Niewielki park przecięty rzeką, gdzie drogi wyłożone są tak zwanymi kocimi łbami. Gdzieniegdzie widać kamienne ozdoby, w tym małe, omszałe pomniki, świadczące o tym, że miejsce ma swoje lata. Asakuyama całościowo ubarwiona jest drzewami wiśni i śliw. Pod ich rozłożystymi cieniami znajdują się ławki, dla tych pragnących, by spokojnie usiąść i odpocząć, oraz ulokowany nieco z boku mały staw z rybami koi, gdzie woda jest zawsze czyta, a zwierzęta dokarmione. Miejsce jak na centrum okazuje się iście magiczne, a w nocy, gdy zapalą się wszystkie lampy, nastrój nabiera nadnaturalnego piękna. Duże ilości zieleni, a podczas Hanami różu kwitnących sakur oraz ume, to zresztą prawdziwe ukojenie dla oczu. Tu łatwo przypomnieć sobie, że większość z mieszkańców na co dzień widzi głównie szare ulice.
Ulegli, którzy zapomnieli ustawić się w kolejce po asertywność kiedy ją rozdawali.
Agresywni, którzy na każdą słowną zaczepkę, nawet utrzymaną w przyjaznym tonie i przyozdobioną żartem reagują nazbyt intensywnie.
I ci, którym wszystko jedno. A wszelakie słowa zazwyczaj obijają się o nich niczym fale o falochrony, nie robiąc przy tym jakiejkolwiek krzywdy.
Jest też inny typ, o którym się nie mówi. Jest niczym wiatr i otwarte morze. Nieprzewidywalny, chaotyczny, nieokiełznany. Jego nastroje zmieniają się tak gwałtownie i nagle, że ciężko przygotować jakikolwiek scenariusz na spotkanie z nimi.
A Yuzuha zdecydowanie należał do ostatniego typu.
Bywały dni, kiedy bezwiednie spoglądał przed siebie, skupiając całą swą ulotną uwagę na martwych, nic nie znaczących punktach. Albo umierający motyl, który z powodu swej nieuwagi stał się posiłkiem tłustego pająka, zdawał się być o wiele ciekawszy aniżeli rozmówca, który próbował podjąć jakąkolwiek konwersację z jasnowłosym. Jednakże bywały również i takie dni, w których wystarczyła mała iskra, błahostka, zapalnik, aby pokazał zęby. I pazury, którymi szarpał aż do bladej kości.
Wszystko miało swoje miejsce w chaotycznym świecie chłopaka.
I nic nie było na swoim miejscu.
Myśli trzaskały o ściany czaszki.
Ale też milczały.
Westchnął, wpatrując się beznamiętnie w samochód, a raczej w zarysowane sylwetki za szybą. Nie dostrzegał ich twarzy. Zlewały się ze sobą niczym kleista smoła.
Yuzuha prezentował się niczym marmurowa rzeźba. Bez ruchu. Jakby zapomniał jak się oddycha. Oświetlony reflektorami samochodu.
W końcu się odezwał, ale nawet nie drgnął, niezrażony groźbami wydobywającymi się z silnika.
- Uciekłeś z domu spokojnej starości? Czy z oddziału geriatrycznego? - zapytał cicho, ale na tyle głośno, że mężczyzna z pewnością go dosłyszał.
- Gdybyś ładnie spytał, kto wie, może i bym się ruszył. Wiesz, musisz mnie ładnie poprosić. - kolejny krok do przodu. Przechylił się i oparł dłońmi o przednią maskę samochodu, przechylając głowę w bok, aby przyjrzeć się bliżej osobom w środku.
- Ach, jesteś z chłopakiem. Bawisz się w sugar daddiego? - zmrużył oczy niczym kot, na widok czającej się w zaroślach myszy.
- Obrzydliwe. - odepchnął się od maski i spojrzał na swoje dłonie, jakby rzeczywiście dotknął czegoś obrzydliwego. Jak na potwierdzenie swych słów, wyciągnął z kieszeni yukaty małą paczkę mokrych chusteczek.
Obrzydliwe.
Samochód?
A może perspektywa, że byli gejami?
Mokra chusteczka nawilżona środkiem antybakteryjnymi przesunęła się po bladej skórze dłoni.
Być może i jedno, i drugie.
Albo żadne.
@Shogo Tomomi @Ye Lian
Ye Lian and Shogo Tomomi szaleją za tym postem.
W pierwszej chwili nie zrozumiał, stąd w tęczówkach szklanych jak zamarznięta tafa wody odbiła się pierwsza wątpliwość. Jadeitowe spojrzenie — gnieżdżące się gdzieś w okolicy obojczyków — wywołało nieznośny skurcz. Chciał zignorować pytanie, bo tak byłoby dla niego łatwiej, ale na to było już za późno — o jedno dłuższe spojrzenie.
— Zacząłem od jakiegoś czasu — odparł zgodnie z prawdą, ulegając pomrukom pracującego sinika. — Są na świecie rzeczy, które nigdy się nie zmienią.
Naturalnie. Shogo nie wiedział jednak, że nie mówią o nieśmiertelniku, który za dawnych czasów przyozdabiał szczupłą szyję, nadając jej wojskową powagę i niezdarty immunitet. Nie wiedział również, że tamten od lat leży zwinięty w ciemnej szufladzie wraz ze wszystkimi upoważnieniami, kartami i paszportami, które powinien zamknąć w kartonowym pudle i wepchnąć w kąt głębokiej szafy. Schowany pod tkaniną łańcuszek, należał do kogoś innego. Do osoby, którą znali, ale tylko dla jednego z nich była całkowicie i bezsprzecznie martwa.
Dzieląc się tą niepełną prawdą, przymknął oczy w krótkotrwałej relaksacji; kącik warg drgnął leciutko, gdy klimatyzacja uniosła opadające na oczy blade pasma włosów. Powroty do wspomnień potrafiły być przyjemne — zwłaszcza do tych upchniętych w granicach japońskiej wyspy; nieczęsto wychylał się na zachód — tam, gdzie niecałe trzydzieści lat temu wydał pierwszy niezadowolony krzyk, jakby już w chwili narodzin zapierał się przed czekającym go życiem.
