Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
First topic message reminder :
[...]
— Jest nieskończona liczba sposobów na popełnienie samobójstwa, Shin'ya. Bez umierania prawdziwą śmiercią.
[...]
Życie z ciążącym na ramieniu poczuciem winy — decyzją, której żałuje się w każdej sekundzie swojego istnienia — przypomina powolne umieranie. Konanie starego mężczyzny leżącego na szpitalnym łóżku z rurką od respiratora wprowadzoną do gardła. Dla wszystkich zebranych wokół jest jasne, że ledwo kontaktuje i w każdej chwili może stracić przytomność, a jednak z jakiegoś powodu nikt nie pomaga. Tylko patrzy. Wydłuża sekundy w godziny.
W lata.
Co jakiś czas muskał go dotyk powietrza, słyszał przemykające głosy; śmiechy i przerażające krzyki docierające zza zamkniętych drzwi rozstawionych w rezydencji atrakcji. Siedział na przewróconym do góry dnem wiadrze — w półmroku oświetlonym jedynie rzędem ustawionych na parapecie woskowych, stopionych świec — z zarzuconą nogą na nogę, jak gdyby wytworny gest miał odwrócić wzrok od uległego przytknięcia policzka do letnich żeber kaloryfera. Na wpół przymknięte powieki, oprószone nićmi słomianych kosmyków pozwalały szarym tęczówką rejestrować okolicę. Patrzył właśnie na wbiegającą do głównego korytarza dwójkę osób. Mężczyzna przytrzymywał partnerkę ciasno w ramionach; dziewczyna wydawała się przerażona do granic możliwości.
Bardzo wolno przekierował uwagę do punktu, który zdawał się śledzić, do chwili aż nie rozproszył go wcześniejszy wrzask — do rudej czupryny stojącej przy stoisku wzorowanej na lichą chatkę wątpliwej czarownicy. Nawet z tej odległości widział kolorowy dym unoszący się z kotła, małe miareczki do eliksirów i ustawione niechlujne słoiki, na których odciśnięte były szkarłatne ślady palców. Siedzący na blacie czarny kot miał obwiązaną wokół szyi krótką pelerynę, a łebek okrywał sterczący kapelusz. Kiedy kolejka przesunęła się do przodu, a dwie nastoletnie dziewczynki odziane w wampirze długie szaty udały się w głąb rezydencji, poddając rozmowie z dwoma dużymi kubkami napoju, dostrzegł dopiero, że każdy z nich miał toksyczny neonowy kolor, a na dnie unosiły się niejednolite kształty.
Podczas gdy przyjmująca zamówienie kobieta uśmiechnęła się do Shin'yi, Ye Lian po raz pierwszy poczuł przenikające ciepło niebędące gorącem toczonym w kaloryferze. Odwrócił wzrok. Skostniałe palce sięgały kołnierza, poprawił poły, chroniąc przed chłodem szyję, której nie osłaniała żadna gruba tkanina. Przesunął opuszkami palców po cienkich gumkach maseczki; kichnął w przyozdobiony sztuczną krwią materiał; zeszkliły się kąciki oczu. Zastanawiał się, czy go posłuchał. Czy poprosił ekspedientkę o dodatek mleka bez laktozy i pół łyżeczki cukru? Najlepiej brzozowego. Żyjąc sam ze sobą, nie zwracał nigdy uwagi na dziwactwa i wygórowane wygody, na które większość ludzi przekrzywiała głowy i marszczyła z niezrozumieniem brwi. Teraz kiedy siedział na uboczu, w miejscu, na które nikt nie zwracał uwagi (bo usadzone w znacznym oddaleniu od stolików), podstępnie przesunął dłoń na obszar zmarszczonego przy łokciu zgrubienia płaszcza; pamiętający stanowczość młodzieńczego uścisku. W zamyśleniu szukał granicy szorstkich kształtów, kanciastych płaszczyzn, może wypukłych odpowiedzi dla myśli wysnuwanych w przypływie ogarniających dreszczy, bo Shin'ya trafił w sedno — wielokrotnie mógł do niego napisać. Wielokrotnie też próbował. Wielokrotnie kasował wiadomości. I choć przemilczał odpowiedź, bo bał się, że w przypływie obrony wyrazi się niezbyt oczywiście, może zbyt szorstko, to wciąż pozostawał świadomy skrawanej prawdy, jak bardzo nie chował ją przed światem. Jakie znaczenie miałyby zasady, które niegdyś wybrzmiały z jego ust? Miał wrażenie, że gdziekolwiek nie spoglądał, miał to przed oczami, jakby myśli oblepiały każdy centymetr czaszki, wypełniały oczodoły, a jednak dla jego racjonalizmu obrazy te wciąż pozostawały tak samo niemoralne i brudne. Hańbiące.
Obierając w nawigacji trasę do Saawy, zdał sobie sprawę, że choć w pierwszej chwili pomyślał o możliwie czekającym go na miejscu niebezpieczeństwie, to gdy dłonie wparły się na zmrożonej kierownicy, a zmęczone spojrzenie zaglądnęło wreszcie we wsteczne lusterko, konfrontując świadomość z roziskrzonym mokrymi tęczówkami, wiedział, że był to jedynie pretekst, aby zamknąć się w samochodzie i pojechać prosto do rezydencji rodziny Aikiryu. Do niego. Był na siebie wściekły. Przede wszystkim poirytowany, że ulegał zaczepce małolata, że właściwie na nią czekał, bo sam nie potrafił wybrzmieć inicjatywą — obawiał się wydźwięku, jakby już wystarczająco się przed nim nie poniżył, jakby nie wystarczająco stracił autorytetu w jego oczach. Wszystko po to, aby kolejny raz znosić ten sarkazm; czuć się przez niego uwłoczony, ale z jakiegoś powodu udowadniać mu, że potrafi się bronić, co kompletnie nie było dla niego zrozumiałe.
Kiedy dostrzegł, że się zbliża, pozbył się wszystkich pozostałości myśli: otrzepał płaszcz i złapał za brzeg parapetu, prostując się na równe nogi. Odchrząknął, oczyszczając struny głosowe. Przez ból gardła cicha tonacja wypowiedzi z pewnością była dla chłopaka mniej dosłyszalna w tak rozwrzeszczanym centrum.
— Nikt nie będzie cię szukać? — Rozmasował krtań. — Mam na myśli osoby, z którymi tutaj jesteś.
[...]
— Jest nieskończona liczba sposobów na popełnienie samobójstwa, Shin'ya. Bez umierania prawdziwą śmiercią.
[...]
Życie z ciążącym na ramieniu poczuciem winy — decyzją, której żałuje się w każdej sekundzie swojego istnienia — przypomina powolne umieranie. Konanie starego mężczyzny leżącego na szpitalnym łóżku z rurką od respiratora wprowadzoną do gardła. Dla wszystkich zebranych wokół jest jasne, że ledwo kontaktuje i w każdej chwili może stracić przytomność, a jednak z jakiegoś powodu nikt nie pomaga. Tylko patrzy. Wydłuża sekundy w godziny.
W lata.
* * *
Co jakiś czas muskał go dotyk powietrza, słyszał przemykające głosy; śmiechy i przerażające krzyki docierające zza zamkniętych drzwi rozstawionych w rezydencji atrakcji. Siedział na przewróconym do góry dnem wiadrze — w półmroku oświetlonym jedynie rzędem ustawionych na parapecie woskowych, stopionych świec — z zarzuconą nogą na nogę, jak gdyby wytworny gest miał odwrócić wzrok od uległego przytknięcia policzka do letnich żeber kaloryfera. Na wpół przymknięte powieki, oprószone nićmi słomianych kosmyków pozwalały szarym tęczówką rejestrować okolicę. Patrzył właśnie na wbiegającą do głównego korytarza dwójkę osób. Mężczyzna przytrzymywał partnerkę ciasno w ramionach; dziewczyna wydawała się przerażona do granic możliwości.
Bardzo wolno przekierował uwagę do punktu, który zdawał się śledzić, do chwili aż nie rozproszył go wcześniejszy wrzask — do rudej czupryny stojącej przy stoisku wzorowanej na lichą chatkę wątpliwej czarownicy. Nawet z tej odległości widział kolorowy dym unoszący się z kotła, małe miareczki do eliksirów i ustawione niechlujne słoiki, na których odciśnięte były szkarłatne ślady palców. Siedzący na blacie czarny kot miał obwiązaną wokół szyi krótką pelerynę, a łebek okrywał sterczący kapelusz. Kiedy kolejka przesunęła się do przodu, a dwie nastoletnie dziewczynki odziane w wampirze długie szaty udały się w głąb rezydencji, poddając rozmowie z dwoma dużymi kubkami napoju, dostrzegł dopiero, że każdy z nich miał toksyczny neonowy kolor, a na dnie unosiły się niejednolite kształty.
Podczas gdy przyjmująca zamówienie kobieta uśmiechnęła się do Shin'yi, Ye Lian po raz pierwszy poczuł przenikające ciepło niebędące gorącem toczonym w kaloryferze. Odwrócił wzrok. Skostniałe palce sięgały kołnierza, poprawił poły, chroniąc przed chłodem szyję, której nie osłaniała żadna gruba tkanina. Przesunął opuszkami palców po cienkich gumkach maseczki; kichnął w przyozdobiony sztuczną krwią materiał; zeszkliły się kąciki oczu. Zastanawiał się, czy go posłuchał. Czy poprosił ekspedientkę o dodatek mleka bez laktozy i pół łyżeczki cukru? Najlepiej brzozowego. Żyjąc sam ze sobą, nie zwracał nigdy uwagi na dziwactwa i wygórowane wygody, na które większość ludzi przekrzywiała głowy i marszczyła z niezrozumieniem brwi. Teraz kiedy siedział na uboczu, w miejscu, na które nikt nie zwracał uwagi (bo usadzone w znacznym oddaleniu od stolików), podstępnie przesunął dłoń na obszar zmarszczonego przy łokciu zgrubienia płaszcza; pamiętający stanowczość młodzieńczego uścisku. W zamyśleniu szukał granicy szorstkich kształtów, kanciastych płaszczyzn, może wypukłych odpowiedzi dla myśli wysnuwanych w przypływie ogarniających dreszczy, bo Shin'ya trafił w sedno — wielokrotnie mógł do niego napisać. Wielokrotnie też próbował. Wielokrotnie kasował wiadomości. I choć przemilczał odpowiedź, bo bał się, że w przypływie obrony wyrazi się niezbyt oczywiście, może zbyt szorstko, to wciąż pozostawał świadomy skrawanej prawdy, jak bardzo nie chował ją przed światem. Jakie znaczenie miałyby zasady, które niegdyś wybrzmiały z jego ust? Miał wrażenie, że gdziekolwiek nie spoglądał, miał to przed oczami, jakby myśli oblepiały każdy centymetr czaszki, wypełniały oczodoły, a jednak dla jego racjonalizmu obrazy te wciąż pozostawały tak samo niemoralne i brudne. Hańbiące.
Obierając w nawigacji trasę do Saawy, zdał sobie sprawę, że choć w pierwszej chwili pomyślał o możliwie czekającym go na miejscu niebezpieczeństwie, to gdy dłonie wparły się na zmrożonej kierownicy, a zmęczone spojrzenie zaglądnęło wreszcie we wsteczne lusterko, konfrontując świadomość z roziskrzonym mokrymi tęczówkami, wiedział, że był to jedynie pretekst, aby zamknąć się w samochodzie i pojechać prosto do rezydencji rodziny Aikiryu. Do niego. Był na siebie wściekły. Przede wszystkim poirytowany, że ulegał zaczepce małolata, że właściwie na nią czekał, bo sam nie potrafił wybrzmieć inicjatywą — obawiał się wydźwięku, jakby już wystarczająco się przed nim nie poniżył, jakby nie wystarczająco stracił autorytetu w jego oczach. Wszystko po to, aby kolejny raz znosić ten sarkazm; czuć się przez niego uwłoczony, ale z jakiegoś powodu udowadniać mu, że potrafi się bronić, co kompletnie nie było dla niego zrozumiałe.
Kiedy dostrzegł, że się zbliża, pozbył się wszystkich pozostałości myśli: otrzepał płaszcz i złapał za brzeg parapetu, prostując się na równe nogi. Odchrząknął, oczyszczając struny głosowe. Przez ból gardła cicha tonacja wypowiedzi z pewnością była dla chłopaka mniej dosłyszalna w tak rozwrzeszczanym centrum.
— Nikt nie będzie cię szukać? — Rozmasował krtań. — Mam na myśli osoby, z którymi tutaj jesteś.
Warui Shin'ya, Ejiri Carei and Yakushimaru Sanari szaleją za tym postem.
Jedna rzecz, wiele zastosowań.
Bez ustanku utwierdzał się w przekonaniu o ich odmienności. Różniły ich nie tylko skrajne charaktery, ale i poglądy wpisane w świat. Mieli ostatnie zdania. Przekonali się o tym podczas wspólnych obiadów, podczas wpadania na siebie na przestrzeni ostatniego roku. I choć to Ye Lian ostatecznie milknął w batalii wymienianych bezwzględnych zdań, nigdy nie sprawiał wrażenie pokonanego. Mógł zasznurowywać usta, kierować wyszczuty z emocji wzrok na półmisek, kosztować z wysoką klasą ciepłej przystawki, ale nigdy nie dawał chłopakowi jasnego przekazu, nigdy nie mówił: „wygrałeś tę rundę”. Shin'ya nigdy nie zobaczył tych słów na dojrzałej twarzy, rzadko pozwalającej tęczówkom wgryźć się w szczeniackie — za młodu często — obdrapane lico. Sprawiał wrażenie, jakby nie zasługiwał na jego uwagę. Może właśnie z tego względu przez różniące się od rzeczywistości pozory, nigdy nie potrafili znaleźć wspólnego języka? Pamiętał jedynie ograniczane niskie odburknięcia Shin'yi albo własne suche i zbyt szablonowe wypowiedzi, które choć szczere, nie ocieplały piętnującego gburowatego charakteru. Ale tym razem nie było żadnych z tych rzeczy. Były palce. Bielące od zdenerwowanego zacisku opuszki ciasno utrzymujące plastikowe zapięcie. Ye Lian nigdy nie patrzał na świat oczami Shin'yi, jakby przez ostatnie dwadzieścia dziewięć lat tkwił zamknięty w pokoju, w którym kazano mu siedzieć w kącie, bo każdy ruch nadwyrężyłby kruche stawy. Wszystko miało być dla jego dobra. Urodzony w bogatej rodzinie, olbrzymiej posiadłości odgrywał w końcu swoją rolę, nieprawdaż? Bo to miał przecież na myśli. Nie mógł od niej uciec, bo ilekroć próbował, przeszłość go doganiała — nawet jeśli biegł ile sił w nogach; mogły krwawić stopy od wbijających się po drodze drzazg ale ostatecznie cała chęć zmiany swojego życia sprowadzała się do początku, do tych samych wytwornych ścian; jakby utkwił w kołowrotku. Jak więc mógł uwierzyć w przedstawiany przez Shin'ye wariant? Jak bardzo się nie starał, doświadczenie szeptało bezustannie, że przecież wie, jak zawsze się to kończy, że nie może być nikim innym, niż tym, kim jest. W tym jednak momencie zapragnął oderwać się od tego schematycznego myślenia. Od ciała wiecznie spiętego Ye Liana, który pomimo nieprzychylnego, opanowanego wzorku, wrzał na policzkach na widok wolno zniżających się rozwartych ust. Na widok wysuniętego języka, smakującego cienkich linii papilarnych. Każdy z prężących się długich, zadbanych palców drgał raz po raz, pieszczony tym wątpliwym w zaufaniu oddechem. Przyglądanie się każdej poczynanej wulgarnej czynności, kurczyło czarne, poruszone źrenice.
To było dziwne uczucie. Mokry dotyk powodował kołatanie serca, skurczenie żył, jakby łączył je wszystkie jeden splot. Czuł łaskotanie. Czytał kiedyś, że podatność na łaskotki jest ściśle związana z lękami seksualnymi. Teraz wiedział, jak wiele wspólnego z nim samym miał zwykły naukowy bełkot, bo przecież każdy wystosowywany ruch, trącił go zimnym dreszczem, trudnym już do rozróżnienia w bezwzględnie wzrastającej gorączce. Na lico osiadała mgła chłodu, którą w następnych chwilach roztapiało wydychane wrzenie. Bezwzględne wzrosty temperatury sprawiły, że zwilgotniało mu czoło, ale nie pojawiła się na nim ani jedna kropla potu — skóra błyszczała wstępującą lepkością również na rozjaśnionych światłem karminowych kościach jarzmowych; jedynie w połowie okrytych zsuniętą na podbródek maską. Oczy miał lekko przymknięte, spoglądały nakłute obawą, tym znanym przełamanym strachem; otumanione żarem i powstrzymywaną niecierpliwością, na którą przecież nigdy mu nie wypadało. Myśli wyprzedały rzeczywistość. Chyba je doganiał. Słyszał dźwięk kroku odbijającego się od linoleum, dostrzegał poruszony cień okrywający półmrokiem męską poddaną wątpliwościom twarz i oczy — wyróżniające się tajemniczą jasnością, jakby potrafiły migotać w mroku, wyglądać spod czarnej kotary rzęs, doprowadzać do tajemniczych i niejasnych odpowiedzi.
Poczuł, że nie zdoła zrobić nic ponad trzymanie ciasno tego jednego guzika. Zbliżenie ich twarzy wyzwoliło szczypiący ból wrzynającego się plastiku, ale nie potrafił nic z tym zrobić. Chwytał się jego ubrania, jakby puszczenie go miało nie tylko zniweczyć cały ten trud zaciągnięcia go do prywatnego pomieszczenia, ale i odrzucić wszystkie podgryzające i wyniszczające odczucia. To z czym przecież nie miał już sił dłużej walczyć. Spod ust wymsknął się świst — nie był to wiatr przemykający za szybą ani przeciągnięcie wyswobodzonej dłoni po blacie, do którego tak śmiało przywarły palce. Muskał drewno samymi opuszkami, aby nie pobrudzić żadnej części aranżacji. Lędźwie przylegały uwłaczająco do odstającej części białej umywalki, kurczył się, gdy każda ściszona prośba onieśmielała go i skłaniała do opuszczania wzorku — dokładnie jak wtedy, w hotelu, gdy dawkowany humor osiadał na wargach, a Ye Lian czuł się zbyt skrępowany, aby umieć na niego zareagować. Może Shin'ya się mylił i akurat on nie mógł wyzbyć się swojej roli, wyjść ze swoimi pragnieniami przed szereg, zbyt przytłaczany śmiałością, tym ciepłym szeptem zbliżającym się do koniuszka karmazynowego nosa. Może jemu nie była pisana żadna, bo każda, jaką odbierał, była przesiąknięta jego charakterem, zbyt sztywnym i zdystansowanym, nie potrafiąc pozwolić sobie na swobodę; na głupią odrobinę szaleństwa.
To był krótki wzrok, ale zdołał unieść podupadłe tęczówki. Zderzył się z dziarskim, odważnym odbiciem i wiedział, że przegrywał. Zawieszone — na odległości raptem kilku minimetrów — usta dmuchały wymienianym zapachem warg, ale żadne nie próbowały pokonać granicy. Nie wiedział czy z szacunku, czy ze wrodzonej kulturalności. Policzki mężczyzny osiągnęły już temperaturę rozgrzanego do czerwoności noża. Miał wrażenie, że osuwa się podłoże, że stopy wiszą nad przepaścią, ale z oczywistych względów nie zamierzał tego sprawdzać. Tracił rozum. Czuł uparte pulsowanie skroni. Odetchnął wtedy — otulił popękane struktury roznoszącą organizm gorączką. Proszę. Ye Lian zacisnął usta i przymknął oczy, ale jego twarz była miękka, jakby z każdym wypowiedzianym przez chłopaka słowem waliła się barykada stworzona z lodu i wielowarstwowego cementu. Proszę. Zdążył przełknąć tylko ślinę, raniąc gardło, bo gdy rozchylił naprędce usta, poczuł pierwszy leciutki dotyk, ledwie zaczepkę rozgrzewającą myśli. Uniósł powieki i patrzał na niego mętnie w narastającym napięciu, trochę zdystansowany. Napięta szyja i lekko wycofana głowa mogły sugerować o ucieczce, ale zamiast uciekać, szukał w burzliwym złocie odpowiedzi, na pytanie formułujące się jedynie w jego głowie. Poczuł, jak w zdenerwowaniu guzik przecisnął się przez dziurkę odzienia, jak w majaku utrzymuje teraz jedynie wątpliwy w jakości skrawek koszuli. Zaszeleścił mu w palcach.
Oddechy stały się wyznacznikiem czasu. Wydawać się mogło, że ta bliskość trwała wieczność i ani jedno, ani drugie nie wiedziało, co powinno z tym zrobić, do momentu aż świst wibrującego tchnienia pisarza nie stał się głośniejszy, nim nie przybliżył się wraz z wysunięciem podbródka. Nieśmiałe wargi mężczyzny trafiły po omacku na spękany, poplamiony sztuczną krwią kącik, pieczętując zbliżenie ledwie dosłyszanym muśnięciem. Pocałunek Ye Liana smakował kawą i miętowymi tabletkami na gardło, które musiał ssać ostatnie kilkanaście minut temu.
— Chcę zmienić zasady.
Nie dostrzegał już szczegółów ani siebie mogącego dostrzec te szczegóły. Czy więc wciąż zachowywał rolę, kiedy zdecydowany, ale wciąż lękliwy sięgnął kilka centymetrów wyżej? Kiedy nerwowy łapał za kolejny guzik wymiętej koszuli? Ye Lian nie starał się patrzeć w jego twarz, czuł przytłaczającą obecność na każdym minimetrze nieskalanej skóry. Wyraźnie poddenerwowany sięgnął w końcu do chłopaka drugą ręką. Czuł, że rozdrgana dłoń potrzebuje wsparcia. Ograniczający ruchy brud zmuszał go do dotykania odzienia jedynie czystymi fragmentami opuszek. Dotarł już do mostka. Przewlekł przez oczko okrągłe zapięcie.
— Myślę, że moglibyśmy to kontynuować. — Westchnął i nawilżył wargi, uprzednio zaciskając je w linie. Swobodne poły koszuli odsłoniły cześć twardego, napiętego brzucha. Chciał zbadać je choćby samymi końcówkami równo przypiłowanych paznokci, ale nie potrafił się przemóc. — Zawsze wierzyłem, że wszystkiego mogę nauczyć się z książek. Siedząc więc w tej głębokiej jaskini, skuty uprzedzeniami, rejestrowałem jedynie cienie. Kiedy starałem się spojrzeć dalej, dezorientowała mnie własna ignorancja. — Jak teraz. — To jak z pisaniem. Najpierw trzeba nauczyć się spisywać swoje przemyślenia, a potem powtarzać to tak długo, aż się o tym zapomni. Można pisać tylko wtedy, gdy się o tym wcale nie myśli. Kiedy wszystko jest procesem naturalnym.
Nie musiał unosić wzorku na Shin'ye, aby domyślić się, jak idzie mu odgrywanie roli, w jakiej występował. Ale przecież obaj nie mieli racji, jeśli wierzyli, że nie bawią się tak samo dobrze. Gesty i słowa chłopaka musiały być trochę fałszywe (prawda?), bo odgrywane przed sobą, pod kontrolą, w imię zbliżenia się do ideału, jaki sobie wyznaczyli, miały w jakiś sposób uwolnić Ye Liana od tego, czego najbardziej się bał. Przynajmniej tak próbował sobie to tłumaczyć.
— Nikt nie może o tym wiedzieć. Żaden z nas też nie może nigdy wziąć tego na poważnie. Nie chcę żadnych komplikacji. Niedomówień.
