną wargę, zwrócił twarz ku ulicy, ruchem samych oczu wodząc to w prawo, to w lewo, jakby upewniał się, że żadna sylwetka nie wyłoni się zza muru. Zwłaszcza teraz, gdy przez swoją głupotę mógł narazić drugą osobę. — Załatwiłem ci beznadziejne miejsce na spotkanie. Nie jestem w tym najlepszy — stwierdził ni z tego, ni z owego, nagle przypominając sobie, że rudowłosy znacznie lepiej radził sobie z zaproszeniami. Nawet jeśli nie wszystkie spotkania były idealne, ciemnowłosy musiał przyznać przed samym sobą, że miło je wspominał.
Przytknął koniec rękawa do wilgotnego nosa i poruszył ręką, pociągając nim jeszcze jeden raz, zanim westchnął ciężko, wypuszczając powietrze przez lekko rozchylone usta.
— Chyba już mogę wstać — obwieścił nagle, co nie brzmiało obiecująco, gdy znajdował się w tym stanie, ale Sean nawet z mętnym umysłem, w pierwszej chwili postanowił poradzić sobie sam. Wsparł się rękami po obu bokach, ignorując brud, który właśnie oblepiał świeże otarcia na jego dłoniach i podjął bezowocną próbę podźwignięcia się. Ciało rzadko odmawiało mu posłuszeństwa – ze względu na pracę musiał dbać o kondycję, a ze względu na rodzinę, nie doprowadzał się do takiego stanu, a alkohol ruszał tylko od święta (ledwie maczając w nim usta dla towarzystwa). To, że jego tyłek ledwo oderwawszy się od ziemi, zaraz runął na nią z powrotem, było dla niego czymś zupełnie nowym, ale upadek chyba go nie zraził, bo zaparł się znowu, tym razem opierając jedną rękę o brzeg kontenera. Był to raczej kiepski dzień na obnoszenie się z samodzielnością, bo egzaminu na nią nie zdał już w momencie, w którym sięgnął po telefon. Nie wiedział, czy serce przyspieszyło mu z wysiłku czy ze strachu, gdy jego sylwetka znów powróciła do pozycji siedzącej. Nigdy nie był odurzony i chociaż wiedział, jak niektóre leki działały na pacjentów, bał się, że ta nieporadność zostanie mu już na zawsze. — Nie mogę. Nie chcę tu zostać. I nie chcę do szpitala — obwieścił, obejmując się defensywnie ramionami. To, że Shin’ya planował zabrać do siebie, musiało umknąć jego uwadze, gdy jego umysł zarejestrował wyłącznie dotyk.
Warui Shin'ya and Seijun Nen szaleją za tym postem.
- Jest okej.
- Nie mogę zaprzeczyć.
Próby Seana, aby się podnieść, także nie wyglądały dobrze. Shin'ya koniec końców przełamał pierwszą blokadę.
- Radzisz sobie tak świetnie, że aż czuję się niepotrzebny. Pozwól, że chociaż pomogę ci wstać, tak dla połechtania mojego męskiego ego - sięgnął ku jego ramieniu, ale nim je pochwycił, zdołał jeszcze dodać taktyczne: tylko mnie nie bij. Rozbawienie, jakie przekradło się w poradzie, miało w sobie jednak coś dodatkowego; jakąś kolejną cząstkę frustracji, od której pęczniało w nim chore przeświadczenie, że ciało przestaje zgrywać się z psychiką. Oczywiście, wiedział doskonale, gdzie i z kim się znajduje, ale gdzieś w skroni i u podstawy czaszki zaczynało mu szumieć od szmerów; stawy miał zgrabiałe i niezbyt chwytne, czuł wprawdzie pod opuszkami palców materiał ubrania Rimury, ale ciężaru jego ciała już nie. - Oprzyj się o mnie. - Chociaż ja nigdy nie mogłem się tobie oprzeć - nie dodał już, nie chciał nadwyrężać powagi. W gardle ciążyła ta ckliwość, bo przecież nie mijała się z prawdą. Rimura od początku żył swoim życiem, każdorazowo o dwa kroki oddalony. Nie miało znaczenia ile razy go przywoływać bliżej, trzymał się granicy i być może ta introwertyczna natura tak przyciągała Waruiego. Wodził za nim uwagą jak przyczajony drapieżnik; węszył każdy trop, który miałby szansę zaprowadzić go do przecięcia dróg. Stał na skrzyżowaniach wybitnie rozbawiony, nonszalancki, jakby od początku to planował, a nie tak, jakby musiał odhaczyć szereg męczących sekwencji, wyłamywać przeszkody, walczyć z czasem.