— To było podczas festiwalu — zgodził się, a półszept nadał spokojnego tła kolejnym tonom: — Wypiliście parę czarek za dużo. Było was słychać na drugim krańcu miasta. — Przed oczami rozciągnęła się noc pełna kolorowych iskier. — Zaczęło się od mężczyzny, który przygadał się nam od kilku minut. Bawił się zapalniczką, co chwila uwalniając ogień. Wyglądał na niespokojnego. Gdybyśmy tam zostali, któryś wróciłby do domu z wybitym zębem. — W tamtym momencie urwał i dotknął grzywki, przekładając kosmyki w odpowiednie miejsce. — Uznaliście to za umiejętność, a ja po prostu w odróżnieniu od was byłem trzeźwy — odchrząknął — zresztą. Dążenie do oddania podobieństwa jest zupełnie naturalnym procesem.
Dziesięć sekund. Dziesięć sekund po wypowiedzeniu tych słów poczuł szarpnięcie i gdyby Tomomi nie postanowił go ostrzec, zapewne zaparłby się w siedzeniu niczym kot, wbijający pazury w kanapę, ze strachu przed czekającą kąpielą. Teraz wygadał, choć o ćwierć przystępniej. Gwałtowne zatrzymanie spowodowało, że obróciwszy się do kierowcy, przez moment wbijał w niego wzrok — pochylał się i uśmiechał w ten charakterystyczny bezwstydny, wilczy sposób zdolny wywołać onieśmielenie. Bez tych wygiętych kącików straciłby na uroku; byłby całkowicie inną osobą — absolutnie wcześniej Ye Lianowi nieznaną.
Ostatni odcinek drogi zaciskał wręczony cienki papier. Wyczuwał, jak się rozrywa. Tak samo, jak myśli poddane własnym konkluzjom. Ye Lian był przygotowany na jej nieobecność. Odpowiedzią były wymieniane wiadomości tekstowe, ale sedno pozostawało nieodgadnione. Teraz gdy w tonie pobrzmiewała niesprawiedliwość, pogrążył się w dziwnej nostalgii, a myśl, aby choć zahaczyć o temat, urwała się w momencie nadciągających słów:
— Bądź tak miły i zjeżdżaj młody.
Uniósł spojrzenie na przednią szybę. Dostrzegł go — zarys młodej sylwetki, tak przerażającej i upiornej, że równie dobrze mógł uchodzić za zjawę. Z tego też powodu spoglądnął dyskretnie na kompana, który bardziej niż przerażony, zdawał się rozdrażniony i chętny do dalszej prowokacji. Krótki hałas kazał mu spojrzeć w tajemnicze oczy, w iskrę, która niepozornie — acz pewnie nawet bez powodu — zaczepiła o jego jasną twarz; szarpnęła za skrywane pod skórą nerwy. Zamknął oczy i zastanowił się, czy nieszczęście naprawdę zaskakuje, czy też może w jakiś sposób — w formie niepokoju albo głębokiego przeczucia — daje wrażenie, że nadchodzi.
Proszę, Shogo, po prostu odpuśćmy.
— Ach, jesteś z chłopakiem. Bawisz się […]
— [...] Obrzydliwe.
Obrzydliwe.
Serce zaszemrało w piersi. Płuca zatrzasnęły powietrze. Chłód przebiegł przez całą nieruchomą twarz, sprawiając, że zbladł o dwa tony. To właśnie na to określenie wydawał się poruszyć. Gest z pewnością przykuł uwagę Shogo. Prawdopodobnie jak wszyscy inni, tak i Tomomi zdawał sobie sprawę, że Ye Lian zawsze panuje nad każdą swoją reakcją, a jego mowa ciała jest zazwyczaj dla rozmówców nieprzenikniona. Teraz skrępowanie sprawiło, że nie potrafił dobyć głosu; chciał zaprzeczyć, a przecież nie został na niczym przyłapany; chciał obrócić się w kierunku Shogo i... no właśnie, co Ye Lian? Naprawdę? Wytłumaczyć się?
Rozległ się nerwowy trzask. Nim Shogo zdał sobie sprawę, Ye Lian pchnął drzwi i wyszedł na parking. Spanikował nie tyle przez to, że chłopak to zasugerował, ile raczej przez sam fakt, że być może udało mu dostrzec piętno uchybienia skrywanego przed światem.
— Obserwując ludzką naturę, człowiek przestaje spodziewać się po niej zbyt wiele. Śmiem powiedzieć, że czcza gadanina jest rzeczą niewłaściwą i nieprzyzwoitą i nieczęsto zawiera jakąkolwiek prawdę — urwał, a palce zaciskające klamkę, zadrżały, choć słowa wcale tego nie zdradzały. — Nie wyciągaj pochopnych wniosków, skoro nie jesteś ich pewny. Co próbujesz zyskać? Jeśli zainteresowanie, już je osiągnąłeś.
Warui Shin'ya, Hecate Black and Shogo Tomomi szaleją za tym postem.
Jednakże ich brak zmusza jednostkę do czegoś innego - do ich wyuczenia się. Zapamiętania schematów. Ludzkich odruchów. Nawyków. Mimiki.
Zresztą, aby móc funkcjonować w społeczeństwie każdy czubek, tak jak w przypadku Yuzuhy, jest do tego wręcz zmuszony. Inaczej nie ma szans na opuszczenie zamkniętego zakładu psychiatrycznego. "To dla twojego dobra", mawiali. "Będzie lepiej ci się żyło, jak wpasujesz się w ramy społeczeństwa". I tak dalej, i tak dalej. Więc kłamstwa. Pustych obietnic. Zapewnień.
Oczywiście to wszystko zalicza się do pseudo gównianej prawdy.
Kłamstwa zawsze pozostaną kłamstwami. Tak samo, jak gówno posypane brokatem zawsze pozostanie gównem.
Wzrok jasnowłosego z ociąganiem, wręcz leniwą manierą przesunął się na drugiego z mężczyzn, który postanowił się z nim skonfrontować. Jego reakcja była wręcz namacalna.
No proszę.
Czyli jednak.
- Uderz w stół a nożyce się odezwą. - odparł Yuzuha, przechylając lekko głowę na bok, kiedy słuchał jego bełkotu.
- Gdyby tak było, jak mówisz, to świat pogrążyłby się w słodkiej ciszy a ty nie mieliłbyś teraz jęzorem. - usta chłopaka ugięły się delikatnie pod naporem fałszywie miłego uśmiechu, choć oczy pozostawały nieruchome, bez nawet blasku emocji.
- Przypomina mi to kobiety, które do nas trafiały. Próbowały różnych sposobów, ale zawsze kończyły tak samo. Jedne krzyczały. Inne płakały. Błagały. Jeszcze inne odgrażały się. Próbowały walczyć. Ale były też takie, które poddawały się. Chociaż pamiętam, że była jedna, której prawie się udało. Nie wiem jak, ale prawie owinęła go sobie w okół palca. Prawie jej uległ. Ale zdradziły ją oczy. Pełne pogardy i nienawiści. - uśmiech poszerzył się na wspomnienia, które choć zdawały się majaczyć za zamgloną ścianą, to paradoksalnie, były pełne barw, dźwięków i zapachów, które nie pozwalały mu o sobie zapomnieć.