To nadal próby, wyszeptał wątpliwie, kiedy palce czystej dłoni wspięły się w okolice obojczyków mężczyzny, zgarnęły w końcu część materiału i zgniotły ją nieelegancko między szlachetne palce. To muśnięcie było gwałtowne, choć niosło w sobie wyczuwaną delikatność, jakby Ye Lian okrył je jedynie brudnym obrusem. Łaknął dotyku. Wzdychał szeleszcząco między nabieranym tchem. Pozwolił odczuć rudzielcowi bierność ledwie rozchylonych ust (bardziej z własnego zaskoczenia aniżeli z poczucia obowiązku) i właśnie przez tę jedną chwilę obawiał się, że za bardzo poniósł go dreszcz rodzący w podbrzuszu, ten swędzący strach, który pojawiał się przy każdym zbliżeniu z Shin'yą. Umysł rejestrował, że robił coś niepoprawnego. Organizm w paraliżował skurcz, przekształcał w popęd, który z kolei zrywał się kompletnie nielogicznie w dalszy bieg. Trudno było mu uwierzyć, że mógłby czerpać przyjemność ze obawy. Nie dopuszczał do siebie tej myśli. Chyba tylko dlatego palce oderwały się od fragmentu zgniecionego odzienia. Ruszyły chaotycznie i niezgrabnie do kolejno zapiętych aż po szyję. Czuł, że jest rozgrzany, że staje się szalony i rozpalony, nie mógł powstrzymać kładących się na twardej, męskiej piersi otwartych, szczupłych dłoni, wibrujących opuszków wsuwających się pod brzęczący łańcuszek, pod swobodnie wiszące na ramionach poły, a potem na nie same, gdzie zamiast palców wbił w piegowatą skórę krótkie paznokcie. Zaciskał zaczerwienione powieki; skóra marszczyła się w kącikach wieloraką linią zagiętych odnóg. Za cichym cmoknięciem, śmielszym i śmielszym, pieklącym się kolorytem na skórze wydobywającej spod golfa i na uszach przykrytych wypłowiałymi, powywijanymi blond kosmykami, zamierał i budził się jak w niekontrolowanym śnie. To właśnie w tej gorączce niewprawnych pocałunków, prawa dłoń mężczyzny sięgnęła karku, wpełzła w przykrótkie kosmyki i złapała pukiel pełen złotych pasem. Ye Lian odchylił głowę i złapał cicho oddech. Wyeksponował szyję, wyraźnie zarysowaną grdykę, która poruszyła się wraz z przełykaną śliną; tym razem gładką niezbrukaną żadnym bordowym odcieniem. Przyciągnął twarz chłopaka do granic materiału okrywającego szyję; darowana tkanina trącała męskim charakterystycznym zapachem.
— Decyzja musi być twoja, osobista.
Czuł pulsujące ciśnienie w przebiegającej żyle. Naznaczone miejscowo sztuczną krwią usta Ye Liana wibrowały w rytm oddechu. Nie starał się rozchylać powiek. Chciał być okłamywany, otumaniony niesłabnącą w nim nadzieją, dokładnie jak niewyczuwający żadnego podstępu, zaszczuty w chatce, Czerwony Kapturek.
Którym przecież bez wątpienia przyszło mu być.
Bez ustanku utwierdzał się w przekonaniu o ich odmienności. Różniły ich nie tylko skrajne charaktery, ale i poglądy wpisane w świat. Mieli ostatnie zdania. Przekonali się o tym podczas wspólnych obiadów, podczas wpadania na siebie na przestrzeni ostatniego roku. I choć to Ye Lian ostatecznie milknął w batalii wymienianych bezwzględnych zdań, nigdy nie sprawiał wrażenie pokonanego. Mógł zasznurowywać usta, kierować wyszczuty z emocji wzrok na półmisek, kosztować z wysoką klasą ciepłej przystawki, ale nigdy nie dawał chłopakowi jasnego przekazu, nigdy nie mówił: „wygrałeś tę rundę”. Shin'ya nigdy nie zobaczył tych słów na dojrzałej twarzy, rzadko pozwalającej tęczówkom wgryźć się w szczeniackie — za młodu często — obdrapane lico. Sprawiał wrażenie, jakby nie zasługiwał na jego uwagę. Może właśnie z tego względu przez różniące się od rzeczywistości pozory, nigdy nie potrafili znaleźć wspólnego języka? Pamiętał jedynie ograniczane niskie odburknięcia Shin'yi albo własne suche i zbyt szablonowe wypowiedzi, które choć szczere, nie ocieplały piętnującego gburowatego charakteru. Ale tym razem nie było żadnych z tych rzeczy. Były palce. Bielące od zdenerwowanego zacisku opuszki ciasno utrzymujące plastikowe zapięcie. Ye Lian nigdy nie patrzał na świat oczami Shin'yi, jakby przez ostatnie dwadzieścia dziewięć lat tkwił zamknięty w pokoju, w którym kazano mu siedzieć w kącie, bo każdy ruch nadwyrężyłby kruche stawy. Wszystko miało być dla jego dobra. Urodzony w bogatej rodzinie, olbrzymiej posiadłości odgrywał w końcu swoją rolę, nieprawdaż? Bo to miał przecież na myśli. Nie mógł od niej uciec, bo ilekroć próbował, przeszłość go doganiała — nawet jeśli biegł ile sił w nogach; mogły krwawić stopy od wbijających się po drodze drzazg ale ostatecznie cała chęć zmiany swojego życia sprowadzała się do początku, do tych samych wytwornych ścian; jakby utkwił w kołowrotku. Jak więc mógł uwierzyć w przedstawiany przez Shin'ye wariant? Jak bardzo się nie starał, doświadczenie szeptało bezustannie, że przecież wie, jak zawsze się to kończy, że nie może być nikim innym, niż tym, kim jest. W tym jednak momencie zapragnął oderwać się od tego schematycznego myślenia. Od ciała wiecznie spiętego Ye Liana, który pomimo nieprzychylnego, opanowanego wzorku, wrzał na policzkach na widok wolno zniżających się rozwartych ust. Na widok wysuniętego języka, smakującego cienkich linii papilarnych. Każdy z prężących się długich, zadbanych palców drgał raz po raz, pieszczony tym wątpliwym w zaufaniu oddechem. Przyglądanie się każdej poczynanej wulgarnej czynności, kurczyło czarne, poruszone źrenice.
To było dziwne uczucie. Mokry dotyk powodował kołatanie serca, skurczenie żył, jakby łączył je wszystkie jeden splot. Czuł łaskotanie. Czytał kiedyś, że podatność na łaskotki jest ściśle związana z lękami seksualnymi. Teraz wiedział, jak wiele wspólnego z nim samym miał zwykły naukowy bełkot, bo przecież każdy wystosowywany ruch, trącił go zimnym dreszczem, trudnym już do rozróżnienia w bezwzględnie wzrastającej gorączce. Na lico osiadała mgła chłodu, którą w następnych chwilach roztapiało wydychane wrzenie. Bezwzględne wzrosty temperatury sprawiły, że zwilgotniało mu czoło, ale nie pojawiła się na nim ani jedna kropla potu — skóra błyszczała wstępującą lepkością również na rozjaśnionych światłem karminowych kościach jarzmowych; jedynie w połowie okrytych zsuniętą na podbródek maską. Oczy miał lekko przymknięte, spoglądały nakłute obawą, tym znanym przełamanym strachem; otumanione żarem i powstrzymywaną niecierpliwością, na którą przecież nigdy mu nie wypadało. Myśli wyprzedały rzeczywistość. Chyba je doganiał. Słyszał dźwięk kroku odbijającego się od linoleum, dostrzegał poruszony cień okrywający półmrokiem męską poddaną wątpliwościom twarz i oczy — wyróżniające się tajemniczą jasnością, jakby potrafiły migotać w mroku, wyglądać spod czarnej kotary rzęs, doprowadzać do tajemniczych i niejasnych odpowiedzi.
Poczuł, że nie zdoła zrobić nic ponad trzymanie ciasno tego jednego guzika. Zbliżenie ich twarzy wyzwoliło szczypiący ból wrzynającego się plastiku, ale nie potrafił nic z tym zrobić. Chwytał się jego ubrania, jakby puszczenie go miało nie tylko zniweczyć cały ten trud zaciągnięcia go do prywatnego pomieszczenia, ale i odrzucić wszystkie podgryzające i wyniszczające odczucia. To z czym przecież nie miał już sił dłużej walczyć. Spod ust wymsknął się świst — nie był to wiatr przemykający za szybą ani przeciągnięcie wyswobodzonej dłoni po blacie, do którego tak śmiało przywarły palce. Muskał drewno samymi opuszkami, aby nie pobrudzić żadnej części aranżacji. Lędźwie przylegały uwłaczająco do odstającej części białej umywalki, kurczył się, gdy każda ściszona prośba onieśmielała go i skłaniała do opuszczania wzorku — dokładnie jak wtedy, w hotelu, gdy dawkowany humor osiadał na wargach, a Ye Lian czuł się zbyt skrępowany, aby umieć na niego zareagować. Może Shin'ya się mylił i akurat on nie mógł wyzbyć się swojej roli, wyjść ze swoimi pragnieniami przed szereg, zbyt przytłaczany śmiałością, tym ciepłym szeptem zbliżającym się do koniuszka karmazynowego nosa. Może jemu nie była pisana żadna, bo każda, jaką odbierał, była przesiąknięta jego charakterem, zbyt sztywnym i zdystansowanym, nie potrafiąc pozwolić sobie na swobodę; na głupią odrobinę szaleństwa.
To był krótki wzrok, ale zdołał unieść podupadłe tęczówki. Zderzył się z dziarskim, odważnym odbiciem i wiedział, że przegrywał. Zawieszone — na odległości raptem kilku minimetrów — usta dmuchały wymienianym zapachem warg, ale żadne nie próbowały pokonać granicy. Nie wiedział czy z szacunku, czy ze wrodzonej kulturalności. Policzki mężczyzny osiągnęły już temperaturę rozgrzanego do czerwoności noża. Miał wrażenie, że osuwa się podłoże, że stopy wiszą nad przepaścią, ale z oczywistych względów nie zamierzał tego sprawdzać. Tracił rozum. Czuł uparte pulsowanie skroni. Odetchnął wtedy — otulił popękane struktury roznoszącą organizm gorączką. Proszę. Ye Lian zacisnął usta i przymknął oczy, ale jego twarz była miękka, jakby z każdym wypowiedzianym przez chłopaka słowem waliła się barykada stworzona z lodu i wielowarstwowego cementu. Proszę. Zdążył przełknąć tylko ślinę, raniąc gardło, bo gdy rozchylił naprędce usta, poczuł pierwszy leciutki dotyk, ledwie zaczepkę rozgrzewającą myśli. Uniósł powieki i patrzał na niego mętnie w narastającym napięciu, trochę zdystansowany. Napięta szyja i lekko wycofana głowa mogły sugerować o ucieczce, ale zamiast uciekać, szukał w burzliwym złocie odpowiedzi, na pytanie formułujące się jedynie w jego głowie. Poczuł, jak w zdenerwowaniu guzik przecisnął się przez dziurkę odzienia, jak w majaku utrzymuje teraz jedynie wątpliwy w jakości skrawek koszuli. Zaszeleścił mu w palcach.
Oddechy stały się wyznacznikiem czasu. Wydawać się mogło, że ta bliskość trwała wieczność i ani jedno, ani drugie nie wiedziało, co powinno z tym zrobić, do momentu aż świst wibrującego tchnienia pisarza nie stał się głośniejszy, nim nie przybliżył się wraz z wysunięciem podbródka. Nieśmiałe wargi mężczyzny trafiły po omacku na spękany, poplamiony sztuczną krwią kącik, pieczętując zbliżenie ledwie dosłyszanym muśnięciem. Pocałunek Ye Liana smakował kawą i miętowymi tabletkami na gardło, które musiał ssać ostatnie kilkanaście minut temu.
— Chcę zmienić zasady.
Nie dostrzegał już szczegółów ani siebie mogącego dostrzec te szczegóły. Czy więc wciąż zachowywał rolę, kiedy zdecydowany, ale wciąż lękliwy sięgnął kilka centymetrów wyżej? Kiedy nerwowy łapał za kolejny guzik wymiętej koszuli? Ye Lian nie starał się patrzeć w jego twarz, czuł przytłaczającą obecność na każdym minimetrze nieskalanej skóry. Wyraźnie poddenerwowany sięgnął w końcu do chłopaka drugą ręką. Czuł, że rozdrgana dłoń potrzebuje wsparcia. Ograniczający ruchy brud zmuszał go do dotykania odzienia jedynie czystymi fragmentami opuszek. Dotarł już do mostka. Przewlekł przez oczko okrągłe zapięcie.
— Myślę, że moglibyśmy to kontynuować. — Westchnął i nawilżył wargi, uprzednio zaciskając je w linie. Swobodne poły koszuli odsłoniły cześć twardego, napiętego brzucha. Chciał zbadać je choćby samymi końcówkami równo przypiłowanych paznokci, ale nie potrafił się przemóc. — Zawsze wierzyłem, że wszystkiego mogę nauczyć się z książek. Siedząc więc w tej głębokiej jaskini, skuty uprzedzeniami, rejestrowałem jedynie cienie. Kiedy starałem się spojrzeć dalej, dezorientowała mnie własna ignorancja. — Jak teraz. — To jak z pisaniem. Najpierw trzeba nauczyć się spisywać swoje przemyślenia, a potem powtarzać to tak długo, aż się o tym zapomni. Można pisać tylko wtedy, gdy się o tym wcale nie myśli. Kiedy wszystko jest procesem naturalnym.
Nie musiał unosić wzorku na Shin'ye, aby domyślić się, jak idzie mu odgrywanie roli, w jakiej występował. Ale przecież obaj nie mieli racji, jeśli wierzyli, że nie bawią się tak samo dobrze. Gesty i słowa chłopaka musiały być trochę fałszywe (prawda?), bo odgrywane przed sobą, pod kontrolą, w imię zbliżenia się do ideału, jaki sobie wyznaczyli, miały w jakiś sposób uwolnić Ye Liana od tego, czego najbardziej się bał. Przynajmniej tak próbował sobie to tłumaczyć.
— Nikt nie może o tym wiedzieć. Żaden z nas też nie może nigdy wziąć tego na poważnie. Nie chcę żadnych komplikacji. Niedomówień.
To nadal próby, wyszeptał wątpliwie, kiedy palce czystej dłoni wspięły się w okolice obojczyków mężczyzny, zgarnęły w końcu część materiału i zgniotły ją nieelegancko między szlachetne palce. To muśnięcie było gwałtowne, choć niosło w sobie wyczuwaną delikatność, jakby Ye Lian okrył je jedynie brudnym obrusem. Łaknął dotyku. Wzdychał szeleszcząco między nabieranym tchem. Pozwolił odczuć rudzielcowi bierność ledwie rozchylonych ust (bardziej z własnego zaskoczenia aniżeli z poczucia obowiązku) i właśnie przez tę jedną chwilę obawiał się, że za bardzo poniósł go dreszcz rodzący w podbrzuszu, ten swędzący strach, który pojawiał się przy każdym zbliżeniu z Shin'yą. Umysł rejestrował, że robił coś niepoprawnego. Organizm w paraliżował skurcz, przekształcał w popęd, który z kolei zrywał się kompletnie nielogicznie w dalszy bieg. Trudno było mu uwierzyć, że mógłby czerpać przyjemność ze obawy. Nie dopuszczał do siebie tej myśli. Chyba tylko dlatego palce oderwały się od fragmentu zgniecionego odzienia. Ruszyły chaotycznie i niezgrabnie do kolejno zapiętych aż po szyję. Czuł, że jest rozgrzany, że staje się szalony i rozpalony, nie mógł powstrzymać kładących się na twardej, męskiej piersi otwartych, szczupłych dłoni, wibrujących opuszków wsuwających się pod brzęczący łańcuszek, pod swobodnie wiszące na ramionach poły, a potem na nie same, gdzie zamiast palców wbił w piegowatą skórę krótkie paznokcie. Zaciskał zaczerwienione powieki; skóra marszczyła się w kącikach wieloraką linią zagiętych odnóg. Za cichym cmoknięciem, śmielszym i śmielszym, pieklącym się kolorytem na skórze wydobywającej spod golfa i na uszach przykrytych wypłowiałymi, powywijanymi blond kosmykami, zamierał i budził się jak w niekontrolowanym śnie. To właśnie w tej gorączce niewprawnych pocałunków, prawa dłoń mężczyzny sięgnęła karku, wpełzła w przykrótkie kosmyki i złapała pukiel pełen złotych pasem. Ye Lian odchylił głowę i złapał cicho oddech. Wyeksponował szyję, wyraźnie zarysowaną grdykę, która poruszyła się wraz z przełykaną śliną; tym razem gładką niezbrukaną żadnym bordowym odcieniem. Przyciągnął twarz chłopaka do granic materiału okrywającego szyję; darowana tkanina trącała męskim charakterystycznym zapachem.
— Decyzja musi być twoja, osobista.
Czuł pulsujące ciśnienie w przebiegającej żyle. Naznaczone miejscowo sztuczną krwią usta Ye Liana wibrowały w rytm oddechu. Nie starał się rozchylać powiek. Chciał być okłamywany, otumaniony niesłabnącą w nim nadzieją, dokładnie jak niewyczuwający żadnego podstępu, zaszczuty w chatce, Czerwony Kapturek.
Którym przecież bez wątpienia przyszło mu być.
Warui Shin'ya ubóstwia ten post.
Mógłby znaleźć dziesięć tysięcy argumentów, dla których to, co się działo, nie miało prawa kontynuacji. I ani jednego powodu, dla którego warto tych dziesięć tysięcy argumentów zignorować. Sabotował już sam siebie.
Co ci strzeliło do łba.
Co z tobą nie tak?
Wiesz w ogóle po co to robisz? Trzymasz w kieszeni choć jedną sensowną tezę?
Z ustami zawieszonymi pół milimetra od nieruchomych, rozchylonych w drżącej niestałości warg drugiego mężczyzny zdawał się identycznie zamknięty między opcjami. Jedna przypominała o tym jak głupia, irracjonalna i katorżnicza była sytuacja, przywoływała do porządku i nakłaniała, aby przestać, póki nie przekroczyło się tej samej niepojętej bariery co w hotelu. Druga natomiast, jak lekkoduszny dzieciak, lekceważąco machała dłonią, odrzucając od siebie wszelkie konsekwencje. Co złego może się stać? To tylko trochę zabawy. Cel uświęca środki. Ta opcja nie obawiała się niczego. Nie interesowała się światem poza drzwiami klaustrofobicznego pomieszczenia. Nie było zabawy halloweenowej piętro niżej. Ani wyciągniętych z horrorów atrakcji. Rzeczywistość zawęziła się do jednego pokoju albo raczej: bardzo małej części. Wąska kolumna przestrzeni, w której zmieści się maksymalnie dwójka osób. Stojąc bardzo blisko siebie. Poplamiony sztuczną krwią kącik zadrgał w przedsmaku uśmiechu; nie zdążył się jednak unieść, wyczuwając na spękanej strukturze słabe muśnięcie. Wstrzymany dech nie mógł być reakcją na coś tak ckliwie niewinnego, jednak u dna źrenicy błysnął pierwszy promyk.
— Chcę zmienić zasady.
Czekał w pozornej obojętności; nie ruszał się nadmiernie, nie przybliżał dalej twarzy, choć wzrokiem, dość wymownie, co jakiś czas zjeżdżał w dół, krążył, zahaczał o ciemne znamię poruszające się razem z wypowiadanymi słowami, a potem wracał do tych oczu ze srebrem zamglonym siwymi oparami choroby. Starał się być nieinwazyjny; grzeczny. Taki, który nie spłoszy nerwowej zwierzyny.
Udawało się. Tylko oddechem napierał na znajdujące się coraz wyżej ręce. Wraz z zaczerpywanym powolnie tlenem naprężała się pierś, rosła w zamknięciu odzieży i czasami lekko muskała boki rozpinających guziki dłoni. Zaraz potem wycofywała się jednak, tors zapadał w sobie, a ciepły wydech osiadał na czerwonawej skórze Ye Liana podnosząc jej temperaturę o pół stopnia.
— Myślę, że moglibyśmy to kontynuować.
Łaskawie. Nie potrafił nie myśleć o tym inaczej niż w kategorii sarkazmu. Brzmienie tonu, choć zaburzone przez chaotyczne zwilżanie warg i zawahania, nadal reprezentowało przede wszystkim dystyngowany spokój znany jedynie władcom. Ten najbardziej irytujący aspekt nie opuszczał go w żadnej chwili; czasami odrobinę chował się za lękiem, ale z całą pewnością nie zostawał zniwelowany do cna. Budził się w drobnych rzeczach — w głosie, we wzroku. Niektórzy rodzą się z godnością wtłoczoną w żyły i Ye Lian był tego żywym dowodem. Jak tu utrzymać gardę?
Shin’ya poczuł jak materiał taniej koszuli ociera się o ramię; jak tkanina nieco się przesuwa, odsłaniając szerzej kreślone białawymi bliznami ciało. Nie pamiętał kiedy ostatnim razem ktoś go rozbierał; kiedy w ogóle była szansa na to, by bez zbędnych formalności doszło do jakiegokolwiek zbliżenia. W bezruchu rzeźby reprezentował wyrobioną przez pracę pierś, płaski, zarysowany brzuch, wyeksponowane obojczyki, na których wyróżniały się intensywne w kolorycie piegi. Jedynie cyrkulacja powietrza udowadniała, że był tu i teraz w pełni żywy. Oddychał już jednak niespokojniej.
I próbował słuchać uważnie monologu, którego nie pojmował. Docierały do niego wprawdzie słowa, ale nie brzmiały znajomo, nie stanowiły sensownej wersji ustawione jedne obok drugich. Wręcz przeciwnie. Im więcej zdań wypowiadał Ye Lian, tym mniej go rozumiał. Palce, pobrudzone fałszywą juchą, przesunęły się bezgłośnie po blacie ślizgając po gładkiej powierzchni aż do opartego niedaleko uda. Dotyk był słaby, prawie niewyczuwalny, ale uniósł się na biodro, wemknął pierwszą opuszką pod fałdę ciemnego golfu wprost na nagrzane lędźwie. Zdradzał popędliwość charakteru, brak zrównoważonego opanowania, bo choć Warui miał go jedynie posłusznie studiować, nie obyło się bez subtelnego przekraczania granicy. Musiał wydawać się roszczeniowy, nawet mimo tego, że angażował wszystkie zmysły w przekaz serwowany przez rozmówcę.
A ten, siedząc w jaskini, z pewnością niewiele widział. Zapewniał tym sobie jednak bezpieczeństwo, z biegiem czasu przyzwyczaił oczy do czerni, która obejmowała wszystko dookoła. Bywały jednak chwile, gdy robiło się nieznośnie zimno. W odmętach ciemności jedyne co mógł to rozniecać drobny ogień ocieplający w największych chłodach. Problem w tym, że każdy taki zabieg przyciągał uwagę drapieżników. I zapewne tak było, kiedy Ye Lian starał się odsłonić ze swoimi duszonymi przez lata uczuciami. Ludzie go nie rozumieli. Chcieli pożreć jak wygłodniałe potwory całe życie czyhające w mrokach groty, denerwowane nagłym światłem, które je oślepiało i raniło — bo nim nie emanowali. Więc koniec końców palenisko zostawało zagaszone, przysypane brudnym piachem, a on, ten słaby, zdominowany strachem marny pisarzyna, marznął na lodowatych, zawilgoconych płytkach głazów, wsłuchując się w kapanie wody, od której można było sfiksować.