Nie mieli zbyt wielu tematów do rozmów; nie posiadali setek nagromadzonych wspomnień, zamkniętych w kadrach zdjęć. Nie znali o sobie szczegółów, a ta garstka, którą udało się wywlec na światło dzienne podczas gry na Hanami, to raptem kropla. Miał przed sobą w gruncie rzeczy obcego człowieka z łatką imienia wszytą w twarz. Mógłby i wręcz powinien go tu zostawić, ale zastosowany chwyt był jedyną pewną reakcją, jaką wykazywało jego ciało.
- Mieszkam niedaleko - przypomniał, gdzieś po tym, jak szpital wykreślono z wariantów. - Możesz u mnie przenocować, Rimura. - Nie raziło go nawet wcześniejsze zbycie tej propozycji, bo być może niewyłapanie jej to efekt podanych środków, a nie niechęci, by po ludzku przytaknąć. Shin'ya nie był wykwalifikowanym specjalistą w przypadkach zatruć (chociaż nagle zamarzył, aby iść tą ścieżką i zmienić motyw kariery na jakąś toksykologię). Z pewnością na lepsze by im wyszło odwrócenie ról; Sean wiedziałby jak postępować z takim odurzeniem i jego interwencja skutkowałaby sprawniejszym wynikiem. Nieważne jednak jak byłoby korzystniej, skoro mieli, co mieli.
- Nie mam w mieszkaniu szczurów, kontenerów na śmieci, ani nawet białych ścian i sterylizowanych narzędzi chirurgicznych. Powinienem kwalifikować się do twoich wytycznych na temat wymarzonej lokacji w której bezpiecznie zezgonujesz aż do porannego kaca. - Drapało go w gardle, chociaż brzmiał całkiem normalnie. To zawsze zaskakiwało jak organizm potrafił sobie radzić mimo pobojowiska wewnątrz. - Tylko... wiem, że jestem wybitnie porywający, ale nie pisałem się nigdzie na plakietkę porywacza, a ty, zdaje się, masz już dość gości z takimi zadatkami. Wystarczy więc skromne: "tak, będzie świetnie, abym nie walał się na środku ulicy, chodźmy". - Cisza; tylko chwilowa, aby sprawdzić, czy przyswoił tak zawiłe, nerwowe teksty. - Brzmi okej?
Ye Lian and Rimura Sean szaleją za tym postem.
— Nie będę — obiecał, mamrocząc te słowa pod nosem. Chciał puścić w niepamięć wcześniejsze uderzenie, a teraz znów przeżywał je na nowo. Gdy rudowłosy sięgnął jego ramienia, mógł tylko zdziwić się tym, że wcześniej Sean był w stanie szarpnąć się na tyle mocno, by wyprowadzić całkiem solidny cios. Mięśnie miał prawie bezwiedne, więc od razu poddały się nawet tak niepewnemu chwytowi. Podnoszenie chłopaka z ziemi przypominało podnoszenie wypchanej ołowiem pacynki. Oparł się o niego bez zwyczajowego zawahania czy widocznego dystansu, z jakim podchodził do ludzi na co dzień. Nie robił przy tym żadnych wyjątków, jakby fakt, że miał swój komfortowy metr odległości, dostarczał mu tego niezbędnego minimum poczucia bezpieczeństwa. Wiedział, że nie wszyscy ludzie byli źli. To nie wszyscy sprawili, że czuł się źle, ilekroć druga osoba była za blisko. Nie zawsze jednak był w stanie rozróżnić cudze intencje. Kiedyś przecież też myślał, że nic mu nie grozi; ufał, że ta konkretna osoba nie zrobi niczego, czego by sobie nie życzył. Ale zrobiła, a Rimura od tamtej pory niepewnie funkcjonował wśród ludzi. Czuł się źle z myślą, że nie jest w stanie wyprzeć poczucia, że z każdą próbą zbliżenia się, czegoś od niego oczekiwano i to coś znów mogło okazać się brudne, brutalne i krzywdzące.
Gorsze od poprzedniego.
„Mieszkam niedaleko.”