Jakby to wszystko wydarzyło się zaledwie wczoraj, a nie piętnaście lat temu.
- Wiesz co was łączy? Te kobiety i ciebie? Emocje. Emocje, które pozwalają czytać z was jak z otwartej książki. Tak jak teraz. Trafiłem w czuły punkt, prawda? - zachichotał, a był to śmiech tak suchy, że chyba wszystkie jeziora dookoła nich wyschły.
Zapadła cisza, która była tak namacalna, że aż wręcz bolesna. Dopiero cichy odgłos ropuchy wznowił ruch świata i przywrócił życie do rzeczywistości. Yuzuha odwrócił momentalnie głowę i podążył za dźwiękiem zwierzęcia, które w tym momencie wydawało się o wiele ciekawsze aniżeli dwójka mężczyzn, zupełnie tracąc nimi swoje zainteresowanie.
zt
@Ye Lian @Shogo Tomomi
Są na świecie rzeczy, które nigdy się nie zmienią., wskazały na krater, jak celownik snajperskiego karabinu. Wiedział, że kryła się tam poszukiwana odpowiedź, ale nie miał pojęcia, jak się do niej dostać. Wyrywała mu się z palców, jak pustynny piasek, który niezatrzymany, wciskał się w oczy podczas pustynnej burzy, nawet gdy próbowali się zasłaniać. Niedopowiedzenie ziejące szyderczo, aż odwróci wzrok wypełniony piaskiem. Analogia znajoma, bo i przekradająca cieniem przez jasność rysów Liana. Zamknięta szczelnie w lodowej fakturze opanowania, trzymana na sztywnej smyczy, jak gdyby mogła szepnąć więcej, niż właściciel pozwalał. Nawet jeśli chciał.
Pamiętał.
Gładka natura słów - stonowanych, skrzących dystansem co szronił wypowiedzi - topniała, gdy wypełniał umykające Shogo luki przeszłości. Wspomnienie, rysowało się wyraźniej, wieńcząc prawdę, w której to tylko alkohol dmuchnął kurzem na pamięć. Im dłużej słuchał, tym szerszy był wciąż niestarty wilczy grymas wygiętych warg. Czuł nawet, jak pod okiem nici blizny, ściągają się za każdym razem, gdy mięśnie falowały napięciem.
- Nie ważne, jak się zaczyna. Ważne jak się kończy - niemal gwizdnął, szczerze, radośnie - To jest umiejętność, Kori. Żaden z nas nie potrafiłaby tego nawet na trzeźwo - poruszył barkiem, chcąc ściągnąć z brody zawinięty kosmyk włosów, które coraz gęściej umykały z upięcia rzemienia - ...poza tym, to na pewno nie byłyby nasz zęby - podsumował na wydechu zaraz przed tym, jak pokonali wertepowy wzgórek, serwując niecodzienny masaż, gdy koła rwały ziemię, sypiąc brudem piachu gdzieś w paszczę ciemność za nimi.
Nie minęło wiele, gdy mrok wypluł jedną ze swoich kreacji. Obleczona skórą sylwetka, zdawała się bardziej martwa, niż on sam od środka. Zgnilizna słów, chociaż wypowiadana z upiornym spokojem, zdawała się trafiać celnie, dręcząc tym samym struny charakteru, które dawniej, wybuchłyby ostrzej i gniewniej, niż nakazywała wtłaczana w wojsku dyscyplina.
- No - cmoknął szyderczo, szczerząc wargi w zimnym uśmiechu, już pozbawionym początkowego rozbawienia - wysłali mnie po twoje truchło, które zwiało z trumny - zmrużył ostrzegawczo oczy - spieprzaj szczeniaku, zanim wyjdę...
Ale to mrok, niepokój strachu zamarłym początkowo milczeniem, i witał w utkwionym spojrzeniu Ye. Chłód, który nosił, jak tarczę, przypominało teraz ostrze, które wniknęło ostro przez pierś jasnowłosego.
Słowa bywają zdradzieckie - przypomniał sobie - Bardziej niż wystrzelony w plecy pocisk.
Schował ramię wychylone przez okno i rozchylił wargi gotowy był odezwać się do dawnego wojskowego, zamiast szczekającego gnoja. Równie zaskoczony niebywałym refleksem pasażera, jak zniesmaczony obecnością upiornego chłopaka.
Z tyłu, minęło ich auto, gdy zdążył usłyszeć raźną wymianę słów i sam wystrzelił z kabiny, zostawiając otwarte drzwi, które zakołysały się jeszcze, gdy dotarł do odwracającego się gówniarza. Opanował się nim wpadł na pomysł by chwycić chłopaka za ramię, wgniatając palce w cienką tkankę i powalić na ziemię. Szkoda zachodu - spieprzaj szczeniaku, powiedziałem. I lepiej, żebyś się więcej na oczy nie pokazał, bo wtedy ja trafię w twój czuły punkt - rzucił zimno, gardłowo, jakby szykował się do wilczego ataku, gdy wróg przekroczył ostrzegawczy warkot.
Stał jeszcze przez moment, wbijając jadeit tęczówek w plecy odchodzącego, celując jak dwa gorejące ostrza. Zrobił zwrot, gdy szum adrenaliny wciąż pulsował w skroniach, szukając jasności znajomego spojrzenia. W jego własnym, ciemniejszym, wciąż drgał ogień, który sił dusił przed pożogą. Zmiął palce w pięści i rozluźnił, chowając gniew pod nowym rodzajem uśmiechu. Podchodząc bliżej, oddychając swobodniej - Widzisz, gdyby nie Ty, tu też czyjeś zęby uczyłyby się latać - wolno uniósł i oparł ramię na barku Ye Liana, ruszając do przodu - Chodź, widziałem wyjeżdzających. Mamy lepsze miejsce. Tam się przebierzemy - zaśmiał się krótko, bezdźwięcznie, gdy zatrzymał się przy aucie - Chyba przyda nam się czarka czegoś mocniejszego - uniósł dłoń, jak w negocjacji - I obiecuję, że drugi koniec miasta tym razem nie będzie nas słyszał.
Chyba.
@Ye Lian
but you do decide who owns who.
Ye Lian ubóstwia ten post.