Uśmiechnął się do własnych myśli. Do wyobrażenia Ye Liana zamkniętego w ciasnej jamie, pozbawionego odrobiny ciepła z powodu demonów kryjących się w kątach. Uśmiechnął, bo było to zbyt obrazowe, a jednocześnie zbyt wiele się już dowiedział, by nie uznać tego za szalenie prawdziwe. Odwzorowywało rzeczywistość w masie detali. Metafora przejęła panowanie nad jego gestami, nad spojrzeniem, które skuł szron najniższych stref jaskiń. Był dokładnie tym, co przedstawił w swojej pokręconej, niezrozumiałej dla statystycznego słuchacza, wersji.
Żaden z nas nie może nigdy wziąć tego na poważnie.
— Jak wolisz.
Nie chcę żadnych komplikacji.
O wiele za późno na takie wymagania; o jeden oddech za dużo, o jedno zaprzeczenie za mało. Nie było już odwrotu i ciepło rozpływające się po kanalikach organizmu tylko o tym uświadamiało. Shin godził się z tym, że stopniowo przestawał przytomnie myśleć. Odczuwał wzrost gorąca jak w febrze, szybsze tętno, którego nurt uderzał powoli do głowy. Otumaniony przypatrywał się jak barki Ye Liana zaczynają się poruszać. Gdzieś, idąc uwagą wzdłuż szczupłych ramion i kruchych nadgarstków, znalazłby dłonie o długich palcach artysty, próbujące rozprawić się z ostatnimi zapięciami. Nie zamierzał mu w tym pomagać, choć mrowienie natrętnie wibrowało tuż pod linią wżynającego się w brzuch paska do spodni. Wydawało mu się, jakby pierwotne instynkty w nim rosły i nie starczało już na nie miejsca. Rozpychały wszystkie mięśnie, szarpały za żyły. Wszystko go swędziało, każdy punkt dudnił albo pulsował targany dreszczem. Udręka wymuszała na nim aktywność; pragnął przede wszystkim zerwania węzłów, które zadzierzgnięto mu na gardle. Po co się hamował? Dostał pozwolenie; mogli to kontynuować. Przez opary w umyśle przebiło się rozbawienie, że może jeszcze skorzystać z tego wieczoru, nawet nie spodziewając się, że będą to takie profity. Fanty zarezerwowane na jakiś czas tylko dla niego w formie zgniecionego materiału tuż przy obojczykach, niezbyt imponującej siły przyciągającej jego koszulę, wreszcie w pocałunku, od którego nie wyhamował emocjonalnie, reagując cichym mruknięciem. Zadowolenie spłynęło wzdłuż kręgosłupa, głowa opustoszała jak zatęchłe mieszkanie, w którym pootwierano wszystkie okna. Miał naraz wrażenie, że wszystkie wątpliwości i denne teksty, które zdążyły wylęgnąć się w psychice, wraz z krwią spłynęły niżej, przez meandry wnętrzności aż do podbrzusza, którym naparł na mężczyznę, jednocześnie mocniej przywierając do niego dłonią w dolnej partii pleców. Palce wbiły się silniej w lędźwie, paznokcie dały znać o swojej obecności — wszystko akurat, gdy ręka Ye Liana naparła na jego kark, przyciągnęła w wyznaczonym kierunku, odrywając z cichym cmoknięciem od ust. Dalej czuł tkliwość muśnięć, wspomnienie coraz śmielszej próby przełamania barier, posmak kawy i pastylek na ból gardła — wszystko to, co osiadło na krańcu języka, którym nieoczekiwanie, jakby w płynnym przejściu między scenami, przylgnął do tętniącej żyły. Zjechał od linii żuchwy aż po materiał golfu, znacząc trasę wilgocią, uwieńczoną zaczepnym zagryzieniem zębów. Nie mocno; nie po to, aby werżnąć kły do krwi. Ale zostawić zaczerwienienie? Tak.
Decyzja rzeczywiście musiała być również jego, choć błądząc ręką pod czarną dzianiną przede wszystkim szukał odpowiedzi w Ye Lianie. W tym czy uciekał czy lgnął do dotyku. W temperaturze skóry, której gładką powierzchnię drażnił nieprzyjemnie tnącymi palcami. Tym razem się nie spieszył. Przypominał sobie punkty, w których pierwszej nocy dostrzegł ciemne znamiona. Przy nich zatrzymywał się na kilka sekund, jakby był w stanie wyczytać z danego skrawka, czy mikroskopijna plamka wciąż się tam znajduje. Kojarzył tę przy obojczyku. Na lewej piersi. Tuż obok pępka. We wnętrzu uda... ale dotarł jedynie do tej pod łopatką, zadzierając ubranie mężczyzny wyżej, odsłaniając kawałek korpusu, który w pasie objął drugim przedramieniem. Nadgarstek przylgnął nisko i naparł na szczupłe ciało blondyna, by przybliżyć wycofane na blat biodra do swoich, złączyć je w pierwszym, gwałtownym spotkaniu. Wystarczyło pół kroku, aby otrzeć jeden materiał spodni o drugi. Ten sam gardłowy komentarz wyrwał się drgnieniem ze strun, dotarł wibracją do skóry dotykanej wargami. Znaczył czerwieniejącą malinką punkt pod uchem, czuł jak przy przekrzywieniu głowy o kącik ust ociera się miękki płatek, który smagnięty językiem zamknął zaraz w uszczypnięciu szczęk. Chciał ugryźć go bez procedur, ale ograniczył się przed tym resztką silnej woli. We wnętrze małżowiny dotarł więc ciepły, zrezygnowany oddech; a chwilę po nim słowa. — W hotelu się nie powstrzymywałem. — Jak prosiłeś.
Dłonie, arytmicznie czytające reakcje drugiego ciała, zsunęły się w wystudiowanej harmonii na talię po obu jej stronach i tam osiadły w bezruchu. Miękka tkanina golfa opadła z powrotem na blady brzuch i na wsparte na kościach biodrowych Ye Liana zdarte do strupów knykcie Shin’yi.
— Więc skoro kochasz literaturę — ściśnięte gardło dopuszczało wyłącznie szept; nieco emocjonalnie schrypnięty. — To znasz dużo słów. — Spojrzenie wyzierało spomiędzy przymrużonych powiek, ale z tej odległości i tak wszystko rozmazywało się przed nosem. Podnosząc nieco głowę, musnął wywiniętymi kosmykami policzek Ye Liana, ustami specjalnie zahaczył o arystokratyczną linię szczęki. — I mogłeś wtedy powiedzieć, że chcesz przestać. — Kciukami rozmasował napięte tkanki, jednym z nich zahaczył o skórzany pasek, wsunął się za materiał spodni, wkradł za warstwę bielizny, by znaleźć się w milimetrze zupełnie prywatnej strefy. Osobistej. Twarz miał już jednak przed jego obliczem, chociaż trzymała się go świadomość, że znajduje się w za ciasnej klatce. Każda komórka organizmu w nim wrzeszczała, aby pozwolił jej działać na szybkich obrotach. Aby zrobił pożytek z tego, że dostał ofertę, w której liczyło się jego zdanie. Zamiast tego przystopował, westchnął, próbował wziąć w garść. Ciepłota znaczyła grzbiet jego nosa i kości jarzmowe lekkim różem, w szkłach źrenic sypały się iskry ognia i całym sobą reprezentował niecierpliwość oplecioną ostatnimi, zrywającymi się linkami samokontroli. — To nie zawsze musi tak wyglądać. — Czasami, jak teraz, czuł się żałosny jako mężczyzna. Kompletnie pierwotny i nieprzystosowany, zazdroszczący kobietom, że potrafiły oszukać kochanka panując nad swoją fizycznością do zadowalającego poziomu. Jemu nie przyszło to w udziale; pozorny spokój może i odbijał się na oszpeconym licu, ale dotykał przy tym Ye Liana podbrzuszem i czuł jak pulsowanie zmienia postać rzeczy, z frywolnego zaczepialstwa przeinaczając w poważny sygnał. Zwierzęce podniecenie od którego uderzało mu do czerepu, przez które przestawał sprawować nad sobą kontrolę, bezcześciło i tak wątpliwą namiastkę inteligencji. Wystarczyło trochę dotyku chłodnych opuszek, kilka miękkich pocałunków i zapach męskich perfum, aby coraz ciężej było utrzymać łapy przy sobie. Był aż tak tani?
Usłyszał nagle śmiech i nie w porę zdał sobie sprawę, że to jego własny; zduszony jak krótkie parsknięcie. — Byłem pewien, że nad ranem mnie zamordujesz. — Odsuń się. Nie przyzwyczajaj. Nie, nie możesz. Nic już nie mów. — Ale już wtedy zapadła moja decyzja i właściwie się nie zmieniła. — Lawina wspomnień atakowała szpilami każdy nerw, naprężony jak struna, bo tak, chyba rzeczywiście nie był warty trzech jenów, skoro wystarczyły paliczki oparte o jego w zdenerwowaniu skamieniały kark, pogryzione wargi, którym się bez ustanku przyglądał jak nałogowiec ukradkiem obserwujący źródło swojego problemu oraz to cholerne otumanione spojrzenie na granicy pewności i zwątpienia. — Możemy się przecież dogadać, żeby nie było to dla ciebie tak... — uwłaczające; zawstydzające; wyczerpujące, do diabła, przeszkadzały mu jego ubrania, przeszkadzały mu swoje ubrania, przeszkadzał mu ucisk w żołądku, coraz mniej subtelnie napierający na szczupłe udo członek, przeszkadzało mu to, że nie miało to być uwłaczające, ani doprowadzające do wstydu, a mimo tego zdawał sobie sprawę, że padną następne słowa, że lekko wykrzywi wargi i rzuci, że nie musi to być tak — trudne. Czegokolwiek nie wymyślisz i jakkolwiek nieprawdopodobne, ckliwe czy powolne miałoby to być, przecież dotrzymam tajemnicy. Też mam w tym swój interes, nie musi być po mojemu.
Co ci strzeliło do łba.
Co z tobą nie tak?
Wiesz w ogóle po co to robisz? Trzymasz w kieszeni choć jedną sensowną tezę?
Z ustami zawieszonymi pół milimetra od nieruchomych, rozchylonych w drżącej niestałości warg drugiego mężczyzny zdawał się identycznie zamknięty między opcjami. Jedna przypominała o tym jak głupia, irracjonalna i katorżnicza była sytuacja, przywoływała do porządku i nakłaniała, aby przestać, póki nie przekroczyło się tej samej niepojętej bariery co w hotelu. Druga natomiast, jak lekkoduszny dzieciak, lekceważąco machała dłonią, odrzucając od siebie wszelkie konsekwencje. Co złego może się stać? To tylko trochę zabawy. Cel uświęca środki. Ta opcja nie obawiała się niczego. Nie interesowała się światem poza drzwiami klaustrofobicznego pomieszczenia. Nie było zabawy halloweenowej piętro niżej. Ani wyciągniętych z horrorów atrakcji. Rzeczywistość zawęziła się do jednego pokoju albo raczej: bardzo małej części. Wąska kolumna przestrzeni, w której zmieści się maksymalnie dwójka osób. Stojąc bardzo blisko siebie. Poplamiony sztuczną krwią kącik zadrgał w przedsmaku uśmiechu; nie zdążył się jednak unieść, wyczuwając na spękanej strukturze słabe muśnięcie. Wstrzymany dech nie mógł być reakcją na coś tak ckliwie niewinnego, jednak u dna źrenicy błysnął pierwszy promyk.
— Chcę zmienić zasady.
Czekał w pozornej obojętności; nie ruszał się nadmiernie, nie przybliżał dalej twarzy, choć wzrokiem, dość wymownie, co jakiś czas zjeżdżał w dół, krążył, zahaczał o ciemne znamię poruszające się razem z wypowiadanymi słowami, a potem wracał do tych oczu ze srebrem zamglonym siwymi oparami choroby. Starał się być nieinwazyjny; grzeczny. Taki, który nie spłoszy nerwowej zwierzyny.
Udawało się. Tylko oddechem napierał na znajdujące się coraz wyżej ręce. Wraz z zaczerpywanym powolnie tlenem naprężała się pierś, rosła w zamknięciu odzieży i czasami lekko muskała boki rozpinających guziki dłoni. Zaraz potem wycofywała się jednak, tors zapadał w sobie, a ciepły wydech osiadał na czerwonawej skórze Ye Liana podnosząc jej temperaturę o pół stopnia.
— Myślę, że moglibyśmy to kontynuować.
Łaskawie. Nie potrafił nie myśleć o tym inaczej niż w kategorii sarkazmu. Brzmienie tonu, choć zaburzone przez chaotyczne zwilżanie warg i zawahania, nadal reprezentowało przede wszystkim dystyngowany spokój znany jedynie władcom. Ten najbardziej irytujący aspekt nie opuszczał go w żadnej chwili; czasami odrobinę chował się za lękiem, ale z całą pewnością nie zostawał zniwelowany do cna. Budził się w drobnych rzeczach — w głosie, we wzroku. Niektórzy rodzą się z godnością wtłoczoną w żyły i Ye Lian był tego żywym dowodem. Jak tu utrzymać gardę?
Shin’ya poczuł jak materiał taniej koszuli ociera się o ramię; jak tkanina nieco się przesuwa, odsłaniając szerzej kreślone białawymi bliznami ciało. Nie pamiętał kiedy ostatnim razem ktoś go rozbierał; kiedy w ogóle była szansa na to, by bez zbędnych formalności doszło do jakiegokolwiek zbliżenia. W bezruchu rzeźby reprezentował wyrobioną przez pracę pierś, płaski, zarysowany brzuch, wyeksponowane obojczyki, na których wyróżniały się intensywne w kolorycie piegi. Jedynie cyrkulacja powietrza udowadniała, że był tu i teraz w pełni żywy. Oddychał już jednak niespokojniej.
I próbował słuchać uważnie monologu, którego nie pojmował. Docierały do niego wprawdzie słowa, ale nie brzmiały znajomo, nie stanowiły sensownej wersji ustawione jedne obok drugich. Wręcz przeciwnie. Im więcej zdań wypowiadał Ye Lian, tym mniej go rozumiał. Palce, pobrudzone fałszywą juchą, przesunęły się bezgłośnie po blacie ślizgając po gładkiej powierzchni aż do opartego niedaleko uda. Dotyk był słaby, prawie niewyczuwalny, ale uniósł się na biodro, wemknął pierwszą opuszką pod fałdę ciemnego golfu wprost na nagrzane lędźwie. Zdradzał popędliwość charakteru, brak zrównoważonego opanowania, bo choć Warui miał go jedynie posłusznie studiować, nie obyło się bez subtelnego przekraczania granicy. Musiał wydawać się roszczeniowy, nawet mimo tego, że angażował wszystkie zmysły w przekaz serwowany przez rozmówcę.
A ten, siedząc w jaskini, z pewnością niewiele widział. Zapewniał tym sobie jednak bezpieczeństwo, z biegiem czasu przyzwyczaił oczy do czerni, która obejmowała wszystko dookoła. Bywały jednak chwile, gdy robiło się nieznośnie zimno. W odmętach ciemności jedyne co mógł to rozniecać drobny ogień ocieplający w największych chłodach. Problem w tym, że każdy taki zabieg przyciągał uwagę drapieżników. I zapewne tak było, kiedy Ye Lian starał się odsłonić ze swoimi duszonymi przez lata uczuciami. Ludzie go nie rozumieli. Chcieli pożreć jak wygłodniałe potwory całe życie czyhające w mrokach groty, denerwowane nagłym światłem, które je oślepiało i raniło — bo nim nie emanowali. Więc koniec końców palenisko zostawało zagaszone, przysypane brudnym piachem, a on, ten słaby, zdominowany strachem marny pisarzyna, marznął na lodowatych, zawilgoconych płytkach głazów, wsłuchując się w kapanie wody, od której można było sfiksować.
Uśmiechnął się do własnych myśli. Do wyobrażenia Ye Liana zamkniętego w ciasnej jamie, pozbawionego odrobiny ciepła z powodu demonów kryjących się w kątach. Uśmiechnął, bo było to zbyt obrazowe, a jednocześnie zbyt wiele się już dowiedział, by nie uznać tego za szalenie prawdziwe. Odwzorowywało rzeczywistość w masie detali. Metafora przejęła panowanie nad jego gestami, nad spojrzeniem, które skuł szron najniższych stref jaskiń. Był dokładnie tym, co przedstawił w swojej pokręconej, niezrozumiałej dla statystycznego słuchacza, wersji.
Żaden z nas nie może nigdy wziąć tego na poważnie.
— Jak wolisz.
Nie chcę żadnych komplikacji.
O wiele za późno na takie wymagania; o jeden oddech za dużo, o jedno zaprzeczenie za mało. Nie było już odwrotu i ciepło rozpływające się po kanalikach organizmu tylko o tym uświadamiało. Shin godził się z tym, że stopniowo przestawał przytomnie myśleć. Odczuwał wzrost gorąca jak w febrze, szybsze tętno, którego nurt uderzał powoli do głowy. Otumaniony przypatrywał się jak barki Ye Liana zaczynają się poruszać. Gdzieś, idąc uwagą wzdłuż szczupłych ramion i kruchych nadgarstków, znalazłby dłonie o długich palcach artysty, próbujące rozprawić się z ostatnimi zapięciami. Nie zamierzał mu w tym pomagać, choć mrowienie natrętnie wibrowało tuż pod linią wżynającego się w brzuch paska do spodni. Wydawało mu się, jakby pierwotne instynkty w nim rosły i nie starczało już na nie miejsca. Rozpychały wszystkie mięśnie, szarpały za żyły. Wszystko go swędziało, każdy punkt dudnił albo pulsował targany dreszczem. Udręka wymuszała na nim aktywność; pragnął przede wszystkim zerwania węzłów, które zadzierzgnięto mu na gardle. Po co się hamował? Dostał pozwolenie; mogli to kontynuować. Przez opary w umyśle przebiło się rozbawienie, że może jeszcze skorzystać z tego wieczoru, nawet nie spodziewając się, że będą to takie profity. Fanty zarezerwowane na jakiś czas tylko dla niego w formie zgniecionego materiału tuż przy obojczykach, niezbyt imponującej siły przyciągającej jego koszulę, wreszcie w pocałunku, od którego nie wyhamował emocjonalnie, reagując cichym mruknięciem. Zadowolenie spłynęło wzdłuż kręgosłupa, głowa opustoszała jak zatęchłe mieszkanie, w którym pootwierano wszystkie okna. Miał naraz wrażenie, że wszystkie wątpliwości i denne teksty, które zdążyły wylęgnąć się w psychice, wraz z krwią spłynęły niżej, przez meandry wnętrzności aż do podbrzusza, którym naparł na mężczyznę, jednocześnie mocniej przywierając do niego dłonią w dolnej partii pleców. Palce wbiły się silniej w lędźwie, paznokcie dały znać o swojej obecności — wszystko akurat, gdy ręka Ye Liana naparła na jego kark, przyciągnęła w wyznaczonym kierunku, odrywając z cichym cmoknięciem od ust. Dalej czuł tkliwość muśnięć, wspomnienie coraz śmielszej próby przełamania barier, posmak kawy i pastylek na ból gardła — wszystko to, co osiadło na krańcu języka, którym nieoczekiwanie, jakby w płynnym przejściu między scenami, przylgnął do tętniącej żyły. Zjechał od linii żuchwy aż po materiał golfu, znacząc trasę wilgocią, uwieńczoną zaczepnym zagryzieniem zębów. Nie mocno; nie po to, aby werżnąć kły do krwi. Ale zostawić zaczerwienienie? Tak.
Decyzja rzeczywiście musiała być również jego, choć błądząc ręką pod czarną dzianiną przede wszystkim szukał odpowiedzi w Ye Lianie. W tym czy uciekał czy lgnął do dotyku. W temperaturze skóry, której gładką powierzchnię drażnił nieprzyjemnie tnącymi palcami. Tym razem się nie spieszył. Przypominał sobie punkty, w których pierwszej nocy dostrzegł ciemne znamiona. Przy nich zatrzymywał się na kilka sekund, jakby był w stanie wyczytać z danego skrawka, czy mikroskopijna plamka wciąż się tam znajduje. Kojarzył tę przy obojczyku. Na lewej piersi. Tuż obok pępka. We wnętrzu uda... ale dotarł jedynie do tej pod łopatką, zadzierając ubranie mężczyzny wyżej, odsłaniając kawałek korpusu, który w pasie objął drugim przedramieniem. Nadgarstek przylgnął nisko i naparł na szczupłe ciało blondyna, by przybliżyć wycofane na blat biodra do swoich, złączyć je w pierwszym, gwałtownym spotkaniu. Wystarczyło pół kroku, aby otrzeć jeden materiał spodni o drugi. Ten sam gardłowy komentarz wyrwał się drgnieniem ze strun, dotarł wibracją do skóry dotykanej wargami. Znaczył czerwieniejącą malinką punkt pod uchem, czuł jak przy przekrzywieniu głowy o kącik ust ociera się miękki płatek, który smagnięty językiem zamknął zaraz w uszczypnięciu szczęk. Chciał ugryźć go bez procedur, ale ograniczył się przed tym resztką silnej woli. We wnętrze małżowiny dotarł więc ciepły, zrezygnowany oddech; a chwilę po nim słowa. — W hotelu się nie powstrzymywałem. — Jak prosiłeś.
Dłonie, arytmicznie czytające reakcje drugiego ciała, zsunęły się w wystudiowanej harmonii na talię po obu jej stronach i tam osiadły w bezruchu. Miękka tkanina golfa opadła z powrotem na blady brzuch i na wsparte na kościach biodrowych Ye Liana zdarte do strupów knykcie Shin’yi.
— Więc skoro kochasz literaturę — ściśnięte gardło dopuszczało wyłącznie szept; nieco emocjonalnie schrypnięty. — To znasz dużo słów. — Spojrzenie wyzierało spomiędzy przymrużonych powiek, ale z tej odległości i tak wszystko rozmazywało się przed nosem. Podnosząc nieco głowę, musnął wywiniętymi kosmykami policzek Ye Liana, ustami specjalnie zahaczył o arystokratyczną linię szczęki. — I mogłeś wtedy powiedzieć, że chcesz przestać. — Kciukami rozmasował napięte tkanki, jednym z nich zahaczył o skórzany pasek, wsunął się za materiał spodni, wkradł za warstwę bielizny, by znaleźć się w milimetrze zupełnie prywatnej strefy. Osobistej. Twarz miał już jednak przed jego obliczem, chociaż trzymała się go świadomość, że znajduje się w za ciasnej klatce. Każda komórka organizmu w nim wrzeszczała, aby pozwolił jej działać na szybkich obrotach. Aby zrobił pożytek z tego, że dostał ofertę, w której liczyło się jego zdanie. Zamiast tego przystopował, westchnął, próbował wziąć w garść. Ciepłota znaczyła grzbiet jego nosa i kości jarzmowe lekkim różem, w szkłach źrenic sypały się iskry ognia i całym sobą reprezentował niecierpliwość oplecioną ostatnimi, zrywającymi się linkami samokontroli. — To nie zawsze musi tak wyglądać. — Czasami, jak teraz, czuł się żałosny jako mężczyzna. Kompletnie pierwotny i nieprzystosowany, zazdroszczący kobietom, że potrafiły oszukać kochanka panując nad swoją fizycznością do zadowalającego poziomu. Jemu nie przyszło to w udziale; pozorny spokój może i odbijał się na oszpeconym licu, ale dotykał przy tym Ye Liana podbrzuszem i czuł jak pulsowanie zmienia postać rzeczy, z frywolnego zaczepialstwa przeinaczając w poważny sygnał. Zwierzęce podniecenie od którego uderzało mu do czerepu, przez które przestawał sprawować nad sobą kontrolę, bezcześciło i tak wątpliwą namiastkę inteligencji. Wystarczyło trochę dotyku chłodnych opuszek, kilka miękkich pocałunków i zapach męskich perfum, aby coraz ciężej było utrzymać łapy przy sobie. Był aż tak tani?
