Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
First topic message reminder :
[...]
— Jest nieskończona liczba sposobów na popełnienie samobójstwa, Shin'ya. Bez umierania prawdziwą śmiercią.
[...]
Życie z ciążącym na ramieniu poczuciem winy — decyzją, której żałuje się w każdej sekundzie swojego istnienia — przypomina powolne umieranie. Konanie starego mężczyzny leżącego na szpitalnym łóżku z rurką od respiratora wprowadzoną do gardła. Dla wszystkich zebranych wokół jest jasne, że ledwo kontaktuje i w każdej chwili może stracić przytomność, a jednak z jakiegoś powodu nikt nie pomaga. Tylko patrzy. Wydłuża sekundy w godziny.
W lata.
Co jakiś czas muskał go dotyk powietrza, słyszał przemykające głosy; śmiechy i przerażające krzyki docierające zza zamkniętych drzwi rozstawionych w rezydencji atrakcji. Siedział na przewróconym do góry dnem wiadrze — w półmroku oświetlonym jedynie rzędem ustawionych na parapecie woskowych, stopionych świec — z zarzuconą nogą na nogę, jak gdyby wytworny gest miał odwrócić wzrok od uległego przytknięcia policzka do letnich żeber kaloryfera. Na wpół przymknięte powieki, oprószone nićmi słomianych kosmyków pozwalały szarym tęczówką rejestrować okolicę. Patrzył właśnie na wbiegającą do głównego korytarza dwójkę osób. Mężczyzna przytrzymywał partnerkę ciasno w ramionach; dziewczyna wydawała się przerażona do granic możliwości.
Bardzo wolno przekierował uwagę do punktu, który zdawał się śledzić, do chwili aż nie rozproszył go wcześniejszy wrzask — do rudej czupryny stojącej przy stoisku wzorowanej na lichą chatkę wątpliwej czarownicy. Nawet z tej odległości widział kolorowy dym unoszący się z kotła, małe miareczki do eliksirów i ustawione niechlujne słoiki, na których odciśnięte były szkarłatne ślady palców. Siedzący na blacie czarny kot miał obwiązaną wokół szyi krótką pelerynę, a łebek okrywał sterczący kapelusz. Kiedy kolejka przesunęła się do przodu, a dwie nastoletnie dziewczynki odziane w wampirze długie szaty udały się w głąb rezydencji, poddając rozmowie z dwoma dużymi kubkami napoju, dostrzegł dopiero, że każdy z nich miał toksyczny neonowy kolor, a na dnie unosiły się niejednolite kształty.
Podczas gdy przyjmująca zamówienie kobieta uśmiechnęła się do Shin'yi, Ye Lian po raz pierwszy poczuł przenikające ciepło niebędące gorącem toczonym w kaloryferze. Odwrócił wzrok. Skostniałe palce sięgały kołnierza, poprawił poły, chroniąc przed chłodem szyję, której nie osłaniała żadna gruba tkanina. Przesunął opuszkami palców po cienkich gumkach maseczki; kichnął w przyozdobiony sztuczną krwią materiał; zeszkliły się kąciki oczu. Zastanawiał się, czy go posłuchał. Czy poprosił ekspedientkę o dodatek mleka bez laktozy i pół łyżeczki cukru? Najlepiej brzozowego. Żyjąc sam ze sobą, nie zwracał nigdy uwagi na dziwactwa i wygórowane wygody, na które większość ludzi przekrzywiała głowy i marszczyła z niezrozumieniem brwi. Teraz kiedy siedział na uboczu, w miejscu, na które nikt nie zwracał uwagi (bo usadzone w znacznym oddaleniu od stolików), podstępnie przesunął dłoń na obszar zmarszczonego przy łokciu zgrubienia płaszcza; pamiętający stanowczość młodzieńczego uścisku. W zamyśleniu szukał granicy szorstkich kształtów, kanciastych płaszczyzn, może wypukłych odpowiedzi dla myśli wysnuwanych w przypływie ogarniających dreszczy, bo Shin'ya trafił w sedno — wielokrotnie mógł do niego napisać. Wielokrotnie też próbował. Wielokrotnie kasował wiadomości. I choć przemilczał odpowiedź, bo bał się, że w przypływie obrony wyrazi się niezbyt oczywiście, może zbyt szorstko, to wciąż pozostawał świadomy skrawanej prawdy, jak bardzo nie chował ją przed światem. Jakie znaczenie miałyby zasady, które niegdyś wybrzmiały z jego ust? Miał wrażenie, że gdziekolwiek nie spoglądał, miał to przed oczami, jakby myśli oblepiały każdy centymetr czaszki, wypełniały oczodoły, a jednak dla jego racjonalizmu obrazy te wciąż pozostawały tak samo niemoralne i brudne. Hańbiące.
Obierając w nawigacji trasę do Saawy, zdał sobie sprawę, że choć w pierwszej chwili pomyślał o możliwie czekającym go na miejscu niebezpieczeństwie, to gdy dłonie wparły się na zmrożonej kierownicy, a zmęczone spojrzenie zaglądnęło wreszcie we wsteczne lusterko, konfrontując świadomość z roziskrzonym mokrymi tęczówkami, wiedział, że był to jedynie pretekst, aby zamknąć się w samochodzie i pojechać prosto do rezydencji rodziny Aikiryu. Do niego. Był na siebie wściekły. Przede wszystkim poirytowany, że ulegał zaczepce małolata, że właściwie na nią czekał, bo sam nie potrafił wybrzmieć inicjatywą — obawiał się wydźwięku, jakby już wystarczająco się przed nim nie poniżył, jakby nie wystarczająco stracił autorytetu w jego oczach. Wszystko po to, aby kolejny raz znosić ten sarkazm; czuć się przez niego uwłoczony, ale z jakiegoś powodu udowadniać mu, że potrafi się bronić, co kompletnie nie było dla niego zrozumiałe.
Kiedy dostrzegł, że się zbliża, pozbył się wszystkich pozostałości myśli: otrzepał płaszcz i złapał za brzeg parapetu, prostując się na równe nogi. Odchrząknął, oczyszczając struny głosowe. Przez ból gardła cicha tonacja wypowiedzi z pewnością była dla chłopaka mniej dosłyszalna w tak rozwrzeszczanym centrum.
— Nikt nie będzie cię szukać? — Rozmasował krtań. — Mam na myśli osoby, z którymi tutaj jesteś.
[...]
— Jest nieskończona liczba sposobów na popełnienie samobójstwa, Shin'ya. Bez umierania prawdziwą śmiercią.
[...]
Życie z ciążącym na ramieniu poczuciem winy — decyzją, której żałuje się w każdej sekundzie swojego istnienia — przypomina powolne umieranie. Konanie starego mężczyzny leżącego na szpitalnym łóżku z rurką od respiratora wprowadzoną do gardła. Dla wszystkich zebranych wokół jest jasne, że ledwo kontaktuje i w każdej chwili może stracić przytomność, a jednak z jakiegoś powodu nikt nie pomaga. Tylko patrzy. Wydłuża sekundy w godziny.
W lata.
* * *
Co jakiś czas muskał go dotyk powietrza, słyszał przemykające głosy; śmiechy i przerażające krzyki docierające zza zamkniętych drzwi rozstawionych w rezydencji atrakcji. Siedział na przewróconym do góry dnem wiadrze — w półmroku oświetlonym jedynie rzędem ustawionych na parapecie woskowych, stopionych świec — z zarzuconą nogą na nogę, jak gdyby wytworny gest miał odwrócić wzrok od uległego przytknięcia policzka do letnich żeber kaloryfera. Na wpół przymknięte powieki, oprószone nićmi słomianych kosmyków pozwalały szarym tęczówką rejestrować okolicę. Patrzył właśnie na wbiegającą do głównego korytarza dwójkę osób. Mężczyzna przytrzymywał partnerkę ciasno w ramionach; dziewczyna wydawała się przerażona do granic możliwości.