Pomimo że — wciąż nieodgadniony i chłodny — koloryt oczu odprowadził chłopaka w stronę gęstych tłumów, to nieustannie zagryzał wnętrze policzka, zaciskał palce; co chwila, rozprostowując paliczki i zawijając je do środka. Jako dożywotni skazaniec własnej przeszłości, potrafił tuszować wewnętrzne cierpienie. Dopiero niespodziewany dotyk układający się na ramieniu wyrwał go z otępienia. Przekierował wyważony wzrok w kierunku męskiej, charakternej twarzy, ujawniając słabe, acz znane dystyngowanie spojrzenie. Było przepięknym dodatkiem do ostrości doskonałego wizerunku. Zdezorientowany jedynie w duszy, bo ciało jawiło się spokojem większym od bezczynnych połaci zamarzniętego śniegu. Ich spojrzenia były tak różne. Tomomi błyskał żarem, nie tylko tym gnieżdżącym się we wnętrzu temperamentnej osobowości. Iskry zachodzącego słońca odbijały się od przenikliwych oczu niczym wysypujące pyłki wyskakujące z rozgrzanego paleniska. Obraz pełen wigoru. Beztroski. I choć bulgotało w jadeitowym kolorycie niczym w kotle cwanej czarownicy, to spojrzenie miał czyste i klarowne, inne od wpatrującego się w nie logicznego odpowiednika, w którym nie było przejrzystości — nie dostrzegało się dna myśli, jakby wpatrywało się w pustą, nieumeblowaną przestrzeń. W Shogo dostrzegało się więcej. Przede wszystkim szczerość ruchów odpowiadała pierwszym krokom, które zaprowadziły go w stronę samochodu. Przez moment czuł się przy nim prawdziwie chory. Jakby obrzydlistwo, które w nim ciążyło, miało go zarazić. Skażone serce nigdy nie zabiłoby pewnym rytmem. Dudniłoby wstydliwie; ukryte w kącie. Niezdradzające pragnień.
Zacisnął wargi, a na jasnej powierzchni wyżłobiły się delikatne zmarszczenia. Niepodważalny dowód, że od wnętrza ust zagryzał skórę. Chciał coś dodać. Możliwe, że chciał zaprzeczyć, bo nie uważał, aby stał się jakąkolwiek zasługą w tym zajściu. Był sobą rozczarowany i zrobiło mu się słabo (chyba od emocji, które nie potrafiły wpełznąć w zesztywniałe stawy i dusiły umysł). Zapragnął tego cholernego alkoholu. Zwłaszcza, dlatego że tylko on mógł spłukać napływającą do ust gorycz i zapomnieć o szarpiącym za serce strachu.
Długie poły jasnoniebieskiego kimona muskały kamienisty chodnik. Noc zdążyła oblepić nieboskłon, a na czystym kobaltowym płaszczu zamigotały pierwsze gwiazdy. Wieczór nie okazał się chłodny. Długie materiałowe rękawy chroniły przed zziębnięciem. Poza tym — gwar otaczających zewsząd ludzi już dawno zaniknął. W zasięgu ich wzorku widoczne były jedynie dwie młode dziewczyny bawiące się sztucznymi ogniami. Większość mieszkańców piętrzyła się teraz gdzieś w centrum, gdzie nocne niebo nie było osłonięte liśćmi, gdzie można było podziwiać wybuchy jaskrawych fajerwerk. Ye Lian zatrzymał się tuż przy przecinającej ścieżkę rzeczce i obejrzał się za siebie zaalarmowany nagłym hałaśliwym grzmotem, a później dźwiękiem wysypujących się błyśnięć. Ze spokojem przyglądał się jak pierwsze kolory, pożarła czarność nieba.
— Przepraszam. — Zainicjował, dając mężczyźnie czas na przetrawienie pierwszych, niepasujących do sytuacji słów. Męska twarz skierowała się na powrót w kierunku drogi. — Nie powinieneś być tego świadkiem.
Nie chciałem...
— Ach, jesteś z chłopakiem.
— Obrzydliwe.
Skręciło go na samą myśl, choć podbródek uniósł się odrobinę w stoickiej wytworności.
— To musiało być dla ciebie niezręczne.
Dlaczego Ye Lian? Bo znasz o sobie prawdę? Przekierował wzrok na ledwie wyłaniające się w ciemnościach zarysy krzaków i pustych ławek. Uwagę przykuł pomost. Postąpił w jego kierunku, rzucając dyskretne spojrzenie na podtrzymywaną przez Shogo butelkę alkoholu. Jak mógłby odmówić nocy, za która bezustannie tęsknił?
— Zanim tutaj przyjechałem, przez długi czas myślałem, że można wydostać się z labiryntu, udając, że on nie istnieje. Zbudować mały, samowystarczalny świat w odległym zakątku nieskończonej łamigłówki i udawać, że się w niej nie zagubiłem, że jestem u siebie. Ale od jakiegoś czasu miewam wrażenie, że przyjmując to rozwiązanie i tak powielam schematy. Jakby wpadali na mnie inni błądzący. Między innymi spotykam znów ciebie — proste słowa wymsknęły się wraz z krótkim, poległym wydechem. Szklane tęczówki otaksowały drewnianą barierkę, tuż nad poziomem płytkiej wody. — Przybyło nam lat. Trosk. Na niektóre zachowania już od dawien dawna nam nie przystoi.
I choć w słowach wybrzmiewała ostrożna uwaga, nawiązująca do swobodnego picia alkoholu w miejscu publicznym, daleko było jej do szorstkości. Nakreślały ją wyrozumiale tony, błyskotliwe tęczówki, co chwila ostrożnie wypatrujące nowych wystrzałów; w kanonadzie sypiących się iskier, stłumionych krzyków i grającej odległej muzyki.
Warui Shin'ya, Ejiri Carei and Shogo Tomomi szaleją za tym postem.
Nie powinien.
Wiedział, że to zrobi.
Nie wspomniał słowem, ani gestem, że graniczące ze stalem napięcie, wywołało w nim jakiekolwiek wrażenie. Jadeity źrenic wciąż skrzyły się wypłowiała emocją, pozostawiając za sobą niemal poświatę, dokładnie tam, gdzie wcześnie wpatrywały się w ciemność lasu i znikającej postaci. Te same, włamywały się na mur chłodu, które toczyło się na dnie szklanej szarości, spoglądającej bardziej na wskroś, zapewne swój cel odnajdując w zupełnie innym miejscu. Dłoń na ramieniu, miała służyć za uziemienie, bezpiecznik, który pozwolić mógł wrócić do rzeczywistości. Im obu. A tam w oddali. I na przedzie auta, czekał ich zaczyn z przeszłości. Jego słodko-gorzki aromat, mieli dziś zapić alkoholem. A na pewno Shogo miał taki plan. I wierzył, że nie zostanie osamotniony.