Usłyszał nagle śmiech i nie w porę zdał sobie sprawę, że to jego własny; zduszony jak krótkie parsknięcie. — Byłem pewien, że nad ranem mnie zamordujesz. — Odsuń się. Nie przyzwyczajaj. Nie, nie możesz. Nic już nie mów. — Ale już wtedy zapadła moja decyzja i właściwie się nie zmieniła. — Lawina wspomnień atakowała szpilami każdy nerw, naprężony jak struna, bo tak, chyba rzeczywiście nie był warty trzech jenów, skoro wystarczyły paliczki oparte o jego w zdenerwowaniu skamieniały kark, pogryzione wargi, którym się bez ustanku przyglądał jak nałogowiec ukradkiem obserwujący źródło swojego problemu oraz to cholerne otumanione spojrzenie na granicy pewności i zwątpienia. — Możemy się przecież dogadać, żeby nie było to dla ciebie tak... — uwłaczające; zawstydzające; wyczerpujące, do diabła, przeszkadzały mu jego ubrania, przeszkadzały mu swoje ubrania, przeszkadzał mu ucisk w żołądku, coraz mniej subtelnie napierający na szczupłe udo członek, przeszkadzało mu to, że nie miało to być uwłaczające, ani doprowadzające do wstydu, a mimo tego zdawał sobie sprawę, że padną następne słowa, że lekko wykrzywi wargi i rzuci, że nie musi to być tak — trudne. Czegokolwiek nie wymyślisz i jakkolwiek nieprawdopodobne, ckliwe czy powolne miałoby to być, przecież dotrzymam tajemnicy. Też mam w tym swój interes, nie musi być po mojemu.
Ye Lian ubóstwia ten post.
Uciekał w dworskie zwyczaje. Wycofywał się w mrok, bo przecież pod kołdrą ciemności nie mogły sięgnąć go prześwietlające błyski wbudowanych w sufit lamp. Pod ciasnym zaciskiem (marszczących skórę w kącikach) powiek, dostrzegał zamiast żarówek wiszące stalaktyty, ostre jak szpilka. Czyste kafle przemieniły się w nadgryzione i wapienne ściany — jak labirynt kreowały ścieżki w niezbadany mrok. Nie musiał nadwyrężać wzorku. Wystarczył sam dotyk; ruch angażujący stawy; dotykanie samych struktur, szorstkich pasem. W końcu one po omacku miały zaprowadzić go do wyjścia, pokazać jak rozsupłać własne więzy. Przy każdym przesuwanym minimetrze badających skórę popękanych warg, wzdrygał się jak tknięty szpikulcem. Obejmowane dotąd w pasie ciało prężyło się niezrozumiale. Bielały ścięgna, podkreślały na delikatnej strukturze zwilgotniały ślad niecierpliwego języka, na którym koniuszku z pewnością pozostawał gorzki posmak psikanego aromatu perfum. Ye Lian oddychał przez rozwarte usta, kompletnie oderwany; szelest, jaki przy tym wydawał, dowodził o jego obecności. Przecież zawsze był taki cichy. Całkowicie niewidoczny.
Wilgotne końcówki słomianych włosów kontrastowały na kraśnych policzkach, na podkreślonych czekoladowym cieniem wysokich kościach. Zainfekowane zatoki uciskały nasadę nosa, a gdy siła kąsających ust, wgryzających się zębów Shin'yi przekroczyła próg najwyższej tolerancji, usłyszał własne uwłaczające jęknięcie, tak złamane, że pomyślał, że to ostatni dźwięk, na jaki stać go w tym życiu. Wiedział, że będzie teraz o nim myślał, że umysł będzie odtwarzał tę tonację w nieskończoność, jakby w ogóle mógł zmienić uległą nutę; dźwięk, który rozsypywał się w półgłosach, naruszał pod nogami cały grunt wszechświata; za sprawą wypuszczenia zassanej skóry, przegryzienia tego felernego płatka w mig okrywającego się sparzonym szkarłatem. Dreszcz pognał przez całą długość ciała, trącił swędzeniem między uda i sparaliżował bark — ten uniósł się sztywno i naparł na piegowaty policzek, zakleszczając twarz chłopaka w zagłębieniu nadwrażliwej szyi. Zdał sobie sprawę, że wyciągnął się w górę, że lędźwie wżynały się w krawędź umywalki, że poza wydobywającymi się z ust pospiesznymi oddechami, wspiął się na palce dodając sobie centymetrów, jak gdyby pierwotny instynkt sprowadzał go w role kota wskanego w wannę pełną wody. Szeleszczący wewnątrz małżowiny nieprzyzwoity oddech, pozbawiał go rozsądku, drżał i nie mógł tego powstrzymać. Nie wiedział, czy dygotał za sprawką uderzających fal otumaniającej gorączki, czy jątrzącego się podniecenia, w końcu każde tchnięcie doprowadzało do ciasnoty w spodniach, lekkiego nieskoordynowanego ruchu. Paliczki wgryzione w powykręcane kosmyki napinały rude cebulki do granic, nie chciały puścić. Jakby dopadła go sztywność wszystkich kończyn.
Przebudziły się wspomnienia; usłyszał to samo zniecierpliwione sapnięcie, dźwięk klejących do siebie ciał, zagarniających coraz więcej intymności. Zatracał resztki kontroli. Siły. Miękł żałośnie pod zwykłym podmuchem. Zastygał w bezdechu na wspinające się po plecach palce chłodu; na dotyk przywłaszczający pod paliczki zmięte poły ciemnego materiału. Ye Lian przekrzywił głowę, świadom, że nie zdoła się uwolnić. Nawet nie próbował. Wbijał jedynie palce w sztywny nastoletni kark, obejmował go ciasno, jakby był jedyną osobą w przestrzeni tego otępienia. Skóra pisarza błyszczała w odbiciu czystego lustra. Lekko zwilgotniała, naciągnięta na wątpliwe kości, na gładkie mięśnie. Sprawiała wrażenie niesamowicie miękkiej — tak też było. Gdziekolwiek zdołał dosięgnąć zdarty do samych linii papilarnych opuszek, natrafiał na aksamitną fakturę, bez śladu twardości. Kręgosłup Ye Liana był lekko przekrzywiony, zastygły w napiętej postawie; lewa strona podkreślała wcięcie na wysokości talii. Odsłonięty pasek eksponował same końcówki zgłębień mieszczących się ponad pośladkami — dwa nierówno wypełnione cieniem wiszącego za ich głowami światła. Shin'ya wcale nie musiał wyobrażać sobie rzędu wypustek kręgosłupa próbujących wybić się spod skóry. Nie musiał myśleć, jak naprawdę maluje się zapamiętana, tknięta malinką łopatka, bo jej symetryczność odbijała się teraz w prostokątnym zwierciadle. Jasność nie zasłaniała mankamentów. Uwalniała strefę wyobrażeń. Złocisty wzrok nie mógł jednak odnaleźć żadnego brunatnego śladu. Wszystkie zakryły postępujące po sobie dnie. Tygodnie. Cały ten czas, który spędził na siedzeniu w fotelu. Całkowicie bezproduktywnie. Miał tendencje do nadmiernego myślenia, ale nigdy dotąd nie doświadczył takiego otępienia, wstydu przed samym sobą. Odkładał wtedy książkę na kolana, przykładał zwiniętą w luźną pięść dłoń do ust i lokował wzrok za oknem. Przypatrywał się ludziom, niespokojny, pełen wewnętrznego, prymitywnego napięcia. Tylko dwie rzeczy przerażały go bardziej niż upokarzający czyn, jakiego się dopuścił: zrozumienie faktu, że chciał złapać za telefon i do niego napisać oraz myśl, że nie wahałaby się przed powtórzeniem tej sytuacji.
Teraz spinał się tak samo, jak spinał się na same wspomnienia budzące w zamkniętych czterech ścianach. Wyprężał się w łuk, wychodząc na naprzeciw twardemu oczekiwaniu. Czuł, że wrzątek gotujący organy przychodził falami. Jedna była bezsprzecznym skutkiem choroby — w końcu odczuwał nieprzyjemne szczypanie w gardle — druga nadchodziła z podbrzusza. Trwali tak w zawieszeniu. W ułamku wolnej przestrzeni; krzyczącym napięciu. Do chwili, w której dobiegł go charakterystyczny brzęk ocierających się o siebie klamer, trzask zaczepiających się o siebie metalowych zasuwek. Pod powiekami czuł pożar — sięgał zaćmiony umysł. Bezwstydny impuls prosiła go, aby ponownie wypchnął biodra, aby rozładował niepasującą do artystycznej twarzy bzdurną potrzebę wywijającą palce stóp. Tę samą, która zmuszała go do opuszczenia mieszkania i odnalezienia dzieciaka na krańcu miasta. Odetchnął z trudem; emfazą. Był tak beznadziejnie słaby. Starał się nie myśleć, że to z powodu jego dłoni, jego ust dostarczających pieszczot. Gdyby tylko na to pozwolił, trudno byłoby mu spojrzeć sobie w twarz. Jak miałby spojrzeć kiedyś Ichiru?
— Chciałbym, aby nie było to wyłącznie moje zdanie — wyszeptał zdartym przez anginę głosem; niemal bezdźwięcznie. Całą siłę zdolną do wypowiedzenia sylab, musiały zatrzeć głośne westchnięcia. To zabawne, że potrafił wykrzesać tę stateczną nutę w tak żałosnej pozycji. Niczym nauczyciel walczący z brakiem głosu na wykładzie, na którym toczą się rozmowy. Szeptał w konspiracji, jakby kryli się przed tłumem, jakby nie znajdowali się w prywatnej łazience, a w tej publicznej, jakby doskonale zdawał sobie sprawę, że za ścianą śpi jego towarzysz, że płyty są tu niezwykle cienkie. Dłoń zsunęła się z piegowatego karku. Druga wypuściła pogięte kosmyki. Dotyk przeszedł przez okryty rozpiętą koszulą bark, lokując się w okolicach grdyki, jak gdyby cienkie palce szukały w tym miejscu zawiązanego krawatu, za który mógł złapać. Zamiast niego końcówki paznokci wyczuły pulsującą w gonitwie tętnice. Znów zahaczyły o te ziemne oczka łańcuszka, znów zakręciło mu się w głowie, kiedy wsunął pod nie palec z tą cholerną szlachetną delikatnością, nakrapianą zdecydowaniem. — Będę spokojny, jeśli powiesz mi, że nie jesteś w stanie wykrzesać w stosunku do mnie takich emocji.
Nie wiedział, w którym momencie wypchnął biodra, ale wynikające z ruchu otarcie, sprawiło, że zaczerwieniałe wargi rozwarły się i zadrgały w półdźwięku, w ledwo wytrzymywanym bolącym pragnieniu. Podniecenie uciskało podbrzusze, a uda same się rozsunęły. Nie miał już władzy nad własnym ciałem. Czuł dyskomfort. Krzyczał, prosząc, by zedrzeć z niego skórę. Z dłoni odeszła moc, a ostatnie jej pokłady przeniósł banalnie na tors, dotykając z lekkim drżeniem twardych sutków, a później siłą impulsu pognały pod materiał na łopatki, przyciągając młode ciało, bliżej siebie. Skroń podparł na jego czole, aby dopiero po chwili, w ich wzajemnym ruchu, sprawić, że przywarły ciasno do siebie. Opierali się teraz tylko na nich. Shin'ya mógł dostrzec, że nie zaciska już powiek ale nie widział jego oczu — te ginęły pod rzędem długich, ciemnych rzęs. Rozwarte zaczerwienione wargi napełniały się od ich mieszających się oddechów, co chwila sięgających gorących policzków.
Ostatecznie pokonał zdenerwowanie — spoglądnął na niego lekko zaćmiony. Niewinne srebro nieświadomie prowokowało do akcji. Cała ta dojrzała stateczność jawiąca się na twarzy krzyczała przez Ye Liana, aby coś z nią zrobić. Wciąż wyglądał tak bezbronnie i wątpliwie, jak zapamiętał go w hotelu, ale jakaś część wcale nie chciała uciekać. Poddańczo z tymi grzecznie ułożonymi blond pasmami oraz z powoli oblewającym go karmazynowym rumieńcem. Czym rozróżniał go od wypieków gorączki? Usłyszał, że powinien przestać myśleć (sam go przecież o to prosił), że powinien poddać się chwili, pierwszemu odczuciu. Przecież zdążył już rozważyć sytuacje na milion sposobów. Źrenice na moment spełzły na usta. Widział jego uśmiech. Powinien być opatrzony ostrzeżeniem: zbyt długa ekspozycja może wywołać ogłupienie i żądzę. Popatrzył między subtelnie stykające się ze sobą twarde materiały spodni. Pulsująca wrażliwość miejsca wyczuła naglące naparcie. Zdrętwiały mu przyciśnięte do umywalki lędźwie.
Poruszyła się grdyka. Cicho zadudniła tętnica.
Możemy się przecież dogadać, żeby nie było to dla ciebie tak...
Chciał mu w tamtej chwili przerwać. Teraz wahał się przed przystrojeniem odpowiedzi w odwagę, a przełknięciem jej na zawsze. Wyblakła czerwona farba na ustach Ye Liana rozmazała się podłużną kreską — sięgnęła czarnego znamienia, wyglądając przy tym, jak starta w nieostrożności szminka (pozostawiona przez jakąś kobietę).
— Nie w tym rzecz — powiedział po namyśle na pachnącym miętą wydechu. Nie był gotowy odsłonić wielkość buzującej w nim niepewności i przerażenia, jakie obudziły go tamtego poranka. Każdego dnia, gdy przyglądał się niesłabnącym na ciele śladom, uświadamiał sobie, że pomimo iż potrafi zachowywać się w sposób wielce godny i dojrzały było go stać na idiotyczne rzucenie się w wir nieodpowiedzialności. Kompletnie nie zauważał, że szukał tym pociechy, cierpiąc na niedostatek miłości. — Podejrzewałem, że z naszej dwójki to ja za wiele myślę. — Kilka drobnych sekund. — Przez całe życie traktowano mnie ulgowo. Niczym księcia. Każdy upadek przyczyniał się do złamania, a skóra była zbyt cienka na ekspozycję na ostre słońce. Z każdej małej rany na skórze lały się hektolitry krwi, trudnej do zatamowania. Moi rodzice obgryzali paznokcie, na myśl, że zacznę raczkować, a później stawiać pierwsze kroki. Nie znaczy to jednak, że chcę tej opieki. Obchodzenia się ze mną jak z eksponatem. Dałem sobie radę w wojsku.
W cichych uciekających oddechach przemknął pogłos przełykanej śliny. Długie palce budzące do życia dawno zapomniane rozkosze przesunęły się po zmarszczonym materiale koszuli Shin'yi, szczypiąc za kolejne minimetry jej długości, osuwały się subtelnie na okolice spinającego biodra paska. Kiedy tamtego dnia spoglądał na swoje sine ślady, nie czuł wściekłości. To nie była złość. Zaciekawienie. Dowód, że ktoś chciał położyć na nim dłonie. Przycisnąć rozpalone usta.
— Pomyślałem, że skoro o tym myślę — zachrypnął głos, chciał już przerwać i poszukać pomocy w jego oczach, ale zamiast tego spróbował dokończyć — i jest to równie złe jak prawdziwe zaspokajanie, a fantazjowanie o tym na jawie równie niedobre jak wymyślony — odchrząknął z zawstydzeniem — akt, to czemu by tego po prostu nie mieć.
Wyłuskał igłę paska, a chwilę później długie wątpliwe palce rozpięły zasuwkę w spodniach, wodząc miękko wzdłuż twardniejącej części bielizny, aby dość wstydliwie wsunąć się do wnętrza rozgrzanych spodni i przytrzymać go przez materiał, drasnąć zaczepnie końcówką paznokcia.
— Nie składam się wyłącznie z kawałków potłuczonej porcelany.
Wypowiadając te słowa zwinął usta. Wcale na niego nie patrzał. Poprowadził za to jedną z wetkniętych w swoje spodnie dłoni; uniósł ją na wysokość rozsypanych jasnych włosów. Polecił, aby zniszczył ten aksamit, zacisnął i pogniótł boleśnie. Wysuwając podbródek, zmrużył piekące oczy, mając wypieki na każdym skrawku twarzy, szyi i dekoltu. W końcu na niego spojrzał.
Wolę, aby było po twojemu, szepnął.
Wilgotne końcówki słomianych włosów kontrastowały na kraśnych policzkach, na podkreślonych czekoladowym cieniem wysokich kościach. Zainfekowane zatoki uciskały nasadę nosa, a gdy siła kąsających ust, wgryzających się zębów Shin'yi przekroczyła próg najwyższej tolerancji, usłyszał własne uwłaczające jęknięcie, tak złamane, że pomyślał, że to ostatni dźwięk, na jaki stać go w tym życiu. Wiedział, że będzie teraz o nim myślał, że umysł będzie odtwarzał tę tonację w nieskończoność, jakby w ogóle mógł zmienić uległą nutę; dźwięk, który rozsypywał się w półgłosach, naruszał pod nogami cały grunt wszechświata; za sprawą wypuszczenia zassanej skóry, przegryzienia tego felernego płatka w mig okrywającego się sparzonym szkarłatem. Dreszcz pognał przez całą długość ciała, trącił swędzeniem między uda i sparaliżował bark — ten uniósł się sztywno i naparł na piegowaty policzek, zakleszczając twarz chłopaka w zagłębieniu nadwrażliwej szyi. Zdał sobie sprawę, że wyciągnął się w górę, że lędźwie wżynały się w krawędź umywalki, że poza wydobywającymi się z ust pospiesznymi oddechami, wspiął się na palce dodając sobie centymetrów, jak gdyby pierwotny instynkt sprowadzał go w role kota wskanego w wannę pełną wody. Szeleszczący wewnątrz małżowiny nieprzyzwoity oddech, pozbawiał go rozsądku, drżał i nie mógł tego powstrzymać. Nie wiedział, czy dygotał za sprawką uderzających fal otumaniającej gorączki, czy jątrzącego się podniecenia, w końcu każde tchnięcie doprowadzało do ciasnoty w spodniach, lekkiego nieskoordynowanego ruchu. Paliczki wgryzione w powykręcane kosmyki napinały rude cebulki do granic, nie chciały puścić. Jakby dopadła go sztywność wszystkich kończyn.
Przebudziły się wspomnienia; usłyszał to samo zniecierpliwione sapnięcie, dźwięk klejących do siebie ciał, zagarniających coraz więcej intymności. Zatracał resztki kontroli. Siły. Miękł żałośnie pod zwykłym podmuchem. Zastygał w bezdechu na wspinające się po plecach palce chłodu; na dotyk przywłaszczający pod paliczki zmięte poły ciemnego materiału. Ye Lian przekrzywił głowę, świadom, że nie zdoła się uwolnić. Nawet nie próbował. Wbijał jedynie palce w sztywny nastoletni kark, obejmował go ciasno, jakby był jedyną osobą w przestrzeni tego otępienia. Skóra pisarza błyszczała w odbiciu czystego lustra. Lekko zwilgotniała, naciągnięta na wątpliwe kości, na gładkie mięśnie. Sprawiała wrażenie niesamowicie miękkiej — tak też było. Gdziekolwiek zdołał dosięgnąć zdarty do samych linii papilarnych opuszek, natrafiał na aksamitną fakturę, bez śladu twardości. Kręgosłup Ye Liana był lekko przekrzywiony, zastygły w napiętej postawie; lewa strona podkreślała wcięcie na wysokości talii. Odsłonięty pasek eksponował same końcówki zgłębień mieszczących się ponad pośladkami — dwa nierówno wypełnione cieniem wiszącego za ich głowami światła. Shin'ya wcale nie musiał wyobrażać sobie rzędu wypustek kręgosłupa próbujących wybić się spod skóry. Nie musiał myśleć, jak naprawdę maluje się zapamiętana, tknięta malinką łopatka, bo jej symetryczność odbijała się teraz w prostokątnym zwierciadle. Jasność nie zasłaniała mankamentów. Uwalniała strefę wyobrażeń. Złocisty wzrok nie mógł jednak odnaleźć żadnego brunatnego śladu. Wszystkie zakryły postępujące po sobie dnie. Tygodnie. Cały ten czas, który spędził na siedzeniu w fotelu. Całkowicie bezproduktywnie. Miał tendencje do nadmiernego myślenia, ale nigdy dotąd nie doświadczył takiego otępienia, wstydu przed samym sobą. Odkładał wtedy książkę na kolana, przykładał zwiniętą w luźną pięść dłoń do ust i lokował wzrok za oknem. Przypatrywał się ludziom, niespokojny, pełen wewnętrznego, prymitywnego napięcia. Tylko dwie rzeczy przerażały go bardziej niż upokarzający czyn, jakiego się dopuścił: zrozumienie faktu, że chciał złapać za telefon i do niego napisać oraz myśl, że nie wahałaby się przed powtórzeniem tej sytuacji.
Teraz spinał się tak samo, jak spinał się na same wspomnienia budzące w zamkniętych czterech ścianach. Wyprężał się w łuk, wychodząc na naprzeciw twardemu oczekiwaniu. Czuł, że wrzątek gotujący organy przychodził falami. Jedna była bezsprzecznym skutkiem choroby — w końcu odczuwał nieprzyjemne szczypanie w gardle — druga nadchodziła z podbrzusza. Trwali tak w zawieszeniu. W ułamku wolnej przestrzeni; krzyczącym napięciu. Do chwili, w której dobiegł go charakterystyczny brzęk ocierających się o siebie klamer, trzask zaczepiających się o siebie metalowych zasuwek. Pod powiekami czuł pożar — sięgał zaćmiony umysł. Bezwstydny impuls prosiła go, aby ponownie wypchnął biodra, aby rozładował niepasującą do artystycznej twarzy bzdurną potrzebę wywijającą palce stóp. Tę samą, która zmuszała go do opuszczenia mieszkania i odnalezienia dzieciaka na krańcu miasta. Odetchnął z trudem; emfazą. Był tak beznadziejnie słaby. Starał się nie myśleć, że to z powodu jego dłoni, jego ust dostarczających pieszczot. Gdyby tylko na to pozwolił, trudno byłoby mu spojrzeć sobie w twarz. Jak miałby spojrzeć kiedyś Ichiru?
— Chciałbym, aby nie było to wyłącznie moje zdanie — wyszeptał zdartym przez anginę głosem; niemal bezdźwięcznie. Całą siłę zdolną do wypowiedzenia sylab, musiały zatrzeć głośne westchnięcia. To zabawne, że potrafił wykrzesać tę stateczną nutę w tak żałosnej pozycji. Niczym nauczyciel walczący z brakiem głosu na wykładzie, na którym toczą się rozmowy. Szeptał w konspiracji, jakby kryli się przed tłumem, jakby nie znajdowali się w prywatnej łazience, a w tej publicznej, jakby doskonale zdawał sobie sprawę, że za ścianą śpi jego towarzysz, że płyty są tu niezwykle cienkie. Dłoń zsunęła się z piegowatego karku. Druga wypuściła pogięte kosmyki. Dotyk przeszedł przez okryty rozpiętą koszulą bark, lokując się w okolicach grdyki, jak gdyby cienkie palce szukały w tym miejscu zawiązanego krawatu, za który mógł złapać. Zamiast niego końcówki paznokci wyczuły pulsującą w gonitwie tętnice. Znów zahaczyły o te ziemne oczka łańcuszka, znów zakręciło mu się w głowie, kiedy wsunął pod nie palec z tą cholerną szlachetną delikatnością, nakrapianą zdecydowaniem. — Będę spokojny, jeśli powiesz mi, że nie jesteś w stanie wykrzesać w stosunku do mnie takich emocji.