Bardzo wolno przekierował uwagę do punktu, który zdawał się śledzić, do chwili aż nie rozproszył go wcześniejszy wrzask — do rudej czupryny stojącej przy stoisku wzorowanej na lichą chatkę wątpliwej czarownicy. Nawet z tej odległości widział kolorowy dym unoszący się z kotła, małe miareczki do eliksirów i ustawione niechlujne słoiki, na których odciśnięte były szkarłatne ślady palców. Siedzący na blacie czarny kot miał obwiązaną wokół szyi krótką pelerynę, a łebek okrywał sterczący kapelusz. Kiedy kolejka przesunęła się do przodu, a dwie nastoletnie dziewczynki odziane w wampirze długie szaty udały się w głąb rezydencji, poddając rozmowie z dwoma dużymi kubkami napoju, dostrzegł dopiero, że każdy z nich miał toksyczny neonowy kolor, a na dnie unosiły się niejednolite kształty.
Podczas gdy przyjmująca zamówienie kobieta uśmiechnęła się do Shin'yi, Ye Lian po raz pierwszy poczuł przenikające ciepło niebędące gorącem toczonym w kaloryferze. Odwrócił wzrok. Skostniałe palce sięgały kołnierza, poprawił poły, chroniąc przed chłodem szyję, której nie osłaniała żadna gruba tkanina. Przesunął opuszkami palców po cienkich gumkach maseczki; kichnął w przyozdobiony sztuczną krwią materiał; zeszkliły się kąciki oczu. Zastanawiał się, czy go posłuchał. Czy poprosił ekspedientkę o dodatek mleka bez laktozy i pół łyżeczki cukru? Najlepiej brzozowego. Żyjąc sam ze sobą, nie zwracał nigdy uwagi na dziwactwa i wygórowane wygody, na które większość ludzi przekrzywiała głowy i marszczyła z niezrozumieniem brwi. Teraz kiedy siedział na uboczu, w miejscu, na które nikt nie zwracał uwagi (bo usadzone w znacznym oddaleniu od stolików), podstępnie przesunął dłoń na obszar zmarszczonego przy łokciu zgrubienia płaszcza; pamiętający stanowczość młodzieńczego uścisku. W zamyśleniu szukał granicy szorstkich kształtów, kanciastych płaszczyzn, może wypukłych odpowiedzi dla myśli wysnuwanych w przypływie ogarniających dreszczy, bo Shin'ya trafił w sedno — wielokrotnie mógł do niego napisać. Wielokrotnie też próbował. Wielokrotnie kasował wiadomości. I choć przemilczał odpowiedź, bo bał się, że w przypływie obrony wyrazi się niezbyt oczywiście, może zbyt szorstko, to wciąż pozostawał świadomy skrawanej prawdy, jak bardzo nie chował ją przed światem. Jakie znaczenie miałyby zasady, które niegdyś wybrzmiały z jego ust? Miał wrażenie, że gdziekolwiek nie spoglądał, miał to przed oczami, jakby myśli oblepiały każdy centymetr czaszki, wypełniały oczodoły, a jednak dla jego racjonalizmu obrazy te wciąż pozostawały tak samo niemoralne i brudne. Hańbiące.
Obierając w nawigacji trasę do Saawy, zdał sobie sprawę, że choć w pierwszej chwili pomyślał o możliwie czekającym go na miejscu niebezpieczeństwie, to gdy dłonie wparły się na zmrożonej kierownicy, a zmęczone spojrzenie zaglądnęło wreszcie we wsteczne lusterko, konfrontując świadomość z roziskrzonym mokrymi tęczówkami, wiedział, że był to jedynie pretekst, aby zamknąć się w samochodzie i pojechać prosto do rezydencji rodziny Aikiryu. Do niego. Był na siebie wściekły. Przede wszystkim poirytowany, że ulegał zaczepce małolata, że właściwie na nią czekał, bo sam nie potrafił wybrzmieć inicjatywą — obawiał się wydźwięku, jakby już wystarczająco się przed nim nie poniżył, jakby nie wystarczająco stracił autorytetu w jego oczach. Wszystko po to, aby kolejny raz znosić ten sarkazm; czuć się przez niego uwłoczony, ale z jakiegoś powodu udowadniać mu, że potrafi się bronić, co kompletnie nie było dla niego zrozumiałe.
Kiedy dostrzegł, że się zbliża, pozbył się wszystkich pozostałości myśli: otrzepał płaszcz i złapał za brzeg parapetu, prostując się na równe nogi. Odchrząknął, oczyszczając struny głosowe. Przez ból gardła cicha tonacja wypowiedzi z pewnością była dla chłopaka mniej dosłyszalna w tak rozwrzeszczanym centrum.
— Nikt nie będzie cię szukać? — Rozmasował krtań. — Mam na myśli osoby, z którymi tutaj jesteś.
Warui Shin'ya, Ejiri Carei and Yakushimaru Sanari szaleją za tym postem.
Zmartwiał już na pierwsze słowa. Jakby dźwięk głosek wydobywający się zza ramienia zwiastował koniec przedstawienia, do którego Ye Lian przygotował się od tygodni. Niedopięty, nieuczesany miał usłyszeć szmer unoszącej się kotary, pstryknięcie przełącznika rozjaśniającego punkt na opustoszałych deskach. Dostrzec snop światła. To w nim powinien stanąć i nabrać powietrza w płuca. Pokonać tę okropną tremę. Ale czy był w stanie obrócić się i skonfrontować z czekającą na niego publicznością? Czy oby na pewno kwestie, które wałkował od porannego przebudzenia i bezowocnego wpatrywania się w ścianę mogły zostać odebrane przyzwoicie? Paliczki muskające pasemka słomianych włosów, osunęły się raptem drogą napiętych ścięgien szyi. Zahaczały w swojej tłumionej nerwowości o cienki materiał golfa. Mężczyzna zmiął tkaninę przy grdyce, najwidoczniej próbując odnaleźć rzeczowe wytłumaczenie na to, dlaczego żołądek skurczył się na te błahe — wypowiedziane przez Shin'ye — słowa. Nabrał cicho powietrza, czując przebiegający przez kark elektryzujący dreszcz.
Później upadła na ziemię poduszka. Ye Lian dosłyszał łoskot, usłyszał bose stopy pokonujące kilka niezbyt stabilnych metrów po zimnym parkiecie. I kiedy w końcu zdobył się na odwagę, kiedy subtelnie spoglądnął przez ramię, dostrzegł ciemne ślady pod niewyspanymi powiekami. Rozgrzane wypieki na policzkach sprawiły, że dotychczas zastygła w napięciu twarz zmiękła, a nieruchome tęczówki pisarza przeciął cienki rozbłysk światła. Powoli obrócił się w kierunku chłopaka. Cały ten ruch wydał się niebywale protekcyjny, jakby w którejś chwili miał wystawić przed siebie rękę. Może sięgnąć do rozgorączkowanej twarzy, ominąć bliznę, muskając ją tylko podmuchem ruchu, zmierzyć temperaturę samą wierzchnią skórą knykci, tak jak uprzedniego zrobił to Shin'ya. Dłoń jednak — ledwo poruszona w ciemności — zdawała pochwycić jedynie powietrze. W zdenerwowaniu (i braku lepszych rozwiązań) wtarł palce w biodro.
— Nie chciałem cię obudzić. W każdym razie jeszcze nie teraz. — Uniósł spojrzenie w złote odpowiedniki, mętnie jawiące się ponad rozbudzonym wyświetlaczem telefonu. Jaskrawe światło podkreśliło wszystkie załamania jego twarzy. Ye Lian długą chwilę milczał. Czy miało to jakiś związek z nazwiskiem Seiwa? Wydawał się dość zamyślony albo sprawiający wrażenie, iż pragnie skryć przed yurei rodzące się w nim zainteresowanie. — Obaj wiemy, że nie mogę tu zostać. Spałem w twoim pokoju. Gdzieś w tej rezydencji znajdują się ludzie, z którymi przyjechałeś i nie chciałbym, aby cię ze mną zastali. To zawsze jest trudne do wytłumaczenia. Wiesz. — Odchrząknął, po czym kaszlnął w dłoń, rozpoczynając tym samym krótką serię, na której czas obrócił lekko głowę i uniósł dłoń, dając znać, że wszystko w porządku. Łzy zebrały się w zmarszczonych kącikach. — Umykający z pokoju facet albo — co gorsza — zauważony w rozrzuconej pościeli — jeszcze chwilę próbował pozbyć się nieprzyjemnej chrypy — to nie widok, którego mogliby się spodziewać. A obiecaliśmy, że zostanie to wszystko między nami. Jeśli trzymamy się danego sobie słowa, nie powinno mnie tu być.