Nie czuł rozbawienia, jakie towarzyszyło mu kiedyś, gdy z pomocą żony, wkładał kimono. Czerń i czerwień. Im pełniejszy strój miał na sobie, tym cierpkość ostro wpijała się w rozchylone wargi, przy kilku urwanych komentarzach. Nadając uśmiechom obcej wymowy. Obecność tuż obok, wydawała mu się nierealna. Wyrwana z obrazka, który pamiętał. Rozdarta na pół, ale nie zmieniało to tchnienia, jakie zebrał w płuca. Życie, jakie musnęło go opuszkami, wspomnienie, co popchnęło ich obu między tłum i migotliwy blask latarni, potem także uderzając granat nieba feerią kolorów, które po chwili chwały, gasły w ciemności. Nowe iskry zastępowały te umarłe i mimowolnie, przywodziły na myśl życie. Być może, tak widziane było w oczach bóstw. O tym, że istniały, miał bezpośrednie doświadczenie. W końcu... miał niepowtarzalną okazję zagrać w kości z samą Śmiercią. I wiedział też, że upomni się o niego, a kosa, spadnie na jego kark.
Jeszcze nie dziś.
Spojrzał na Kori spod przymrużonych zawadiacko powiek, dokładnie w momencie, gdy największa fala świateł wybuchła na niebie. Poruszył łokciem ukrytym w rękawie kimona. W drugim ręku obejmował szyjkę butelki, wspartej tymczasowo na wysuniętym biodrze, gdy przystanęli. Miał wielką ochotę podciągnąć długie rękawy materiału, wystawiając się na chłód wieczoru. Za to spięte nieco wyżej włosy sprawiały mu przyjemność. Nieco mniej, łaskoczący w kark, czerwony rzemyk, który związał czarne nici. Z perspektywy, jaką osiągnął, mógł bez skrupułów uchwycić szlachetny w rysach profil Liana. Jasne, opadające na czoło włosy, układały się miękko, jakby rozlane popielatym śniegiem. Być może dlatego drgnął, wyrwany nie samą treścią słów, a tonacją. Zmienioną. W końcu uwolnioną z więzionego w krtani zacisku.
- Świadkiem czego? - wyprostował ciało, przenosząc ciężar ciała na drugą stronę. Butelka powędrowała wyżej, sięgając ust i zalewając usta ognistą nutą alkoholu. Krótki łyk, wystarczył by przepłukać język, przed następującymi słowami.
— To musiało być dla ciebie niezręczne.
Przez czoło yurei potoczył się grzmot zmarszczek, sugerujące skupienie, kalkulację, która dopasowywała słowa, do układanki wspomnieniowych obrazów - Masz na myśli tego szczeniaka? - odchylił się mocniej, tak, by sięgnąć oczu Lodowego Księcia. Na ustach kołysał się poważnie rozbawiony uśmiech - No wiesz, powinienem się obrazić za takie insynuacje... naprawdę myślisz, że cokolwiek jest w stanie wprawić mnie w zakłopotanie? Wkurwił mnie tylko swoim zawistnym szczekaniem - czarne brwi uniosły się wyżej, bo tam, na wąskich wargach, kołysała się wina. Wstyd? Nie umiał dokładnie zgadnąć - Powiedziałbym, że ciebie poruszyło to bardziej - zakończył, gdy mężczyzna skierował się w jego stronę. Zanim dodał coś więcej, podsunął butelkę z nieco cięższą wersją sake, pod męskie palce. Ruszyli w stronę pomostu. I postępującej ku nim nocy.
- No, nie mów, że nie pasuję na Twojego chłopaka, bo dopiero wtedy będziesz miał za co przepraszać.
Słuchał w milczeniu, wzrokiem śledząc ciemną toń. Zastanawiał się mimowolnie, czy takiego koloru nie miały źrenice śmierci. Krzywy, bardziej odległy uśmiech zastał go, gdy odwracał się do kompana. Nim się odezwał, z westchnieniem zgiął kolana, by opaść na drewniany pomost. Kusiło go nawet, by ściągnąć
- W gruncie rzeczy, nie pomyliłeś się Ye - spojrzał wyżej - i siadaj, chyba, że chcesz przypadkiem fiknąć do tyłu. Kto ci właściwie powiedział, co wolno , a czego nie i w jakim wieku? - ostrzegł, wlewając zwyczajowe rozluźnienie żartu. To jednak zaparło się na krótkim milczeniu, prawdopodobnie czekając, aż Kori znajdzie się obok - Naprawdę jestem takim błądzącym duchem - usta rozchyliły się, prezentując nieco kwadratowy, przesiąknięty - niepodobną mu goryczą - śmiech - ...i nie mówię tego symbolicznie, ale zanim coś powiesz - urwał, oddychając głębiej zerkając w dół, na nogi, dopiero potem wracając uwagą do jasnowłosego- chciałbyś wiedzieć, co się z nią stało? - miał wrażenie, że wymówienie jej imienia teraz, byłoby świętokradczą obrazą. Z jego winy.
- I mam coś, co chciałbym, żebyś zobaczył. I jeśli zechcesz - przyjął - zakończył poważniej, manewrując wolną ręką, by odnaleźć wsunięty w jedną z kieszeni telefon. Jeden ze starszych, wciąż działających, ze śladami co najmniej wielokrotnego stłuczenia.
@Ye Lian
but you do decide who owns who.
Ye Lian, Raikatsuji Shiimaura, Satō Kisara and Yakushimaru Sanari szaleją za tym postem.
— Nie rób sobie z tego żartów.
Miał nadzieję, że odpowiedź wydała się na tyle konsekwentna i ostateczna, że nie zachęcił mężczyznę do dalszej próby penetracji niewygodnego tematu — jeszcze przypadkowo zauważyłby, że to, co właśnie obracało się wokół żartu, to najprawdziwsza racja. Zaciskał sztywno usta, obawiając się, że wyuczone schematy reakcji w końcu zawiodą, że pęknie mur, że wyleje się oczywistość, która nie zdoła zatkać wetkniętymi palcami. Żart Shogo miał rozluźnić atmosferę, ale mięśnie Ye Liana zdawały się napięte do granic autentycznego bólu. Zanim człowiek nie zderzył się z konsekwencjami własnych wypowiedzi, miał tendencję do słania w kierunku rozmówcy, wszystkiego, co przychodziło na język. Znienawidzona przypadłość, która uniemożliwiała mu zrozumienie obcych intecji.