Nie wiedział, w którym momencie wypchnął biodra, ale wynikające z ruchu otarcie, sprawiło, że zaczerwieniałe wargi rozwarły się i zadrgały w półdźwięku, w ledwo wytrzymywanym bolącym pragnieniu. Podniecenie uciskało podbrzusze, a uda same się rozsunęły. Nie miał już władzy nad własnym ciałem. Czuł dyskomfort. Krzyczał, prosząc, by zedrzeć z niego skórę. Z dłoni odeszła moc, a ostatnie jej pokłady przeniósł banalnie na tors, dotykając z lekkim drżeniem twardych sutków, a później siłą impulsu pognały pod materiał na łopatki, przyciągając młode ciało, bliżej siebie. Skroń podparł na jego czole, aby dopiero po chwili, w ich wzajemnym ruchu, sprawić, że przywarły ciasno do siebie. Opierali się teraz tylko na nich. Shin'ya mógł dostrzec, że nie zaciska już powiek ale nie widział jego oczu — te ginęły pod rzędem długich, ciemnych rzęs. Rozwarte zaczerwienione wargi napełniały się od ich mieszających się oddechów, co chwila sięgających gorących policzków.
Ostatecznie pokonał zdenerwowanie — spoglądnął na niego lekko zaćmiony. Niewinne srebro nieświadomie prowokowało do akcji. Cała ta dojrzała stateczność jawiąca się na twarzy krzyczała przez Ye Liana, aby coś z nią zrobić. Wciąż wyglądał tak bezbronnie i wątpliwie, jak zapamiętał go w hotelu, ale jakaś część wcale nie chciała uciekać. Poddańczo z tymi grzecznie ułożonymi blond pasmami oraz z powoli oblewającym go karmazynowym rumieńcem. Czym rozróżniał go od wypieków gorączki? Usłyszał, że powinien przestać myśleć (sam go przecież o to prosił), że powinien poddać się chwili, pierwszemu odczuciu. Przecież zdążył już rozważyć sytuacje na milion sposobów. Źrenice na moment spełzły na usta. Widział jego uśmiech. Powinien być opatrzony ostrzeżeniem: zbyt długa ekspozycja może wywołać ogłupienie i żądzę. Popatrzył między subtelnie stykające się ze sobą twarde materiały spodni. Pulsująca wrażliwość miejsca wyczuła naglące naparcie. Zdrętwiały mu przyciśnięte do umywalki lędźwie.
Nie myśl, Ye Lian.
Poruszyła się grdyka. Cicho zadudniła tętnica.
Możemy się przecież dogadać, żeby nie było to dla ciebie tak...
Chciał mu w tamtej chwili przerwać. Teraz wahał się przed przystrojeniem odpowiedzi w odwagę, a przełknięciem jej na zawsze. Wyblakła czerwona farba na ustach Ye Liana rozmazała się podłużną kreską — sięgnęła czarnego znamienia, wyglądając przy tym, jak starta w nieostrożności szminka (pozostawiona przez jakąś kobietę).
— Nie w tym rzecz — powiedział po namyśle na pachnącym miętą wydechu. Nie był gotowy odsłonić wielkość buzującej w nim niepewności i przerażenia, jakie obudziły go tamtego poranka. Każdego dnia, gdy przyglądał się niesłabnącym na ciele śladom, uświadamiał sobie, że pomimo iż potrafi zachowywać się w sposób wielce godny i dojrzały było go stać na idiotyczne rzucenie się w wir nieodpowiedzialności. Kompletnie nie zauważał, że szukał tym pociechy, cierpiąc na niedostatek miłości. — Podejrzewałem, że z naszej dwójki to ja za wiele myślę. — Kilka drobnych sekund. — Przez całe życie traktowano mnie ulgowo. Niczym księcia. Każdy upadek przyczyniał się do złamania, a skóra była zbyt cienka na ekspozycję na ostre słońce. Z każdej małej rany na skórze lały się hektolitry krwi, trudnej do zatamowania. Moi rodzice obgryzali paznokcie, na myśl, że zacznę raczkować, a później stawiać pierwsze kroki. Nie znaczy to jednak, że chcę tej opieki. Obchodzenia się ze mną jak z eksponatem. Dałem sobie radę w wojsku.
W cichych uciekających oddechach przemknął pogłos przełykanej śliny. Długie palce budzące do życia dawno zapomniane rozkosze przesunęły się po zmarszczonym materiale koszuli Shin'yi, szczypiąc za kolejne minimetry jej długości, osuwały się subtelnie na okolice spinającego biodra paska. Kiedy tamtego dnia spoglądał na swoje sine ślady, nie czuł wściekłości. To nie była złość. Zaciekawienie. Dowód, że ktoś chciał położyć na nim dłonie. Przycisnąć rozpalone usta.
— Pomyślałem, że skoro o tym myślę — zachrypnął głos, chciał już przerwać i poszukać pomocy w jego oczach, ale zamiast tego spróbował dokończyć — i jest to równie złe jak prawdziwe zaspokajanie, a fantazjowanie o tym na jawie równie niedobre jak wymyślony — odchrząknął z zawstydzeniem — akt, to czemu by tego po prostu nie mieć.
Wyłuskał igłę paska, a chwilę później długie wątpliwe palce rozpięły zasuwkę w spodniach, wodząc miękko wzdłuż twardniejącej części bielizny, aby dość wstydliwie wsunąć się do wnętrza rozgrzanych spodni i przytrzymać go przez materiał, drasnąć zaczepnie końcówką paznokcia.
— Nie składam się wyłącznie z kawałków potłuczonej porcelany.
Wypowiadając te słowa zwinął usta. Wcale na niego nie patrzał. Poprowadził za to jedną z wetkniętych w swoje spodnie dłoni; uniósł ją na wysokość rozsypanych jasnych włosów. Polecił, aby zniszczył ten aksamit, zacisnął i pogniótł boleśnie. Wysuwając podbródek, zmrużył piekące oczy, mając wypieki na każdym skrawku twarzy, szyi i dekoltu. W końcu na niego spojrzał.
Wolę, aby było po twojemu, szepnął.
Warui Shin'ya and Fukai Ichigo szaleją za tym postem.
+18
Jechali na tym samym wózku — zaczynając z innych miejsc, w różnych czasach. Ale pojazd był niezmienny, identycznie rozklekotany, z zardzewiałymi metalowymi wstawkami ledwo trzymającymi spróchniałe drewniane deski w zbity wagon, ze szprychami, które przy byle wyboju sprawiały wrażenie niestabilnie zamocowanych, z obawą, że przy każdym zakręcie i przy takiej prędkości wypadnie się z trasy, z modlitwą utkniętą w gardle, by stare szyny wytrzymały, gdy raz jeszcze koła podskoczą i uderzą w rozchwierutane tory. Świat każdemu oferował identyczne rozdanie kart. Nie każdy potrafił się nimi posługiwać, ale byli też tacy, którzy łapali bakcyla niemal naturalnie. Kwestia charakteru. Kwestia wychowania. Shin’ya potrafił sobie wyobrazić niepewność podczas pierwszej przejażdżki — organizm nie potrafi złapać równowagi, percepcja nie wie na czym się skupić. Za dużo detali. Za duży hałas. Zbyt wiele bodźców. Z czasem powtarzanie tej samej drogi utarłoby schematy. Znałoby się rozkład, wiedziało, kiedy szarpnie mocniej, kiedy rozpocznie się sinusoida wzniesień i spadów. Kojarzył zbyt dobrze ten upokarzający moment pierwszego razu, po którym był pewien w stu procentach, że nigdy więcej nie przeżyje podobnej kompromitacji. Zawalał lekcje wychowania fizycznego, odwracał wzrok mijając nauczycielkę. Na długie dni cichł w szkolnej ławce, wyglądając jedynie przez okno, patrząc na coś, czego nawet nie było, bo widział to tylko on — wyciągał kadr po kadrze z podkopanej pamięci. Po tamtym zdarzeniu każda myśl, że miałby spróbować ponownie powodowała automatyczny hamulec. Przełamanie blokad trwało wystarczająco długo, ale teraz, po latach i eksperymentach, obawy wyparowały bezpowrotnie. Zakorzeniło to jednak świadomość, że im cięższy materiał doświadczeń, tym trudniej go rozwiać. Być może dlatego tragiczne wydarzenia zostawiają trwałe piętno. Dobre sytuacje rozmywają się w kilka chwil — wprawiają w lekkość, ale same też takie są. Jak pióra, puch, śnieg — coś, co jednym ruchem zmienia swoje położenie, rozszczepia się na atomy i niknie wraz z podmuchem. Zostaje jednak w zasięgu wzroku ten cholerny głaz wstydu i złości, którego żadne pogodowe anomalie nie są w stanie odsunąć. Shin łudził się, że noc z hotelu nie była skałą tylko kilkoma kamieniami; czymś, co wreszcie zmurszeje i zostanie zakryte drobinkami piasku. Dlatego teraz stąpał jak po cienkim lodzie. Dlatego wciąż trzymał dłonie na jego biodrach, z kciukiem wsuniętym za materiał ubrań, przesuwającym się nad gładką, cienką skórą łączącą wnętrze uda z podbrzuszem. I nie robił nic więcej. By nie popełnić tego samego błędu. Nie wsiąść do kolei nieprzygotowanym. Wolał poddać się temu co oferował Ye Lian. Jego rękom błądzącym po materiale niewyprasowanej koszuli. Zdartemu głosowi tłumaczącemu, że będzie spokojniejszy, jeżeli padnie deklaracja; i padła, bo przytaknął krótko, w mikroskopijnym skrzywieniu warg. Nie znosił obietnic; rzadko je dotrzymywał. Tutaj nie było opcji na odpowiedź inną niż twierdząca — więc potwierdził, przypatrując się jego skrytej pod cieniem twarzy. Na linii obojczyków wyczuł ruch, zaraz później szczupły palec oderwał od skóry nagrzany łańcuszek. Zastanawiał się czasami, czy w alternatywnej rzeczywistości, w której nie było żadnych uszkodzonych samochodów ani skrupulatnie pielęgnowanej zemsty, byłby dobrym pocieszeniem za Ichiru. Czy wtedy też okazałby się świadkiem, jak opuszki dotykają srebrnych ogniw, badają nierówności w ząbkach kluczyka i pomyślałby, że zrobi wszystko, aby ta część albumu nigdy nie została otworzona. Miałby wtedy pełne prawo walczyć zamiast się wzbraniać. Pojawiłby się realny powód, którego teraz brakowało.
Dotyk na piersi zamrowił, jakby przez Ye Liana przebiegły impulsy prądu, trafiając w nerwy dotkniętego skrawka torsu. Mimo natłoku irracjonalności w głowie, nie wzbraniał się podczas tego, co próbował na nim wymusić mężczyzna. Przybliżył się o pół kroku, szurając dyskretnie podeszwą buta o kafelki. Czubek uderzył w zabudowę umywalki. Przez kark przebiegły dreszcze na świadomość, że znalazł się między subtelnie rozchylonymi nogami, z udem wsuniętym między jego uda. Z przesadnie spokojnym oddechem przywarł czołem do toczonego gorączką odpowiednika, przez pierwsze sekundy nie wiedząc co zrobić ze wzrokiem. Ostatecznie uniósł spojrzenie, które po niedługim czasie — choć zapewne o wiele za długiej walce wewnętrznej — spotkało się z odpowiedzią. Szare powierzchnie wydawały się wypolerowanym, najjaśniejszym metalem. Odbijały każdy refleks światła, prowokowały do działania. Przełykając ślinę skupiał się na jego słowach, ale, no właśnie, nie w tym rzecz. Cały czas ledwie go słyszał. Krew tłukła mu się w żyłach, pompowana szybkim rytmem serca. Wzrastała ciepłota organizmu i dłonie, które opierał na talii Ye Liana, powoli zaczynały grzać. Katorgą było nieruszanie się, postępowanie według zasad i norm. Nie chciał naciskać, ale im dłużej wchłaniał wykład, tym wydawało się to bardziej bezsensowne. Nic już nie rozumiał. W hotelu...
Zjechał wzrokiem na jego palce, niespodziewanie szukające oparcia w klamrze spodni. Powieki przymrużyły się w oczekiwaniu, ale kiedy szczęknął metal, źrenice znów powędrowały do góry.
... czemu by tego po prostu nie mieć?
W normalnych okolicznościach dalej podtrzymałby rozbawienie. Grzęzło mu jednak w gardle, wiercił się w zniecierpliwieniu, raz po raz, niby przypadkiem, opierając o ciało mężczyzny. Igła wysunęła się tymczasem z oczka, a on cofnął biodra, osuwając odrobinę twarz. Za barierą jasnych ślepi kryło się rozpalenie nie mniejsze niż to atakujące Ye Liana — dostrzegł jak luzują się granice materiału, jak pojawia ciemny zarys tkaniny, fragment tematycznej garderoby. Kompletnie nie był przygotowany na taką okoliczność; nie pomyślał nawet o scenariuszu, w którym znajdzie się sam na sam w jednym pomieszczeniu z półmyślącym przez przeziębienie człowiekiem. Kimś, kto raptem dwa miesiące temu patrzył na niego oskarżycielsko i to do stopnia, w którym zaczynał wierzyć, że zrobił coś niewybaczalnego.
Chociaż bardziej niewybaczalne było to jak mieszano mu teraz w głowie. Ile sprzecznych sygnałów dostawał. Z jednej strony wyczuwał od niego pełnię oddania, wychwytywał stale prezentowane przez spojrzenia propozycje, rejestrował napięcie mięśni, zacisk szczęk, drgnienie opuszek zaczepnie opartych o twardniejący pod ich inicjatywą członek. Z drugiej, gdy w mrugnięciu zamykał oczy, pod powiekami dostrzegał obrazy czerwonych wykwitów na jasnej cerze; siniaków rozsianych po wnętrzu ud, śladów po zębach na każdym skrawku, na który był w stanie zerknąć; pamiętał zbyt dobrze ostrość słów i skrzywdzenie utknięte w źrenicy. Jakby wszystko zrobił wbrew jego woli, ale przecież gdyby tak było, nie prostowałby teraz pleców, nie doświadczał rozpalonej aury emanującej z oblicza mężczyzny, zastygniętej na granicy febry i pożądania. Rozdzierany na pół między wątpliwościami wypuścił tylko głośniej powietrze.
Nie składam się wyłącznie z kawałków potłuczonej porcelany.
— Wiem — mówiąc kierował już dłoń wzdłuż jego ciała; zarysował je, naprowadzany przez uchwyt chłodnych palców. Wyjaśnienia nie były mu potrzebne — zdawał sobie sprawę, że nie ma do czynienia ze szkłem. Nie tak go traktował w hotelu. Nie był wobec niego pobłażliwy w żadnym czasie i w żadnym życiu — przed wypadkiem i na długo po nim. Paliczki wplecione w blond pasma zwarły się więc w pięść od razu, gdy tylko odczuł miękką strukturę kosmyków. Szarpnięciem w dół odchylił głowę, odsłonił gardło z uwypukleniem grdyki. Jeszcze nim dotknął wargami okraszonej różem skóry, pozostała przy eleganckich spodniach dłoń przesunęła się w kierunku paska Ye Liana. Kciuk wcisnął pod sprzączkę, luzując zatrzask, akurat w momencie, w którym natrafił pocałunkiem na pulsującą tętnicę. Rytm tłukł się o usta, dostrajał do jego własnego dudnienia w ciemieniu. Wyczuwał gwałtowność cudzego serca pod językiem; wilgotny ślad przemknął aż pod żuchwę, pod twardą kość stawu. Przeszedł pod ucho i za nie, gdy palce trzymające parę słomianych pukli pociągnęły głowę silniej na bok. Udostępniony punkt potraktował wpierw oddechem, naprężona szyja wydawała się niemożliwie bezbłędna — gładka i ironicznie śliska jak tafla lustra, coś prostego do rozbicia, gdyby się postarać. Zęby haczące o cerę jedynie ją jednak marszczyły; aż zagryzł szczęki, zatapiając je w miękkiej tkance. Rozległ się przy tym szczęk rozpinanego paska, szarpnięcie za zamek błyskawiczny sekundę po tym jak puścił wysunięty z otworu guzik. W porównaniu do Ye Liana, nie był tak subtelny. Nie badał terenu. Nie musiał już czekać na zgodę; dostał ją. Puściły więc hamulce, otwarły wszystkie bramy i żelazne drzwi, za którymi poukrywał trywialne zachcianki, setki bezmyślnych potrzeb i fantazji. Dłoń wsunęła się pod materiał bielizny, przemknęła szorstkością opuszek wzdłuż biodra aż na udo. Docierając pod lędźwie sięgnął głębiej i niżej. Od kanciastości mebla oddzielała go tylko dolna część garderoby pisarza. Twarde drewno otarło się o knykcie, gdy wkradał rękę pomiędzy szafkę a oparte o nią ciało. Ye musiał wyczuć jak dotyk na ciepłym od tkanin pośladku odsuwa go od blatu, przyciąga bliżej drugiej sylwetki, zamykając na krótką chwilę szczupłą dłoń pomiędzy przywartymi do siebie podbrzuszami.
A byle tknięcie i mocniejszy nacisk ze strony Ye Liana wywoływał cierpnące gorąco; fala spływała wzdłuż kręgosłupa Shina, przechodziła naprzód, naprężała ciepłem nieśmiało badaną męskość. Poziom zachłanności podnosił się z każdą sekundą, aktywował jakąś wcześniej tłumioną taktownie natarczywość. Napór pozabliźnianego nadgarstka osunął częściowo i eleganckie spodnie, i bieliznę, odsłaniając negliż jasnego uda. Tylko fakt, że prościej było rozprawić się z problemem dzięki dłoni, a nie przegubowi, przesunął jego rękę z miękkiej skóry. Wczepił w następstwie środkowy palec w szlufkę, pociągnął za nią w dół, z cichym, niemal niesłyszalnym mruknięciem; bardziej formą oddechu nałożoną na odgiętą szyję, krtań, którą musnął czubkiem języka i przywarłszy nim zaraz do wyeksponowanej chrząstki grdyki, przemknął płynnie wzwyż, minął podbródek i nie zatrzymując się starł ślad po makijażu. Zamarł dopiero przy kąciku ust; sięgnął po nie lekko, gestem kogoś, kto nie chce spłoszyć. Zachował się, jakby wcale nie szargał za jego spodnie, osuwając je nad kolana, i niżej, aż wreszcie mógł nadepnąć na materiał między jego nogami ciężką podeszwą, by zjechał do kostek, fałdami osiadając na wypastowanych butach. Jakby nie trzymał go wciąż za włosy, wczepiony w pukle brutalnością właściciela łapiącego psa za kark. I, wreszcie, jakby wcale nie wykorzystywał tego, że to wyszło z cudzej inicjatywy; że kościste palce artysty pierwsze sięgnęły do stref, po których nie było już żadnych wątpliwości co do tego, z jakimi zamiarami tu przybył.
Choć może wcale nie o tym myślał siadając za kółkiem. Może wciskając pedał gazu nie zakrzątał sobie głowy minionymi tygodniami, podczas których siadał bezmyślnie w fotelu i spoglądał przez okno, stale przywołując wspomnienia z hotelu. Może to wszystko było wynikiem spontanicznej zachcianki; reakcji podsycanej atmosferą tajemnicy i dreszczyku strachu.
A może jednak miał już dość gęstniejących nocy, w których jedynym źródłem życia jest własny organizm i własne dłonie z niechęcią próbujące odtworzyć scenariusz czyichś ruchów. Istniała szansa, że miał podobnie — że w chwilach, w których miasto usypiało i głosy w czaszce stawały się nieznośne atencyjne, starał się sobie wmówić, że jest samowystarczalny; że wystarczy odrobina osobistego zapału, aby zrekompensować sobie utracone możliwości.
Czymkolwiek to było — doprowadziło do jednego rezultatu. Do pięści zamkniętej na popielatych pasmach, zmuszającej do tego, aby odpowiedzieć na pocałunek; nieoczekiwany, gwałtowny. W chwili, w której pojawił się napór na potylicę, popękane wargi Shina stykały się już z łagodną, niemal aksamitną powierzchnią warg Ye Liana. Nie było mowy o cofnięciu się, o zwiększeniu dystansu — nie wtedy, gdy trzymał go stanowczo, zmuszając do pogłębienia muśnięć. Cichym, wilgotnym odgłosom towarzyszył dźwięk przesuwanej wzdłuż sylwetki obandażowanej dłoni. Dotykał jego biodra, wcięcia w talii, części pleców, wracał w impulsywności do góry, pod golf, na miejsce, gdzie zaczynają się żebra, ale wkrótce osunął swoją rękę na grzbiet jego. Splątał ich palce, tylko po to, aby dodać mu śmiałości; nakierować go za granicę przylegających do ciała bokserek. Paznokciem wkradł się za elastyczną gumkę, by ją odchylić, pomóc w wemknięciu za tkaninę nerwowo drgających opuszek. Zajmij się mną — to nie była prośba, choć lekki uśmiech ugiął usta, na pół momentu przerywając serię zachłannych pocałunków. Mrowiły go już dziąsła, potęgując ochotę, by wgryźć się w kolejne wątłe tkanki; zaczynał przy tym odczuwać wstępne otumanienie, które w hotelu, gdy wreszcie go zdominowało, kompletnie zamroczyło zdrowy rozsądek. Zdawał sobie sprawę, że polecenie, by Ye Lian w pełni go pobudził, zamknie rozdział tytułowany cierpliwością. Mimo tego wolał wytrzymać, byle raz jeszcze przyjąć nieudolne próby jego skostniałych z zakłopotania ruchów.
Ye Lian ubóstwia ten post.