I choć wypowiedź Ye Liana była wyważona i najwyraźniej dogłębnie przemyślana, tak sama jego postać zdawała się dość zagubiona pośrodku tego wynajętego pomieszczenia: pachnącego starym drewnem, pościelą przepraną tanim proszkiem. Gdy zwrócił uwagę na rzuconą na ziemię torbę, na te wszystkie wypakowane rzeczy, musiał zrozumieć, że nie pasował do tej scenerii (i pewnie nigdy nie będzie) i aby życie mogło ruszyć naprzód, wyrwać z maszyny zaciętą taśmę, musiał zniknąć w tych ciemnościach; wymazać się z kolejnych chwil, które z pewnością nie powinny należeć już do niego. Nie powinien dotrwać do chwili, w której zaspany podejdzie do lustra i zauważy go myjącego zęby, nie powinien widzieć, jak się ubiera, liczyć wzrokiem tych blizn, które wyczuwał w mroku zamkniętych powiek. Jego udział kończył się w tym momencie. Kolejne momenty to już własność Shin'yi. Do nich nie powinien mieć dostępu.
— Zanim jednak pójdę...
Obleczone w czarne skarpetki stopy przemknęły po parkiecie. Szelest zarzucanego na słabe ramiona płaszcza mógł na początku zmylić. Jednakże kolejny ruch pochwycił w palce plastikowy jednorazowy kubek (który znalazł na stoliku) i przegryzając w ustach uwagę o jego szkodliwości na środowisko, postawił go na szafce nocnej. Później już rozległ się zgrzyt ściskanej butelki i przelewany strumień wody. Z kieszeni wyciągnął musującą tabletkę i wrzucił ją do napoju.
— To aspiryna. Ratuje mnie w wielu sytuacjach. Powinieneś ją wypić, zanim wrócisz do łóżka. — Chwila na słabe pociągnięcie nosem. — Gdybyś czegoś potrzebował... Zawsze możesz napisać.
I choć prostująca się sylwetka reprezentowała sobą obojętność i chłód, tak w każdym zbliżającym się do Shin'yi kroku coś łagodniało na tym jasnym, przyprószonym szkarłatem obliczu — było takie, jakie zdążył uprzednio odkryć w łazienkowym zwierciadle. Mężczyzna wystawił przed siebie kubek z szeleszczącym płynem, doszukując się na twarzy chłopaka jakiejkolwiek aprobaty. I choć cienkie usta ubarwione bordowym nadgryzieniem były nieruchome, tak Ye Lian tłukł się z pragnieniem powiedzenia mu wszystkiego, co zajmowało jego głowę; przede wszystkim, że o tej nocy myślał od miesięcy.
Później upadła na ziemię poduszka. Ye Lian dosłyszał łoskot, usłyszał bose stopy pokonujące kilka niezbyt stabilnych metrów po zimnym parkiecie. I kiedy w końcu zdobył się na odwagę, kiedy subtelnie spoglądnął przez ramię, dostrzegł ciemne ślady pod niewyspanymi powiekami. Rozgrzane wypieki na policzkach sprawiły, że dotychczas zastygła w napięciu twarz zmiękła, a nieruchome tęczówki pisarza przeciął cienki rozbłysk światła. Powoli obrócił się w kierunku chłopaka. Cały ten ruch wydał się niebywale protekcyjny, jakby w którejś chwili miał wystawić przed siebie rękę. Może sięgnąć do rozgorączkowanej twarzy, ominąć bliznę, muskając ją tylko podmuchem ruchu, zmierzyć temperaturę samą wierzchnią skórą knykci, tak jak uprzedniego zrobił to Shin'ya. Dłoń jednak — ledwo poruszona w ciemności — zdawała pochwycić jedynie powietrze. W zdenerwowaniu (i braku lepszych rozwiązań) wtarł palce w biodro.
— Nie chciałem cię obudzić. W każdym razie jeszcze nie teraz. — Uniósł spojrzenie w złote odpowiedniki, mętnie jawiące się ponad rozbudzonym wyświetlaczem telefonu. Jaskrawe światło podkreśliło wszystkie załamania jego twarzy. Ye Lian długą chwilę milczał. Czy miało to jakiś związek z nazwiskiem Seiwa? Wydawał się dość zamyślony albo sprawiający wrażenie, iż pragnie skryć przed yurei rodzące się w nim zainteresowanie. — Obaj wiemy, że nie mogę tu zostać. Spałem w twoim pokoju. Gdzieś w tej rezydencji znajdują się ludzie, z którymi przyjechałeś i nie chciałbym, aby cię ze mną zastali. To zawsze jest trudne do wytłumaczenia. Wiesz. — Odchrząknął, po czym kaszlnął w dłoń, rozpoczynając tym samym krótką serię, na której czas obrócił lekko głowę i uniósł dłoń, dając znać, że wszystko w porządku. Łzy zebrały się w zmarszczonych kącikach. — Umykający z pokoju facet albo — co gorsza — zauważony w rozrzuconej pościeli — jeszcze chwilę próbował pozbyć się nieprzyjemnej chrypy — to nie widok, którego mogliby się spodziewać. A obiecaliśmy, że zostanie to wszystko między nami. Jeśli trzymamy się danego sobie słowa, nie powinno mnie tu być.
I choć wypowiedź Ye Liana była wyważona i najwyraźniej dogłębnie przemyślana, tak sama jego postać zdawała się dość zagubiona pośrodku tego wynajętego pomieszczenia: pachnącego starym drewnem, pościelą przepraną tanim proszkiem. Gdy zwrócił uwagę na rzuconą na ziemię torbę, na te wszystkie wypakowane rzeczy, musiał zrozumieć, że nie pasował do tej scenerii (i pewnie nigdy nie będzie) i aby życie mogło ruszyć naprzód, wyrwać z maszyny zaciętą taśmę, musiał zniknąć w tych ciemnościach; wymazać się z kolejnych chwil, które z pewnością nie powinny należeć już do niego. Nie powinien dotrwać do chwili, w której zaspany podejdzie do lustra i zauważy go myjącego zęby, nie powinien widzieć, jak się ubiera, liczyć wzrokiem tych blizn, które wyczuwał w mroku zamkniętych powiek. Jego udział kończył się w tym momencie. Kolejne momenty to już własność Shin'yi. Do nich nie powinien mieć dostępu.
— Zanim jednak pójdę...
Obleczone w czarne skarpetki stopy przemknęły po parkiecie. Szelest zarzucanego na słabe ramiona płaszcza mógł na początku zmylić. Jednakże kolejny ruch pochwycił w palce plastikowy jednorazowy kubek (który znalazł na stoliku) i przegryzając w ustach uwagę o jego szkodliwości na środowisko, postawił go na szafce nocnej. Później już rozległ się zgrzyt ściskanej butelki i przelewany strumień wody. Z kieszeni wyciągnął musującą tabletkę i wrzucił ją do napoju.
— To aspiryna. Ratuje mnie w wielu sytuacjach. Powinieneś ją wypić, zanim wrócisz do łóżka. — Chwila na słabe pociągnięcie nosem. — Gdybyś czegoś potrzebował... Zawsze możesz napisać.
I choć prostująca się sylwetka reprezentowała sobą obojętność i chłód, tak w każdym zbliżającym się do Shin'yi kroku coś łagodniało na tym jasnym, przyprószonym szkarłatem obliczu — było takie, jakie zdążył uprzednio odkryć w łazienkowym zwierciadle. Mężczyzna wystawił przed siebie kubek z szeleszczącym płynem, doszukując się na twarzy chłopaka jakiejkolwiek aprobaty. I choć cienkie usta ubarwione bordowym nadgryzieniem były nieruchome, tak Ye Lian tłukł się z pragnieniem powiedzenia mu wszystkiego, co zajmowało jego głowę; przede wszystkim, że o tej nocy myślał od miesięcy.