Pokiwał głową, niewiele różniąc się przy tym od figurek psów, którymi ludzie dekorowali wnętrze swoich samochodów. Równie nieświadomy i równie podatny. Jego stan stopniowo ulegał zmianie, gdy wcześniejszy strach i wątpliwości zaczynały ustępować dziwnemu rozluźnieniu, które Warui miał szansę odczuć, gdy Sean musiał zdać się na jego siłę.
— Nie chcę być problemem — rzucił w odpowiedzi. W praktyce już nim był, z czego zdawał sobie sprawę, gdy w zażenowaniu przygryzł dolną wargę od wewnątrz, stawiając pierwszy powłóczysty krok przed siebie. Nie wyglądało jednak na to, że zamierzał uciekać. Ostatnią rzeczą, której chciał, było to, by Shin zostawił go samemu sobie. Prawdopodobnie przysłuchiwał się chłopakowi tylko jednym uchem, gdy przedstawiał mu potencjalne plusy tego wyboru. W jego głowie zachodziły właśnie inne procesy – myślał, w jaki sposób pogodzić nienarzucanie się z przyjęciem zaproszenia. Między neuronami dochodziło do poważnych spięć, gdy jedyną opcją, na jaką wpadł było: — Mogę spać na wycieraczce — wtrącone bełkotem pomiędzy dużo bardziej elokwentną wypowiedź rudowłosego. Nieważne, że na wycieraczkę był trochę zbyt przerośnięty, ale najwidoczniej był w stanie wyobrazić sobie, że tkwiąc w pozycji embrionalnej przez całą noc, zminimalizuje zużycie miejsca w jego domu. Całe szczęście niedługo te głupie pomysły i tak miały na dobre wyparować z jego głowy. Rano nie będzie mógł sobie o nich przypomnieć.
— Brzmi super — potwierdził, raz jeszcze dając mu do zrozumienia, że się zgadza. Choć sam jego głos nie brzmiał entuzjastycznie, sama wypowiedź już tak. Ale nie kłamał. To brzmiało „super”. Fakt, że nie musiał iść do szpitala był „super”. To, że nie musiał tu zostawać też było „super”. To, że mógł oszczędzić tego widoku swojemu rodzeństwu też było „super”.
Jedyny opór podczas parcia naprzód wynikał z tego, że Rimura coraz gorzej radził sobie z samodzielnym poruszaniem się. Choć Shin’ya czuł coś zupełnie sprzecznego, Sean czuł lekkość związaną z narkotykowym uniesieniem. Było mu daleko do wesołości, ale to, że zaczynało mu być wszystko jedno, było całkiem przyjemne, bo od dawna nie czuł, że jest mu wszystko jedno, a rzeczy, którymi na co dzień się przejmował były nieprzyjemne. Nie umiał przestać o nich myśleć. Teraz też nie, ale teraz wydawały mu się takie nieważne. Nieważne do tego stopnia, że poczuł nagłą potrzebę podzielenia się nimi z niemalże dosłownie ciągnącym go ze sobą Shinem. Wszystko tylko po to, żeby przekonać się, że jego udręki brzmiały równie głupio, co się… hm, myślały.
— Wiesz? Boję się ludzi — wypalił nagle, patrząc na swoje nogi. Nie robił tego z zażenowania – po prostu jakoś trudno było mu unieść głowę i przekręcić ją, by sprawdzić reakcję na to nagłe wyznanie. Zaczynał brzmieć, jak ktoś, kto przesadził z alkoholem. Ale czy istniał jakiś lepszy moment, by zebrać się na szczerość? — Ciebie też… czasem. Ale nie aż tak, bo potem przypominam sobie, że ratujesz dzieciaki i pieczesz ciasta — wspomniał, jakby uważał, że to faktycznie czyniło ludzi mniej strasznymi. W jego oczach na pewno. — Uderzyłem cię, bo myślałem, że to ktoś inny.
Warui Shin'ya ubóstwia ten post.
Sytuacja była podbramkowa i raczej mało wesoła, ale na samą wizję usta Waruiego drgnęły. Nic nie mógł na to poradzić. Rimura miał swoje denerwujące mankamenty. Trzymał zawsze dystans, który ciężko przyrównać do zwykłego zachowania przestrzeni osobistej. Zdawał się niemal niechętny towarzystwa w obrębie najbliższych trzech kontynentów, choć po jakimś czasie Shinowi przyszło na myśl, że może zbyt generalizował i wcale nie chodziło o ludzi. Tylko o niego. To przy nim się tak spinał, odwracał wzrok, w ten swój subtelny, ale dość stanowczy sposób zaznaczał, że woli, aby się cofnął. Więc, oczywiście, dostosowywał się do polecenia, ale głuchł na jego echo i moment później znów był blisko. Seana musiało to drażnić, zapewne nie bardziej niż fakt, że teraz sam się o niego opierał, pozbawiony względnej równowagi i motoryki. Ironia losu, że ktoś, kto tak nie mógł ścierpieć stałego kontaktu, nie poradziłby sobie z pokonaniem dwumetrowej trasy, już nie wspominając o dotarciu na czyjąkolwiek wycieraczkę.