Zaproponował, aby usiadł. Ye Lian wahał się, wciąż zapatrując w zarysy ciemnych drzew i znikających sylwetek spacerowiczów. Otaksował mężczyznę dopiero po chwili namysłu, skupił uwagę na tych zmierzwionych, spiętych, czarnych jak smoła włosach unoszonych co chwila w tańcu lekkiego powiewu wiatru. Trudno było odmówić szczerości wypływającej z zarysu ostrych kości policzkowych, z kanciastego kształtu żuchwy — tak niewiele mających wspólnego z zapatrującą się w nie delikatnością urody. Zebrał w końcu w dłoń poły długiej szaty i usiadł obok.
Kto ci właściwie powiedział, co wolno, a czego nie i w jakim wieku?
— To z pewnością liczby widniejące w naszych dokumentach tożsamości — odpowiedział zwięźle, jednak nim zdążył usłyszeć od niego odpowiedź, dobiegły go inne dźwięki. Sprawiły, że zawieszone nad płytką tonią tęczówki zmartwiały, nie wyróżniły się w nich kolejne odblaski wysypywanych na niebie iskier; nawet powietrze zdawało się zatrzymać, zwolnić, zawiązać wokół gardła niewidzialną pętlę. Każde kolejne słowo wydobywające się z tych nakrapianych goryczą ust, sprawiło, że docierając w końcu do czaszki, puchło i uciskało na kości. Miał tendencję do nadgorliwego analizowania nasłuchiwanych intonacji, ale to, co zdawał się właśnie od niego otrzymać, sprawiło, że się wyciszył. I nawet jeśli Tomomi łowił w półmroku skuty lodem wzrok, pisarz nie reagował, jakby zamarzł na kość. Uparcie wpatrywał się w jasny blask migoczącego zwierciadła ujawniającego ciemne zarysy zgarbionych sylwetek. Jasne oblicze przekrzywiło się dopiero na dźwięk delikatnego szelestu sięgającego kieszeni. Spokojny — wyszczuty z emocji — wzrok przesunął najpierw w zapytaniu po twarzy Shogo, aby ostatecznie osiąść na palcach, na wyjmowanych potrzaskanym urządzeniu. Katalizatorze budzącym pewne wątpliwości.
— Czekałem, aż sam mi wyjaśnisz. Nie wspominałeś o Lily ani kiedy odezwałeś się do mnie w pierwszej wiadomości, ani gdy zatrzymałeś przede mną samochód o pustych miejscach. To święto zawsze było dla niej ważne. Dla was — poprawił, czując, jak ścięgna wyróżniają owinięte wokół szklanej szyjki butelki palce. Nie potrafił jednak unieść jej do ust. Nie umiał zalać świadomości otępiającym trunkiem. Chciał być trzeźwy każdego słyszanego słowa, nawet jeśli od lat nie należał do części jego życia, tak żyjącej w nim przeszłości nie mógł się wyprzeć, bo ta towarzyszyła mu niestrudzenie intensywnie. — Gdzie jest Lily?
Usta mówiły szeptem — delikatnością, która nie potrafiła sięgnąć skamieniałych oczu; ciemnych jak dno studni źrenic domyślających się prawdy. Czekających tylko na przytaknięcie.
Raikatsuji Shiimaura, Shogo Tomomi and Satō Kisara szaleją za tym postem.
- Mogę nie robić, jeśli cię tym uraziłem - wzruszył ramieniem, sztywno, jakby strzepywał właśnie osiadły na barku pył rozsypanej niechcący spalenizny. Czuł nawet na języku zgrzyt kruszonego między zębami popiołu. Nie dając połknąć chrzęszczącego zlepku bez nagłego grymasu, czy... łamanego rozbawienia - ...ale jeszcze przed chwilą chciałeś przepraszać za to mnie. Komu więc ma być przykro? Tobie czy mi? I z czym? - głos zawiesił, ale oczy pozostały wpatrzone czujnie w jasność rysów dawnego towarzysza broni. Odpuścił i nie odpuścił jednocześnie, pozostawiając jadeitowe niedopowiedzenie, które błysnęło raz, ostrzegawczo i zanurzyło się z zapadającej wokół ciemni. Omijające błyszczące punkty sztucznie migających fajerwerkowych gwiazd. Dopiero alkohol i cierpki łyk, popchnął ciało do ruchu.
Opadł na drewno pod stopami miękko, szumiąc ledwie długim materiałem, zadziwiająco miękkim w dotyku. Pamiętał, jaką uwagę przykładała do tego ona, w jego nawyk wplatając poszukiwania materiału, który zgodny byłby z dawnymi wytycznymi. Między opuszki wcisnął brzeg rękawa, spoglądając na mieszaninę czerni i szkarłatu, która plotła się złotem nici wokół krawędzi. Nie patrzył w górę, nie próbował nawet ściągać przyjaciela ku siebie niczym więcej, niż słowami zaproszenia i własnym gestem usadzenia niżej. Mogło być w tym coś więcej. Czysta, mało werbalizowalna oferowanej przestrzeni. To, co miał z nią zrobić Kori - pozostawało poza zasięgiem jego wiedzy. I możliwości. Niby wstęp do prośby i decyzji, jaką miał złożyć w jasności rąk.
Szelest obok i owiane obecnością ciepło, zakołysało ulotnym uśmiechem Shogo. Zęby błysnęły jaśniej, gdy padła i odpowiedź - Aha. Liczby w dokumentach do ciebie mówią? Hm, nie znam się, ale to zazwyczaj niepokojący objaw, wymagający raczej porady medycznej... - chwila przerwy, na przełknięcie szczeknięcia śmiechu i zebranie odrobiny powagi. Kontynuował, niemal w teatralnym zamyśleniu - To nie nasz alkohol... jesteś pewien, że niczego podejrzanego nie paliłeś wcześniej? - potrzebował krótkiej przerwy, oddechu wezbranego, by trafić w końcu na wyważony spokój, pozbawiony płynnego żartu, co skakał po słowach jak płomień na drwach. Bo wysunięty z ukrycia, stary telefon, błysnął światłem spękanego ekranu.