Warui Shin'ya ubóstwia ten post.
Skłamałby twierdząc, że się tego nie spodziewał. Jeszcze próbując dopasować się do swojego prowizorycznego, niesymetrycznego względem gabarytów ciała fotelowego gniazdka, układał coś w głowie. Wizje tego jak będzie wyglądać poranek. Czy jego bluza zostanie starannie poskładana w kostkę, z wyselekcjonowanym dla niej miejscem na samym brzegu łóżka. Koniecznie zaścielonego od linijki, z wyprostowaną dłońmi pościelą, z poduszką bez ani jednego wgniecenia, jakby nikogo tu nigdy nie było. Czy w łazience ktoś przetrze jeszcze kroplącą się na szybie prysznica wilgoć, czyszcząc hartowane szkło dla lepszego wrażenia, którego i tak nikt naprawdę nie doceni. I czy zniknie jednorazowy kubek po kawie, który - później, gdy odetchnęli, gdy nie było nic poza mokrymi od kąpieli włosami i ręczników przewieszonych przez karki - wymył pod kranem, by móc się podzielić z Ye Lianem butelką wody z plecaka. Bo zawsze miał przy sobie coś do picia, a przecież przez chorobę dało się nieźle odwodnić. Scenariuszy widzianych po wewnętrznej stronie powiek miał dziesiątki i ani jeden nie założył, że po otwarciu oczu w kreowanych aktach pojawi się obecność dodatkowego, poza nim, aktora. Może tak byłoby lepiej. Nie musiałby słuchać tych wszystkich bzdur, wpierw całkiem poważnie, z biegiem rozwoju ich przekazu uśmiechając się kącikiem ust. Krzywo i z niedowierzaniem, jakby ostatkiem sił powstrzymywał się przed parsknięciem.
- Jesteś taki... - szukał odpowiednich określeń, gnieździło się to w jego błyszczących, jeszcze wpół zaspanych oczach, w drgnięciu warg, podczas przetestowania losowego słowa, w którego kształt ułożył usta; starał się dla niego, siebie, planu i kruchej relacji uwięzionej w nałożonych na nią zasadach, ale przegrał walkę dokańczając z rezygnacją - tchórzliwy.
Pokręcił głową, wyciągając dłoń i kładąc ją na podawanym kubku, ale tak naprawdę opierając dotyk o rękę Ye Liana. Pod opuszkami wyczuwał subtelne, gładkie zimno muskając je własnym, podniesionym przez gorączkę ciepłem. Na błonę między kciukiem a palcem wskazującym tryskały mu mikroskopijne, wyskakujące z plastikowej jednorazówki kropelki. W szumie rozpuszczającej się tabletki przypominał sobie, po kolei, wszystkie jego argumenty. Obaj wiemy, że... - Ty wiesz, że nie możesz tu zostać. Nie mieszaj mnie do tego. - Spałem w twoim pokoju. - Zaznaczę, że spałeś w wielu pokojach, Ye Lian, i żaden się z tego powodu nie zawalił. - Gdzieś w tej rezydencji znajdują się ludzie, z którymi tu przyjechałeś... - A ludzie, z którymi przyjechałem, chrapią tuż za ścianą. Co niespecjalnie ci wczoraj przeszkadzało. - ... nie chciałbym, aby cię ze mną zastali. Nagły śmiech, niemal szczerze rozbawiony. - Ale nagle sobie zdałeś sprawę, że nie chcesz, bym był widziany w twoim towarzystwie. Bo to jest proste do wytłumaczenia, ale ty nie lubisz prostych rozwiązań.
Uniósł wolną rękę. Prawie jak kilka chwil wcześniej Ye Lian uniósł swoją. Aby zatrzymać. Wyjątek był taki, że Shin'ya chciał przyhamować nie jego. Próbował siebie. Ten niby obronny gest był przede wszystkim mentalnym murem pomiędzy tym co chciał, a co powinien zrobić. Stop. To naprawdę jest tego warte? Nie było.
- Gdyby ktoś tutaj wszedł - zaczął więc wbrew myślom, powoli opuszczając nadgarstek. Nim ciężki przegub zawisł luźno wzdłuż sylwetki na sekundę tknięcie zabandażowanych paliczków trafiło na napiętą szczękę, pocierając ją w nerwowym, pełnym zmęczenia nawyku. - Zobaczyłby ciebie śpiącego pod siedmioma warstwami narzut, chorego i rozmemłanego, i mnie wkomponowanego w fotel o połowę mniejszy niż to wygodne. Naprawdę sądzisz, że ten tajemniczy ktoś wparowałby tutaj, bogowie raczą widzieć po co w ogóle wyważając drzwi, zastał półprzytomnego ciebie i mnie ledwo ogarniającego po której stronie orbity się znajduję, po czym ten ktoś miałby z góry założyć, tak po prostu, na obraz dwóch typów oddalonych od siebie na maksymalną długość powierzchni, że wynajęliśmy jednoosobowe pomieszczenie parametrów szkolnego składziku do spędzenia upojnej nocy w nawiedzonej rezydencji, aby później odseparować się na dwa oddzielne meble, bo jesteśmy jawnymi wrogami sensownie przeprowadzonej operacji o kryptonimie odpoczynek i hobbistycznie lubimy utrudniać sobie życie?
Zamilkł raptownie, walcząc z dwoma odruchami. Z tym, aby wykaszleć się w pięść, wyrzygując z płuc całe zapotrzebowanie tlenu. Oraz z tym, aby ten sam tlen wypuścić przez gardło w głośnym, sfrustrowanym rozdrażnieniu. Wyczerpaniu, które pojawiło się na zachowanie Ye Liana, jego niepohamowane obawy i tworzenie zaawansowanych wymówek, brzmiących mądrze, sensownie i z pewnością mogących trafić do publiki, ale jednocześnie kompletnie niepotrzebnych, wymuszonych i odbierających swobodę przeżywania zupełnie normalnej sytuacji.
Nie wykaszlał się ani nie westchnął tylko dlatego, że nie dał rady zdecydować co lepsze.
- I tak wyjdziesz. - Wiedział doskonale. Zanim Ye Lian to przyznał. Zanim sam, przypadkiem, został wyrwany ze snu. Nawet jeszcze przed próbą ułożenia się w jakkolwiek sensownej pozycji, kiedy starał się dopasować do sylwetki za krótki koc, ostatecznie i tak z tego rezygnując, pozwalając, aby materiał odsłaniał bose stopy i non stop, przy byle zmianie, zsuwał mu się wpierw z ramienia, a potem z całego boku. Wiedział, bo stojący przed nim mężczyzna, mimo swojego wysublimowania, naprawdę był jedynie zalęknionym hipokrytą. - Ale mógłbyś zostać.
(Kłam. Łżyj jak pies.) Przypatrywał się mu intensywnie, popchnięty o pół kroku; choć to za dużo powiedziane. Bardziej po prostu przełożył ciężar ciała z pięty na przód stopy, prawej, by móc przekrzywić głowę, znaleźć się odrobinę bliżej zaczerwienionej twarzy. (Do tego jesteś stworzony, marny aktorzyno. Jeżeli nie chcesz, aby cały plan szlag trafił, uzależniaj go od siebie. Teraz ucieknie, następnym razem też, i kolejnym, ale już coraz mniej chętnie, mniej stanowczo. Wystarczy zasiać co trzeba, plony zbierzesz później. Użyj jak raz gęby do czegoś innego niż tępe teksty.) Sam siebie musztrował? Tyle razy wbijał do łba, aby odegrać bezbłędnie repertuar i właściwie nigdy się go nie trzymał. Nagle naprawdę jednak parsknął, częściowo na własne myśli, na ten dobijający się do niego Głos Rozsądku, częściowo zwyczajnie na sytuację, częściowo przez brak pomysłu jak zareagować inaczej.