+18
Nigdy nie przypuszczał, że zostanie oczarowany przez układający się na skórze oddech, że zahipnotyzuje go ukrop spijający wilgoć z rozchylonych, zaróżowionych warg. Nie podejrzewał też, że może być tak ostentacyjny, że stać go na wypowiedzenie tych wszystkich zaklętych — do niedawna — w tajemnicy słów. Odważnych. Jednoznacznych. Nigdy nie był pewny, że stać go na upublicznienie skrytych w sennych majakach marzeń. A teraz drgał w rytm szorstkiego, acz ugrzecznionego dotyku gładzącego kosmyki, wycofania własnej dłoni — przez chwile w obawie — zawieszonej pod jaskrawym światłem łazienkowej przestrzeni. Nie pozostawił dla siebie nawet cienia wsparcia. Pozwolił mu działać. Podarował klucz do własnego ciała, wyróżniającego się zawahaniem na spieczonym licu. Wszystko teraz miało runąć za sprawą tego jednego chwytu, ścisku popielatych blond pukli i bezwzględnego unieruchomienia głowy. Gwałtowny ruch odrzucił potylicę w tył, a przestraszone prezentowaną pewnością tęczówki, oślepiła jasność zawieszonych nad lustrem lamp. Wyprężył się; na krótki moment znów wspiął się na palce. Wolna dłoń przywarła w do brzegu umywalki — tuż za jego plecami — a odsłonięta szyja jaśniała niczym perła, podkreślona szybko bijącym tętnem.Szarpiący ból zeszklił oczy, łzy perliły się w kącikach mocno zaciśniętych powiek. Błagał, ażeby żadna z zawieszonych o rzęsy kropel nie potoczyła się wzdłuż policzka, aby nie ukazał przed nim tej wstrętnej słabości. Wypuścił z ust przyduszone westchnięcie. Okryło dreszczem opuszki, w których miął kolorowy materiał bielizny. Ledwie zarejestrował ruch przy własnych spodniach; nie dosłyszał też dźwięku rozpinanej sprzączki paska. Jego głowę wypełniała muzyka. Mogli mieć wszystko to, co działo się na dole. Shin'ya mógł prowadzić go przez gwarny tłum, przy zakrytych stołach i przy przemykających obok nich aktorach z kieliszkami wypełnionymi czerwonym płynem, w strojach nie z tego świata. Pomyślał o pozostawionych na parapecie ciepłych napojach, o plamie po wylanej kawie. Zamiast Halloweenowej zabawy wybrali ciasną łazienkę, wypełnioną zapachem mieszających się ze sobą pożądliwych oddechów. Zakręciło mu się w głowie. Płuca wypełniała toksyna. Wydobywające się w gardła tony, nie mogły należeć do człowieka, którego codzienną pracą było pisanie poważnych książek; do mężczyzny, który zwracał uwagę na jakość guzików w rozpinanych koszulach, do kogoś, kto, patrząc w lustro, napotykał niezmienny wyraz: ostry zagadkowy wzrok i zastygłe kąciki warg. Zdawał się o tym nie myśleć. Te wszystkie rozważania zastąpiła ostrożność monitorowania błądzącego po nagim ciele dotyku. Obawiał się zębów, na których niespodziewany uścisk zamarł w beznadziejnym oczekiwaniu, jak pochwycony przez drapieżnika zwierz. Ale nie oponował. Nieśmiało odsunął biodra od szafki, umożliwiając mu przemknięcie po krzywiźnie lędźwi, po każdym odstającym kręgu; pozwolił mu wślizgnąć się w subtelne zagłębienie tuż nad pośladkami. Czekał na tknięcie gubiące się w cieple spiętych mięśni, prężąc się w szorstkości traktowania. Ale zamiast tego poczuł chłód sięgający powoli obnażanych ud. Kolana ugięły się lekko, pragnąc skryć wstyd; płomień zajął poparzone policzki. I choć materiał spodni okazał się ciężki i trzasnął z hukiem o kafelki, dopiero kiedy gumka podtrzymująca w ryzach skryte podniecenie osunęła się z kości biodrowych, poczuł prawdziwą niepewność. Jak gdyby tylko jeden krok mógł zgasić pod powiekami cały obraz, pozbawić go świadomości, by gwałtowny pocałunek, ukąszenie tak chwilowo odległych od siebie warg potrafiło przywrócić to, co utracone. Przytomność. Nic dziwnego więc, że oddał się mu bez racjonalnego przemyślenia; jakby był szklanką wody na pustyni. Wypełnieniem dla ciążącej w nim pustki.
Przypomniał sobie chwile z hotelu — wtedy też go dotykał — był równie niezręczny, jak teraz; marszczył jedynie rozgrzany materiał. Zmarszczki przy ciasno zaciśniętych powiekach się pogłębiły. Klatka piersiowa poruszała się w rytm niespokojny fal; serce tłukło się w uszach, tkwiło gdzieś w gardle. Nie pasował mu ten bałagan: pot błyszczący w świetle, pogięte pasma mysich włosów i zaczerwienione, wykrzywione wargi odrywające się od drugich. Nie było mu do twarzy to upodlenie, o które go prosił, o chwyt krępujący ruch szyi. Nie sądził, że świadomość tego poddaństwa obleje jego ciało tą niewyobrażalną strachliwą ekscytacją. Nie był w stanie zagłuszyć zamglonej świadomości, gdy ta zdawała sobie sprawę, że bliskość zetkniętych podbrzuszy, wprawia pobudzony członek w niekontrolowane otarcie; że pozostawia na materiale Shin'yi mokre plamy. Rozchylając niepewnie powieki, wpatrując się w tę zdeterminowaną, obłudną żółć, miał ochotę zgrzeszyć i przekląć. Nie byłoby to wielkim wykroczeniem, zwracając uwagę, iż pełen gorączki, w zalewających go zimnych potach zaczepiał palce o gumkę kolorowych bokserek. Gdy paznokcie wkradły się zza tkaninę, a opuszki przemykały miękko po podbrzuszu, opuścił wzrok. Zabawne jak koloryt tych — na co dzień — nieruchomych tęczówek szukał ostoi przed jawiącym się przed nim onieśmieleniem. To, co tamtej nocy było domysłem, dzisiaj stało się rzeczywistością. Ucieleśnieniem wszystkich niespełnionych majaków. Nie chciał zapatrywać się w chłopaka zbyt intensywnie w obawie, że to twarz Shin'yi wryje się w to marzenie; że to nie Ichiru będzie zaglądać pod strapione, drgające rzęsy. A ganił się za to, że dostrzegał podobieństwa, że skupiał swoje uwielbienie na linii szczęki i szorstkich ustach, stanowczych oczach i tonie, w jakim szeptał do niego w tej budującej napięcie ekstazie. Próbował poruszyć głową. Skóra okalająca pieprzyk napięła się, eksponując znamię pod zawieszonym nad głową światłem.
Pozwalasz mu bawić się swoim ciałem.
To nie zabawa...
… więc czym jest ujawniane przed nim posłuszeństwo?
To nie zabawa...
… więc czym jest ujawniane przed nim posłuszeństwo?
Westchnął; chłopak mógł zobaczyć błyszczący ślad śliny, zachodzące krwią ukąszenie za uchem. Zamrugał kilkukrotnie. Zamglonym wzrokiem obserwował, jak pozwala ułożyć mu pełne wątpliwości palce na schowanej w bieliźnie męskości. Ye Lian wyglądał niebywale słabo, jakby miał za chwilę zemdleć i się przewrócić; w zdenerwowaniu podwijał palce stóp. I choć tęczówki wpijały się w wyrysowane na tkaninie jaskrawe wzory, nie potrafił się na nich skupić. Serce obijało się o żebra. Już dawno stracił rozum i nadzieję, że go odzyska.
Zdawało się, że nad czymś myślał, że się wahał, ale ostatecznie uległ i objął go nieśmiało. Nie wiedział czego Shin'ya od niego oczekiwał i przez chwilę obawiał się, że być może nie zrozumiał go dostatecznie dobrze, ale nie mógł przecież o to pytać. Przesunął opuszkami po całej długości, celowo omijając najwrażliwsze z miejsc. Przyglądał się swoim poczynaniom w skupieniu; miał rozchylone, mokre rozgorączkowane usta. Nie mógł uwierzyć, że to jego napiętnowany pieprzykiem nadgarstek, przesuwa się w gorącej bieliźnie, że to jego dłoń wypełnia całą przestrzeń. I nie mógł ukryć reakcji na to doznanie. Był napięty i zawstydzająco mokry.
W takich chwilach zastanawiał się, co powiedzieliby rodzice. Co przyszłoby im na myśl, gdyby dostrzegli ich idealnego syna na granicy spełnienia: zamroczonego i uległego, o naciągniętym ponad pępek golfie, podwianych włosach i spodniach spuszczonych do granicy kostek nakropionych spływającą z wysokości wilgotnością. Czy spłyciliby go do poziomu zwykłej prostytutki? Przez moment zrozumiał, że po części tym dla siebie są. Pragnieniem. Stałością, że druga strona otworzy drzwi; że oboje skończą z przyspieszonym tętnem. Może ojciec miał racje, kiedy nazywał go dewiantem, a on uparcie zarzekał, że nigdy nie łączyło go nic z żadnym mężczyzna. Czuł, jak każde kłamstwo wywiercało potężną dziurę w sercu. Może naprawdę był zgorszony, bo czy w innym wypadku wysunąłby dłoń z rozgrzanych spodni i uniósł do własnych ust, prostując ostentacyjnie cienkie, zgrabne palce? Czy nabrałby na opuszki ślinę, ukrywając wzrok pod kotarą czarnych rzęs? Czy w tym wątpliwym zawahaniu, czysta dłoń złapałaby chłopaka za szlufkę i uwiesiłaby na nim swój ciężar, dokładnie w momencie, gdy mokra dłoń odnalazła go na granicy rozgrzanego podbrzusza?
Zakleszczył wokół niego palce i wątpliwie poruszył dłonią. Był ostrożny, zgarniał czule gromadzące się w nim podniecenie miękkim opuszkiem kciuka. Grzywka opadła na oczy Ye Liana. Choć twarz była przechylona, bo uwieziona w żelaznym uścisku niepozwalającym na wycofanie, to bezustannie zaglądał w dół, na własne przyspieszające ruchy, które przez samą obserwację doprowadzały go do szaleństwa. Druga dłoń pomogła mu wyjąć go z bielizny; wyciągnąć pomiędzy rozpięty zamek. Wielokrotnie poprawiał chwyt, spowalniał, aby znów pobudzić go szybszym trzaskiem nadgarstka. Miał wrażenie, że z jego policzków pozostały już tylko spalone zgliszcza.
Pełen wstydu spoglądnął na malującą się przed nim twarz. Na to młode oblicze, zwierciadło odbijające przejawianą niemoralność. Bał się przejrzeć w tej złotej, niepohamowanej toni: obawiał się własnego przerażenia, niepewności i pożądliwości, jaką mógłby w niej znaleźć. Poprawiony uścisk na kosmykach sprawił, że zmniejszyły się szczeliny przymrużonych powiek, a sam Ye Lian nie zdążył powstrzymać uciekającego spomiędzy warg głębszego oddechu. Czuł, jak paliczki ślizgają się po gorejącym przyrodzeniu, jak dopada go otępienie, a dłoń, zamiast zwolnić, nabrała żwawszego tępa, zbierając całe gotujące się w chłopku napięcie do samego koniuszka trąc go w uszczypliwości. Wtedy szarpnął się w jego kierunku, godząc na ból, który wykrzywił wargi. Nie zmienił jednak zamiarów. Cmoknął na wydechu dolną wargę, niechcący zahaczając go zębami. Czy to wystarczy, abyś mnie tu wziął? Nie było to pytanie pełne wątpliwości. Liczył, że tym razem nie będzie zaścielonego łóżka, komfortu i miękkości pod plecami. Dzisiejszej nocy miał się przecież wszystkiego wyzbyć.
Warui Shin'ya ubóstwia ten post.
+18
Jego ślepia, jak złotoskrzydłe ćmy, dążyły do ruchu światła — dłoni okolonej aurą poświaty białych jarzeniówek, wznoszonej przez brzuch, górę korpusu, gardło, aż do rozchylających się warg. Nie mógł oderwać skupienia od trasy przegubu, od finału, w którym kraniec języka smaga rozprostowywane palce i nawilża opuszki transparentną, mieniącą się warstwą śliny. Ten spektakl wywołał zachwyt w jasnych oczach, trzask drwa zajmowanego płomieniem u dołu źrenicy — buchnęły rażąco żółte iskry sypkością śniegu. Twarz pozostała niezmienna; leniwie wyczekująca. Wszystko działo się jednak w spojrzeniu, w łapczywości, z jaką przypatrywał się ostrożnym poczynaniom ręki wracającej na poprzednie miejsce i szukającej dla siebie wygodnej pozycji. Niezgrabny dotyk obejmujący członek naprężył nakrapiany cynamonowymi piegami kark; nakreśliły się żyły na szyi. Szczęki, dotychczas rozluźnione, zacisnęły się mocniej, uwydatniając męską linię żuchwy. Nie był już dzieckiem, nie znalazłoby się na nim zaokrągleń, które w młodości nadawały policzkom pulchnych kształtów, choć coś w sposobie bycia, w bezczelnych uśmiechach i przeciąganiu głosek w prowokacyjnej tonacji kazało sądzić, że nie wyzbył się do końca nastoletnich nawyków. Dalej zapominał, że świat rządził się swoimi prawami. Że sam nie jest nieśmiertelny. Nie wszystko może mieć. Zbyt mocno wahał się przez to na granicy brutalnej rzeczywistości i infantylnej wiary w niemożliwe. Łatwo mieszały się więc obydwie te strefy. Jak teraz, gdy wyczuł pierwszy nieporadny ruch, smukłe paliczki zakleszczające się delikatnie dookoła wrażliwej, nabiegającej krwią tkanki. Tylko tyle żałosnej interwencji wystarczyło, żeby wyparowały nagle wszelkie nieścisłości. Zniknął cały zamęt powodowany tym, że znajdował się w ciasnym, wynajętym na jedną noc pomieszczeniu; że tuż przed sobą miał kogoś, kto nie powinien go interesować — skrytego mężczyznę o jedną trzecią życia dojrzalszego. Że ten mężczyzna, który niespiesznie przeciągał delikatnym śródręczem wzdłuż twardniejącej męskości, użył kiedyś tej samej dłoni, aby przeciąć kable w samochodzie, doprowadzając do śmiertelnego wypadku. Shin miał wrażenie, że za moment skończy tak samo otumaniony, tak samo rozgrzany do nieprzytomności, bezradny wobec ognia i zgnieceń klatki napierającej na oblepione potem ciało. Doświadczy kolejnego wypadku, którego się nie spodziewał i za który słono mu będzie trzeba płacić. Tak samo jak wtedy tracił powietrze — oddech stał się szybszy i płytszy, kompletnie niekontrolowany. Nie zauważył kiedy pierwsza fala gorąca oblała podbrzusze, sięgnęła wrzątkiem dolnych organów, wywołując minimalnie wycofanie i w następstwie wypchnięcie bioder. Otarł się o złączone w okrąg wnętrze palców dławiąc w tchawicy niskie westchnienie.
Ta granica wytrzymałości stawała się coraz bardziej konkretna. Opuścił niespiesznie głowę, niemal opierając czoło o smukły, okryty czarnym materiałem bark Ye Liana. Wzrok wbił w pracę jego rąk, w starania i nieśmiałość popędzaną pragnieniem, aby przejść o krok dalej. Brutalny ścisk pięści zamkniętej na blond kosmykach puścił; szorstka ręka opadła z pogniecionych włosów niżej i tam znalazła dla siebie pewniejsze oparcie, obejmując kark szerokim rozstawem pociętych bliznami palców.
Odbierał dozowaną przyjemność bez wyrzutów sumienia; należało mu się to, był tego pewien, więc czerpał bez zawahania. Zmiany tempa przyspieszały tłukące w piersi serce, kiedy nadgarstek z pojedynczym, ciemnym znamieniem nagle spowalniał, by wraz z przesunięciem się ku podbrzuszu nabrać prędkości. Mokrawe tarcie mieszało się z szumem wypełniającym uszy, z coraz większą świadomością, że wszystko wewnątrz organizmu zaczyna się napinać. Plątało się w zacisku nici, jakby ktoś próbował obwiązać mu wnętrzności, zmienić funkcjonalność płuc i żołądka. Ye Lian z pewnością wyczuwał już pulsowanie w reakcji na dotyk. Uwydatniały się żyły wypełnione ciśnieniem, rósł obwód kamieniejący pod artystycznie długimi palcami.
Shin’ya już gubił sekundy, bo nie zauważył, kiedy dokładnie wyprostował ramiona i ponownie zadarł brodę. W której chwili sięgnął rozgrzanych ust, pozwalając na to, by białe szkliwo przegryzło dolną wargę w tkliwym uszczypnięciu. Kiedy ręka obejmująca okraszony różem kark przesunęła kciuk z boku szyi wyżej wtykając go pod staw żuchwy, aby unieść głowę Ye Liana; bo za dużo sprawdzał co i jak robi, zbyt silnie interesował się projekcją, zamiast działać wedle instynktu.
A bezmyślność była im teraz szczególnie potrzebna. Odpychając od siebie wściekłość na to jak łatwo go było pobudzić czymś tak niewytrenowanym, czymś, co powinno wywołać beznadziejnie prześmiewcze parsknięcie, a co w irracjonalności jedynie bardziej podkręcało temperaturę, przejął inicjatywę. Jakby powielając jego ruch poruszył wolną dłonią wzdłuż brzucha i smagłej, wyprężonej ku niemu piersi; marszczył tkaninę czarnego golfu, zadzierając go odrobinę wyżej, odsłaniając jeden z pieprzyków zdobiących miejsce tuż pod wypukłością żeber. Przysunął się o pół kroku i naparł celowo na mężczyznę. Zmniejszył dystans między nimi, zmuszając do tego, by każde kolejne przemieszczenie się pracującego nadgarstka nie tylko pobudzało jego męskość do gotowości, ale również, z braku przestrzeni, ocierało się przegubem o Ye Liana. Shin wyczuwał jak wraz z przybliżeniem oparł się mu o spodnie drgający w podnieceniu członek blondyna, jak jego końcówka ślizga się po skrawku odsłoniętej skóry nad paskiem, jak zostawia na cerze mokre ślady przy byle oddechu. Dłonią znalazł się tymczasem na linii wyeksponowanych obojczyków, zbadał ich twardy, wyrazisty kształt, by płynnie rozcapierzając palce pochwycić zaraz gardło. Lekko i tylko po to, aby przypomnieć swoją obecność; w następnie i tak wskazujący i środkowy złączył ze sobą, docierając chwilę później tuż pod dolną wargę w kolorze upłynnionych porzeczek. Cmoknięcie gwałtownie przerwało pocałunek uwieńczony cienkim jak jedwabna nitka łańcuszkiem śliny — zerwanej w sekundzie, w której opuszki, bez czasu na reakcję, wemknęły się między rozchylone usta. Osiadły wpierw pod zwinną powierzchnią języka, zebrały stamtąd nagromadzoną wilgoć, przemieszczając się wyżej. Stawy paliczków musnęły podniebienie, nim nie rozprostowały się, sięgając czubkami palców w głąb gardła. Ciepłe powietrze od razu okryło skórę mgiełką, wywołując ciekawość, jak daleko mógłby zabrnąć, nim nie usłyszałby zdławionego kasłania.
Czy to wystarczy, abyś mnie tu wziął? Ciemne majaki przed oczami burzyły ostrość obrazu; dostrzegał przez to tylko wycinki kadrów. Czerwień na policzkach, zaszklone srebro wyzierające spomiędzy przymrużonych powiek, zbierającą się w kącikach warg mokrość, której przybywało przez brak możliwości swobodnego przełykania. Powstrzymywał się przed przekroczeniem linii; granicy, w której dech zostanie przerwany, a cała sylwetka zamrze w kamiennym bezruchu zszokowania.
Bo dotarła do niego częściowa przytomność, więc nieoczekiwanie zniknęło imadło zamknięte dotychczas na wątłym karku Ye Liana. Dotyk pojawił się niżej, na odsłoniętym odcinku lędźwiowym, do którego dołączyła druga dłoń. Palce wysunęły się z granicy przełyku okryte pachnącą miętowymi pastylkami cieczą. Satysfakcjonująca wizja mieszcząca w sobie upodlenie, bo jak raz zamknął mu tę wypełnioną pogardliwymi, tuszowanymi uprzejmością uwagami gębę. Raptownie arogancko prostacki ruch przyciągnął mężczyznę bliżej Shina; oparł jego szczękę o wyrobione ramię, przywarł policzek do ciepłej szyi, ustawił ucho tuż pod szorstkimi wargami w pułapce przegryzień płatka, haczenia zębami o wszelkie nierówności. Nie było tu już łagodnego przejścia pomiędzy aktami. Zabrakło zakończenia rozdziału i rozpoczęcie kolejnego, jakby obydwa nagle przemieszały się w zdaniach, wypełniając akapity bełkotem treści. Jeszcze podczas przyciągnięcia do siebie rozgorączkowanej sylwetki, w trakcie czasowego spowolnienia, gdy sekundy rozciągnęły się do minut, jedna dłoń naparła na szczupłe udo, rozchylając je bezwstydnie, podczas gdy palce drugiej — środkowy i serdeczny, zwilżone efektem niedawnego zabiegu — dotarły w łagodne wnętrze.
W tym wszystkim podobało mu się to jak Ye Lian go adoruje; jak nieświadomie wyciąga plecy, wygina je stale w zgrabny łuk i pozornie ucieka od natręctwa chaotycznych doznań. Nie dało się mimo tchórzostwa zignorować przebijających przez wstyd reakcji; już wcześniej zakodowały się w pamięci drobne szczegóły. Asteniczny kręgosłup wyprężał się w przeciwnym do dotyku kierunku, jednak uda odchylały się odrobinę do tyłu, eksponowane w milczącym podjudzeniu. Shin’ya nigdy nie sądził, że ktoś, kto zdaje się stworzony z fundamentów dystyngowania i elegancji, jest w stanie wykrzesać z siebie tyle błagalnych próśb serią mikroskopijnych starań. Mógłby je spełnić; rzeczywiście wystarczyło tyle, nawet mniej, aby go tu wziął. Złośliwość nie pozwała jednak na to, aby wykonać polecenie tuż po jego wydaniu. Ścięgna nadgarstka zaogniły się od wysiłku wkładanego w niehamowaną jakąkolwiek cierpliwością czynność; opuszki trące wyczulony punkt bez przerwy wycofywały się aż do linii pierwszych stawów, by zaraz wedrzeć na całą długość palców, przedzierane przez obronną odpowiedź ciała. Od nocy w hotelu niewiele się musiało zmienić; dalej wyczuwał natychmiastowy opór, zapewne potęgowany lękiem przed początkowym dyskomfortem, a dziś, z cała pewnością, również bólem. Nie przejmował się tym. Tego wieczoru nie miał mieć dla niego litości, dlatego naparł na niego kolanem, rozchylił wyrobione ćwiczeniami nogi. Nawet przez materiał spodni wyczuwał drżenie jego kończyn, domyślał się, że dolaną do ognia oliwą jest uwłaczająca nagość. Negliż odsłaniający zarys zbitych od powstrzymywania się tkanek i wystawiający na ostrzał spojrzeń dudniącą u czubka męskość. Musiał przyznać, że jego samego doprowadzało to do amoku. Szaleństwo wkradało się w tętnice, operowało jego organizmem jak marionetką. Ledwo nadążał skupieniem za tym, co robił. Wpierw działał, później kodował jak dokładnie.
Nagle rozległ się huk i zadzwoniła plastikowa obudowa ze schowaną wewnątrz szczoteczką. Wąski pojemnik, ułożony wcześniej na brzegu umywalki przez Shina, ześlizgnął się do zlewu, obijając o porcelanę. W lustrze pojawiło się odbicie uniesionej we wdechu piersi — z brzydkimi pasami blizn i otarć. Złote spojrzenie na pół momentu spotkało się z odpowiednikiem wyrysowanym w zwierciadle. Dostrzegł rude pasma zmierzwione jak po huraganie, odgarnięte z czoła z niebywałą niedbałością. Rzucił okiem na pogięty kołnierzyk koszuli, na łańcuszek opadający wraz z klatką piersiową, na kluczyk łapiący blask światła. Zauważył rękę o mokrych palcach opartą silnie o kark pochylonego Ye Liana. Ledwo zrozumiał, że musiał go szarpnąć i obrócić, popchnąć brzuchem na blat obudowy, na którym wciąż, zwinięty w rulon, leżał czerwony ręcznik. Gdzieś w przerwie między przytomnością psychiki złapał go — ponownie, dlaczego stale to dziś robił? — za szyję, by nie pozwolić na wyprostowanie zgrabnych pleców, tylko do połowy skrytych przez odzienie. Druga dłoń odnalazła miejsce na kości biodrowej, wczepiła się w nią potęgą orlich szponów, przyciskając szczupłe pośladki do podbrzusza. Członek znalazł się pomiędzy wystawionymi udami. Na plątaninie opuszczonych spodni wylądował zaś ciężki but, uderzył bokiem w goleń, przypominając, by nie złączał nóg. Shin we własnym wzroku zarejestrował szaleńczy ognik, był świadkiem, jak łamie się w nim opanowanie. Układność kruszała jak ścierana paznokciem kreda. Odpadała coraz większymi płatami aż wreszcie nie zostało z niej nic poza mokrym dźwiękiem. Odgłos uderzającej skóry o skórę; pierwsze odsunięcie i napór bioder. Zapomniał o tym z kim ma do czynienia. Że wnętrze Ye Liana, w którym znalazł się impulsywnym wdarciem, nie było zaprawione dziesiątkami podobnych doświadczeń. Że to jego drugi raz, a to za mało, by wystarczająco wyrobić mięśnie. Shin’ya powinien, jako przykład dobrego wsparcia, wyselekcjonować przejścia dla niego, by przyzwyczaił się do uwierającej obecności, ale zamiast tego wyprostował ramiona, zjechał ręką z — wkrótce z rozkwitającymi od siły siniakami — karku na środek jego pleców, pod mokrawy golf; i nie czekał na tworzenie żadnych etapów pomiędzy. Przestał tylko spoglądać w kierunku lustra; skupił się na czerwieniejących od uderzeń pośladkach, kierowanych do przodu wtedy, gdy sam odchylał się w pasie na niemal całą długość prężącej męskości, by naraz wypchnąć własne podbrzusze, ręką opartą o kość biodrową ściągając jego ciało ku sobie. Chciał, aby Ye Lian zapomniał o chorobie i jedynym z czego przyjdzie mu się leczyć to ze wspomnień dzisiejszego spotkania.