- To był jej telefon - zaczął wolno i zdawało się, że wciąż daleko mu, do udzielenia właściwej odpowiedzi, tłumaczącej jej imienną nieobecność nawet w rozmowie. Była za to ona.Kciukiem przesunąć kilka razy po wyświetlaczu, trafiając w końcu na niewielką galerię zdjęć, otwierając jedno, które zamigotało powiększone. Wolno uniósł rękę z urządzeniem, podsuwając pod lodową szarość źrenic, właściwy widok - nie wiem dokładnie kiedy je zrobiła. I dlaczego, ale - zawsze miała jakiś powód. Plan. Była nieziemsko spostrzegawcza. Widziała to, co nam - umykało - w gardle zakipiała suchość, rzucając cień na dalej wypowiadane wyrazy - nie opowie już tego sama. Lily nie żyje - ton opadł nisko, dziwnie miękko, ale finalnie zimno osiadając na wyplutych ciszej głoskach - tak jak ja - dodał głucho, rozluźniając palce gwałtownie, gniewnie, wypuszczając z palców telefon, zupełnie jakby gładka faktura plastyku parzyła boleśnie - myślę, że chciałaby, żebyś to miał - przeskoczył przez słowa przewrotnie, jeszcze nie patrząc na jasnowłose oblicze, być może unikając jeszcze niechęci, litości? jaką mógł niespokojnie dostrzec i obrzucić własnym poczuciem winy - ale zrobisz z tym co chcesz.
Zwinięte w pięść palce, wołały o bunt, ale dłoń, zamiast po telefon, wysunęła się po butelkę alkoholu. Nie potrzebował zapominać, ale wiór osiadły na krtani, nie chciał rozluźnić, wracając głos właścicielowi, dopóki ciecz nie spłynęła na język i dalej, przez gardło, grzejąc napięte struny. Alkohol koił warkliwy pomruk ściśniętego oddechu. Gdy głos w końcu przeciął milczenie, źrenice błyszczały, jarzyły się wilczo, złowrogo, z celem wypatrywanym gdzieś w głębokiej ciemności. I w końcu przytomniejąc, powrócił do twarzy Ye Liana.
- Muszę znaleźć tych, co ją zagnali w zaświaty. Muszę.
but you do decide who owns who.
Ye Lian and Satō Kisara szaleją za tym postem.
Zamiast tego wysłuchiwał słów byłego pilota. Na powrót zabierał go w stronę frontu — do zdezelowanej ładowni. Tak jak kilka lat temu czuł płaszcz snu kładący się na szklanych, wyczerpanych tęczówkach. Shogo miał dar do wyszarpywania z zakamarków pamięci starych wspomnień, nawet tych najbardziej bolesnych; przywołania w ciało ponownego odrętwienia, pulsującego bólu prawej skroni, zapachu zakurzonego i przepoconego munduru, który zamiast odstraszać swą bliskością, zachęcał głowę do wygodniejszego podparcia. Jak w odległym śnie przypominał sobie odległe głosy. Wyróżniał kobiecy ton. Nie rozumiał go dokładnie, ale kiedy otępiały wpatrywał się w to naznaczone pęknięciem ekranu zdjęcie, zrozumiał, że w tym zlepku niesionych przez echo, znajdował się śmiech i drobną uszczypliwa uwaga mówiąca, że "blond pasuje do jego munduru”. Wtedy przypomniał sobie, że ramie — na którym się wsparł — zadrżało w rytm parsknięcia. Co oznaczało?
Przebiegły go obezwładniające dreszcze — miał wrażenie, że kąsały policzki. Oziębiły organizm. Shogo mógł dostrzec, jak oczy mężczyzny rozjaśniły się; jak odbiło się w tych okowach kilka kolorowych wystrzeliwanych w niebo iskier, ale zamiast tego drobnego gestu, Ye Lian nie zdołał zdradzić się w żaden sposób — zbyt powściągliwy i ostrożny, nauczył się sztuki najdokładniejszego kamuflażu. Zwłaszcza gdy serce łamało się na pół. Posiadał kilka zdjęć na telefonie. Znał doskonale kształt twarzy Ichiru, każde zagięcie rysów podkreślonych cieniem dnia. Ale to było nowe. Świeże. Jakby zobaczył go po tych wszystkich spędzonych w oczekiwaniach latach.
— Lilly nie żyje.
Poczuł, że żołądek kurczy się do rozmiaru małego orzecha. Zdawał się to przypuszczać, ale dlaczego napięcie między nimi wcale nie osłabło? Gdzieś pomiędzy kolejnym piskliwym wystrzałem oświetlającym niebo a brzękiem ułożonej pomiędzy nimi komórki (z odpalonym zdjęciem) w końcu zrozumiał.
— Tak jak ja.
Srebro tęczówek wpatrywało się niestrudzenie w swojego towarzysza, jakby miał na jego oczach przemienić się w potwora, ale zamiast tego, widział wyłaniającą się w mroku twarz mężczyzny — naznaczoną wiekiem, troskami i przede wszystkim równie nieszczęśliwą co jego własna. W milczeniu czekał, aż się zaśmieje, aż usta wykrzywi ten znany zadziorny haczykowaty uśmiech, aż spojrzy na niego, utwierdzając, że to kolejny z jego żartów. Słowa te jednak nie nadciągnęły, a sam Ye Lian zaczął poddawać wątpliwościom, że w ogóle kiedykolwiek miał je usłyszeć. Nie walczył z uściskiem oplatającym szyjkę butelki. Rozprostował skostniałe opuszki, pozwalając mężczyźnie zabrać trunek. Śmierć nie była Ye Lianowi obca, ale za każdym razem, gdy czuł jej obecność, cierpły mu opuszki palców. Od wielu lat zastanawiał się jak wielu ludzi (z którymi przyszło mu zamienić słowo) otrzymało drugą szansę. Nie był pewny jak interpretować to wyznanie. Odpowiedź Shogo mogła być zwykłą metaforą. Nie musiało oznaczać bezpośredniej śmierci, a jedynie tą, z którą męczył się on sam. Rozmowa na temat drugiej strony była dla Ye Liana niesamowicie krucha i ryzykowna. Na domiar obiekcji, nie chciał przyklejać na swoje czoło plakietki szaleńca. Wiedział, że odpowiedzi mógł dostarczyć mu jedynie Tomomi. Przez szczerą rozmowę. Grafitowy wzrok umykał dyskretnie na powoli gasnące na wyświetlaczu zdjęcie. Rozpalone serce pragnęło je na własność.
— Od kiedy? — zaczął spokojnie, nie dzieląc się jeszcze swoimi spostrzeżeniami. Nie chciał snuć pochopnych wniosków, mówić zbyt wiele. — Hiasobi, chcę ci tylko powiedzieć, że zemsta zawsze prowadzi w dół grobu. Niezależnie od tego, co czujesz, jak bardzo pielęgnowana jest twoja złość, jak bardzo nie gniecie cię gorycz, zemsta jest jak trucizna. Szukając odwetu, możesz nie zniszczyć tylko drugiej strony, ale również samego siebie. Często na całe życie.