Kiedy stał w takim rozdarciu - pomiędzy sennością i przytomnością, pomiędzy rzetelnym w postanowieniu codziennym Ja a Ja, które miało ochotę odpuścić, na jeden cholerny poranek zapomnieć, że wszystko to wyreżyserowana scenka do kiepskiego filmu, oprzeć czoło o zagłębienie cudzego ramienia, odetchnąć zapachem, którym upajał się pół poprzedniej nocy, w rozdarciu między życiem, którego i tak nigdy nie odzyska a ślepą wiarą, że może jednak, może to jakoś ugra, może coś wymyśli - wtedy właśnie wyglądał na najbardziej zmęczonego. Skóra pod powiekami zdawała się krwista, kiedy jeszcze trochę przechylił skroń i zmiana kąta przemieściła cienie. Odległość dziesięciu centymetrów wystarczyła, aby dostrzegał każdy akcent odbijający się w srebrnych tęczówkach.
Żaden z nas nie może nigdy wziąć tego na poważnie.
- Wiesz kto ucieka z miejsca zbrodni? - Palce działały subtelnie, cały czas się przemieszczały, a teraz sięgnęły już nadgarstka, wsuwając pod rękaw golfu i płaszcza. Pod swoją linią papilarną Shin'ya wyczuł lekkie zgrubienie; ślad ugryzienia, które z niepasującą do siebie tkliwością pogładził miękkim ruchem. - Sprawca. - W zogniskowanym spojrzeniu tliły się pożarne ognie.
I naraz, jakby pękła linka cierpliwości albo przeskoczył kanał w telewizorze, wyprostował plecy, odsuwając się gwałtownie od woni drogich zapachów i ciepła cudzego oddechu. Krtań drażniła chrypa, potrzeba odkaszlnięcia, której realizację opóźnił wymownym odchrząknięciem. Dudniło mu, ale nie był w stanie sprecyzować czy to przez wzgląd na galop myśli - najróżniejszych, najgłupszych - czy jednak przez przeziębienie.
- Chyba faktycznie się załatwiłem. - Pociągnął nosem; cicho, taktycznie, zaraz przełykając ślinę i układając usta w uśmiechu. - Mam dwie sprawy. - Kciuk objął smukły przegub, jakby w obawie, że mężczyzna nagle się wycofa. - Pierwsza: przyjdziesz do mnie za jakiś czas. Jest coś, w czym możesz mi pomóc. Druga: kiedy wyzdrowiejesz i przestaniesz przewracać oczami na sam mój widok, zadzwonisz albo napiszesz wiadomość. Wtedy gdzieś cię zabiorę. Bo mam sprawę, ale może poczekać. Ah. - Zreflektował się nagle, wzruszając barkami, jak ktoś, kto omal zapomniał o najważniejszym. - Jednak jeszcze jedna. Wypij połowę tej twojej cudotwórczej aspiryny, bo nie wyglądasz najlepiej. I, zanim trzaśniesz mi drzwiami przed nosem, podaj mi resztę lekarstwa. - W minimalnie zadartym podbródku czaiło się coś prowokacyjnego - może przez to, że spoglądał na niego z góry. - Mając zajęte usta, nie będę mógł nikomu powiedzieć o twojej ucieczce, hm?
- Jesteś taki... - szukał odpowiednich określeń, gnieździło się to w jego błyszczących, jeszcze wpół zaspanych oczach, w drgnięciu warg, podczas przetestowania losowego słowa, w którego kształt ułożył usta; starał się dla niego, siebie, planu i kruchej relacji uwięzionej w nałożonych na nią zasadach, ale przegrał walkę dokańczając z rezygnacją - tchórzliwy.
Pokręcił głową, wyciągając dłoń i kładąc ją na podawanym kubku, ale tak naprawdę opierając dotyk o rękę Ye Liana. Pod opuszkami wyczuwał subtelne, gładkie zimno muskając je własnym, podniesionym przez gorączkę ciepłem. Na błonę między kciukiem a palcem wskazującym tryskały mu mikroskopijne, wyskakujące z plastikowej jednorazówki kropelki. W szumie rozpuszczającej się tabletki przypominał sobie, po kolei, wszystkie jego argumenty. Obaj wiemy, że... - Ty wiesz, że nie możesz tu zostać. Nie mieszaj mnie do tego. - Spałem w twoim pokoju. - Zaznaczę, że spałeś w wielu pokojach, Ye Lian, i żaden się z tego powodu nie zawalił. - Gdzieś w tej rezydencji znajdują się ludzie, z którymi tu przyjechałeś... - A ludzie, z którymi przyjechałem, chrapią tuż za ścianą. Co niespecjalnie ci wczoraj przeszkadzało. - ... nie chciałbym, aby cię ze mną zastali. Nagły śmiech, niemal szczerze rozbawiony. - Ale nagle sobie zdałeś sprawę, że nie chcesz, bym był widziany w twoim towarzystwie. Bo to jest proste do wytłumaczenia, ale ty nie lubisz prostych rozwiązań.
Uniósł wolną rękę. Prawie jak kilka chwil wcześniej Ye Lian uniósł swoją. Aby zatrzymać. Wyjątek był taki, że Shin'ya chciał przyhamować nie jego. Próbował siebie. Ten niby obronny gest był przede wszystkim mentalnym murem pomiędzy tym co chciał, a co powinien zrobić. Stop. To naprawdę jest tego warte? Nie było.
- Gdyby ktoś tutaj wszedł - zaczął więc wbrew myślom, powoli opuszczając nadgarstek. Nim ciężki przegub zawisł luźno wzdłuż sylwetki na sekundę tknięcie zabandażowanych paliczków trafiło na napiętą szczękę, pocierając ją w nerwowym, pełnym zmęczenia nawyku. - Zobaczyłby ciebie śpiącego pod siedmioma warstwami narzut, chorego i rozmemłanego, i mnie wkomponowanego w fotel o połowę mniejszy niż to wygodne. Naprawdę sądzisz, że ten tajemniczy ktoś wparowałby tutaj, bogowie raczą widzieć po co w ogóle wyważając drzwi, zastał półprzytomnego ciebie i mnie ledwo ogarniającego po której stronie orbity się znajduję, po czym ten ktoś miałby z góry założyć, tak po prostu, na obraz dwóch typów oddalonych od siebie na maksymalną długość powierzchni, że wynajęliśmy jednoosobowe pomieszczenie parametrów szkolnego składziku do spędzenia upojnej nocy w nawiedzonej rezydencji, aby później odseparować się na dwa oddzielne meble, bo jesteśmy jawnymi wrogami sensownie przeprowadzonej operacji o kryptonimie odpoczynek i hobbistycznie lubimy utrudniać sobie życie?
Zamilkł raptownie, walcząc z dwoma odruchami. Z tym, aby wykaszleć się w pięść, wyrzygując z płuc całe zapotrzebowanie tlenu. Oraz z tym, aby ten sam tlen wypuścić przez gardło w głośnym, sfrustrowanym rozdrażnieniu. Wyczerpaniu, które pojawiło się na zachowanie Ye Liana, jego niepohamowane obawy i tworzenie zaawansowanych wymówek, brzmiących mądrze, sensownie i z pewnością mogących trafić do publiki, ale jednocześnie kompletnie niepotrzebnych, wymuszonych i odbierających swobodę przeżywania zupełnie normalnej sytuacji.
Nie wykaszlał się ani nie westchnął tylko dlatego, że nie dał rady zdecydować co lepsze.
- I tak wyjdziesz. - Wiedział doskonale. Zanim Ye Lian to przyznał. Zanim sam, przypadkiem, został wyrwany ze snu. Nawet jeszcze przed próbą ułożenia się w jakkolwiek sensownej pozycji, kiedy starał się dopasować do sylwetki za krótki koc, ostatecznie i tak z tego rezygnując, pozwalając, aby materiał odsłaniał bose stopy i non stop, przy byle zmianie, zsuwał mu się wpierw z ramienia, a potem z całego boku. Wiedział, bo stojący przed nim mężczyzna, mimo swojego wysublimowania, naprawdę był jedynie zalęknionym hipokrytą. - Ale mógłbyś zostać.