Ye Lian ubóstwia ten post.
+18
Shin'ya mógł zapamiętać strach rysujący się na malowanych srebrną farbą oczach, kiedy niemal całkowicie nagi, uwięziony przy lodowatym brzegu umywalki, zadzierał głowę, podwijał język, kurczył się w wiszącym nad nim destrukcyjnym, apodyktycznym spojrzeniu. Buchająca w oczach Ye Liana gorączka mieszała się z napływającymi łzami, które powstrzymywane na granicy dolnej powieki okraszały wzrok zwilgotniałym brokatem. Grdyka drgała pod ciasnym uściskiem; unosiła się na parę minimetrów i zastygała w nieprzyjemnym odruchu. Nie to, co szczupłe ramiona — podkreślone kruczym kolorem cienkiej tkaniny — dotykały zwisających luźno popielatych kosmyków włosów, kośćmi sięgały uszu. Shin'ya mógł zapamiętać widok zbierającej się śliny pod opuszkami palców, dzielących centymetry od zdartych migdałków; mógł zapamiętać, jak usta mężczyzny drgają w obawie, jak w panicznym odruchu próbowały w końcu wypchnąć naciskający na język dotyk, podejmując się instynktownej walki o oddech, sprawiając, że twarz, na którą z taką lubieżnością patrzył, czerwieniała i wilgotniała z wysiłku, a kąciki oczu raził wściekły prąd. Mógł zapamiętać ten błagalny wzrok, na który nie byłoby go stać w tym życiu — do tej chwili. Przynajmniej mógł mieć takie przypuszczenia. Mógł wracać do wspomnień, gdy pisarz pełen ulgi, w końcu złapał powietrze, a zaczepione o rzęsy drobne krople skapnęły na policzek, analogicznie do układającego się na lędźwiach mokrych tknięć. Sunęły fascynacją coraz niżej, aż do czekającej na nie rozsuniętej skóry; musnął go zbliznowaciałym palcem, by w końcu przedrzeć się przez napięcie z tą jakże udawaną protekcją; porazić go dotykiem aż do napinającego się na całej długości kościstego kręgosłupa, aż po sparaliżowaną odgiętą szyję, zamrożonych zawieszonych przy jego własnych przegryzionych ust — bezustannie komplementujących chłopaka cichym, nieprzyzwoitym westchnięciem.Odrzucił głowę i zacisnął szczęki; palce oplatające członek, zakleszczyły się prowokująco, ściągając całą przyjemność, przesuwając ją miarowo w swoim kierunku, natykając się w końcu podbrzuszem na rezultat własnych działań. Przez podświadomość uderzyła go błyskawica pedantyczności, uświadamiająca, że to właśnie jego gwałtowne, odbijające się o kości biodrowe ruchy nadgarstka przyczynią się jutro do zaschniętych plam. I choć znajdował się na granicy świadomości, gdzieś pomiędzy tymi oddechami przesyłanymi z ust do ust, nabierających już własnych smaków, uświadomił sobie, że popchnął wagon z najwyższego szczytu góry, że będzie teraz pędził bez żadnego pomyślunku, że uciekające spod rozdzierającego dotyku biodra, nie mają już szans ze skumulowanym popędem; że nawet gdyby chciał się rozmyślić, nie miałby szans się bronić. Chyba właśnie uświadomienie sobie tej prawdy przyspieszyło bicie uwięzionego w klatce piersiowej serca.
Shin'ya mógł nie przypuszczać, że Ye Lian, jako jeden z wielomiliardowej populacji zamieszkujących świat ludzi, był w stanie tak naprawdę upaść na kolana i żebrać o te ochłapy czułości, byle tylko wiedzieć, że istnieje na tym świecie osoba, która jest w stanie oddać za niego siebie. Pozwalał, aby to inni łamali mu serce, wystawiali je na wiekopomną próbę, ale mimo wszystko nigdy nie przestawał o tym marzyć, nawet gdy zmartwiałe tęczówki, przypominały innym te znajdujące się w porcelanowej lalce, którą układało się wysoko na półce; która zbierała kurz. Z tego też powodu stawał się przy nim bezbronny jak dziecko. Sam do niego przyszedł. Błagał o złudną część tego uczucia, o kłamstwo, w które będzie mógł przy odrobinie fantazji uwierzyć. To przemieniało sens jego dotychczasowego życia, bo czy kiedy przyszłoby mu umrzeć, nie pragnąłby wiedzieć, czy to przeżyte życie było coś warte? Czy w ogóle opłacało się żyć? Czy warto było prosić o taki rodzaj bliskości, by po chwili pozwolić wypuścić się z objęć? W krótkim westchnieniu odzyskanego komfortu rozchylił spieczone powieki, po czym przymknął je na nowo. Skarcił się za ten błąd. W rozmazanym obrazie bowiem dostrzegł jedynie układające się do oddechów wrzące wargi ozdobione szpetną blizną, wygiętą w haczykowaty demoniczny uśmiech. A czy więc warto było potraktować się tak przedmiotowo, pozwolić się popchnąć, poplątać w amoku stopom o leżące na ziemi poły ubrań i w oszołomieniu pochwyconej za gardziel ofiary ostatecznie stracić równowagę — i nie zostać pochwyconym, a przyszpilonym boleśnie do lodowatego blatu? Uderzył wystawionymi w obronnej reakcji dłońmi o mebel, zahaczył łokciem o kran. Usłyszał, jak w kolejnej chwili ogłusza go szum wylewającej się wody; w oszołomieniu pozwolił, aby przerażający prąd rozszedł się po całej długość ręki. A potem po omacku, jakby to było najważniejszą w tej chwili sprawą, spróbował sięgnąć do odkręconego kurka. Czy warto było przeżyć ten strach, zostać pochwyconym za szyję, bezwiednie uderzyć o mebel skronią, poczuć zamroczenie; przywrzeć wilgotny policzek do blatu, otworzyć szeroko oczy, wyrzucić z siebie serwie szybkich oddechów, nie widzieć nic poza kątem odbijającą się w lustrze rudą, postawną, męską sylwetką, spoglądającą bez zawstydzenia na obnażone, wypięte ciało? Zawstydzenie ugięło pod nim nogi. Nim nie poczuł rozdzierającego bólu, patrzał na niego z wahaniem, dostrzegając, iż w pewnym momencie patrzyli sobie prosto w oczy. Później zabrakło powietrza...
... myśli...
... przytomności.
Znajdująca pokrętło dłoń ześlizgnęła się w paraliżującym bólu i z wściekłą siłą zakleszczyła na ceramicznym brzegu umywalki, druga zwinęła się w pięć i uderzyła w bolesnym odwecie tuż przy twarzy — napiętej aż po wykrzywione, wytrzymujące bezlitosną penetrację wargi; te drgały, trzymały rezon ostatkami sił, oczy zaciskał tak silnie, że w odbiciu prezentującym jego przytwierdzoną do blatu twarz wyróżniały się zmarszczki i pierwsze zbierające się w nich łzy. Wtedy też usta uchyliły się, bezdźwięcznie szukały powietrza, jakby nie potrafił wypełnić płuc. W ciszy walczył o tlen — w rytm coraz to agresywniej popychanego ciała ślizgającego się na odkrytym torsie.
Nie panował nad tym, co czuł, ani jak reagowało jego ciało. Nie potrafił podnieść powiek, bo ilekroć się starał, widział przez mgłę: mokre od łez policzki, strąki sklejonych włosów lepiące się do czoła, drgające wargi, czerwone od bólu, podniecenia i silnie zawartych na nich zębów. Wcale siebie nie przypominał. Nie potrafił patrzeć na to, co z nim robił, jaki się przy nim stawał. Wstydził się własnego widoku. Nie potrafił skonfrontować się z prawdą — tym jak dążył do takiego stanu; jak świadomie sprowadzał się na samo dno, prosto do odczuć malujących się na tej upodlonej, arystokratycznej i nietkniętej przez nikogo innego twarzy. Nie wiedział, kiedy dotyk Shin'yi przemieścił się na plecy — tak czy inaczej nie miał szans na ucieczkę. Mógł zawrzeć jedynie zęby na czarnym materiale kołnierza, który wciągnęły na podbródek haczykowate, zmięte palce. Wgryzał się w tkaninę i łkał w rytm bólu rozgorączkowanego tarcia, całkowicie zapominając o wciąż niezakręconej wodzie, o dłoni, która w jakimś momencie wylądowała w umywalce, rozczepiając szeroko palce. Na granicy przytomności wyczuł przy opuszkach plastikowe opakowanie, odświeżając w pamięci dosłyszany charakterystyczny trzask. Woda zmoczyła cały rękaw przy nadgarstku.
Czy myślisz o Ichiru?
Ye Lian. Skup się.
Myśl o Ichiru.
Tak jak powinieneś.
Ye Lian. Skup się.
Myśl o Ichiru.
Tak jak powinieneś.
Stawał na drżących palcach, jakby brakowało mu centymetrów, a gwałtowny i korygujący kopniak przyprawił go o zimny dreszcz. Nie dowierzał, że w otępieniu, przestrachu tej dominacji odsunął od siebie stopy, wyczuwając teraz jeszcze wyraźniej wślizgującą się między pośladki wilgotną pożądliwość. Cały się napiął, próbował się podnieść, ale schorowany, pozbawiony wrodzonej krzepy nie miał na to najmniejszej szansy; choć było w tym coś godnego podziwu. Ułożył przy ciele wyciągniętą z umywalki mokrą dłoń; przy paliczkach zaczęła powstawać plama. Spróbował się odepchnąć, ale ostatecznie w mętliku napływających myśli, w tych wszystkich serwowanych sobie obrazach, pełnych twardych zarysów twarzy, ciemnych ślepi, mógł tylko wyciągnąć tę zwilgotniałą dłoń przed siebie. Jak w ratunku. Odbić paliczki w zwierciadle, a potem pozwolić im ześliznąć się w dół. Przepychany coraz większą zachłannością wypuścił z uścisku szczęki przegryzany do tej pory materiał golfa. Wstrzymał dzielnie dźwięki za zaciśniętymi zębami, ale i tak głośne powietrze świszczało przez nozdrza. Miał zawieszoną głowę, a kiedy zadarł podbródek mokre od śliny wargi, musnęły lodowatą taflę lustra. Usłyszał, jak wzbiera się w nim jęk, zbyt upokarzający, aby rozlał się po czterech ścianach, dlatego oparł o zwierciadło spocone czoło, prężąc całe plecy; przyciskając wreszcie dłoń do ust, dysząc, jęcząc do każdego bólu mieszającego się z rozkoszą sięgającą pasa — samego bolącego od dawkowanej rozkoszy członka, pobudzonego strachem o własne, oddane temu człowiekowi ciało.
Miał ochotę krzyczeć, ale zagłuszony własną dłonią oddychał marnie, na granicy przytomności. Zaznaczona śladem wody dłoń poruszyła się po blacie w kierunku, wprawianego w szybki ruch ciała. Wiotkiego i wyczerpanego. Z wyraźnym wstydem sięgnął własnego biodra, przesuwając placami z taką niepewnością, iż mogło się wydawać, że Ye Lian, stracił poczucie własnych eleganckich odruchów. Podniósł głowę, a skroń przywarła do lustra. Przy zatkanych wargach odbijał się obłok wściekłego oddechu.
Palce przesunęły się po lędźwie i odnalazły śliskie od potu wcięcie; pęczniejące w nim podniecenie. Oblała go fala ogłupienia, aż palce drugiej ręki odsłoniły rozchylone w rozkoszy wargi, hacząc opuszkami boleśnie o zęby. Stracił grunt pod nogami. Jasne paliczki musnęły paznokciem penetrującą go twardość, a wyczuwana pod dotykiem rozdzierająca szybkość sprawiła, że tylko wystosowywane przez głowę obrazy trzymały go na krawędzi przytomności, bo chwytające pośladek długie palce, już dawno powalały wziąć chłopakowi wszystko, co mógł mieć mu do zaoferowania.
Warui Shin'ya ubóstwia ten post.
+18
Zrozumiał po czasie. Szum nie rozlegał się tylko w jego głowie. Pojął, że to nie wody mimowolnego amoku zalewały umysł, topiąc pod wściekłymi falami wszystkie racjonalności. (To odkręcony kran.) Słyszał huk na granicy zmysłów; rozdzierający dźwięk jak z pistoletu, z rozgrzanej lufy przytkniętej tuż za uchem, z której kompletnie już ustrzelono w nim prawdziwą osobowość. (Ale to pięść Ye Liana trafiająca w blat.) Czuł pierwsze oznaki napięcia spowodowanego wysiłkiem i postawiłby wszystkie wartościowe rzeczy na to, że jest gdzieś w barowej łazience, gdzieś na zapleczu w sklepie albo w byle jakiej innej placówce, bo kobieca dłoń o wystylizowanych paznokciach złapała go za kołnierz i zaprowadziła poza obręb cudzych spojrzeń. (Nie było żadnych kobiet.) To ostatnie zadziałało jak orzeźwiające uderzenie w twarz; stało się szturchańcem kogoś, kto nie wyhamował na zakręcie, wyrywając potrąconego przechodnia z bezmyślnego zawieszenia. Przecież żadna z kobiet nigdy nie pozwoliła, aby włożył siłę większą niż to konieczne. Były cholernymi filigranowymi lalkami, które, jeżeli by się stłukły, od razu podniosłyby alarm u swoich właścicieli, ściągając na niego przykre kłopoty. Tam, gdzie go wabiły, zawsze było cicho i szybko, z blokadami nałożonymi w formie terminów. A teraz nie było limitu; tylko wieczność wypełniona mokrym mlaskiem stykających się ze sobą ciał, bólem uderzeń bez najmniejszego oporu powielanych jeden po drugim, bez znaczenia, czy wkrótce w tych miejscach wykwitną siniaki i szczypiące od spodni otarcia. Zdawał się niewzruszony ewentualnością, w której blada skóra ściemnieje do bordowych plam, nabiegnie żółtawymi cętkami. Może wręcz na tym mu zależało. Podnosił poziom intensywności i przekraczał granicę, bo dalej nie dostawał tego czego chciał. Instynkt zawładnął podświadomością. Wydawało mu się, że nie widzi tak, jak powinien. Zawężone pole działało niczym cienki promień latarki — tam, gdzie skupiało się światło, wyróżniał wszystkie detale, ostre jak żyletka, od których musiał mrużyć pociemniałe niewyspaniem powieki. Wszystko pozostałe się rozmywało, stanowiło niewyraźne, mroczne tło dla malutkiego kadru, w który akurat się wpatrywał. Poddał się temu i rejestrował szczegóły, kodując je zachłannie. Oceniał chwilę i uciekał w inny punkt. Patrzył w ściągnięte łopatki przebijające się kształtem pod czernią golfu. W poruszane każdym pchnięciem blond kosmyki, podwinięte na krańcach od wszechobecnej wilgoci. W drżące przy każdym uderzeniu pośladki, w dwa charakterystyczne wcięcia nad nimi, na linii wystawionych nieelegancko lędźwi. Nie kontrolował przy tym swojego oddechu; nauczył się jednak, aby robić to niemo i tylko czasem, gdy wdzierał się po całą długość, gdy wyczuwał, jak podrażniona tarciem tkanka obejmuje ciasno jego męskość, gdy wydawało mu się, że jest o krok, że na tym koniec, powinien się już nie wycofywać i pozwolić cierpnącemu gorącu rozlać się po wnętrzu Ye Liana, wtedy właśnie wyrywał mu się spomiędzy ściśniętych zębów ledwo słyszalny wydech. Po którym jednak łapał go mocniej za talię, jednak ciągnął to dalej, jednak znajdował w sobie pokłady kumulowanej ostatnimi tygodniami chęci, by zapomnieć o deszczu za oknem i niknących w błocie tropach, o krzywiznach szram na palcach, których opuszkami przebiegał wzdłuż artykułów związanych z mordercami sprzed wieków. Teraz mógł sczytywać informacje z jego rozgrzanej cery, z chudego kręgosłupa, po którym przeciągnął, nie oszczędzając żadnego kościstego kręgu. Zebrał wilgoć na czubkach palców. I na spodniach, przesiąkniętych kroplami roszącymi wnętrze podrażnionych ud.
Był otępiały, gdy zorientował się o coraz wyraźniejszej myśli dominującej psychikę. Miał ochotę połamać mu palce. Na pół chwili rozproszyły się czerwone opary mglące wzrok i tylko dzięki temu zdał sobie sprawę jak niebezpieczna stawała się ta gra. Ile wypadków mogło mieć miejsce, gdyby nie resztki ludzkich cech. Szczuły go jednak te długie, blade paliczki, przyciskane do warg, tamujące każdy odgłos. Te wydarte z dna gardła jęki należały do niego; wszystkie raptowne wdechy, co do jednego zdławione sapnięcia. Miały zagłuszać muzykę. W jakiś pokrętny sposób nią być. Miały wywoływać przyjemne dreszcze, być posmakiem wygranej na powierzchni sunącego wzdłuż kłów języka. Naprawdę musiał mu wszystko odbierać?
Roztargane, rdzawe pasma zsunęły się na czoło, gdy pochylił sylwetkę. Ręką opadł na blat, tuż obok fałd podwiniętego golfu. Przy każdym pchnięciu na przemian ocierała się o nadgarstek albo tkanina, albo wilgotna skóra Ye Liana. Bliskość uświadomiła jakim gorącem obydwoje emanowali; ledwo się zbliżył, a odczuł wzrost temperatury bijący od drugiego organizmu, zapach męskich perfum spotęgowanych wysiłkiem, mrowienie wibrujące od dłoni, którą nagle dostrzegł, nakierowywaną w stronę rozsuniętych, zaróżowionych ud. Wyczuł obecność pomiędzy własnym podbrzuszem a jego pośladkiem i spojrzał w tamtym kierunku. Przez ślepia przemknął błysk zachwytu, gdy dygoczące palce wczepiły się w mięśnie, bardziej je rozsuwając.
Prąd targnął kącikiem ust wykrzywiając je w sekundowym uśmiechu. Pomyśleć, że dopiero co chciał mu pokruszyć wszystkie kości stawów w tych zadbanych dłoniach. Zmielić je na proch, skrępować przeguby tak ciasno, by boleśnie odrętwiały. Gdyby to zrobił nie otrzymałby obecnej nagrody. Mógłby żałować. — Ye Lian. — Imię zagłuszone przez szumne ciśnienie ulatującej wody, spryskującej akryl i podrygującą w kaskadzie plastikową obudowę; imię, które szeptem ułożyło się na spiętym karku ciepłotą muskających warg; imię, będące o krok od głosu, który Ye do zdarcia płyty mógłby odtwarzać w głowie tysiąc razy.
Shin wiedział, że nie otrzyma odpłaty. Mógł wydusić z niego łzy, mógł wywołać strach podsycany prymitywnym podnieceniem, mógł wreszcie usłyszeć zachrypnięty jęk cierpienia mieszającego się z tłamszoną satysfakcją, ale szansy na wydźwięk własnego imienia nigdy nie posiadał. Znał to diabelskie prawo. Siłą mógł zdobyć władzę, ale nie szacunek. Mógł mieć zegar, ale nie czas. Budynek — ale przecież nie dom. Siłą mógł wymusić seks, ale nie miłość. Zdobyć lekarstwa bez opcji na zdrowie. Mógł wywalczyć ubrania, ale nie dobry gust.
Rozumiał.
Siłą mógł go zabić, ale nie złamać.
Było już jednak za późno na odmowę. Przekroczyli wszelkie linie, pozamykały się drzwi i uniemożliwiły wycofanie — ta prawda uwalniała spięte ramiona z oków. Pozwalała, aby sięgnął pod zmęczone ciało, wkradł się na dotychczas zetknięty z blatem brzuch. Naparł na niego, niżej niż chciał; był pewien, że styka się śródręczem z ciemnym znamieniem pod pępkiem. Pomknął jednak w dół, musnął gładkie krzywizny wybijających się na cerze kości, parzące jak rozpalony piec.
I kiedy sunął ręką w kierunku prężącego się członka, drugą wykierował w przeciwległą stronę, na policzek i na szczękę, za którą złapał, szarpnięciem unosząc mu głowę. Zadarł ją, przekrzywiając twarz ku zaparowanej oddechem tafli. Mysie kosmyki przylegały do skroni, na czole perliły się drobinki wycieńczenia. Ten obraz zapamięta na długo; złamaną, pozbawioną wszelkiej subtelnej dumy maskę, dyszącą cherlawą pierś i zmechacone pod brodą zagięcie odzieży. Zapamięta też, że pod palcami znajdowały się mokre ślady, choć nie wiedział, czy z powodu płaczu, czy coraz dotkliwszej bezsilności.
Spójrz na siebie.
Pod białą koszulą na ramieniu wyrysował się biceps, kiedy targnął Ye Lianem wyżej, pociągnął za żuchwę bez najmniejszej kultury. Dążył jedynie do tego, by mężczyzna wyprostował sylwetkę, opadł na niego ciężarem finezyjnie zbudowanej anatomii, przysunął się drepcząc w plątaninie własnej odzieży przeszkadzającej krokom, wdzierając tym gwałtownym cofnięciem głębiej między pośladki krępujące przyrodzenie. Shinowi od nadmiaru emocji (czy wszystkie były tak negatywne jak chciał?) huczało w skroni, którą oparł o bok blond głowy. Spod przymrużonych powiek wyzierały złote obręcze, lśniące gorączką burzliwego rozochocenia, ale twardo utrzymujące się na odbiciu smukłej, wyeksponowanej w lustrze postaci. Kształty Ye Liana, nieco podkulone naturalnym dla niego odruchem zasłaniania się, sondował od jednego brzegu ramy po drugi, ślizgał się wzdłuż tafli spojrzeniem ostrym jak krańce łyżew. Nie mógł umknąć jego uwadze pierwszy ruch własnej dłoni obejmującej śliską od wilgoci męskość u samej nasady; tego w jaki wyraz układały się pęknięte od ugryzień wargi, gdy pieszczotą palców przesunął po sam czubek, kciukiem pocierając kraniec bez powolności, nie tyle skupiając się na tym, co bawiąc; opuszki wpierw sprawdzały reakcje, opadały wzdłuż aż po miękkie podbrzusze, oplatały ponownie tętniący upojeniem narząd, już mocniej ściągając się ku górze. Biodra tymczasem, na kilkanaście ostatnich sekund przylgnięte nieruchomo do dolnej strefy pleców, poruszyły się ponownie w nieregularny takt plaśnięć, cichych, mokrych odbić jednej sylwetki o drugą. Czuł jak napięcie powoli ściska go za kark pięścią karcącą rozszalałe zwierzę. Jak spływa wrzątkiem wzdłuż kręgosłupa i osiada na moment w żołądku, grzejąc wnętrzności, napinając wyrobiony brzuch.