Dorastając czerpał mnóstwo informacji z książek. Nauczyły go większości tego, co wiedział o ludziach, o tym, jak się zachować. Były jego nauczycielami i doradcami. Teraz przyszedł czas, gdy mógł doradzać komuś innemu i wiedział, że może oscylować wyłącznie wokół własnych tajemnic, o których nie mógł wspomnieć słowem. Czując, jak wiatr szarpie kosmyki, rozmyślał, jak sam zachowałby się w takiej sytuacji; czy nie ruszyłby na pohybel śmierci? Szybko odnalazł odpowiedź, wzrok zawisł nad błyszczącą kolorami tonią.
— Wiesz, kim byli ci ludzie? Czego od niej chcieli? — I bardziej ze zrozumieniem, miękko: — Opowiedz mi o tym.
Shogo Tomomi ubóstwia ten post.
I otwartą furtkę do wejścia ...nawet wtedy, kiedy temat przeskoczył na ciężkość słów, które wyciągał na wierzch z zatopionego wraku wspomnień. Drzazgi brudziły powierzchnię płynącej krótko toni opowieści, a Shogo wydobywał szczątki kiedyś pływającego statku. I nie on był kapitanem, chociaż tak często wyznaczał kierunek kursu. Cień grymasu, jeśli ścielił się na ostrości rysów, zawsze wizualizował drżeniem kącików warg, kołyszących się w takt, jak popychające je fale celu - Weź telefon. Oddasz mi potem - nie patrzył na plastik spękanego ekranu. I gasnącego widoku. Wydawało mu się, ze znał na pamięć każdą rysę, zgniecenie i otarcie na obudowie. Zawartość przeglądał tak wiele razy, że z pamięci potrafił odtworzyć treści pisanych wiadomości, nagrania i telefony.
Chciałby wierzyć, że było inne rozwiązanie. Że znajdzie wyjście szybciej, dorwie skurwysyństwo, które zalęgło się na jego rzeczywistości. A on w końcu zdąży. Bo tu na ziemi, nie śpieszyło mu się zostawać. Szarpały go dwie, równie skrajne siły. Okowy nałożone przez śmierć, łańcuchami spajały rzeczywistość - była nią zemsta. Ale była ta druga, jaśniejsza strona - tęsknota. Równie ulotna, co migotliwy blask rozbijających się się na niebie gwiazd. Dosłownie. Podobno przecież, światło widzieli nawet jeśli gwiazda już umarła. Ironia.
Palce wsparte na ocieplonym palcami szkle, poruszały się rytmicznie. Wybijana przypadkowo tonacja, nie miała właściwie znaczenia. Był za to ruch. Impuls wiercącego się pod skórą ognia. Niewykorzystanego. Nieujarzmionego. Gorącego. Pożoga zdolna dokonać zniszczeń równych spalonemu Mirai. Tony stopionych wspomnień, wylewały się magmą gniewu. Chłodziło je spojrzenie towarzysza. Nigdy nawet nie potrafił wskazać, co dokładnie sprawiało, że tak łatwo przychodziło mu ujarzmić buzujący ogień. Nadać mu kształtu. I tego - intuicyjnie, szukał u Ye Liana dziś. Obecność tak cicha przez moment, że wyraźnie słyszał szum płynącej w skroni krwi. I urwanego oddechu ulatującego z wąskich warg mężczyzny obok - Ona... we wrześniu będzie dwa lata - odpowiedział mechanicznie, jakby liczone dni, godziny nie zlewały się w kołtun bolesnej goryczy, gdy świętował rocznicę jej śmierci. "Bezniej" trwało nieznośnie zbyt długo. A on - zdawał się stać w miejscu, z tykającym sygnałem do wybuchu, który telepał miejscem, gdzie czerniło się jego serce. Imię, to, którym posługiwali się w wojsku, zaważyło na spojrzeniu, które uniósł ku jasnemu profilowi - Kori, posłuchaj mnie - uśmiech, który szarpnął kącikami ust, miał w sobie coś z boleśnie ponurego, tak innego od rozbawienia, jakie targało jego naturą - ...już jestem w grobie. Dorwali mnie miesiąc po niej - grdyka poruszyła się, gdy przełknął zebraną w krtani gorzką suchość, ale palące zielenią tęczówki, nie umknęły w bok, więżąc w ujęciu te jaśniejsze, skrzące szarością mrozu - Zemsta, jest jedynym, co mnie tutaj trzyma. To nie jest symbol. Ja wróciłem. Ona nie - ciężki oddech urwał zaciśnięciem zębów. Zgrzytnięci odchylił głowę. Wolna od butelki ręka powędrowała ku skroni, rozcierając pięścią pulsującą skórę. Paradoksalnie, czuł się wyjątkowo zmęczony, jakby odkryta tajemnica, torturą wydarła z niego siły, jak zdzieraną skórę.
- Na pewno związani z wojskiem. Wysłali profesjonalistów - nagły grymas ognia odsłonił zęby, wilczo, drapieżnie - musiała coś odkryć. Coś, czego nie powinna. Coś, czego ujawnienia się bali. A ja nie odpuściłem - odsłaniał się tak bardzo, że gdyby nie ręka, którą podsunął za siebie, dając ciału wsparcie, przechyliłby się do tyłu. Znikając w ciemności wody. Prawdopodobnie powinien. Zniknąć, nim otworzy wszystkie rany i pokaże je byłemu wojskowemu z bezczelną prośbą o pomoc. Trawiła go wewnętrzna gorączka. A im więcej mówił, tym płomień sięgał wyżej, liżąc sczerniałe fragmenty umysłu, rozbudzając iskry, rozsypując popiół, rozmazując grafitowe smugi wzdłuż linii stawianych wyrazów - Nie mogę tego zostawić - przechylił szyjkę butelki w stronę jasnowłosego. Odsunął rękę od szkła, pozostawiając po sobie nagrzane ślady zaciskanych wcześniej opuszków - Miało być inaczej. Nie chciałem cię w to mieszać, ale chciałbym... żebyś się nad czymś zastanowił - westchnienie zwiastowało decyzję, od której nie było odwrotu. Nie dla niego. Ye Lian miał jeszcze szansę na wyrwanie - Proponuję ci kontrakt - i rozpaczliwie boleśnie miał świadomość, że nie miał właściwie nic, co mógł zaoferować w zamian. Oprócz siebie.
| Koniec wątku.
@Ye Lian
but you do decide who owns who.
Ye Lian ubóstwia ten post.