(Kłam. Łżyj jak pies.) Przypatrywał się mu intensywnie, popchnięty o pół kroku; choć to za dużo powiedziane. Bardziej po prostu przełożył ciężar ciała z pięty na przód stopy, prawej, by móc przekrzywić głowę, znaleźć się odrobinę bliżej zaczerwienionej twarzy. (Do tego jesteś stworzony, marny aktorzyno. Jeżeli nie chcesz, aby cały plan szlag trafił, uzależniaj go od siebie. Teraz ucieknie, następnym razem też, i kolejnym, ale już coraz mniej chętnie, mniej stanowczo. Wystarczy zasiać co trzeba, plony zbierzesz później. Użyj jak raz gęby do czegoś innego niż tępe teksty.) Sam siebie musztrował? Tyle razy wbijał do łba, aby odegrać bezbłędnie repertuar i właściwie nigdy się go nie trzymał. Nagle naprawdę jednak parsknął, częściowo na własne myśli, na ten dobijający się do niego Głos Rozsądku, częściowo zwyczajnie na sytuację, częściowo przez brak pomysłu jak zareagować inaczej.
Kiedy stał w takim rozdarciu - pomiędzy sennością i przytomnością, pomiędzy rzetelnym w postanowieniu codziennym Ja a Ja, które miało ochotę odpuścić, na jeden cholerny poranek zapomnieć, że wszystko to wyreżyserowana scenka do kiepskiego filmu, oprzeć czoło o zagłębienie cudzego ramienia, odetchnąć zapachem, którym upajał się pół poprzedniej nocy, w rozdarciu między życiem, którego i tak nigdy nie odzyska a ślepą wiarą, że może jednak, może to jakoś ugra, może coś wymyśli - wtedy właśnie wyglądał na najbardziej zmęczonego. Skóra pod powiekami zdawała się krwista, kiedy jeszcze trochę przechylił skroń i zmiana kąta przemieściła cienie. Odległość dziesięciu centymetrów wystarczyła, aby dostrzegał każdy akcent odbijający się w srebrnych tęczówkach.
Żaden z nas nie może nigdy wziąć tego na poważnie.
- Wiesz kto ucieka z miejsca zbrodni? - Palce działały subtelnie, cały czas się przemieszczały, a teraz sięgnęły już nadgarstka, wsuwając pod rękaw golfu i płaszcza. Pod swoją linią papilarną Shin'ya wyczuł lekkie zgrubienie; ślad ugryzienia, które z niepasującą do siebie tkliwością pogładził miękkim ruchem. - Sprawca. - W zogniskowanym spojrzeniu tliły się pożarne ognie.
I naraz, jakby pękła linka cierpliwości albo przeskoczył kanał w telewizorze, wyprostował plecy, odsuwając się gwałtownie od woni drogich zapachów i ciepła cudzego oddechu. Krtań drażniła chrypa, potrzeba odkaszlnięcia, której realizację opóźnił wymownym odchrząknięciem. Dudniło mu, ale nie był w stanie sprecyzować czy to przez wzgląd na galop myśli - najróżniejszych, najgłupszych - czy jednak przez przeziębienie.
- Chyba faktycznie się załatwiłem. - Pociągnął nosem; cicho, taktycznie, zaraz przełykając ślinę i układając usta w uśmiechu. - Mam dwie sprawy. - Kciuk objął smukły przegub, jakby w obawie, że mężczyzna nagle się wycofa. - Pierwsza: przyjdziesz do mnie za jakiś czas. Jest coś, w czym możesz mi pomóc. Druga: kiedy wyzdrowiejesz i przestaniesz przewracać oczami na sam mój widok, zadzwonisz albo napiszesz wiadomość. Wtedy gdzieś cię zabiorę. Bo mam sprawę, ale może poczekać. Ah. - Zreflektował się nagle, wzruszając barkami, jak ktoś, kto omal zapomniał o najważniejszym. - Jednak jeszcze jedna. Wypij połowę tej twojej cudotwórczej aspiryny, bo nie wyglądasz najlepiej. I, zanim trzaśniesz mi drzwiami przed nosem, podaj mi resztę lekarstwa. - W minimalnie zadartym podbródku czaiło się coś prowokacyjnego - może przez to, że spoglądał na niego z góry. - Mając zajęte usta, nie będę mógł nikomu powiedzieć o twojej ucieczce, hm?
Ye Lian ubóstwia ten post.
Mógł przerwać mu w połowie wypowiedzi. Mógł w ogóle nie brnąć w tę dyskusję, ale z jakiegoś powodu opuszki palców napięły się na plastikowym naczyniu i zgniotły przedmiot pod wpływem muskającego wyważonego dotyku. Nie tylko reakcja, w której niemal strącił opakowanie na wykładzinę, mogła zdradzić chłopakowi, że mężczyzna nabrał ostrożności (pomimo wyćwiczonego dystansu i kunsztu) — niczym wywołany do tablicy nastolatek; jakby mimo pewności swoich argumentów, został przeszyty milionem kompletnie niezrozumiałych dla niego wyjaśnień, dokładnie jakby wypytywano go z materiału, którego nigdy dotąd nie przerabiał; albo który podczas omawiania spędził czas domu, napełniając kosz kolejną wydmuchaną chusteczką. Wszystkie te uwagi odbijały się w szarych oczach, jakby w otaczającej ponurej ciemności, przejęły rolę gwiazd, konstelacji rozsypanej na kobaltowym nieboskłonie. W spojrzeniu tego lustra malowało się zaskoczenie – dokładnie pomiędzy pewnością, która chybotała w posadach i kulturą, która trzymała wargi w żelaznych ryzach, zamkniętej, acz miękkiej linii.
Próba dominacji w chwilach obnażających jego delikatność przyprawiała o ból ścięgien; w obronnych reakcjach, rysowały smukłość zadbanych mięśni. Tknięcie wkradające się pod poły ubrań, sprawiało, że na krótką chwilę zadrżała dłoń trzymająca kubek, tak jakby mężczyzna pragnął przyciągnąć napój bliżej siebie, poczuć stabilność ciała, które jak wrośnięte w ziemię, rejestrowało w ogłupionym zaskoczeniu figlarnie przeskakujące płomienne iskry w zmętniałym gorączką złocie. Ich skrzący blask hipnotyzował, dłoń obejmowała przegub, jakby myśliwy w końcu pochwycił zwierzynę, na którą czekał w ukryciu przez kilka godzin. Plastik strzelił pod zadbanymi palcami, a pisarz poza drobnym rozchyleniem klejących się ze sobą warg, mógł jedynie zawiesić głowę, której popielate pasma mieniły się w półmroku, później unieść podbródek, wypuścić powietrze — w bezsilności — i nieświadomie poruszyć mięśniem przy kąciku warg, jak gdyby drgnął nim impuls, tak bliski ludzkiemu rozbawieniu.
— Shin'ya. — W jego ustach imię zabrzmiało łagodnie; jakby dźwięk ułożonych przy sobie głosek nie potrafił nabrać tej racjonalności i suchości, która następowała później: — Nie mam pojęcia, jak powinienem odpowiadać na twoje argumenty, w momencie, kiedy nadajesz im tak błahego brzmienia. Ja- — uzmysłowił sobie, że nie wiedział nawet, co powinien mu powiedzieć; z czego się usprawiedliwić; i czy w ogóle. — Zdaję sobie sprawę, że podchodzimy do tego tematu inaczej. To nie ty musiałeś myśleć tymi kategoriami przez całe życie. Prosto jest odseparować się od czegoś, z czym się nie utożsamiasz. A zauważyłem, że robisz to niemal w każdym przypadku, sprawiając, iż zaczynam zastanawiać się, czy istnieje dla ciebie coś równie osobistego, coś w czym się poczuwasz. Albo jesteś tak dobrym kłamcą. Aktorem zdolnym odegrać wszystko. Ale przecież nie mógłbyś grać całe życie.