- Możesz spać nawet przykryty kafelkami łazienkowymi, specjalnie je dla ciebie odkuję - potaknął, wsuwając bark pod ramię ciemnowłosego, przerzucając sobie uprzednio jego nadgarstek nad karkiem. Waga Rimury nie zwalała go z nóg, ale to wciąż dobre - na oko? - siedemdziesiąt kilogramów półprzytomnego mięsa. Mieli przed sobą odcinek, w którym chwiejny krok dwóch nie tak całkiem pijanych kretynów mógłby się skończyć wywinięciem orła tuż przed automatycznie otwieralnymi drzwiami Tamury, jeżeli któryś z nich (a niestety, jak zauważył Warui, on był tym kimś, kto powinien podjąć się funkcji wartownika) straci gardę. Choć na razie liczyło się tylko to, że plan brzmiał super; na pewno lepiej od szurających podeszew i niestabilnego oddechu. Jak radzić sobie ze strutymi organizmami? Nigdy wcześniej nie zderzył się z kimś o takiej problematyce. Wiedział jak zareagować na rozbitą tkankę i widok krwi; znał promieniujący ból mający swoje źródło w obitym biodrze... ale narkotyki? Alkohol? Nie tykał ani jednego, ani drugiego; stan upojenia był mu więc obcy i widok spanikowanego, a teraz całkiem zobojętniałego Rimury, tylko dodawał argumentów do tego, aby tak zostało.
- Wiesz?
- Hm?
- Boję się ludzi.
Wokół było tak jakoś cicho; za bardzo. Wszyscy nagle pogasili telewizory, nikt nie kupował niczego w całodobowej sieciówce, nie przejeżdżał autem z wizgiem hamujących opon, ani nie wyprowadzał nadzwyczaj rozszczekanego psa. Był tylko odgłos stawianych po zapiaszczonym chodniku kroków; i wydźwięk wyznania, którego Shin'ya nie mógł się spodziewać. Trawił to tak długo, że padło kolejne. I tym razem rzeczywiście się roześmiał. Parsknął, poruszając się w pojedynczym drgnięciu pod ramieniem Seana; dusząc chichot tylko pokręcił głową.
- Uderzyłem cię, bo pomyślałem, że to ktoś inny.
- Ktoś uderzająco podobny? - podsunął, ale w gruncie rzeczy było w tej wesołości coś wymuszonego; cierpkiego. Aktorska gra bez żadnej emocjonalnej duszy. - Musiał cię nieźle wkurzyć, że postanowiłeś zabawić się w handel biologią i sprzedać mu liścia. - Ilekroć mrugał, miał pod powiekami rozmazany kadr i na nowo przeżywał własne
zaskoczenie.
- To chyba pierwszy raz jak widziałem cię tak agresywnego. - Zdenerwowanie w tonie starał się rozluźnić, kiedy przytrzymał Rimurę przy kolejnym chwiejnym potknięciu. Mówił już dla samego mówienia; dla zagłuszenia ciszy, od której szumiało mu w głowie, jakby przeżywał sztorm. W sumie poniekąd tak było. Nic nie rozumiał. Nie potrafił określić co powinien zrobić i jak polepszyć kondycję towarzysza. Nie znał składu podanego mu tałatajstwa. Nie znał też przyczyny, dla którego w ogóle Sean to zażył. Miał na języku sto tysięcy torpedujących pytań i żadnego z nich nie potrafił wykrztusić, w zamian operując następnymi, dennymi idiotyzmami, obleczonymi w teatralne westchnienie: - Mogę jedynie dziękować genetyce, że ogarniam ciasta. Gdyby nie wrodzony talent, pewnie by mi się nie upiekło i leżelibyśmy teraz w duecie pod kontenerem. Dasz wiarę, że jeszcze 20 minut drogi?
I ciszej, znacznie ciszej: i że też boję się ludzi.