Ye Lian mógł poczuć szorstkość bandaża ocierającą się o klatkę piersiową; zamknięta w opatrunku dłoń, która trzymała jego szczękę w żelaznych ryzach, przemknęła niżej, schroniła pod zwykle uprasowaną odzieżą. Jeżeli będziesz się uciszał, następnym razem cię zwiążę - szeptał mu
Ye Lian ubóstwia ten post.
+18
Pomyśleć, że z tego upojenia — z otumaniającego omdlenia wirujących wokół zapachów, buchającego gorąca wydobywającego się spod spoconego odzienia — wytrącił go chrapliwy szept. Nie dźwięk bez ustanku lejącej się wody.
Imię.
Poruszył odrętwiałymi powiekami — tymi samymi, które rzucały cień zawieszonych u błyszczącej skóry rzęs. Rozżarzone do czerwoności policzki podkreślały zaschnięte smugi niedawno uronionych łez. Zastygły palce ściskające obity mięsień, zdrętwiały boleśnie drążące nogi napinające smukłe łydki, wystawiające blade uda. Z cierpliwością i zachowanym ugrzecznieniem wytrzymywał wpadający na niego ciężar; przyjmował całe to męskie wyładowanie pomimo strachu o własne kości. Nie potrafił wybudzić się z tego mirażu i tylko krótki szept wypowiadanego imienia — dotykający objęty gęsią skórką kark — przytrzymał go na ostatniej linie przytomności; poza oderwaniem, odrealnioną wypełniająca go przytłaczającą przestrzenią czuł dreszcz rozciągający od czułego pocałunku aż po wierzchołki rozgrzanych uszu. Westchnął, kiedy się nad nim pochylił, kiedy ujął gwałtownie go pod brodę i zacisnął dotkliwie policzki na samych kościach. Zamrugał szybko. Jakby znajdowała się w Ye Lianie jakakolwiek siła, zapewne nie pozwoliłaby opaść powiekom tak szybko, jak stało się to w tamtym momencie — dokładnie, gdy zamglony, objęty pożądaniem umysł zarejestrował przesuwający i słabnący obraz wypełniony skrawkiem koszuli, piersią ozdobioną milionem piegów; to silne przedramię wystawiające usidloną twarz w odbicie. Za białą powiększająca się i zmniejszającą para oddechów wyróżniały się te zaróżowione usta: rozchylone, bezwstydne, mokre i pełne śliny, te na wpół rozchylone powieki skrywające pozbawiony rozumu wzrok, otępiały, poddany i całkowicie uległy, jakby pierwszy raz od wieków mógł mu zaufać. Być może przystać też na każdą propozycję.
Nie przypuszczał, że smak serwowanej mu trucizny będzie taki słodki; tak uzależniający. I choć rozpychający ból zdążył zamienić się w cierpką przyjemność, tak ciało mężczyzny nie przestawało mu umykać, jak gdyby mógł pochwalić się jeszcze wyłuskaną z brukanej godności walką o wolność, którą sam sobie przecież odebrał. To na jej podtopioną cześć wyrywał z gardła kolejne oddechy, dźwięki urwane w połowie zdartego przełyku. Wbijane w blat paznokcie.
Poruszył się jego śladem. Podniesiony z blatu jak bezwiedna lalka oparł wilgotnymi łopatkami na tors, prosto w to szalejące bicie wyczuwalnego serca. Miękły mu nogi, a łeb przechylał się niedbale; prawie tracił przytomność. Obandażowana dłoń utrzymywała głowę w pionie, a lawirujący przy uszach głos szeptał, zachęcał do obudzenia się w tym tkliwym ścisku na poziomie pasa, wywołującym skurcze paliczków. W kompletnym otępieniu złapał za ten agresywnie traktujący go nadgarstek, strzykający w omamiającej ekstazie; każdy ruch wyciągał na paliczki dowody kumulującej się w nim rozkoszy. Kurczył się w tym żelaznym objęciu. Usta poruszały się niemo, nie potrafiły uformować nic z tych zdartych strun. Proszę. Druga dłoń sięgnęła za siebie i z całej siły wczepiła się w rude włosy, szepnęła pasma bez wyczucia, choć sam przecież nie miał w sobie zbyt wiele determinacji.
Czuł każdą napiętą żyłę, każde wyrysowane ścięgno w tym napiętym, żelaznym stawie, aż jego własne palce ześlizgnęły się z pobudzającej go dłoni, nie dotrzymując szybkości. Oddech Ye Liana stał się niebezpiecznie szybki. Zagłuszył cały szum rozlewanej w umywalce wody, cały gwar przewijających się na korytarzu gości. Miał wrażenie, że dyszał tak głośno i prędko — że jego serce waliło tak mocno — iż pogłosy rozlegające się za ścianą umilkły. Po raz pierwszy nie myślał o konsekwencjach, a o wyniszczającym go podnieceniu, dla którego był w stanie zrobić wszystko. Prężył się w uścisku; czuł torturę rażącą niezrównanym prądem. Kiedyś nie uwierzyłby, że to możliwe, że mógłby poczuć na sobie tak agresywny ruch: jednocześnie tak zaborczy i doświadczony. Całkowicie różny od wstydliwych palców, które bały się pokonywać granice własnych fantazji.
Zahipnotyzowany jego poleceniem uchylił oczy. Styrany pragnął uwolnienia od gromadzącego napięcia. Stęknął cicho ze zadartym do sufitu podbródkiem; twarz zmiękła w rysującym go zwierciadle. W tym ułamku — co oszołomiło go najbardziej — dostrzegł każdy detal: wiotkie, półnagie, dystyngowane ciało, oparte na wściekłej sile uderzających w niego bioder. Każdy ruch pozwalał ustom wyrwać z gardła cichą głoskę. I ta twarz. Tak bardzo nie chciał jej widzieć, ale teraz zaglądała zuchwale przy naciągniętym przez golf ramieniu, objęta kolorytem wściekłej rudości i pasemkami blondu o twarzy nastolatka, tego, na którego patrzał z wyższością, a u którego w oczach błyskała teraz nieposkromiona żądza. Obraz pochłonęła biała mgła; paliczki zwinęły się na rdzawych kosmykach, pierś wyrwała w przód, kiedy go uszczypnął. Czuł, że traci przytomność; że gorączka pozbawia go racjonalności i stabilności. Oddechu. Obraz, któremu przyglądał się w ułamku chwili, przemienił się w dym i wdarł do przytkanych nozdrzy, bezlitośnie rozrywający zmysły. Nie miał pewności czy naprawdę usłyszał tę groźbę na granicy ucha, czy może sam przytoczył ją z tyłu własnej głowy, ale wystarczyła, aby spotęgować odrętwienie, przepchnąć rodzący się w nim dreszcz. Szarpnął biodrami i ściągnął do bólu brwi, czując, jak pot spływa mu po skroni, jak pierś faluje w szaleństwie, a wnętrze pośladków szczypie od agresywnego tarcia, jak mięśnie same spinają się we własnej obronie. Nie potrafił przemówić już świadomości, że za nim znajduje się Ichiru, nie kiedy spojrzał w lustro i otępiły go te przeraźliwe złote ślepia. Wygiął się w atakującym go dotkliwym skurczu; zapulsowała skroń, to ona zapoczątkowała spustoszenie: rozszerzenie naczyń krwionośnych w mięśniach. Dyszał, przemycając w oddechu cichy złamany szept. Nie przestawaj. Zalała go fala obezwładniającego dreszczu, nie miał pojęcia, w którym momencie naparł śmiało na jego podbrzusze, pozwolił mu wtargnąć na całą długość; nie wiedział, kiedy zacisnął dotkliwie szczęki, nadgryzając niefortunnie dolną wargę, z której polała się krew; kiedy przełknął to żałosne stęknięcie; kiedy napiął każdy mięsień na styranej twarzy; kiedy krew dosłownie spłynęła z jego mózgu z zamiarem wypełniania każdego fragmentu ciała; kiedy doszedł chwilę przed nim, kiedy zbrukał trzymającą go dłoń, cieczą tak gęstą, że rozlała się pomiędzy palcami; kiedy przyjął go bez pamięci; kiedy ogłupiał ze świadomości, iż spełnił się w jego obecności.
Ponieważ zwiotczała szyja nie podtrzymywała głowy, pozbawiony sił przywarł skroń do jego ramienia. Wsłuchiwał się w ten szum wymienianych szybkich oddechów. Trudno było mu wrócić do rzeczywistości, do łazienki pozostawionej w niełazie, odrzuconego na ziemię czerwonego ręcznika, który nie wiadomo, w którym momencie upadł na kafelki; do głośno cieknącej wody zalewającej plastikowe opakowanie po szczoteczce. I choć mógł oderwać się od niego w każdej chwili, doprowadzić się do porządku, wolał jeszcze nie uchylać powiek, tkwić w tym zawieszeniu, w pulsującym spełnieniu; w cicho skromnym zadanym pytaniu:
Pomożesz mi z tym bałaganem?
* * *
Nagie uda przemknęły szelestem po chłodnym prześcieradle. Musiało minąć kilkanaście długich chwil, kiedy podpuchnięte zmęczone snem powieki, roztarły cienkie palce, kiedy zaprzestał zapatrywać się bezwiednie w ciemną ścianę, bawić delikatnie sznurkami szarej bluzy, przy której trzymał usta. Uniósł się na materacu, podkreślając tę decyzję krótkim sykiem i eleganckim napięciem szczęki.
Wyplątał się cicho z pościeli, wstał ociężale z pustego łóżka i przeszedł na palach. Przybliżył się do skąpanego w mroku fotelu rysującego się na tle okiennicy, przepuszczającej przez zaciągniętą roletę snop pomarańczowego światła. I choć długie, artystyczne palce tknęły przewieszonych przez oparcie spodni, to nie mógł powstrzymać srebrnych tęczówek przed spoglądnięciem na spoczywającą w obiciu sylwetkę. Zmęczony, zaczerwieniony wzrok Ye Liana zawiesił swoją uwagę na zmierzwionych kosmykach, które w ciemnościach nocy nabiegły czernią, na tych bladych powiekach, których spokojny sen nadawał niewinnego i nieszkodliwego wyglądu. W ogarniającej ich nocy nie widział tak wyraźnie wysypanych na policzkach piegów, nie widział też blizny, wepchniętej wraz z kącikiem popękanych warg w poduszkę, którą za kilkukrotną namową mężczyzny zabrał ostatecznie na swoje miejsce.
Nieznośne poruszenie Shin'yi wyrwało mężczyznę z tego bezsensownego letargu. Umknął niezgrabnie kilka kroków dalej; cichym odgłosem obijającego się o nogi paska wsunął ostrożnie drżące łydki w ciemne nogawki. Zignorował otępiający uścisk tuż u nasady nosa; zbierający się w nozdrzach katar. Przeciągnął przez głowę darowaną na noc bluzę i odłożył ją na zwiniętą pościel. Wciągnął z przez głowę golf i przesunął opuszkami po odstających potarganych końcach blond włosów, jakby nie chciał nawet w takiej sytuacji prezentować się źle.
Wiedział, że jedynym powodem tej znajomości było spędzenie szczęśliwie tego krótkiego urywka życia. W końcu taki zawarli układ. Pragnienie czy oczekiwanie czegoś więcej było w ich wypadku niemądre i całkowicie sprzeczne. Równie mocno, jak zostawanie do wschodu słońca.
Warui Shin'ya ubóstwia ten post.
Świat realny i sen przeplatały się ze sobą jak ciasno związany warkocz i tuż nad ranem umysł nie był świadom po której stronie granicy się znajduje. Przez podbite cieniem przemęczenia powieki przebijało się delikatne światło, sączące promieniami przez zasłony. Osiadało na wrażliwej skórze i raziło złoto rogówek, zaszklonych nieoczekiwanie od jaskrawości obrazów. Śliskich płytek. Gładkiego blatu. Błysków światła odbijanych od strumienia wody puszczonej z kranu pod olbrzymim ciśnieniem. Shin'ya poruszył się nieco, przekręcając głowę, wtulając tym samym policzek w poduszkę. Próbował schronić się w jej materiale, ale było już za późno; nieludzko wczesna pora wkradła się pod ubranie, pod skurczone ciało i skrzyżowane na torsie ramiona. Koc, którym przykrył się w nocy, opadł dawno z piersi, spoczywał teraz fałdami na rozstawionych nonszalancko udach. Bose stopy dotykały wykładziny i kiedy przypadkiem drgnął, poczuł pod piętą fakturę dywanu. Zadziałało jak szturchaniec, przebiegło dreszczem wzdłuż napiętej łydki, przemknęło po biodrze, a potem całą długością kręgosłupa, docierając wreszcie do mózgu jak uderzenie ze strzelby. Szorstkie wargi, wcześniej minimalnie rozchylone, zamknęły się i zacisnęły; tłumiły gromadzące w przełyku mruknięcie. Brwi ściągnęły się ku sobie, tworząc na odkrytym czole wyraźną zmarszczkę. Może jeszcze chciał walczyć o odrobinę regenerującego relaksu, na godzinę albo dwie ulec odpoczynkowi, zanurzając się w toni kompletnej nieświadomości, ale coś szczęknęło, odbił się o coś metal i powieki wreszcie się uniosły. Spomiędzy nich wyzierało niezbyt pojmujące okoliczności spojrzenie. Zamglone majakami ślepia rozglądały się leniwie wzdłuż ciemnych ścian, tu i ówdzie jedynie oznaczonych plamą słońca, o ile jakiemuś promieniowi udało się przedostać przez szczelność kotar. Na zmechaconym łóżku leżała bluza; obok stolika, jak olbrzymi piórnik, uwagę zwracała szmyrgnięta na podłogę torba. Nie tego szukał. Sam do końca nie wiedział czego; jeszcze nie działał prawidłowo, dopiero rozpalały się kotłownie napędzające dziesiątki tłoczni. Miał wrażenie, że potrzebował masy czasu, aby wreszcie obiec wzrokiem pomieszczenie i scentralizować koncentrację na Ye Lianie. Przypomnieć sobie jak całkiem niedawno rozcapierzał palce, na pół rozbawiony, na pół zaskoczony lepką substancją ściekającą z dłoni gęstą, białawą zawiesiną; jak naprawdę wsparł go w ogarnięciu tego bałaganu, opuścił rękę na uchwyt i zastopował przeraźliwy szmer wody; przyklęknął, aby dotknąć kostki mężczyzny i pomóc mu wysupłać się z plątaniny własnych spodni; jak, nim podniósł się ponownie, przybliżył twarz do nagiego uda, muskając wargami miękki fragment śniadej skóry. Wspomnienia zalewały stopniowo czaszkę, wypełniały zmysły echem dźwięków i wyrazów, ilekroć mrugał dostrzegał kadry, na języku wciąż czuł słaby posmak miętowych pastylek na gardło - z pewnością będący jedynie wytworem jego wybujałej wyobraźni, ale pozwalający na to, by prędzej się wybudził.
Powiercił się w fotelu; zastała w niewygodnej pozycji sylwetka naprężyła się, gdy próbował ją wyprostować. Z krtani wyrwało się wreszcie stęknięcie; skurcz złapał go w plecach, w nogach, które nie zmieściły się na siedzisku, w lewym ramieniu, dotychczas podpierającym poduszkę, aby nie zsunęła się na ziemię.
Rude kosmyki wydawały się dziwnie poodginane, zmierzwione, zaczesane z czoła wiły się niekontrolowanie, jakby na wczorajszy wieczór zostały potraktowane prostownicą, by dziś zniszczyć ten efekt, kręcąc się na skroni rdzawymi haczykami. Dłoń, wciąż owinięta bandażem, zakryła twarz, kiedy potarł opuszkami zaspane oblicze. - Już wstajemy, cholera... - Nie było żadnych "ich", ale o tym nie wiedział; jeszcze nie kontaktował i nie łączył faktów, jedną stroną siebie znajdował się pod taflą tej diabelskiej wody, zamroczony urokami złudzeń sennych. Ciężko było wypłynąć ponad powierzchnię, zaczerpując lodowatego oddechu rzeczywistości.
Ale poduszka wyślizgnęła się na glebę, kiedy poprawił pozycję. Ziewnięcie uzewnętrzniło biel zębów; bez żadnej kultury i bawienia się we wstydliwe zasłanianie ust. Rękę miał zresztą zajętą - nieporadnie próbował nią chwycić za narzutę i ściągnąć ją z siebie, ale część materiału musiała zakleszczyć się pod udem, w bezowocnej walce ciągnął więc tkaninę, lekko zirytowany.
- Matko boska... - marudził zaspany, poddając się i siłą wyszarpując koc. Odrzucił go na podłokietnik i dźwignął się do pionu; od razu poczuł protest mięśni. Świadomość tego, co było powodem ich zmęczenia, o pół tonu rozmyła mgłę nieprzytomności z tarcz oczu. - Ye Lian - kaleczył się o własne zgłoski. Do Shin'yi docierało mozolnie, że to nie ten rodzaj chrypy, z którym budził się zazwyczaj; ten był inny, towarzyszył mu charakterystyczny, kwaskowaty ból gardła, którego nie zniwelowało bezradne odchrząknięcie. Ucisk u nasady nosa, ćmienie we łbie...
Jakby na zawołanie przyjrzał się wnikliwiej blademu, schorowanemu obliczu blondyna, zakodował rumieńce na jego kościach jarzmowych i naraz dotarło do niego, że pewnie miał teraz podobny wysyp czerwonawych plam na policzkach; że obydwoje czuli się wytrąceni ze stabilności, w jakiś pokrętny sposób osłabieni i że taki stan najlepiej wygrzać pod pościelą, a Ye Lian... - czemu już nie śpisz? - Autentyczność niezrozumienia zawisła w milczeniu pomiędzy nimi, nabierała masy, osiadała na ramionach.
Shin'ya odwrócił się w kierunku stolika, dotykając czubkiem palca ekran leżącego na blacie telefonu. Pulpit rozjaśnił się oślepiającym blaskiem. - Jest czwarta trzydzieści - westchnął - siedem. - Godzina, od której cierpł mu kark; nieludzka, gorsza od tej, którą uważano za porę duchów. - Jeżeli Cię opętało, pokój obok śpi Seiwa. Zaradzi.
Wokół było niemo. Ta cisza zaległa w kątach, wypełniła sobą atomy powietrza, zatrzymała całą naturę za oknem, usunęła wszystkich ludzi z powierzchni Ziemi. Nie było nawet ptactwa albo świstu wiatru. Jedynie szelest ocierających się o siebie ubrań, gdy Warui przestawiał się ponownie frontem do rozmówcy.
Spoglądał na niego już czujniej, z większą zaciekłością. Nieruchomo wytrzymywał konfrontację, oczekując choć jednego racjonalnego powodu, dla którego łażono po pokoju, ubierano się, szykowano dokładnie tak, jakby lada moment zastygły w bezruchu świat miał zostać strzaskany dźwiękiem drzwi uderzających o framugę.
Uciekał.
- Tak po prostu.
Powiercił się w fotelu; zastała w niewygodnej pozycji sylwetka naprężyła się, gdy próbował ją wyprostować. Z krtani wyrwało się wreszcie stęknięcie; skurcz złapał go w plecach, w nogach, które nie zmieściły się na siedzisku, w lewym ramieniu, dotychczas podpierającym poduszkę, aby nie zsunęła się na ziemię.
Rude kosmyki wydawały się dziwnie poodginane, zmierzwione, zaczesane z czoła wiły się niekontrolowanie, jakby na wczorajszy wieczór zostały potraktowane prostownicą, by dziś zniszczyć ten efekt, kręcąc się na skroni rdzawymi haczykami. Dłoń, wciąż owinięta bandażem, zakryła twarz, kiedy potarł opuszkami zaspane oblicze. - Już wstajemy, cholera... - Nie było żadnych "ich", ale o tym nie wiedział; jeszcze nie kontaktował i nie łączył faktów, jedną stroną siebie znajdował się pod taflą tej diabelskiej wody, zamroczony urokami złudzeń sennych. Ciężko było wypłynąć ponad powierzchnię, zaczerpując lodowatego oddechu rzeczywistości.
Ale poduszka wyślizgnęła się na glebę, kiedy poprawił pozycję. Ziewnięcie uzewnętrzniło biel zębów; bez żadnej kultury i bawienia się we wstydliwe zasłanianie ust. Rękę miał zresztą zajętą - nieporadnie próbował nią chwycić za narzutę i ściągnąć ją z siebie, ale część materiału musiała zakleszczyć się pod udem, w bezowocnej walce ciągnął więc tkaninę, lekko zirytowany.
- Matko boska... - marudził zaspany, poddając się i siłą wyszarpując koc. Odrzucił go na podłokietnik i dźwignął się do pionu; od razu poczuł protest mięśni. Świadomość tego, co było powodem ich zmęczenia, o pół tonu rozmyła mgłę nieprzytomności z tarcz oczu. - Ye Lian - kaleczył się o własne zgłoski. Do Shin'yi docierało mozolnie, że to nie ten rodzaj chrypy, z którym budził się zazwyczaj; ten był inny, towarzyszył mu charakterystyczny, kwaskowaty ból gardła, którego nie zniwelowało bezradne odchrząknięcie. Ucisk u nasady nosa, ćmienie we łbie...
Jakby na zawołanie przyjrzał się wnikliwiej blademu, schorowanemu obliczu blondyna, zakodował rumieńce na jego kościach jarzmowych i naraz dotarło do niego, że pewnie miał teraz podobny wysyp czerwonawych plam na policzkach; że obydwoje czuli się wytrąceni ze stabilności, w jakiś pokrętny sposób osłabieni i że taki stan najlepiej wygrzać pod pościelą, a Ye Lian... - czemu już nie śpisz? - Autentyczność niezrozumienia zawisła w milczeniu pomiędzy nimi, nabierała masy, osiadała na ramionach.
Shin'ya odwrócił się w kierunku stolika, dotykając czubkiem palca ekran leżącego na blacie telefonu. Pulpit rozjaśnił się oślepiającym blaskiem. - Jest czwarta trzydzieści - westchnął - siedem. - Godzina, od której cierpł mu kark; nieludzka, gorsza od tej, którą uważano za porę duchów. - Jeżeli Cię opętało, pokój obok śpi Seiwa. Zaradzi.
Wokół było niemo. Ta cisza zaległa w kątach, wypełniła sobą atomy powietrza, zatrzymała całą naturę za oknem, usunęła wszystkich ludzi z powierzchni Ziemi. Nie było nawet ptactwa albo świstu wiatru. Jedynie szelest ocierających się o siebie ubrań, gdy Warui przestawiał się ponownie frontem do rozmówcy.
Spoglądał na niego już czujniej, z większą zaciekłością. Nieruchomo wytrzymywał konfrontację, oczekując choć jednego racjonalnego powodu, dla którego łażono po pokoju, ubierano się, szykowano dokładnie tak, jakby lada moment zastygły w bezruchu świat miał zostać strzaskany dźwiękiem drzwi uderzających o framugę.
Uciekał.
- Tak po prostu.
Ye Lian ubóstwia ten post.
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
maj 2038 roku