Gdyby tylko wiedział, ile w tych kompletnie niepoważnie wypowiedzianych słowach mieściło się prawy. W jaką breję fikcji pozwalał spoglądać mu Shin'ya, jak bardzo się nie mylił; największym niebezpieczeństwem w jego dotychczasowym życiu nie było odsłonięcie swoich największych pragnień przed Ichiru, a zmierzenie się z nim – z chłopcem, który przez połowę jego czasu spędzonego w Japonii był tłem umykającym za obiektem największych marzeń; z miodowymi oczami, które w końcu zdawał się widzieć naprawdę, tak jakby dotychczas spoglądał na Shin'yę, jak przez mleczną szybę, niezbyt zachęcony, aby zetrzeć naciągniętym na nadgarstek materiałem gęstą parę. Nawet w tym krótkim zbliżeniu, na który wstrzymał oddech, nie bał się spoglądać w wyróżniające się źrenice. Dostrzegał w spojrzeniu mrok opadającej grzywki. Miód oblany zagadkową czernią.
(Wiesz kto ucieka z miejsca zbrodni? Sprawca)
I choć oskarżenie przeszyło płuca Ye Liana, niczym lodowaty kolec, zebrał cicho powietrze w rozchylone usta. Chwila ciszy przesiąknęła posłusznym tonem. Jakby czekał na tę spowiedź od lat:
— A nie jestem nim?
Zapatrując się w jego oczy, zdusił w sobie cały nawracający ból. Chciał przyznać się przecież od lat. Wielokrotnie wykręcał numer alarmowy, ale po usłyszeniu głosu dyspozytorki, wciskał czerwoną słuchawkę i wczepiał palce we włosy. Uważał, że nie zasługuje nawet na to. Na podtrzymywanie swojego życia za kratami. Ale może się mylił. Może zasługiwał na to przede wszystkim; o przypominaniu mu o każdym błędzie, kiedy twarz lądowałaby na bruku. Jednak mimo rozpaczy, powstrzymywała go też nadzieja. Świadomość, że wśród tych błąkających się dusz, może w końcu natknie się na niego. Długie lata liczył, że którekolwiek z ofiar tego śmiertelnego wypadku posiadało cel tak silny, iż nierozerwalne więzy skrępowały duszę w Kakuriyo. Poszukiwał ich. A kiedy mijały miesiące i lata, zwątpił po raz kolejny. Nie myślał już o przyznaniu się: o więzieniu, upokorzeniu i bólu. Myślał o śmierci. Czuł, że nie ma siły czekać na nią w sądzie. Gdyby tylko Shin'ya wiedział, że jego wiadomości na temat Wataru Tsurumi i poradnika dla samobójców — o którym wczoraj rozmawiali — pomogły mu wybrać odpowiednią technikę. Niestety plan przerwał pikający nad głową kardiomonitor. Już nigdy nie wróciłby do tych samych decyzji.
— Nie jestem sprawcą całego zamieszania?
Był. Nawet kiedy te subtelne usta układały się gładko, całkowicie świadomie przemycając całą swoją winę do tych spłyconych słów. Wiedział, że Shin'ya nie połączy jej z wydarzeniami sprzed pięciu lat. Nigdy nie wykazał względem niego podejrzeń.
Czuł się odpowiedzialny za jego stan. I choć nie skomentował zmizerniałego wyglądu żadnym zdaniem, gryzło go to przeklęte sumienie. Wiedział, że to do czego doprowadził, było do niego niepodobne. Lekkomyślne. Zdawał sobie sprawę, że rozkłada go gorączka, a jednak bez najmniejszego zastanowienia pozwolił przywrzeć się do umywalki, zedrzeć z siebie ubrania i oddać chwili dyktowanej pragnieniem. Nigdy tak nie działał. Nigdy nie pragnął ogłupienia.
Ze wszystkich zasłyszanych warunków, które miał wkrótce spełnić, najbardziej zaskoczył go ostatni. Układające się słowa na tych wysoko usytuowanych wargach, zmuszały Ye Liana do lekkiego zadzierania wzorku, do okrywania tęczówek kotarą spadających na wzrok rzęs. Wiedział, że nie powinien z nim dyskutować. Nawet jeśli zamierzał zakomunikować mu, że przyjmie leki w domu, to czy to wszystko warte było wykłócaniem się o marny łyk?
— Nie za dużo tych spraw w obliczu jednej, którą dla ciebie miałem?
Nie zabrzmiał jednak pretensjonalnie. W którymś momencie przełożył ostrożnie kubek do drugiej reki, aż odgiął się plastik; trzasnął charakterystycznie. Palce dłoni przytrzymywanej przez chłopaka rozprostowały się i dotknęły powściągliwie kości przy nadgarstku. Ten dotyk był jednak lekki jak piórko. W oczach mężczyzny mieściła się delikatność, nawet jeśli oszroniona tym stawianym między nimi dystansem.
W momencie, gdy krok Ye Liana wycofał się zgrabnie, przeniósł wolną dłoń na ramię chłopaka. Delikatnie zmienił się w nim miejscem, a wraz z napierającym uciskiem na bark, zmusił, aby ciało spoczęło na brzegu rozłożonego łóżka. Teraz to on spoglądał na niego z góry. Przez krótką chwilę — bo usta przywarły do kubka, a wzrok stał się niedostępny. Poruszyła się grdyka. Dystans miedzy ich twarzami zmniejszył się, a palce zebrały w nerwowości materiał zarzuconego na Shin'yę T-shirtu. Dopiero w ułamku chwili — gdy skrzyżowali spojrzenia — Shin'ya mógł dostrzec jakiś rodzaj charakteryzującej go niepewności.
Wraz z chwilą, gdy ich wargi połączyło ciepło, dreszcz przemknął po całej długości pleców. Nieśmiały ruch poprosił chłopaka o współpracę; na wtłoczenie na język tej jednej zarezerwowanej dla niego porcji, podkreśloną łagodnym, wciąż lekko wycofanym muśnięciem języka. Pozostał w ich nozdrzach jedynie zapach wywietrzanych zapach perfum, kiedy krótkie cmoknięcie rozerwało rozgrzane usta. Niepewnie uniósł się na miękkie nogi; chciał zabrać te szklane odpowiedniki z pola prześwietlającego widzenia. Wcale na niego nie patrząc, przetarł kciukiem kącik warg. Był lekko strapiony. Odchrząknął, aby nabrać dystansu. I kiedy błyskotliwość kolorytu — zmieszana, ale w jakimś stopniu lekko rozjaśniona — omiotła te znajdujące się pod nim płynne złoto, zdołał wyszeptać tylko:
— Do zobaczenia.
Kiedyś o tym czytał, ale nie sądził, że to ten rodzaj anomalii dopadł go na opustoszałym holu rezydencji.
Próba dominacji w chwilach obnażających jego delikatność przyprawiała o ból ścięgien; w obronnych reakcjach, rysowały smukłość zadbanych mięśni. Tknięcie wkradające się pod poły ubrań, sprawiało, że na krótką chwilę zadrżała dłoń trzymająca kubek, tak jakby mężczyzna pragnął przyciągnąć napój bliżej siebie, poczuć stabilność ciała, które jak wrośnięte w ziemię, rejestrowało w ogłupionym zaskoczeniu figlarnie przeskakujące płomienne iskry w zmętniałym gorączką złocie. Ich skrzący blask hipnotyzował, dłoń obejmowała przegub, jakby myśliwy w końcu pochwycił zwierzynę, na którą czekał w ukryciu przez kilka godzin. Plastik strzelił pod zadbanymi palcami, a pisarz poza drobnym rozchyleniem klejących się ze sobą warg, mógł jedynie zawiesić głowę, której popielate pasma mieniły się w półmroku, później unieść podbródek, wypuścić powietrze — w bezsilności — i nieświadomie poruszyć mięśniem przy kąciku warg, jak gdyby drgnął nim impuls, tak bliski ludzkiemu rozbawieniu.
— Shin'ya. — W jego ustach imię zabrzmiało łagodnie; jakby dźwięk ułożonych przy sobie głosek nie potrafił nabrać tej racjonalności i suchości, która następowała później: — Nie mam pojęcia, jak powinienem odpowiadać na twoje argumenty, w momencie, kiedy nadajesz im tak błahego brzmienia. Ja- — uzmysłowił sobie, że nie wiedział nawet, co powinien mu powiedzieć; z czego się usprawiedliwić; i czy w ogóle. — Zdaję sobie sprawę, że podchodzimy do tego tematu inaczej. To nie ty musiałeś myśleć tymi kategoriami przez całe życie. Prosto jest odseparować się od czegoś, z czym się nie utożsamiasz. A zauważyłem, że robisz to niemal w każdym przypadku, sprawiając, iż zaczynam zastanawiać się, czy istnieje dla ciebie coś równie osobistego, coś w czym się poczuwasz. Albo jesteś tak dobrym kłamcą. Aktorem zdolnym odegrać wszystko. Ale przecież nie mógłbyś grać całe życie.
Gdyby tylko wiedział, ile w tych kompletnie niepoważnie wypowiedzianych słowach mieściło się prawy. W jaką breję fikcji pozwalał spoglądać mu Shin'ya, jak bardzo się nie mylił; największym niebezpieczeństwem w jego dotychczasowym życiu nie było odsłonięcie swoich największych pragnień przed Ichiru, a zmierzenie się z nim – z chłopcem, który przez połowę jego czasu spędzonego w Japonii był tłem umykającym za obiektem największych marzeń; z miodowymi oczami, które w końcu zdawał się widzieć naprawdę, tak jakby dotychczas spoglądał na Shin'yę, jak przez mleczną szybę, niezbyt zachęcony, aby zetrzeć naciągniętym na nadgarstek materiałem gęstą parę. Nawet w tym krótkim zbliżeniu, na który wstrzymał oddech, nie bał się spoglądać w wyróżniające się źrenice. Dostrzegał w spojrzeniu mrok opadającej grzywki. Miód oblany zagadkową czernią.
(Wiesz kto ucieka z miejsca zbrodni? Sprawca)
I choć oskarżenie przeszyło płuca Ye Liana, niczym lodowaty kolec, zebrał cicho powietrze w rozchylone usta. Chwila ciszy przesiąknęła posłusznym tonem. Jakby czekał na tę spowiedź od lat:
— A nie jestem nim?
Zapatrując się w jego oczy, zdusił w sobie cały nawracający ból. Chciał przyznać się przecież od lat. Wielokrotnie wykręcał numer alarmowy, ale po usłyszeniu głosu dyspozytorki, wciskał czerwoną słuchawkę i wczepiał palce we włosy. Uważał, że nie zasługuje nawet na to. Na podtrzymywanie swojego życia za kratami. Ale może się mylił. Może zasługiwał na to przede wszystkim; o przypominaniu mu o każdym błędzie, kiedy twarz lądowałaby na bruku. Jednak mimo rozpaczy, powstrzymywała go też nadzieja. Świadomość, że wśród tych błąkających się dusz, może w końcu natknie się na niego. Długie lata liczył, że którekolwiek z ofiar tego śmiertelnego wypadku posiadało cel tak silny, iż nierozerwalne więzy skrępowały duszę w Kakuriyo. Poszukiwał ich. A kiedy mijały miesiące i lata, zwątpił po raz kolejny. Nie myślał już o przyznaniu się: o więzieniu, upokorzeniu i bólu. Myślał o śmierci. Czuł, że nie ma siły czekać na nią w sądzie. Gdyby tylko Shin'ya wiedział, że jego wiadomości na temat Wataru Tsurumi i poradnika dla samobójców — o którym wczoraj rozmawiali — pomogły mu wybrać odpowiednią technikę. Niestety plan przerwał pikający nad głową kardiomonitor. Już nigdy nie wróciłby do tych samych decyzji.
— Nie jestem sprawcą całego zamieszania?
Był. Nawet kiedy te subtelne usta układały się gładko, całkowicie świadomie przemycając całą swoją winę do tych spłyconych słów. Wiedział, że Shin'ya nie połączy jej z wydarzeniami sprzed pięciu lat. Nigdy nie wykazał względem niego podejrzeń.
Czuł się odpowiedzialny za jego stan. I choć nie skomentował zmizerniałego wyglądu żadnym zdaniem, gryzło go to przeklęte sumienie. Wiedział, że to do czego doprowadził, było do niego niepodobne. Lekkomyślne. Zdawał sobie sprawę, że rozkłada go gorączka, a jednak bez najmniejszego zastanowienia pozwolił przywrzeć się do umywalki, zedrzeć z siebie ubrania i oddać chwili dyktowanej pragnieniem. Nigdy tak nie działał. Nigdy nie pragnął ogłupienia.
Poproś mnie, abym zaprzestał wreszcie myśleć.
Ze wszystkich zasłyszanych warunków, które miał wkrótce spełnić, najbardziej zaskoczył go ostatni. Układające się słowa na tych wysoko usytuowanych wargach, zmuszały Ye Liana do lekkiego zadzierania wzorku, do okrywania tęczówek kotarą spadających na wzrok rzęs. Wiedział, że nie powinien z nim dyskutować. Nawet jeśli zamierzał zakomunikować mu, że przyjmie leki w domu, to czy to wszystko warte było wykłócaniem się o marny łyk?
— Nie za dużo tych spraw w obliczu jednej, którą dla ciebie miałem?
Nie zabrzmiał jednak pretensjonalnie. W którymś momencie przełożył ostrożnie kubek do drugiej reki, aż odgiął się plastik; trzasnął charakterystycznie. Palce dłoni przytrzymywanej przez chłopaka rozprostowały się i dotknęły powściągliwie kości przy nadgarstku. Ten dotyk był jednak lekki jak piórko. W oczach mężczyzny mieściła się delikatność, nawet jeśli oszroniona tym stawianym między nimi dystansem.
W momencie, gdy krok Ye Liana wycofał się zgrabnie, przeniósł wolną dłoń na ramię chłopaka. Delikatnie zmienił się w nim miejscem, a wraz z napierającym uciskiem na bark, zmusił, aby ciało spoczęło na brzegu rozłożonego łóżka. Teraz to on spoglądał na niego z góry. Przez krótką chwilę — bo usta przywarły do kubka, a wzrok stał się niedostępny. Poruszyła się grdyka. Dystans miedzy ich twarzami zmniejszył się, a palce zebrały w nerwowości materiał zarzuconego na Shin'yę T-shirtu. Dopiero w ułamku chwili — gdy skrzyżowali spojrzenia — Shin'ya mógł dostrzec jakiś rodzaj charakteryzującej go niepewności.
Wraz z chwilą, gdy ich wargi połączyło ciepło, dreszcz przemknął po całej długości pleców. Nieśmiały ruch poprosił chłopaka o współpracę; na wtłoczenie na język tej jednej zarezerwowanej dla niego porcji, podkreśloną łagodnym, wciąż lekko wycofanym muśnięciem języka. Pozostał w ich nozdrzach jedynie zapach wywietrzanych zapach perfum, kiedy krótkie cmoknięcie rozerwało rozgrzane usta. Niepewnie uniósł się na miękkie nogi; chciał zabrać te szklane odpowiedniki z pola prześwietlającego widzenia. Wcale na niego nie patrząc, przetarł kciukiem kącik warg. Był lekko strapiony. Odchrząknął, aby nabrać dystansu. I kiedy błyskotliwość kolorytu — zmieszana, ale w jakimś stopniu lekko rozjaśniona — omiotła te znajdujące się pod nim płynne złoto, zdołał wyszeptać tylko:
— Do zobaczenia.
* * *
Bicie serca to nic innego jak rytmiczny skurcz przedsionków i następujący po nim skurcz komór. Prawidłowo bije miarowo z częstotliwością średnio sześćdziesięciu–osiemdziesięciu uderzeń na minutę. Ten nieprzerwany rytm generuje i utrzymuje węzeł zatokowy zlokalizowany w prawym przedsionku serca. Przy więcej niż stu uderzeniach na minutę można mieć do czynienia z tachykardią [...]
Kiedyś o tym czytał, ale nie sądził, że to ten rodzaj anomalii dopadł go na opustoszałym holu rezydencji.
Arihyoshi Hotaru ubóstwia ten post.
Strona 3 z 3 • 1, 2, 3
maj 2038 roku